Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
„Nie wybierałem Kalifornii. Była mi dana”.
Czesław Miłosz
Nigdzie nie mieszkał dłużej. Czterdzieści lat przeżyte w Kalifornii to czas wielkiej samotności wypełnionej tytaniczną pracą – tu powstały najważniejsze dzieła, bez których nie byłoby Nagrody Nobla i pozycji jednego z największych poetów XX stulecia.
Ówczesna Kalifornia to tygiel studenckiej rewolty, hippisowskiej kontrkultury i narodzin nowej ery w Dolinie Krzemowej. Z samotni na Niedźwiedzim Szczycie poeta obserwował przemiany kulturowe, które opisał w Widzeniach nad Zatoką San Francisco. Jego refleksja obejmowała relacje między Naturą a Historią, między tym, co już było i tym, co dopiero ma nadejść.
Książka Cynthii L. Haven. pokazuje ile Miłosz zawdzięczał Kalifornii, ale też unaocznia, jak ważną rolę dla niej odegrał, czego nauczyli się od niego amerykańscy poeci.
To opowieść o tym, jak miejsce wygnania stało się miejscem tryumfu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 327
Data ważności licencji: 7/17/2029
Tytuł oryginału
Czesław Miłosz: A California Life
Projekt okładki
Olgierd Chmielewski
Fotografia na 1. stronie okładki
Andrzej Milosz/archiwum Joanny Milosz Piekarskiej/FOTONOVA
Fotografia Cynthii L. Haven
Margo Davis / CC BY-SA 4.0
Redaktor nabywający
Jerzy Illg
Redaktor prowadzący
Karol Kleczka
Redakcja i adiustacja
Agnieszka Rzonca
Opieka redakcyjna
Paulina Gwóźdź
Korekta
Aleksandra Kiełczykowska
Katarzyna Onderka
Indeks
Artur Czesak
Copyright © 2021 by Cynthia L. Haven
Copyright © for the translation by Adam Szostkiewicz
Copyright © for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2024
ISBN 978-83-240-6980-4
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak
ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Wydanie I, Kraków 2024
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotował Jan Żaborowski
Dedykuję tę książkę Adamowi Zagajewskiemu, który napełnił dla mnie Kraków życiem
Julii Hartwig, poetce, która zmarła w Ameryce z dala od kraju rodzinnego
1
W późnych latach siedemdziesiątych Mark Klus grabił liście i gałązki przed domem Czesława Miłosza na Grizzly Peak. Były student polskiego poety zapamiętał, jak Miłosz się roześmiał, a potem powiedział: „Jeśli Kalifornia nie jest odrębną planetą, to w każdym razie jest przynajmniej odrębną kolonią na planecie Ziemia”.
Co miał na myśli? „Kalifornia jest niezupełnie z tej Ziemi, bo przypomina prehistoryczny krajobraz, gdzie nie ma śladów ludzkiej aktywności i cywilizacji, gdyż te skarlały”, wyjaśnił mi Klus. „W Kalifornii i na całym Zachodzie wyczuwa się jakąś oddzielność. Dlatego uważam, że Kalifornia była dla Miłosza pustkowiem. Jego stosunek do niej nabrał z latami charakteru głęboko ambiwalentnego, ale do czego Miłosz nie miał takiego stosunku?”
Miłosz sformułował tę samą myśl w swych rozważaniach o Kalifornii zawartych w tomie Widzenia nad Zatoką San Francisco: „Jest to już księżycowa przygoda naszego rodzaju, która na tym polega, że jesteśmy rzuceni w świat przedstawiający się nam jako nic albo, w najlepszym razie, jako chaos bezładnie pomieszanych klocków, i musimy ułożyć je w jakimkolwiek porządku”[1]. Określenie „księżycowa przygoda” przywołuje nie tylko słowo „lunatyczny” (obłąkańczy), ale wyjaśnia także odczucie Miłosza dotyczące Kalifornii jako kolonii, miejsca „skolonizowanego” przez resztę planety. Stąd jego wewnętrzna sprzeczność.
Miłosz, myśliciel wypływający na szerokie wody, a także człowiek słowa, spędził w Kalifornii cztery dekady, lwią część swej literackiej kariery. Był obywatelem amerykańskim, amerykańskim poetą i pisarzem, wybitnym profesorem Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley. Jest jego jedynym jak dotąd laureatem Literackiej Nagrody Nobla. Jego życie zaczyna się jednak daleko od Kalifornii, w majątku na Litwie, gdzie urodził się w 1911 roku w rodzinie ziemiańskiej mówiącej po polsku. Literacka kariera poprowadziła go do Warszawy, a po jej zniszczeniu – na placówkę dyplomatyczną w Stanach Zjednoczonych, gdzie służył stalinowskim władzom Polski. Zbiegł w Paryżu, niemal dekadę później zaproponowano mu wykłady w Kalifornii. Gdy Polska odzyskała wolność, wrócił do ojczyzny, gdzie zmarł w 2004 roku. Jego tożsamość była hybrydowa – choć wcale tego nie chciał.
Paradoks polega na tym, że największym poetą Kalifornii – a zarazem z pewnością jednym z największych poetów amerykańskich – był Polak, który napisał po angielsku jeden jedyny wiersz, To Raja Rao[2]. Przyznał to sam: „Jestem w pewnym sensie amerykańskim poetą, chociaż wiadomo, że wszystkie moje wiersze są tłumaczone z polskiego”[3]. Dziś nie jest czytany z taką łapczywością jak po Noblu, którego zdobył w 1980 roku, ale to nie jego wina, tylko nasza. „Czytamy Miłosza z innym rodzajem uwagi”, stwierdził jego wydawca Daniel Halpern, odnosząc się być może do faktu, że po ponad czterdziestu latach od tamtego noblowskiego sukcesu żyjemy w czasach, które nie wyróżniają się szczególną zdolnością do długiego utrzymywania uwagi.
Kalifornia wpłynęła na myślenie Miłosza w sposób, którego w pełni jeszcze nie uchwyciliśmy. Może dlatego, że nie rozumie się samej Kalifornii. Jej czołowe znaczenie w naszym kraju ulega często redukcji do stereotypu, zacierającego to, czym się naprawdę różni i na czym polega jej wyjątkowa rola w kraju i na świecie. Aby zrozumieć znaczenie Kalifornii dla noblisty Miłosza, powinniśmy spojrzeć na nią świeżym okiem, choć wydaje się nam, że ją znamy, a także ujrzeć ją taką, jaką była, gdy przybył do niej po raz pierwszy, a odkrywał on dla siebie Amerykę w powojniu, jeszcze przed narodzinami Doliny Krzemowej, zanim z Berkeley i Haight-Ashbury społeczna rewolucja rozlała się po całym kraju, zanim branża winiarska podźwignęła się po okresie prohibicji i powstała kalifornijska kuchnia, słowem w epoce, kiedy alkohol był wciąż powszechnym spoiwem społecznym.
Początkowo jego zainteresowania, graniczące z obsesją – historia, język, cywilizacja, czas i prawda – wydawały się nie znaczące tu, gdzie, na poły niechętnie, znalazł swój dom. Jednak z biegiem czasu te dwa światy, dwie rzeczywistości – Kalifornia i Europa Wschodnia – zaczęły przeglądać się w sobie, wzajemnie oświetlać, a nawet przenikać jedna drugą. W ten sposób przemieniły go z poety piszącego z jednego końca świata w poetę, który mógł być rzecznikiem ich obu; z poety skoncentrowanego na historii w poetę zatroskanego o czasy współczesne i zawsze wpatrzonego uważnie w to, co wiekuiste. Choć Miłosz pisał po polsku, ściśle współpracował ze swymi amerykańskimi tłumaczami. Często zdecydowanie nie zgadzał się z Ameryką, lecz był, by użyć określenia Susan Sontag, „myślicielem o oceanicznej głębi” w kraju, który nierzadko tego potrzebował.
Kalifornia była jego schronieniem przed katastrofami XX wieku, mimo że nie miał takiej intencji, jak również nie mógł przewidzieć, że Kalifornia będzie zarazem scenerią i stanem umysłu, w których literatura oddaje tak wielką rozmaitość fascynacji i niepokoju, solennej pogody ducha w stylu zen i radykalnego buntu. Kalifornia ma w sobie coś z innego świata, choć z pewnością jest z tego świata. Pewne niezwykłe fakty wspierają jej ukrytą, podskórną wyjątkowość; możliwe, że dzięki nim możemy nadać Miłoszowemu żartowi o „księżycowej przygodzie” poważniejsze znaczenie. To jedyny większy region naszego kraju, który kiedyś uważano za wyspę. Pobrzmiewają w tym echa wcześniejszego przeświadczenia, że jest ona kolonią, a może księżycem i rzeczywiście ten amerykański stan wciąż zachowuje sporo z wyspiarskiej psychologii, jakby zerwał cumy łączące go z kontynentem.
