Miłość klasy średniej - Manuela Gretkowska; Piotr Pietucha - ebook

Miłość klasy średniej ebook

Manuela Gretkowska, Piotr Pietucha

0,0

Opis

Kobiecy i męski punkt widzenia na kryzys związku.

W pierwszej opowieści zdesperowana pisarka ucieka przed małżeńską klęską. Wyjeżdża z nastoletnią córką na stypendium do Kalifornii. Egzotyczny świat, niezwykli ludzie, eksperymenty ze środkami zmieniającymi świadomość mają ukoić ból.

W drugiej historii przypadkowe spotkanie dawnych przyjaciół uruchamia lawinę rujnującą ich z trudem osiągniętą stabilizację. Przestają obowiązywać dotychczasowe prawdy i przyzwoitość.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 465

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Projekt okładki: XAUDIO

Copyright © Manuela Gretkowska

Copyright © Piotr Pietucha

Copyright © for the Polish ebook edition by XAUDIO Sp. z o. o.

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.

Warszawa, 2023

ISBN 978-83-8341-092-0

Wydawca:

XAUDIO Sp. z o.o.

e-mail: [email protected]

www.xaudio.pl

KALIFORNIA

Manuela Gretkowska

Czesławowi…

To nie może być prawda. Mijam kabriolety z opalającymi się Kalifornijczykami. Ja w czapce uszatce, szaliku i rękawiczkach prowadzę przez Golden Gate Bridge. W dole trałowce ciągną za sobą mgłę z oceanu na San Francisco. Przede mną jeszcze dwa przęsła. Staram się nie wyć ze strachu. Przełykam wrzask. Cieknie mi z nosa, oczu i czoła.

Wąsaty policjant przygląda się pieszym. Jest jednoosobową, zmotoryzowaną brygadą anty samobójczą, od lat zatrudnioną na moście. Weteran ratownictwa wyłapuje pierwsze oznaki desperacji. Nie stanę przy nim, prosząc o pomoc, zostało mi jeszcze tylko jedno przęsło. Jednak, zamiast przyspieszać, gwałtownie zwalniam. Cholerny automat, pomyliłam pedał gazu z hamulcem. Pojawia się policjant. Siwe wąsy ocierają się o szybę mojej poobijanej hondy. W jego profesjonalnie zatroskanych oczach przebłysk zadowolenia. Co prawda złamałam tylko przepisy, ale może to był wstęp do szaleństwa. Zdążył i eskortuje mnie w stronę zjazdu. Co mu powiem? Mogę być pasażerem, byle nie prowadzić. Umiem pływać, nie boję się wysokości.

Co z tego? Na każdym moście atak paniki. Robię się purpurowa. Podkręcam najzimniejszą klimę, żeby oddychać. Spocona dostaję ciężkiej anginy, więc biorę szalik, czapkę. Założyłam jednopalczaste rękawiczki Luli, mojej córki. Ręce mokre z przerażenia ślizgają się po kierownicy.

Nie jestem wariatką, wariuje mój organizm. W spodniach kilka podpasek zastępuje pieluchy, na wszelki wypadek. Kiedy wiozłam dziecko do zoo, dojechałam pod most Świętokrzyski i wzięłam taksówkę. Teraz za bardzo się spieszę, zaryzykowałam.

– Prawo jazdy? – Policjant zagląda przez uchylone okno.

Wdziera się upał.

– Tak, mam tymczasowe, kalifornijskie.

Mam też prawo opowiedzieć, skąd się wzięłam na moście Golden Gate. Nie, nie jestem samobójczynią. Zawsze bałam się umrzeć, zanim przestanę żyć. Może dlatego nic sobie nie zrobiłam tyle lat. Nawet rok temu podczas Wigilii:

Odpakowujemy prezenty, dwa dni przed Gwiazdką. Ty i Lula jedziecie na święta do Amsterdamu. Z naszej podwarszawskiej chałupy w wielki świat.