Pogoda w Kalifornii może wydawać się hipnotycznie monotonna. To przez znaczną część roku kraj pełen słońca i błękitnego nieba, gdzie temperatura rzadko spada poniżej zera i utrzymuje się na łagodnym, umiarkowanym poziomie. Także obejmująca większość obszaru stanu Kalifornijska Prowincja Florystyczna jest swego rodzaju wyspą – to jedno z kluczowych miejsc na świecie pod względem bioróżnorodności, o charakterze bliższym rejonowi Morza Śródziemnego niż reszcie Stanów Zjednoczonych: to bardziej Eden niż El Paso. W Kalifornii mamy dwa tysiące gatunków roślin, nie występujących nigdzie indziej na Ziemi, a także lokalne odmiany motyli, gadów i innych stworzeń. Rosną tu drzewa o obwodzie dwunastu metrów, a niektóre wodospady mierzą trzysta metrów wysokości.
Ta sama Kalifornia daje nam przedsmak apokalipsy nawiedzającej nasze życie i obciążającej gospodarkę. Sezonowe pożary lasów wywołują przerażenie w miasteczkach, a powodzie docierają do miast, wymazując ślady obecności człowieka na tej ziemi. Sztormy nadciągające znad oceanu potrafią wyrywać drzewa z korzeniami, miotać głazy na autostrady, topić domy w błocie i wywracać linie wysokiego napięcia. (Beznamiętny tytuł gazetowy o „dwupiętrowych falach zalewających plaże w strefie Zatoki”[4] brzmiał, jakby nie działo się nic nadzwyczajnego). Trzęsienia ziemi, raz słabsze, raz dewastujące, nawiedzają „Złoty Stan” bez ostrzeżenia, a my żyjemy wręcz wśród czynnych wulkanów. („Opiekuńcze duchy skryły się za podziemne łoża bulgoczącej rudy i targały niekiedy powierzchnią, aż pękała materia autostrad”, pisał Miłosz[5]). Zdominowane przez skały, surrealne krajobrazy wzdłuż autostrady nr 1 na Środkowym Wybrzeżu przykrywają uskoki tektoniczne, tak samo jak porośnięte lasami wzgórza Berkeley i panoramiczne widoki rozciągające się wokół autostrady nr 280. Zachwycające scenerie, które cieszą nasze oczy, wzięły się stąd, że jest to jedna z najbardziej niestabilnych krain na planecie i tylko czekać, aż jakiś wstrząs geologiczny ją przemebluje.
Niepewny urok owego regionu uwodził już pierwszych odważnych poszukiwaczy przygód, którzy odkrywali to, o czym rdzenni Kalifornijczycy wiedzieli od dawna: że żyzność tych ziem czyni z niej krainę cudów. Dziś jeszcze bardziej jest to prawdą. Dolina Kalifornijska jest usiana gajami migdałowymi i orzechowymi, pełna winnic zaopatrujących w surowiec wytwórnie wina. Imigranci z Pendżabu z upraw ryżu stworzyli przemysł przynoszący osiemset milionów dolarów przychodu rocznie. Pola ryżowe ciągną się wzdłuż autostrad, zatapiając tereny i wzbogacając o halucynacyjną zieleń czerwoną barwę ziemi i sprażony słońcem żółty kolor otaczających je wzgórz. Większość z nas, uciekinierów ze stref o surowszym klimacie, szybko przyzwyczaja się do nadzwyczajnej obfitości świeżych owoców i warzyw dostępnych przez cały rok. Alejki naszych supermarketów wypełniają miejscowe figi i oliwki, granaty i brzoskwinie, szparagi i rukola.
Wiosenne kwiaty trzymają się aż do grudnia w naszych wypieszczonych ogrodach lub poza nimi. Przywykamy do powietrza pachnącego jaśminem i do corocznej eksplozji rozkwitania. Krzewy magnolii, bugenwille, słoneczniki, lilie, orchidee i róże, a wszystko w otoczeniu pachnących kamforą eukaliptusów z lekko kołyszącymi się gałęziami pokrytymi szarozielonymi liśćmi. Zbocza wzgórz pełne pomarańczowych kalifornijskich maków, które towarzyszą nam do września. Później suche miesiące: zielone wzgórza żółcieją pod koniec wiosny, ustają opady deszczu, czasem za wcześnie i zbyt kompletnie, susza i suche powietrze pod gorącym słońcem – to też składnik życia w Kalifornii. Większość z nas się dopasowuje. A Miłosz?
Nie wybierałem Kalifornii. Była mi dana.
Skąd mieszkańcowi północy do sprażonej pustki?[6]
***
W epoce, kiedy podróże lotnicze, satelity i drony przekształciły naszą planetę w globalną wioskę, mało kto pamięta, że Kalifornię uważano niegdyś za jedno z najbardziej tajemniczych, niedostępnych i niezbadanych miejsc na Ziemi, podobnie jak Arktykę czy Australię. Niedostępnych i niezbadanych naturalnie nie dla rdzennych mieszkańców, którzy już tu byli. Kalifornia miała największą gęstość zaludnienia na kontynencie przez tysiące lat. Jak wielką? Szacunki znacznie się różnią, sięgając nawet siedmiuset tysięcy ludzi z dwustu różnych plemion.
Jednak europejskich odkrywców przybywających do Kalifornii czekała najpierw niebezpieczna podróż. Żegluga z Dolnej Kalifornii w kierunku północnym była prawie niemożliwa – należało płynąć wprost na piętrzące się fale – dlatego hiszpańskie statki kierowały się ku Hawajom, a następnie daleko na zachód od wybrzeży kalifornijskich. Dopiero później mogły płynąć wzdłuż nich na południe. Szlak nie był więc bezpośredni, za to niewątpliwie kosztowny. Przez długi czas grupy te szukały zatem legendarnego „Przejścia Północno-Zachodniego”, mającego łączyć Pacyfik z Atlantykiem. Miłosza ciekawiła hiszpańska historia Kalifornii, która była mu w jakiś sposób bliska. Był przecież także cudzoziemcem w obcej krainie; odkrywcą odbywającym długą wewnętrzną podróż, którą dokumentował w swych wierszach, esejach i powieściach.
Pierwszym podróżnikom z Półwyspu Iberyjskiego wszystko w tym nowym świecie wydawało się odwrócone do góry nogami; stawiało na głowie ich oczekiwania, jak po przejściu na drugą stronę lustra. Kalifornia od początku burzyła ich przewidywania: Europejczycy wyrzuceni przez morze na brzeg na Półwyspie Kalifornijskim myśleli, że wylądowali na wyspie u wybrzeża Azji. Tak też przedstawiali go na mapach dawni kartografowie – jako wyspę. I w pewnym sensie mieli rację.
Już na samym początku ten region wymyślił swą przeszłość. Na przykład kastylijski autor Garci Ordóñez (or Rodríguez) de Montalvo napisał w 1510 roku romans rycerski o fikcyjnym plemieniu czarnych amazońskich wojowniczek zamieszkujących utopijną wyspę położoną rzekomo „bardzo blisko od ziemskiego Raju”. Wszystko tam było ze złota – inne metale nie występowały – a Amazonki trzymały na smyczy gryfy, które karmiły żywymi ludźmi. Gdy te mityczne stwory najadły się do syta, porywały jeszcze niepożartych i trzymając ich w paszczy, szybowały nad górami i urwiskami, aby w końcu upuścić ich na niechybną śmierć. Dowodząca Amazonkami królowa Calafia była uparta i oszałamiająca. (Może jej potomkiniami są dziś, przynajmniej pod względem duchowym, kalifornijskie biegaczki przemierzające nasze parki o wschodzie słońca, dyrektorki w salach konferencyjnych naszych korporacji, nasze senatorki i członkinie Izby Reprezentantów). Miłosz wspomina o niej dwukrotnie: w swym Innym abecadle (1998), gdzie pisze, że jej imię było profetyczne, i w zbiorze esejów Emperor of the Earth (1977), gdzie wspomina o przyczynie, dla której pamięta się o niej do dzisiaj, o ile się pamięta[7]. Czy mamy tego świadomość, czy nie, została uwieczniona w wyrazie „Kalifornia”.
Etymologia jej imienia jest niejasna. W opowieści de Montalvo kobiece plemię Calafii szykuje się do bitwy z chrześcijanami na Ziemi Obiecanej, co sprawia, że jego dzieło przenosi nas z wiecznego „teraz” w czas historyczny. Możliwe, że jej imię pochodzi od „kalifa”’ lub „kalifatu” – czyli określenia władcy lub państwa pod jego władzą. Inni uważają, że zostało zaczerpnięte z Pieśni o Rolandzie, jedenastowiecznego francuskiego eposu o wydarzeniach z VIII wieku. Wymienia się w nim nazwę „Califerne”, być może zniekształconą perską nazwę „Kar-i-farn”, góry w Raju. Współczesnym takie pomieszanie wydarzeń historycznych z szesnastowiecznym romansem rycerskim, by w ten sposób wyjaśnić nazwę miejsca, które samo stało się legendą – i to odgrywającą znaczną rolę w czasie historycznym – wydaje się ryzykownym mnożeniem fantazji. Ale czyż mnożenie fantazji nie pasuje dobrze do Kalifornii?
„Lekkość jest cechą kultury amerykańskiej. To kultura, która pragnie unosić się na powierzchni”[8], zauważyła znajoma Miłosza, kalifornijska poetka Jane Hirshfield. Ta uwaga wydaje się szczególnie trafna w odniesieniu do Kalifornii, bardziej niż do jakiegokolwiek innego miejsca w naszym kraju. Przywiązuje nas do tego ziemskiego Paradiso coś więcej niż tylko drzewa i technologia. Dochowujemy wierności czemuś więcej niż pewnemu etosowi i stylowi życia, świeżym rybom i łagodnym zimom. Jesteśmy wszyscy potomkami Echnatona, przybranymi dziećmi słońca.
Wchłaniamy toksyczne światło – ekstrawagancki, nie kończący się blask słońca. „Uniwersalne światło, a ciągle się zmienia”, napisał Miłosz. „Bo kocham także światło, może tylko światło”[9]. Początkowo jednostajnie błękitne niebo, słońce w samo południe odbieramy jako opresję. Nowo przybyły tęskni za cieniem, za zmierzchem, za gwiazdami. Lecz wkrótce człowiek uczy się wyczuwać zmianę pór roku nie dzięki śniegowi lub kroplom deszczu, ale raczej z powodu różnicy pomiędzy promieniami słońca w porze letniej, które sprawia, że wszystko pod jego panowaniem nabiera jasności i ostrości, a kładącym się niżej złocistym światłem jesieni, następnie naszymi pełnymi mgły dniami zimowymi, kiedy rozwlekłe zachody słońca rozpraszają blask i rzucają cienie. W rytmie łagodnie zmieniających się pór roku życie w Kalifornii upływa jak w transie. Czas mija. Jak zauważył Orson Welles, siadamy w wieku dwudziestu pięciu lat, a wstajemy, mając sześćdziesiąt dwa.
„Więcej światła!”, wołał umierający Goethe. My również.
***
Odwiedziłam Miłosza w jego rezydencji na Grizzly Peak raz czy dwa we wczesnych latach 2000. W swoim domu poeta mógł czuć się „bardzo blisko od ziemskiego Raju”, tak piękne było jego otoczenie. To nie były nasze rodzinne strony, ale Miłosz mieszkał tu już od 1960 roku, a ja przybyłam dwie dekady później. Miał wówczas osiemdziesiąt dziewięć lat, zdrowie mu szwankowało, a nasze pierwsze spotkanie trzeba było zorganizować z precyzją i przezornością, jakich zwykle oczekuje się na statku kosmicznym. Kilka tygodni później przyszłam z kolejną wizytą, nawiązującą do pierwszej. Dla mnie to było jak szczęśliwy rzut monetą – dwa ostatnie wywiady, jakich udzielił dla amerykańskich mediów. Zanim otrzymałam stypendium na podróż do Polski, minęło osiem lat, Miłosz już od dawna nie żył.
Zapytałam go wtedy o être i devenir, tematy stale przewijające się w jego twórczości. Terminy dość łatwe do przełożenia: être, czyli „być”, i devenir, czyli „stawać się”, ale udzielił odpowiedzi wymijającej, mało konkretnej. Zbył pytanie: „Mój Boże, wielki problem”. A potem jednak spróbował: „Jesteśmy w procesie płynnej zmiany. Żyjemy w świecie devenir. Patrzymy na świat être z nostalgią. Świat esencji to świat średniowiecza, Tomasza z Akwinu”. Stabilne wieki średnie? To chyba dziewiętnastowieczna fikcja. Widziały narodziny państw feudalnych; potęgę Kościoła i oddziaływanie klasztorów; rewolucję w sztuce, literaturze, kulturze, rozwój uniwersytetów; Czarną Śmierć, niepokoje polityczne i ludowe rebelie, by nie wspomnieć o postępie w nauce i matematyce w świecie islamskim, które z wolna promieniowały na Zachód.
Lecz nie. Miłosz rozważał zamiast tego wpływ Tomasza z Akwinu, być może najbardziej pozytywnie usposobionego człowieka w historii. Akwinata nie wiedział wszystkiego o świecie, ale uważał, że jest on poznawalny. Pokazał, jak wszystko da się sklasyfikować i usystematyzować w uporządkowane uniwersum drogą syntezy teologii chrześcijańskiej i filozofii Arystotelesowskiej w sposób ustanawiający fundament cywilizacji zachodniej na długie wieki. Miłosz, który odebrał ściśle katolickie wychowanie, nasiąkłby takim światem, wszystkimi jego kategoriami, które dzieci w szkole musiały ongiś wkuwać na pamięć.
System tomistyczny stopniowo się wyczerpał, gdy został wyparty przez nowożytnych myślicieli, ale w XX wieku nastąpiło jego powojenne odrodzenie inspirowane przez Jacques’a Maritaina, Étienne’a Gilsona i innych. W tym czasie Miłosz przebywał we Francji, studiował w Instytucie Katolickim u ks. Daniela Lallementa, współpracownika Maritaina. Paryż był kuźnią neotomizmu.
„Moim zdaniem to rzecz zabójcza zatracić się w ruchu, w stawaniu się – ciągnął Miłosz. – Trzeba mieć jakąś podstawę w byciu, w esse, łacińskim źródle angielskiego wyrazu essence”. Po chwili zaś dodał: „Ogólnie biorąc, cała współczesna filozofia jest postnietzscheańska, anuluje esencje, prawdy wieczne. Postmodernizm polega na odmowie wszelkich dążeń do prawdy”. Próbowałam go dopytywać w tej sprawie, ale zgłosił zastrzeżenie, że wymaga ona wielkiej precyzji, nieosiągalnej w takiej rozmowie. Przepatrzyłam więc później jego twórczość, lecz był poetą, a nie systematycznie myślącym filozofem. W teologii tomistycznej esse to Bóg. By mieć więcej swobody w igraszkach z ideami, Miłosz, co nie zaskakuje, sięgnął po francuskie être. Tym samym skręcił w pewnym sensie w stronę francuskich neotomistów pokroju Maritaina, którzy z wielkim powodzeniem wydobyli myśl tomistyczną z marazmu – w Eliotowskim „nieruchomym punkcie krążącego świata” przeciw Heglowskiemu Duchowi Dziejów, sprowadzającemu zmianę i rewolucję.
Ameryka Miłosza była światem être, relatywnej (ale tylko relatywnej) stabilności „natury” – używał tego słowa dla odróżnienia od domeny spraw człowieka, a nie w znaczeniu istoty czy sedna czegoś, czyli jego natury. „Czy mnie obchodziły wybory prezydenckie, demokraci, republikanie – to nie był dla mnie żaden rytm czasu. To nie było miejsce, gdzie czuje się ziarnistość historycznego czasu. Więc zostawała natura (…). Dzisiaj też odbieram Amerykę wyłącznie jako naturę”[10]. Wyłącznie? Zdumiewają te słowa, przecież pisał tak elokwentnie o amerykańskiej duszy, o historii, kulturze, narodzie. Doświadczył tylu wstrząsów wywołanych przez ludzi.