Zaprosił cię Eryk, syn z poprzedniego małżeństwa. Eryk, zielonooki jak dolary Eryk, marzący od zawsze o karierze, negocjuje ze światowymi handlarzami dla holenderskiego banku. Przyrodni, przyrodzony brat naszej Luli, jakby to, co nie najbliższe, należało do przyrody. I pleniło się w rodzinnych romansach z samicami i samcami obcych genetycznie gatunków. Lula po przeczytaniu tomu Harry Potter i Książę Półkrwi zaczęła nazywać Eryka bratem półkrwi. Kupił jej za to w Amsterdamie kolczyk – prawdziwy brylant oprawiony w srebro. Nosi go z dumą księżniczki, siostry półkrwi.

Lubisz być w Holandii, masz obywatelstwo, znasz język. Tam uczyłeś się zawodu w najlepszych klinikach. Podziwiana przez ciebie flandryjska mieścina Geel, gdzie od kilkuset lat chorych psychicznie nie trzyma się w szpitalu czy azylu. Tradycyjnie mieszkają ze zdrowymi, wracając do normalności.

Czy my wrócimy do niej? Choinkowe lampki zapalają się i gasną wśród skrzyżowań gałęzi. U nas magia świąt przystaje, po czerwonym świetle będzie niebieskie do nieba. Aniołek albo wróżka zwisająca nad podłogą kieruje ruchem statków kosmicznych NASA. Czemu nie? Święta, ma być cudownie… Gdzie w takim razie jest mój prezent? Jedenastoletnia Lula szeleści pod stertą kolorowych papierów. Zębami rozrywasz sznurek kolejnego pudełka.

– Tyle prezentów. – Plujesz rozdartym opakowaniem. – A dla ciebie nic? Głupio tak…

Podpuszczasz mnie, nie zapomniałbyś. Otwieram podarunek. Żaden z podłożonych przeze mnie pod choinkę.

– To dla ciebie. – Podaję ci męskie perfumy.

Kupiłam je miesiąc temu, zapomniałam.

– Umawialiśmy się. – Wąchasz butelkę. – Żadnych prezentów, tylko dla dziecka. Ty naprawdę myślałaś? – Kpisz z mojego rozczarowania. – Umawialiśmy się… – Obłudnie wpadasz w oskarżycielski ton.

Nie, nie umawialiśmy się. Święta raz w roku, dlaczego nie dla mnie? Nie umawialiśmy się, i na takie życie też nie, że mnie nie ma.

Że w wakacje po przyjściu z pracy słyszysz od dziecka: Mama jest na górze, pomalowała mieszkanie. Ale nie zajrzysz do mnie, nie powiesz: „Napracowałaś się" albo chociaż: „Co słychać?".

Pooklejałam papierami podłogi, framugi. Złapałam za wiadro z kredowym mlekiem i wielkim pędzlem machnęłam dwa piętra w parę godzin, bez sufitów. Szybciej wyschnie przy otwartych oknach. Pod dachem ukrop, zdjęłam nawet majtki. Skapująca farba przemalowała mnie na albinoskę. Mam białe sutki. Nie różnię się od klasycznej rzeźby, gdyby posągowe kobiety miały gipsowe owłosienie łonowe. O zmierzchu zlewam się z mleczną ścianą. Mogłabym w nią wejść. Nie zauważyłbyś. Przecież podałabym ci herbatę nienagannie białymi rękoma wysuwającymi się ze ściany w kuchni. Może to ty jesteś za ścianą, nie ja? Poddaję się, nie wywijam białą flagą, cała jestem umazana bielą. Padam na deski podłogi i ciężko oddycham przez jej szczeliny, gdzieś nad twoją głową oświetloną ekranem telewizora.

Dlaczego pamiętam tylko to? Złe? Dobre jest normalne. Jest zmysłem życiowej równowagi, jak wtedy, gdy uczymy się chodzić, instynktownie łapiąc pion. Pamiętamy upadki. Chyba że ktoś, jak ty, nauczył się w dzieciństwie czołgać przez życie, zamiast iść. Ze wstydu, z upokorzenia po zataczającym się ojcu pijaku.

Jedz już. Wołałbyś zostać na prawdziwą Wigilię? Nie, proszę, nie będzie mi przykro, przynajmniej nie z tego powodu. Lula nie może się doczekać, jedzcie, zanim znowu złapie mróz. Sople z dachu topnieją, zamarzają nocą. Dosięgają już parapetu, zamieniając się w lodowe kraty.