Jego uwagi stanowią bezpośredni dowód na błąd kategoryzacji, jaki popełnił: przybywając do Stanów Zjednoczonych, do Kalifornii, w 1960 roku, sądził, że przybywa do pozostającego poza czasem świata natury. Tymczasem Berkeley miało wkrótce stać się piorunochronem dla devenir, świata zmiany i przemiany, a Miłosz znajdzie się w jego jądrze. Kalifornia była nie tylko strefą tworzenia, ale i zniszczenia wywołanego przez pożary, powodzie, trzęsienia ziemi, a także przez zamieszki. Rejon Zatoki San Francisco stał się epicentrum Free Speech Movement, politycznej i seksualnej rewolucji lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, a w końcu rewolucji technologicznej rodem z Doliny Krzemowej, która choćby na krótką chwilę podbiła, jak się zdaje, czas i przestrzeń.
Żyjemy w nieustannie przekształcającej się krainie, gdzie natura i kultura wzajemnie żywią się sobą, i nie wiadomo tak do końca, co jest dziełem człowieka, a co integralną częścią przyrody: czy na przykład pogoda należy do niej, czy do nas. Duch władający Kalifornią jest kapryśny i emocjonalny, potężny i nieujarzmiony. A sprzeczności narastają przemożnie z każdym rokiem – to terytorium zarazem sybaryckiego luksusu, jak i przykazań ekologii, panorama cudów przyrody, ale też inkubator cudów technologii, gdzie, na wiele sposobów, nasze dzieci wolałyby raczej być botami. Mieszkańcy tego rejonu zajęci są głównie swoim „ja” i psychoanalizą, a mimo to padają ofiarą własnej ignorancji. Bogaci ocierają się o nędzarzy szperających w śmietnikach w poszukiwaniu odpadków z bistra i mieszkających pod mostami lub w parku Golden Gate. Kalifornia ma też stronę okrutną, gdy staje się cmentarzyskiem zdeptanych nadziei i stłamszonych duchów – czy to z hollywoodzkiej, brutalnej i destrukcyjnej fabryki marzeń, czy wskutek gwałtownie rosnących czynszów w rejonie Zatoki, gdzie zdesperowani ludzie wychodzą na ulice lub upychają się w kamperach przy El Camino Real. Nasze obozowiska bezdomnych, igły i odchody na ulicach San Francisco, szalona przepychanka mająca udowodnić, że nam się powiodło, nieważne, na jakich warunkach, to też jest Kalifornia.
„To wybrzeże woła o tragedię jak wszystkie miejsca piękne”[11], napisał Robinson Jeffers. Tragedia ma również wymiar metafizyczny, a piękno jest jej częścią. Miłosz to też wyczuwał. Przez dziesięciolecia wypełniał stronice swej poezji i prozy opisami Kalifornii. Pytania zadawane mu niepewnie podczas naszych rozmów u niego w domu dostarczyły mi materiału do refleksji na dwie dekady, gdy zastanawiałam się nad jego odpowiedziami. Z upływem czasu, analizując jego przemyślenia, dostrzegłam, że choć napisano o nim mnóstwo, to najwięcej o jego życiu pisali Polacy, Polacy rozkładali jego poezję na najdrobniejsze części, wskutek czego patrzy się na niego przede wszystkim z perspektywy europejskiej. Mam nadzieję, że opowiem jego historię od nowa – a przynajmniej jej część, bo żył długo – z perspektywy amerykańskiej, rzucając snop światła na elementy bagatelizowane lub niedoceniane przez Europejczyków. Tak, Miłosz był poetą świadectwa, ale dużo więcej niż tylko nim, tak jak galaktyka wykracza poza bycie pojedynczą gwiazdą. Na ile się zmienił pod naszym wpływem? Jak bardzo my zmieniliśmy się dzięki niemu? Jak postrzegamy jego historię z punktu widzenia innego krajobrazu, innego narodu? To byłoby jak klepnięcie go po plecach, gdyby powiedzieć, że dał nam przeszłość, a my daliśmy mu przyszłość. Bo wynikałoby z tego, że szale wagi są równe, choć przecież nas jest trzysta dwadzieścia milionów, a on jeden. A jednak jest to prawdą tylko częściowo. Przebywając na wygnaniu w Ameryce, mógł swobodnie publikować, zarówno w przekładach, jak i po polsku, i zdobyć Literacką Nagrodę Nobla oraz uzyskać międzynarodowy rozgłos, a to byłoby niemożliwe, gdyby żył w komunistycznej Polsce.
Co więcej, zawdzięczamy mu grupę wybitnych tłumaczy, którą stworzył pod swym patronatem i przewodnictwem; znaleźli się w niej zdobywca Pulitzera Robert Hass (jego czołowy tłumacz), były amerykański Poeta Laureat Robert Pinsky, Lillian Vallee, Richard Lourie, Clare Cavanagh i inni. Jego wpływ na poezję amerykańską – „podbicie stawki”, jak to określił Hass – był subtelny, trudny do uchwycenia, a jednak trwały i głęboki. Ponadto zainteresowanie, jakie okazał naszej literaturze, naszym poetom i pejzażom, zmieniało nas, kiedy patrzyliśmy na siebie z jego polsko-litewskiej perspektywy, zakorzeniło nas w przeszłości, która znika wraz z nim. Ostatecznie uznał siebie za jednego z nas; napisał niektóre ze swych najbardziej zachwycających wierszy o naszych krajobrazach i naszej historii, jak również pewne niejednoznaczne utwory o mieszkańcach Kalifornii (na przykład o Allenie Ginsbergu). Był jednym z obrońców Robinsona Jeffersa, gdy poeta z Carmel nie cieszył się uznaniem krytyków; fascynacja i przerażenie Miłosza twórczością Jeffersa, którego podziwiał, sprawiły, że etos kalifornijski nabrał ostrzejszych konturów. Położył nową warstwę świadomości na nasze postrzeganie samych siebie, a amerykańska debata publiczna zyskała dzięki niemu nieco bardziej międzynarodową perspektywę.
Żył tu wśród wielu sprzeczności i pisał o nich. Także w nim samym tkwiły sprzeczności: był intelektualistą i człowiekiem lubiącym życie, słynął z jednego i drugiego. W jednej części jego psyche mieszkali Akwinata i święty Augustyn, a w innej królował bigos mocno zakrapiany żubrówką. Polska jako kraj, który tyle wycierpiał w swych dziejach, nie przygotowała go na Raj na Ziemi, krainę syren, niegdyś uważaną za oddzieloną od kontynentu i otoczoną zewsząd morzem. Czyż bezlitosna Calafia nadal sprawuje nad nią rządy?
Zdaniem Miłosza, jak najbardziej: „Nie chcę bawić się w łańcuchy przyczyn i skutków, wolę uznać, że jest coś takiego, jak duch kontynentu i że on to złośliwie rozpruwa, cokolwiek próbuje się dookoła siebie namotać”[12]. Zatem nieugięta i barbarzyńska Calafia nadal nam towarzyszy, choć przebrania, jakie przywdziewa, niekoniecznie są całkiem naturalne. Jej pozorowane odnowy i upadki mogą być trikami mentalnymi związanymi ze zwrotami w procesach historycznych.
Do czasu, gdy w 1978 roku ukazał się jego przełomowy tom Bells in Winter, Miłosz zmieszał świat Litwy ze światem Kalifornii. W tym tomie splata on obrazy wileńskich starych panien z pustyniami Zachodu. Pisze o roku, „kiedy eukaliptusowe lasy wymarzły na naszych górach / I każdy mógł darmo zaopatrzyć się w drzewo do kominka”. Ze szczytu wzgórza (prawdopodobnie Grizzly Peak, gdzie miał dom) rozciąga się widok: „Nisko pod nami zatoka, igrające słońce, / I wieże San Francisco za rdzawym oparem”[13]. Kalifornijczyk w podeszłym wieku opisuje górską wspinaczkę „Nad stoki czarnoboru i płat oceanu”, aż wzniósł się „nad zachodzące słońce”[14].
Mark Klaus, były student, a od czasu do czasu ogrodnik Miłosza, opowiadał o manichejskich skłonnościach poety i o tym, jak kształtował go krajobraz. „Gdy był wysoko w górach, osiągał perspektywę apokaliptyczną, zwłaszcza w otoczeniu półpustynnym, jak Kalifornia, włącznie z pełnym zgiełku San Francisco. Jeśli tak wygląda warsztat demiurga, to musiało się tak skończyć; być może Kalifornia zapewniała mniej rozproszeń Europejczykowi, mającemu stać się poetą klasy światowej ”.
Miłosz wyruszył w podróż bardziej szaloną, bezkompromisową i nieodwracalną, niż planował; zaprowadziła go tutaj, do krainy z łagodnym klimatem i kataklizmami, zaślubionej zagładzie, która przychodzi wraz ze zmianami geograficznymi lub płomieniami jesienią, krainy wymyślającej i tworzącej siebie na nowo, gdzie czas i przestrzeń przyjmuje nowe kształty, zwłaszcza odkąd nauczyliśmy świat komunikować się z prędkością światła, podróżować z prędkością dźwięku, zamrażać ulotne chwile w obrazach mknących przez ekrany w pogrążonych w półmroku salach kinowych na całym świecie. Kalifornia: kochaj albo rzuć. A niekiedy jedno i drugie.
1 Czesław Miłosz, Widzenia nad Zatoką San Francisco, Kraków 2000, s. 14.
2 Przetłumaczony przez Czesława Miłosza na język polski jako List, zob. Czesław Miłosz,List, w: tegoż, Wiersze wszystkie, Kraków 2021, s. 613–615.
3Wstawać rano, pisać, a potem na jagody… Z Czesławem Miłoszem rozmawia Adam Michnik, w: Czesław Miłosz, Rozmowy polskie 1979−1998, Kraków 2006, s. 246.
4 Amy Graf, Two-Story Waves Headed to Bay Area Beaches, „San Francisco Chronicle”, 17 października 2019.
5 Czesław Miłosz, Jak było, w: tegoż, Wiersze wszystkie, dz. cyt., s. 589.
6 Czesław Miłosz, Osobny zeszyt: Przez galerie luster, w: tegoż, Wiersze wszystkie, dz. cyt., s. 741.
7 Czesław Miłosz, Inne abecadło, Kraków 1998, s. 195; oraz tenże, Emperor of the Earth: Modes of Eccentric Vision, Berkeley 1981, s. 16.
8 Wypowiedź Jane Hirshfield w filmie dokumentalnym w reżyserii Marii Zmarz-Koczanowicz Czarodziejska góra. Amerykański portret Czesława Miłosza (2000).
9 Czesław Miłosz, Miasto bez imienia, w: tegoż, Wiersze wszystkie, dz. cyt., s. 572.
10 Czesław Miłosz, Renata Gorczyńska, Podróżny świata. Rozmowy, Kraków 2002, s. 147.
11 Robinson Jeffers, W obronie złych snów, w: Czesław Miłosz, Ogród nauk, Kraków 2013, s. 289.
12 Czesław Miłosz, Widzenia nad Zatoką…, dz. cyt., s. 15.
13 Czesław Miłosz, Dzwony w zimie, w: tegoż, Wiersze wszystkie, dz. cyt., s. 695.
14 Czesław Miłosz, Jak było, tamże, s. 589.
2
Kto przeżył piekło, nigdy nie zapomni. Popioły opadają lekko, delikatnie, jakby zwiastowały miastu coś łagodnego, a nie zagładę. W kalendarium katastrofy płomienie mają pojawić się później, dopiero za kilka godzin, a jednak już robi się ciemno, zmierzcha się w środku dnia. Strzępki ognia rozbłyskują, przelatując przez pociemniałe niebo. Nie ma prądu, wieści rozchodzą się jako pogłoski. Ludzie mówią o wybuchach w pobliskich dzielnicach. Butle z propanem i porzucone samochody w rosnącym upale zamieniają się w bomby.
Pyk! Fosforyczny ogień z żółtych ścian
Pochłania ludzkie i zwierzęce włosie[15].
Będzie gorzej. Zbliżają się ściany ognia, czasem wysokie na trzydzieści albo sześćdziesiąt metrów, poruszające się z prędkością trzydziestu i więcej kilometrów na godzinę. Panuje pełen napięcia popłoch. Ludzie tłoczą się w kolejkach na stacjach benzynowych, nim wyjadą z miasta, wybuchają kłótnie i bójki. Nieliczne drogi wylotowe są zapchane autami: zaczyna się obstawianie, co będzie pierwsze – ucieczka czy śmierć w płonącej hondzie zamienionej w trumnę. Helikoptery krążą po niebie, zrzucając ładunki tłumiące ogień. W oddali ciemnoszare obłoki kłębią się jak na fotografiach ataku atomowego. Zatrzaśniętym w pułapce ludziom te chmury zamazują widok miejsc i obiektów, pozostawiając jedynie wypełnione dymem zarysy.
Dusimy się powietrzem pełnym cząsteczek wszystkiego, co się dotąd spaliło. Wdychamy nie tylko płonące domy, sklepy, garaże, ale też ich zawartość – trującą i niesioną w powietrzu. Azbest w dachach i okładzinach, samochodowe akumulatory, kadm z telewizorów, rtęć w starych termometrach, detergenty i środki czystości, wyposażenie gabinetów lekarskich, zmywacz do paznokci, rozpuszczalnik, żarówki i sprzęt elektroniczny – wszystko to unosi się w powietrze w chmurach szkodliwych wyziewów. Z każdym zaczerpnięciem oddechu wdychamy też zmarłych.
Tak wygląda życie w tej części Kalifornii, gdzie w lasach szaleją pożary. Obszar ten stopniowo rozszerza się na cały stan. I nie dzieje się to tylko okresowo, ale przez cały rok. Byłam zmuszona uciekać z mojego domu trzy razy, a wszystko to wydarzyło się w ciągu kilku lat od moich spotkań z Miłoszem w Berkeley. Wydawało się, że żył on w innej rzeczywistości, w świecie politycznych i społecznych niepokojów, historii, a nie wyschniętych dębów zmieniających się w pochodnie. W najgorszym momencie nasza rodzina schroniła się u przyjaciół w innym mieście oddalonym o setki kilometrów. Przez wiele dni nie wiedzieliśmy, czy nasz dom przetrwał pożary. Niektórzy sąsiedzi po powrocie zastali tylko popioły. Mogło być jeszcze gorzej. I było. Wiem, co to znaczy kochać miasto, które przestało istnieć.
Dopiero po pewnym czasie, gdy niebezpieczeństwo minęło, można odtworzyć katastrofalną sekwencję zdarzeń. Wcześniej nie ma czasu na nic innego, jak tylko na pytania: ile zdołamy uratować, a jak wiele będziemy musieli zostawić na miejscu?
Wali się w ogniu dach, ściana i żar ogarnia fundament,
Jest już tylko piaszczysta, zdeptana, z jednym drzewem bez liści
Ziemia[16].
Mieszkałam wtedy na pięcioarowej działce w pobliżu rzeki Yuba, w kalifornijskim regionie Gold Country u stóp gór Sierra Nevada. Przyroda ma bardziej apokaliptyczny wymiar w miejscach, gdzie lato przywiewa czerwony gliniasty pył, wysuszając łożyska rzek, a jesienne deszcze sprowadzają powodzie, grożące różnymi skutkami: lokalną katastrofą, częściej strumieniem błota. Olbrzymie chrząszcze ciskają się tuzinami na jasno oświetlone frontowe drzwi. Nawet światem owadów rządzi instynkt zagłady, maniakalne uzależnienie od światła. Podobnie z czarnymi wdowami, grzechotnikami i kojotami, czasem również z pumami. Tu panuje przyroda.
Miłoszowi widok płonących murów, spalonych budynków i pogorzelisk nie był obcy. Mieszkał w Warszawie, gdy została zniszczona; dobrze wiedział, czym jest pożoga. Było to w innym czasie i miejscu, lecz zapamiętał to na zawsze. Pamięć o tym stanowiła dla niego stały układ odniesienia. Pisał: „Potem okoliczne domy podpalone dymiły”[17]. Warszawa została zrównana z ziemią; sprowadzono niemieckich architektów, by dokończyli dzieła zniszczenia.
Uciekł do Warszawy z zajętej przez Sowietów Litwy w 1940 roku. Kalkulował (jak się okazało, słusznie), że reżim nazistowski potrwa o wiele krócej niż panowanie Stalina. Tymczasem odkrywał literaturę angielską, tłumacząc siedemnastowiecznego poetę Thomasa Traherne’a i Jak wam się podoba Szekspira na zamówienie podziemnej Tajnej Rady Teatralnej. Podczas niemieckiej okupacji miało to dla niego wymiar terapeutyczny.