Nareszcie sama, moja wigilia, wigilia mnie. Bez babrania się godzinami w kuchni. Ryba, surowa, zagryzana ryżem i suche owoce zalane wodą na kompot, wystarczy dosypać cukru. Potem Święty Mikołaj, plastikowa taniota. Zakładam brodę, długi płaszcz, pod czapkę ciemne okulary. W worku mam keyboard, lalkę, słodycze. Nie przewidziałam ślizgawicy na drodze przez wieś. Trzymam się płotów, przy każdym potknięciu z worka bębni perkusja albo disco polo. Jest za ciemno, żeby znaleźć przycisk i wyłączyć, w dodatku te przeciwsłoneczne okulary. Zdejmując je, zniszczę konstrukcję czapki połączonej z mikołajową brodą. Wzdłuż płotów bezpieczniej, doślizguję się pod bramę. Gospodarstwo nie wygląda biednie, ale mają finansowy zawał. Jedna krowa, kawałek pola nie starczy młodemu małżeństwu z dwojgiem maluchów. Odkują się, byle znaleźli znowu pracę. Cieszę się ze Świętego Mikołaja bardziej niż oni. Nie poznali mnie! Dopiero po głosie, chociaż staram się brzmieć groźnie: ho, ho, ho! Dzieci mówią paciorek, dziewczynka składa lalce ręce do modlitwy. Chłopiec zaczyna się spowiadać. Nie mogę go wysłuchać, muszę iść do innych dzieci – święcie kłamię. Gospodyni chce zatrzymać mnie na wigilię, wie, że będę sama.

– Nie, jutro przyjeżdżają znajomi, naprawdę jest okej. – Wymykam się na zaśnieżoną ulicę.

Nie jestem panią z dworku odwiedzającą ubogich. Znam radość wigilijnego cudu. W taki dzień wiele lat temu dreptałam przy ojcu, pomagając mu podeprzeć na działce gałęzie po śnieżycy. Spieszyliśmy się przed zmierzchem. Ulicę dalej, w domu, mama szykowała wigilię. Już mieliśmy wychodzić z działki, gdy kij podpierający młodą jabłoń osunął się w krzaki malin. Właściwie chwastów, wielkie kolce, żadnych owoców. Tata postanowił je wyciąć wiosną i posadzić prawdziwe maliny. Nagle spod osypanego śniegu błysnęło coś krwistego. Zimowa, przemrożona odmiana owoców, słodsza od letniej. Nazbieraliśmy, ile się dało. Nieśliśmy je w rękach ulicą wyłożoną kocimi łbami, wzdłuż zamarzniętych rynsztoków starych Bałut. Zaczepiali nas przechodnie. Nie wierzyli – świeże maliny na święta w lukrze szronu. Kupowali je od nas na sztuki. Tacie z malin został na rękawicach sok i nasączone nim krwiste, pachnące banknoty.

Zdążyliśmy przed zamknięciem sklepów kupić wymarzoną lalkę z zamykanymi oczami. Tata wbiegł do drogerii i poprosił o perfumy dla mamy. Nie wodę kwiatową, prawdziwe – w jego głosie wzruszająca duma, stać go na prezent. Perfumy Być Może, innych wtedy nie było.

Wymarzone, samotne święta, Vivaldi na moc głośnika i kawałek skręta. Czas zwalnia, synchronizuje się z muzyką. Nuty są czarnymi banieczkami musującymi w ciemnych wodach Wenecji, przy każdym uderzeniu wiosłem, pociągnięciu smyczkiem. Skręt skręca czas w nieskończoność. Próbuję tańczyć, zamiast pasterki balet. Każdy ruch wydaje się tak zaskakująco możliwy, wczuwam się w niego nieruchomo… Vivaldi, odprawiając mszę, też zastygał. Wierni czekali cierpliwie, aż rudy ksiądz przy ołtarzu ocknie się i pobłogosławi. Albo dokończy kazanie przerwane w pół słowa, w pół dźwięku olśniewającego błyskiem wody. Zdarzało się Vivaldiemu przerwać wenecką mszę. Uciekał sprzed ołtarza do zakrystii rozpisać nutami nagły przypływ muzyki.

Pukanie w sieni, potem w okno. Kogo niesie o tej porze?