Natrafił również w okupowanej Warszawie na antologię z wierszami Blake’a. Ich lektura nie tylko sprawiła, że powrócił do dziecięcego świata zachwytu i wyobraźni. Odkrycie angielskiego twórcy o podobnym stosunku do „naukowego światopoglądu”[18] przyniosło mu przede wszystkim radość. Zaczął ostrożnie zadomawiać się w języku angielskim. Podobnie jak sam Miłosz, Blake był „ekstatycznym pesymistą” o manichejskich skłonnościach. Miłosz poświęcił znaczną część swojej Ziemi Ulro (1977) rozważaniom o Blake’u, a sam tytuł książki wziął od angielskiego poety.
Nieśmiertelne miejsce w literaturze polskiej zapewnił jednak całkiem innej książce: pożyczonej z biblioteki edycji Collected Poems T.S. Eliota, wydanej nakładem oficyny Faber&Faber w 1936 roku. Był pogodny, słoneczny dzień 1 sierpnia 1944 roku, a Miłosz z żoną Janką[19] wybrali się na herbatę do przyjaciół. „Chciałem omówić niezmiernie ważne sprawy, mianowicie mój nowy przekład angielskiego wiersza”[20]. Armia Krajowa zaatakowała niemieckie siły okupacyjne, a Niemcy odpowiedzieli ogniem.
Osobliwa musiała być lektura Ziemi jałowej na tle rozświetlonego od strzałów horyzontu. Istniejąca od wieków Warszawa była bombardowana, miasto stanęło w płomieniach i waliło się w gruzy; Starówkę unicestwiły szalejące pożary. Tłumaczył Eliota, gdy trwało skazane na klęskę powstanie, a Warszawa obracała się w perzynę.
Tamten dzień opisze później w trzeciej osobie w Zniewolonym umyśle (1953):
Ktoś leży pod ogniem karabinów maszynowych na ulicy miasta, w którym toczą się zacięte walki. Przygląda się brukowi i obserwuje zabawne widowisko: kostki bruku zjeżają się jak kolce jeża – to kule uderzając o ich krawędzie poruszają je z miejsca i nadają im pozycję ukośną. Taki moment osądza w świadomości człowieka poetów i filozofów. Być może jakiś poeta był uwielbiany przez publiczność literackich kawiarń i kiedy wchodził tam, kierowano na niego spojrzenie pełne ciekawości i podziwu. Jego wiersze jednak, przypomniane w takim momencie, odsłaniają swoją cherlawość i ukazują wszelkie cechy rozrywki pięknoducha. Natomiast obserwacja kostek bruku jest czymś bez wątpienia realnym i poezja, która by opierała się na podobnie nagim doświadczeniu, zdolna byłaby przetrwać zwycięsko ów dzień potępienia iluzji, którymi skłonni są karmić się ludzie[21].
Wydostał się z Warszawy cudem, tyle że w mieście, w którym pozostało ledwie sześć procent ludności, każda ocalała osoba była cudem. A każda historia ucieczki z piekła to przykład cudu, skrytego niczym ziarno w strąku. Jego była taka: w 1944 roku Niemcy aresztowali Miłosza i wtrącili do tymczasowego obozu. Tego wieczoru pojawiła się tam majestatyczna zakonnica, twierdząc, że to jej siostrzeniec. Płynną niemczyzną wdała się w godzinną rozmowę z tymi, którzy go schwytali, a następnie wyprowadziła go przez główną bramę. Nie spotkał jej nigdy wcześniej i nigdy więcej nie zobaczył. Nigdy nie poznał jej nazwiska.
***
Jak wielka była różnica między płonącą Warszawą Miłosza a – na przykład – pożarami lasu w listopadzie 2018 roku, które zniszczyły miasteczko Paradise w Kalifornii?
Bo choć jedna z tych katastrof zabiła mniej niż setkę mieszkańców, a druga, warszawska, setki tysięcy, to dla ofiar nie liczyło się, czy zginęły w wyniku okrucieństwa totalitaryzmu, czy też wskutek klęski żywiołowej spowodowanej awarią energetycznej sieci przesyłowej. Dla ofiar śmierć domknęła się w stu procentach. Być martwym oznacza być martwym, bez względu na przyczynę. Nie można porównać całkowitej skali zniszczeń – ale czy na pewno? Przedwojenna Warszawa zajmowała powierzchnię około stu trzydziestu kilometrów kwadratowych, miasto zostało zniszczone przez nazistów w osiemdziesięciu pięciu–dziewięćdziesięciu procentach. Pożar Paradise strawił obszar pięciokrotnie większy, zostawiając po sobie popioły i zgorzeliska, sześćset dwadzieścia kilometrów kwadratowych. Gdybyśmy nałożyli mapę zniszczeń na rejon Zatoki, objęłaby ona całkowicie San Francisco, Berkeley i Oakland, a także mniejsze miejscowości, jak Daly City, Alameda i Colma, oraz samą Zatokę.
Pożar kalifornijski unicestwił dziewiętnaście tysięcy budynków w ciągu jednego dnia, pozbawiając dachu nad głową dziesiątki tysięcy mieszkańców. W Warszawie osiemnaście tysięcy polskich żołnierzy i aż dwieście tysięcy osób cywilnych zginęło w ciągu dwu miesięcy. Same te liczby wywołują w nas smutek i oburzenie, jednak warto zauważyć, że tsunami na Oceanie Indyjskim 26 grudnia 2004 roku pochłonęło ponad dwieście trzydzieści tysięcy istnień ludzkich, a siłę kataklizmu szacowano na dwadzieścia trzy tysiące bomb atomowych podobnych do tych zrzuconych na Hiroszimę[22]. A jednak nawet ta tragedia nie zajmuje w przestrzeni psychicznej tyle miejsca co Warszawa. Tragedia warszawska jest obecna na mocy legendy, upamiętnianej w filmach, sztuce, pomnikach, na wystawach czy tablicach. Jaką miarę przykładać do takich zdarzeń, aby nie redukować ludzi, którzy stracili życie, do szeregów zer, a przytłaczająca liczba ofiar nie służyła za jakiś argument?
Prawdziwy powód, dla którego odmiennie patrzymy na te dwie tragedie, jest następujący: chodzi o rolę, jaką odegrało w nich okrucieństwo ludzi, tak wielkie, że brakuje nam słów do jego opisania. Przyczyną pożarów lasów kalifornijskich, nawet tych wywołanych ludzkimi błędami, nie było celowe zło, inaczej niż w przypadku bombardowania miast. Nie możemy oskarżać natury, że ze złej woli sieje przerażające nas zniszczenie; że obojętną ręką rozrywa zrośnięte z sobą dęby i zielone krzewy, a tętniące życiem miasteczka i wioski napełnia nieznośnym gorącem i oślepiającym światłem. Tak naprawdę katastrofy naturalne nie skupiają naszej uwagi i nie powodują smutku, gdy zdarzają się z dala od ludzkich siedzib, gdzieś w Kanadzie czy na Syberii. Uderzenie meteorytu w niezamieszkane przez ludzi pustkowie, trzęsienia ziemi nawiedzające takie odległe tereny raczej nie będą nazywane klęskami żywiołowymi, o ile nie ucierpią w nich, nie zginą albo nie stracą domów ludzie. Jeśli miały miejsce na bezludnym terenie, są dla nas po prostu zdarzeniami, choćby wyrządziły wielkie szkody. Patrzymy na katastrofy naturalne jak na coś odrębnego od historii człowieka, mimo że coraz częściej dostrzegamy w nich efekt końcowy ludzkich wyborów.
Stąd przerażający widok roztapiających się domów i pasażerów spalonych we wnętrzach swych pojazdów, w których próbowali uciec, nie dławi nam oddechu tak jak to, co stało się z Warszawą. Agresji nazistów i okropnościom wojny nadajemy znaczenie, jakiego nie można przypisać niestłumionym pożarom lasów. I dlatego pamięć zbiorowa o nich i innych katastrofach naturalnych blaknie w ciągu kilku lat. Nie wynika to z podważenia prawdziwości tych wydarzeń, lecz z naszego do nich nastawienia. To, co miało miejsce w owej nieszczęsnej stolicy, ma inną wagę, bo wynikało z ludzkich intencji i wielowiekowej historii, z ciągu występujących w Europie przyczyn i skutków, było dziełem ludobójców i ich wspólników.
A jednak można na to popatrzeć inaczej: naturalną historię Polski i Kalifornii może łączyć więcej, niż sądzimy. Rosnąca liczba pożarów lasów na Zachodnim Wybrzeżu, stale bijących kolejne rekordy, jeżeli chodzi o rozmiary, to wynik złego stanu ochrony przeciwpożarowej i gospodarki leśnej oraz przestarzałych wież przesyłowych. Sam Miłosz zastanawiał się, „czy ten Duch Dziejów jest przebranym duchem natury, czy stoimy wobec takiej samej konieczności”[23].