Błyskawicznie otwieram kominek, mieszając zapach trawy z dymem. Jest prawie północ. Nie ma jednego pustego talerza dla wędrowca, wędrowca z innego świata, czyli zmarłego. Byli ze mną sami zmarli: mój ojciec, babcia, Przemek Marczewski – umarł w tym roku, śmiejąc się. Opowiedział dowcip, fiknął z krzesłem do tyłu. Studenci pomyśleli – dalsza część żartu wykładowcy. A jemu pękło serce. Dwa miesiące po operacji jeszcze z rozpędu pracowało i puściły szwy.

Na mojej wigilii byłam jedynym wędrowcem ze świata żywych, reszta puste talerze.

– To my! Poznaniacy! – Na ganku, między dworkowymi kolumnami, przyjaciele.

Tupią, strząsają śnieg.

– Zjedliśmy z rodziną wigilię i przyjechaliśmy. Co za różnica jutro rano czy dziś.

Antek stawia torbę przy kominku, Ola zaciąga się ostatni raz, gasi papierosa w śniegu. Żar roztapia lód. Pet chwilę dygocze, zamarza.

– Autostrada pusta, śmig i jesteśmy w trzy godziny, nie będziesz sama.

Olę spotkałam dwadzieścia lat temu. Pracowałam w redakcji, ona przyszła do działu kultury z ogłoszeniem o politycznie zaangażowanym spektaklu. Opowiedziała przedstawienie, swoje życie, ja jej swoje. Doszłyśmy do wniosku: świat jest pojebany, bo mężczyźni to pizdy, a kobiety chuje.

Wyszła za faceta, który miał być moim mężem. Jeszcze w liceum zobaczyłam go na scenie. Postanowiłam rzucić szkołę i zostać w jego teatrze. Nie widziałam nic doskonalszego od jego awangardowych przedstawień. Obalały komunizm i moje aktorskie beztalencie. Z nim zagrałabym Hamleta. Na szczęście w Łodzi był tylko kilka dni, nie zdążyłam się przebić przez tłum wielbicielek.

Antek pił; artyści piją. No wiesz, jem przez rozum, piję przez rozpacz, przesączam przez nią alkohol. Pomagał innym wydostać się z nałogu chociaż na weekend, od święta. On nie potrzebował pomocy ani Oli. Postanowiła odejść.

– Jak to? – Nie miał delirium, mimo to zobaczył przemawiającą do niego mysz dokarmianą okruchami miłości.

– Basta. Nigdy więcej. – Wyliczyła to, co żony, kochanki, dzieci alkoholików znoszą w upokorzeniu.

Powiało nie meliną, lecz chłodem spraw ostatecznych. Antek przestał pić.

Dlaczego on mógł się zmienić, ty nie? Twój ojciec umarł przez alkohol. Zaczął pić po śmierci brata. Niemcy spalili go żywcem w bitwie o Koszalin.

Mówi się: „Byle nie pił". Ty nie pijesz. Odziedziczyłeś zachowania alkoholika. Danusia, sąsiadka z Zalesia, broniła cię: „Nie możesz go oskarżać, to fantastyczny człowiek. Zobacz, też jestem z alkoholowej rodziny, dorosłe dziecko alkoholika i co?". I podobnie jak większość DDA wybrała na męża pijaka. Została sama z czwórką dzieci. Nocą, wędrując wiejską ulicą, może wyjąć z bólu do księżyca, napisała palcem na moim brudnym wozie: „Kochacie się, pasujecie do siebie".

Dorosła kobieta rysuje w kurzu i brudzie marzenie, że gdzieś, w sąsiedniej wsi, za siedmioma błotami i płotami, jest prawdziwa miłość. Ale miłość to nie to, co się komuś zdaje, tylko to, co jest. Ginę codziennie za Koszalin, Leningrad i Stalingrad, na linii frontu.

Styczeń, luty, jesteśmy jeszcze sojusznikami, wierzę w twoją lojalność.