***
Obraz „palącego się miasta” wciąż wraca w poezji Miłosza. Wspominając w wierszu, jak natknął się na pulchną żonę oficera, kochankę dawnego przyjaciela w dawno przez siebie opuszczonym mieście, pisze:
Może budowałaś barykadę.
Może poświęcałaś się dla chorego dziecka.
(…)
Jakkolwiek było, czy zginęłaś razem z twoim palącym się miastem,
Czy, stara, błądziłaś po nim, nie poznając ulic,
Próbuję wszędzie być z tobą (…)[24].
A lata później w wierszu na pożegnanie swej ukochanej żony Janiny, o jej śmierci i kremacji:
Ona i ja, w małżeństwie długie lata,
Złączeni przysięgą na złe i dobre, ogień
Kominków zimą, kampingów, palących się miast (...).
Ten sam wiersz, obsesyjnie wracający do obrazu płomieni, przywołuje na koniec ogień i popiół:
Dusze w czyśćcu goreją. Heraklit szalony
Patrzy, jak płomień trawi fundamenty świata.
Czy wierzę w ciał zmartwychwstanie? Nie tego popiołu[25].
W wierszu Dzwony w zimie, zamykającym tom pod tym samym tytułem wydany w roku 1978, pisze:
A gdyby miasto, tam w dole, zgorzało
I zgorzały miasta wszystkich kontynentów
Nie powiedziałbym, ustami popiołu, że niesprawiedliwie[26].
Nigdzie piekło nie zwala się na nas z taką siłą, jak w wierszu Ucieczka napisanym w 1945 roku:
(„…)
Nam znaczono gwałtowne, nowe zrodzić plemię,
Wolne od zła i szczęścia, które tam drzemało.
Idźmy”. A miecz płomieni otwierał nam ziemię[27].
Miasto, o którym pisze Miłosz, to naturalnie Warszawa, a wiersz powstał w rok po opuszczeniu przez poetę piekła. To ważny, wstrząsający utwór, z jego mrocznym patosem i zapowiedzią nowego świata.
W często cytowanym wierszu Przedmowa Miłosz uwzniośla rolę poezji: „Czym jest poezja, która nie ocala / Narodów ani ludzi?”. Przedostatnia strofa kończy się niejednoznacznym słowem „ocalenie”.
To, że chciałem dobrej poezji, nie umiejąc,
To, że późno pojąłem jej wybawczy cel,
To jest i tylko to jest ocalenie.
Wiersz powstał w 1945 roku, świeżo z płomieni Płonącego Miasta, i choć poeta dedykował go zmarłemu przyjacielowi – używa zaimka „ty” – zwraca się do całego kraju.
Być poetą w Polsce to obracać się w kręgu tradycji profetycznej sięgającej XVI wieku. Ma to zasadnicze znaczenie dla zrozumienia historycznych dylematów Miłosza jako poety. Tak postrzeganą rolę będzie na zmianę rozważał albo ją odrzucał przez całe życie. Przyjął ją na siebie wcześnie, gdy jeszcze jako student w Wilnie współtworzył Żagary, katastroficzną grupę poetycką, której członków łączyła surrealistyczna metaforyka i przeczucie, że zbliża się zniszczenie świata, jaki znali. (Pobyt w dalekiej Kalifornii wpłynie później na to, jak te zmienne role będzie postrzegał i podejmował).
Postać „wieszcza”, poety jako proroka, znajdziemy nie tylko w Polsce. W wielu językach i krajach znane jest pojęcie poety mówiącego w imieniu narodu w taki sposób, że wyraża teraźniejszość, utrwala przeszłość i opiewa nadchodzącą przyszłość. We wspólnocie bardowie mają szczególną moc; żyją w określonej psychicznej przestrzeni tworzonej przez czas i historię. Odtąd plemię będzie żyło w nowym, zamieszkanym przez poetę świecie, stworzonym przez jego twórczość. Ktokolwiek kreśli obraz teraźniejszości, zaczyna pisać na nowo historię na użytek przyszłości. W tym sensie, jak ujął to Shelley, poeci są nieuznanymi prawodawcami świata.
Z tego powodu, gdy Mallarmé wzywał poetów, aby oczyścili język plemienia, a T.S. Eliot podobną myśl zawarł w Czterech kwartetach, idea znalazła zastosowania szersze niż tylko w odniesieniu do estetyki czy społeczeństwa: stała się zachętą do złożenia siebie w ofierze, do swego rodzaju samospalenia. Poeta wyprawia się na krawędź ludzkich doświadczeń, ale musi wrócić do wspólnoty. Tylko że przybycie poety grozi ryzykiem jej unicestwienia. Jako pharmakós jest on zarazem chorobą i lekarstwem na nią, rytualną ofiarą, której wypędzenie oczyszcza i ocala miasto.
„Mowa to domostwo bycia”, napisał Heidegger w Liście o humanizmie. „Pod jego strzechą mieszka człowiek”. Ci, którzy myślą i tworzą za pomocą słów, są stróżami tego domu, i zdaniem Heideggera: „Ich stróżowanie polega na tym, że dokonują jawności bycia; dzięki ich opowieści jawność ta staje się mową i w mowie jest przechowywana”[28]. Rosyjski przyjaciel Miłosza, Josif Brodski, poeta i laureat Nagrody Nobla, poszedł tym myślowym tropem o krok dalej, twierdząc z całą mocą, że to sam język dyktuje następną linijkę: „poeta, powtarzam, jest środkiem istnienia języka, albo, jak powiedział wielki Auden, jest tym, kim język żyje”[29].
Te wszystkie myśli niemieckich, francuskich, angielskich i rosyjskich pisarzy brzmią wzniośle i wspaniale, lecz dla Polaków tradycja wieszczów była także – na sposób pierwotny, podstawowy – postawą oporu. Dla nich tradycja wieszczów splata się z katastrofą rozbiorów, marzeniami o na poły mitycznej sarmackiej przeszłości i nadziejami na zjednoczenie w przyszłości. Na ponad stulecie Polskę podzieliły między siebie trzy wygłodniałe i agresywne mocarstwa: Rosja, Prusy i Austria. Polacy nauczyli się być narodem bez własnego państwa. Buntowali się przeciwko podbojowi, wspierając rozwój literatury i sztuki, tworząc ruchy powstańcze, programy oświatowe, organizacje na wychodźstwie działające w Paryżu, a nawet opracowując kody językowe umożliwiające przekazywanie wieści z ominięciem cenzury. Wychwalali kulturę ludową i gloryfikowali wyobrażenia o swojej przeszłości.
Poeci w roli wieszczów odegrają znaczącą rolę w polskim mesjanizmie, duchowym ruchu, który powstał w dobie powtarzających się narodowych upokorzeń i podkreślał, jak wielkie było w narodzie polskim znaczenie metafizyki. Adam Mickiewicz (1798–1855), poeta narodowy, nazwał Polskę „Chrystusem narodów”, a jego proroctwa o odkupieniu i triumfie zdawały się spełniać w wyborze Polaka na papieża (1978) i w ruchu Solidarności w latach osiemdziesiątych XX wieku. Tą samą drogą podążało dwóch innych wieszczów polskiego romantyzmu: Juliusz Słowacki (1809–1849) i Zygmunt Krasiński (1812–1859). Wszyscy trzej byli szlacheckimi patriotami, wszyscy znaleźli się na wygnaniu i, jak Owidiusz, tworzyli na obcej ziemi, wszystkim towarzyszył duch Byrona. (W początkach XX wieku odkryta na nowo twórczość Cypriana Kamila Norwida [1821–1883] uczyniła z niego czwartego wieszcza, a po nim za piątego uznano Stanisława Wyspiańskiego [1869–1907]). Odegrają oni wielką rolę w twórczości i myśli Miłosza, nawet jeśli odrzucał ich tendencje do samounicestwienia. (Opór leżał również w jego naturze; Brodski zauważył kiedyś, że Miłosz czerpał niemal zmysłową przyjemność z mówienia „nie”).