Marzec. Siedzisz godzinami przy komputerze. Prowadzisz drugie życie na facebookach. Nie ma cię ani tam, ani tutaj. Żyjesz gdzieś między dwoma światami, niby dusza zabłąkana w buddyjskim bardo, szukająca drogi powrotu. Znalazłeś zaprzyjaźnioną duszę, zainstalowałeś sobie dzięki niej wirtualny rozrusznik serca. Proszę, żebyś się wyprowadził. Masz swój gabinet w Warszawie, masz gdzie. Twoja jedyna obrona: „To tylko internet". Rzucasz za sobą jak klątwę:

– Dzwoń wyłącznie w konkretnej sprawie! – Pakujesz walizkę.

– Sam się dzwoń! – Nie mam żadnej sprawy.

Lula widuje cię, kiedy chce. Nie prowadzę wojny totalnej. Zrywam tylko kontakt.

Jestem silniejsza, nie muszę do ciebie skomleć. Ale to pozorne zwycięstwo. W twojej pokrętnej logice pijackiego dziedzictwa przegrywam. Przecież tego chciałeś – milczenia. Nauczyłeś się go we własnym domu. Tortura cichego poniżenia stosowana latami przez rodziców. Nie było o czym rozmawiać. O leczeniu psyche w zionącym alkoholem ciele? Nikt wtedy nie słyszał o chorobie uzależnienia. Pijak był pijak, a niewidzialna dusza w kościele. W konfesjonale ksiądz ostukiwał ją po zadaniu pokuty i rozgrzeszeniu. Może dobijał się do niej, uderzając trzy razy o drewniane kratki: Następny!

Twoi rodzice karali się milczeniem. Mijali bez słowa w wąskich korytarzach blokowego mieszkania. Puchli obrazą martwego małżeństwa. Nadęte gazami trupy w grobie, zanim zgniją pożarte przez toczące je od środka robale. Prawda też jest pośrodku, ale racja zawsze po jednej stronie. Na tym polegało twoje obrażone dzieciństwo. Twojej matce to zostało. Owdowiała obraziła się na cały świat. Na psychiatrów próbujących wykurzyć ją elektrowstrząsami z labiryntów pokrętnego myślenia. Wyniośle cierpi i milczy, obmywana przez salowe w domu opieki.

Kwiecień, pierwszy dzień, pierwsza noc milczenia od dwudziestu lat. Nie czuję się nawet niedobrze. Oddzielona od ciebie nie czuję w ogóle siebie. Jestem tobą, spędzając poranek w internecie. Czytam porady „Szybkie i bezbolesne samobójstwo". Zaczynam się śmiać. Ze śmiechu przechodzi mi ochota na podcięcie żył. Dawno nie widziałam tylu błędów ortograficznych: „Jeżeli przerzywasz depresję", „Kto znius taki bul". Najwidoczniej dyslektycy, siostry i bracia błędni, mając w szkole życia „cieńrzej", częściej rozważają wyjście awaryjne. Nie drwię. Mój ojciec czytał codziennie jedną książkę, ale z trudem się podpisywał. Lula nie zauważa, kiedy kończy jej się zeszyt zapełniony typowym dla dyslektyków „lustrzanym" pismem poprzekręcanych liter. Dalej pisze w powietrzu. Przekazałam jej geny dziadka, od pokoleń sama dyslektycznie upośledzona. Urodziłam się z poprzestawianymi kablami w mózgu.

Listopad. Wsłuchuję się w odgłosy swoich czterdziestych ósmych urodzin. Świt, nie leżę sama, skrobanie za ścianą. Nadchodzi jesienna inwazja gryzoni z pól. Przez uczuciową obsuwę zapomniałam o nieuchronnym.

A sąsiedzi, wielbiciele przyrody, dają swoim dwóm hodowanym szczurom witaminy. Zawożą Słodziaka z astmą na seanse w namiocie tlenowym. Ja w tym czasie powinnam bezlitośnie wysypać trutkę. Budzę Lulę. Szybko, uciekamy. Miałyśmy dzisiaj świętować u Antka i Oli w Poznaniu. Zdążymy na pierwszy poranny pociąg. Jadąc tramwajem, wystukuję numer myszołapa. Przyjdzie, sypnie hojnie trucizną.

Razem z porannym tłumem wysiadamy na przystanku przy Pałacu Kultury. Po cichej wsi, gdzie skrobanie myszy dudni, jazgot Marszałkowskiej ogłusza. W dodatku wyje syrena. Radiowóz ściga podejrzanego faceta. Pomięty, niedomyty oprych idzie spokojnie. Uskakuję przed wozem policyjnym, jadącym za nim po chodniku. Zamiast dalej go ścigać, zajeżdża nam drogę.

– Dlaczego pani się nie zatrzymała?! – woła policjant. – Dokumenty proszę!

– Co ja zrobiłam? – W myślach wertuję dawne wezwania, mandaty.

– Jak to co? Przeszła pani z dzieckiem na czerwonym świetle.

– Gdzie? Nigdzie nie przechodziłam, dopiero co wysiadłam z tramwaju.

– Właśnie.

Wszyscy wtedy przeszli, ale on uczepił się czerwonego skafandra Luli, matka z dzieckiem – łatwy łup. Próbuję opanować roztrzęsione ręce i łzy.

– Dokumenty proszę! – krzyczy na mnie facet w mundurze. – Życie pani niemiłe? Dziecko narażać?!

Dopadła mnie męska władza, twoje oskarżenia i samotna bezradność. Nikogo na moją obronę.

– Zawód? – Policjant ogląda plastikowy dowód.

– Pisarka, buuu. – Nie mogę ukryć płaczu powstrzymywanego od miesięcy.

– Tak myślałem. – Chyba mnie rozpoznał, z telewizji, nie z kronik kryminalnych. Przygląda się zdziwiony. – Nigdy pani nie zatrzymała policja?

– Nieee, udawało mi się uciec przed ZOMO – szlocham.

Przestraszony łkaniem, oddaje mi dowód, Lula nie wie, co się dzieje. Im bardziej chcę być spokojna, tym głośniej ryczę.

– Proszę uważać. – Policjant zostawia mnie, jest z drogówki, nie z psychiatryka.

W Poznaniu tradycyjnie kultura i ciastko. Ola z Antkiem prowadzą nas do najstarszej części miasta, tam ochrzczono Polskę.

– Mniej więcej tu. – Pokazują trawnik.

– Tu? – Podchodzę najbliżej miejsca, gdzie stała chrzcielnica.

Żadnego znaku, krzyża. Zwykły chodnik z budką telefoniczną Orange. Właściwie to jest pomnik funkcjonalno-symboliczny. Tak jak chrzest w dziewięćset sześćdziesiątym szóstym przyłączył kraj do cywilizowanego świata, tak telefon łączy Polaków ze sobą, światem, emigracją. Polacy nie gęsi, chociaż odlatują częściej niż inne nacje.

Idziemy do prawdziwie poznańskiej cukierni świętować moje urodziny. Ciemne meble, pluszowe kanapy z lukrowymi okruchami wanilii. Przytulność nie wygłusza rozmów z kąta sali. Antek syczy, gdy elegancki mężczyzna w krawacie przeklina. Na scenie można, ale kurwoszyć przy kobietach i dzieciach?

– Przepraszam – mamrocze skarcony, międląc białą serwetkę.

Poznańska sielanka. Dwie licealistki jedzą na spółkę krem, za odłożone przez tydzień kieszonkowe. Lula pożera nasze porcje. Krztusi się ze śmiechu i zanim zdąży dobiec do łazienki, obrzyguje gorącą czekoladą dziewczyny, meble. Stara się odwrócić do ściany. Siła odrzutu miota nią po sali. Potok płynący z ust dziecka godny Egzorcysty. Biegniemy po ścierkę. Ocieramy Lulę, potem podłogę, buty licealistek. Na klęczkach kończę swoje urodziny: myszy, policja, rzygi.

Pierwszy września. Lula w szkole. Chodzę po lesie i rozdłubuję patykiem błoto. Powieść to umiejętność powiedzenia wszystkiego w odpowiednim czasie. Dziennik jest litanią do świętego Ego.

Nie zależy mi na byciu pomiędzy. Pomiędzy tobą i mną. Kochając, chciałam, żebyś wszedł we mnie, nie tylko między mnie i mnie, pomiędzy skórę i waginę. Chciałam głębiej, tam gdzie kończą się słowa i zaczyna bełkot miłości.

Rozwód, rozstanie to werdykt. Kto przegrał? Zawsze przegrywałam, odzywając się po kłótni pierwsza. Tyle razy przechodziłam przez poligon twojej depresji. Teraz się uparłam: Nie. Wysyłasz SMS-y sondujące moją desperację. „Tęsknię" – piszesz. Po dwudziestu latach SMS-y?