Czy jednak owe tendencje lub sam bieg historii zapłodniły późniejszą literaturę, pozostaje kwestią otwartą. Na początku XX stulecia powstał ważny dramat Stanisława Wyspiańskiego Wesele (1901), kreślący różnice klasowe i aspiracje polityczne w ówczesnej Polsce. W sztuce występują zjawy z mitycznej polskiej przeszłości, w tym Wernyhora, osiemnastowieczny lirnik z Ukrainy, wieszczący zagładę i zmartwychwstanie Polski. Pod koniec dramatu pojawia się wzięty z folkloru Chochoł, symbol wytrwałości i przemiany – krzew otulony chroniącą go przed mrozem słomą pląsa wśród weselnych gości.
Co o tym wszystkim sądził Miłosz? Ubolewał nad nacjonalizmem i idealizmem epoki, obarczając je odpowiedzialnością za naiwne powstanie warszawskie, które doprowadziło do zniszczenia stolicy i rzezi setek tysięcy jej mieszkańców, w tym wielu jego przyjaciół i znanych mu poetów, takich jak ten, o którym w swoim słynnym wierszu z 1945 roku pisał: „Ty, którego nie mogłem ocalić”[30]. W 1958 roku Miłosz napisał w liście do zaprzyjaźnionego z nim Węgra, że „jeśli cokolwiek pisałem o Polsce lub o Polakach, to prawie zawsze nieumyślnie”; dodał, że faktycznie jest Litwinem i zawsze sprzeciwiał się próbom „narzucania poetom roli Narodowego Wieszcza”[31].
Był jednak wciąż człowiekiem sprzeczności. Dlaczego trwale przewijająca się w jego poezji nić duchowa – chwiejna wiara w osobowego Boga, pragnienie zbawienia dla całej ludzkości, ufność pokładana w nieśmiertelności duszy – przemawia tak bardzo nie tylko do katolików, ale też do wielu innych, również tych nie związanych z żadnym wyznaniem? Możliwe, że dzieje się tak za sprawą owego profetycznego ukrytego nurtu polskiej duchowości. Gdy Miłosz pisał, że „Sługa ja tylko jestem niewidzialnej rzeczy”[32], wyrażał być może na swój sposób tę koncepcję wieszcza, do której odwoływało się tylu innych twórców.
Na pierwszy rzut oka nie ma to nic wspólnego z Kalifornią. A jednak takie idee przemierzały Atlantyk chętniej, niż Miłosz mógł przewidzieć. Tradycja bardów przewija się także w literaturze amerykańskiej; Miłosz znalazł ją, przyswoił i przeorganizował w swoim nowym kraju. Był pod wrażeniem Whitmana, jako żywo amerykańskiego wieszcza, jego „wszystkożerności”, długich biblijnych fraz, którymi opiewał to, co nowe w bezkresnych przestrzeniach niezbadanego kraju. Ciągnęło go również do spadkobierców Whitmana: późniejszego o stulecie Allena Ginsberga, z jego zuchwale potępieńczymi jeremiadami, wybuchami ekstazy i złorzeczeń. I do Robinsona Jeffersa, Kalifornijczyka zwiastującego przyszłość bez rodzaju ludzkiego, w której będzie miejsce tylko dla skał, jastrzębi i morza. Wszyscy trzej kształtowali naszą zbiorową pamięć o przeszłości i nasze postrzeganie teraźniejszości. Ich język jest nie tylko proroczy, ale też opiera się na retrospekcji, odnajdując drogę pomiędzy ruinami i strzaskanymi odłamkami, mierząc się z przemijaniem epok, z tym, co utracone. Nikt nie był bardziej wieszczem niż Homer, snujący opowieść o zniszczeniu Troi, albo prorocy Starego Testamentu, opłakujący niewierność pradawnego plemienia i ruiny królestw.
Ginsberg, Whitman i Jeffers pojawią się jednak później. W wierszu Ucieczka Miłosz wygląda swego Jeruzalem: „Nam znaczono gwałtowne, nowe zrodzić plemię / (…) Idźmy. A miecz płomieni otwierał nam ziemię”. W wierszu W Warszawie zarazem odrzuca zaś i przyjmuje rolę barda: „Przysięgałeś, że nigdy nie dotkniesz / Ran wielkich swego narodu”, a dalej: „[pięcioro rąk] Chwyta mi moje pióro / I każe pisać ich dzieje, / Dzieje ich życia i śmierci”[33].
Tytuł tomu Miłosza z 1945 roku, Ocalenie, z którego pochodzą cytowane wyżej wiersze, zawarty jest także w utworze Przedmowa, gdzie znalazło się słynne zdanie, definiujące cel poezji: „To jest i tylko to jest ocalenie”. Jednak pełne znaczenie słowa „ocalenie” jest trudno uchwytne w przekładzie na język angielski. Jak tyle spraw w życiu poety, będzie nabierało nowych sensów wraz ze zmianami czasu, miejsca i okoliczności.
***
Pod sam koniec wojny Miłosz zdążył już w spektakularny sposób zadebiutować w Ameryce – niestety, w raportach FBI. W archiwalnej notatce datowanej na 4 lutego 1945 roku wspomina się, że na niedawno wyzwolonych terenach pojawił się Miłosz, obiecujący pisarz z nielicznej grupy ocalałych w zniszczonej Warszawie. Miesiące przed bezwarunkową kapitulacją Niemiec i zrzuceniem bomby atomowej na Hiroszimę i Nagasaki, która zabiła w jednej chwili setki tysięcy ludzi. Skala zniszczeń znacznie przekraczała tam skutki spalenia Warszawy. Widmo zagłady nuklearnej zmieniło na zawsze sposób prowadzenia wojen, do tego stopnia, że koszmar końca świata zawisł nad przyszłością ludzkości i zagraża kolejnym pokoleniom, łącznie z tymi jeszcze nienarodzonymi.
15 Czesław Miłosz, Biedny chrześcijanin patrzy na getto, w: tegoż, Wiersze wszystkie, Kraków 2021, s. 223.
16 Tamże, s. 224.
17 Czesław Miłosz, Rodzinna Europa, Paryż 1959, s. 208.
18 Czesław Miłosz, Ziemia Ulro, Kraków 2013, s. 181.
19 Janina Dłuska poznała Miłosza w 1937 roku, ale była wtedy zamężna z Eugeniuszem Cękalskim, jednym z twórców polskiej kinematografii. Miłoszowie zostali ostatecznie małżeństwem w Paryżu w 1956 roku, choć kapłan stwierdził, że widział świadectwo zawarcia ślubu cywilnego z sądu grodzkiego w Warszawie, datowane na 1 stycznia 1944 roku, czyli podczas okupacji niemieckiej. Małżeństwo Miłoszów uznały po wojnie władze amerykańskie i polskie. W książce traktuję ją konsekwentnie jako żonę Miłosza.
20 Czesław Miłosz, Rodzinna Europa, dz. cyt., s. 207.
21 Czesław Miłosz, Zniewolony umysł, Kraków 2011, s. 62.
22The Deadliest Tsunami in History? (tekst odredakcyjny), NationalGeographic.com, 24 grudnia 2004, https://www.nationalgeographic.com/news/2004/12/deadliest-tsunami-in-history (dostęp: 11 kwietnia 2024).
23 Czesław Miłosz, Renata Gorczyńska, Podróżny świata. Rozmowy, Kraków 2002, s. 138.
24 Czesław Miłosz, Suknia w groszki, w: tegoż, Wiersze wszystkie, dz. cyt., s. 1110–1111.
25 Czesław Miłosz, Na pożegnanie mojej żony Janiny, tamże, s. 939.
26 Czesław Miłosz, Dzwony w zimie, tamże, s. 696.
27 Czesław Miłosz, Ucieczka, tamże, s. 156.
28 Martin Heidegger, List o humanizmie,tłum. Józef Tischner, w: tegoż, Znaki drogi, tłum. Seweryn Blandzi i in., Warszawa 1995, s. 121.
29 Josif Brodski, wykład noblowski, Sztokholm, 8 grudnia 1987, tłum. Andrzej Mietkowski, „Zeszyty Literackie” 1988, nr 21.
30 Czesław Miłosz, Przedmowa, w: tegoż, Wiersze wszystkie, dz. cyt., s. 155.
31 George Gömöri, An Epistolary Friendship, w: An Invisible Rope: Portraits of Czesław Miłosz, red. Cynthia L. Haven, Athens 2011, s. 21. List Miłosza do G. Gömöriego, Montgeron, Francja, 8 lutego 1958.
32 Czesław Miłosz, Sekretarze, w: tegoż, Wiersze wszystkie, dz. cyt., s. 711.
33 Czesław Miłosz, W Warszawie, tamże, s. 239–240.