Nie umiem sobie wyobrazić takiego życia – ja z Lulą, ty przychodzisz nas odwiedzać. Być może dwie osobne rodziny. Już to przerabiałeś, znowu twoja przewaga.

Muszę uciec, najdalej. Australia – nauczę się tam angielskiego. Dyslektyczna, nie mam szans opanować żadnego języka w szkole. Lula też. Po pięciu latach drogiego dwujęzycznego przedszkola umiała powiedzieć jedno słowo: water, i to nie wiadomo czemu z australijskim akcentem: łota. Słońce, plaża, łota… Kiedy mi się to znudzi? Potrzebuję czegoś więcej… a gdyby pojechać na amerykański uniwersytet? Jaś, mój amerykański przyjaciel. Wysyłam mej la: „Nigdy nie przyznano mi stypendium dostępnego nawet dla magistrów historii czy debiutujących poetów. Napisałam dziesięć powieści historycznych. Mogłabym przyjechać do Berkeley?". Odpowiedź Jasia: „Bardzo mi przykro z wyglądu na twoje serce. Ja i Tabita współczujemy wam. Zapytam ludzi z Literaturę Department, przyślij życie". Wysyłam. Odpowiedź następnego dnia i tak już będzie, natychmiastowe odpowiedzi administracji, profesorów. Żadnego czekania, polskiej metody na później, na odpierdololo. Jasiu: „Przyznali ci za książki doktorat, inaczej byś nie mogła przyjechać. Możesz mieć akademik, Lula szkoła darmo. Pakowuj się".

Jasia spotkałam w Krakowie. Beznadziejnie zakochany student. Przyleciał z Ameryki do Niemiec, wtedy jeszcze RFN – Niemiec zachodnich – podszlifować język. Bracia mechanicy samochodowi, matka gospodyni domowa. Ojciec, weteran drugiej wojny światowej, przeczytał jedną książkę poleconą mu przez kaprala. Jasiek z typowym irlandzkim nazwiskiem przechodził wyżej i wyżej w hierarchii katolickich szkół dzięki stypendiom dla wybitnie zdolnych. Po pierwszym roku studiów przyleciał do Europy. W Berlinie Wschodnim, po niewłaściwej stronie historii, spotkał w kawiarni piękną dziewczynę z NRD. Zakochany przekonałby ją do małżeństwa, ale kończyła mu się wiza. Ojciec Niemki rozwiał jego nadzieje: Ona nigdy nie wyjedzie, studiuje w Berlinie aktorstwo, to jej przyszłość.

Jasiek się nie poddawał. Bez kropli słowiańskiej krwi przekonał o swoim polskim pochodzeniu komisję rozdającą stypendia dla Polonusów. Nie kłamał, przecież katolicy są braćmi. Dostał stypendium w Krakowie. Z polską wizą był bliżej granicy. Codziennie nosił ten sam bawełniany mundur amerykańskiego młodzieńca: przetarte dżinsy i kraciastą koszulę, spod której wystawał T-shirt. Jego twarzy hollywoodzkiego gwiazdora o rozbrajająco dziecięcym uśmiechu nie dały rady zamaskować żadne przeciwsłoneczne okulary. Gdy w wakacje, wędrując po schroniskach, zwiedzaliśmy poniemieckie ruiny Kotliny Kłodzkiej, pijacy prosili Jasia o dolary, dzieci o gumę do żucia.

Skończyłam studia. On oddalał się od swojej miłości i Niemiec, studiując w Rosji, Pradze. Wrócił do Stanów, został profesorem historii, mężem Tabity, szczęśliwym ojcem trójki dzieci. Przez trzydzieści lat widywaliśmy się niemal co roku: we Franqi, w Polsce, w Niemczech.

Na pięćdziesiąte urodziny profesorowie w Berkeley sprezentowali germanofilskiemu Jasiowi bilet do teatru. Po bankiecie niemiecki spektakl. Szeptem tłumaczył żonie nudną sztukę Becketta, aż zobaczył swoją dawną miłość. Rozpięła na scenie bluzkę, by pokazać nagi biust. Nic więcej, krótki niemy epizod. Kurtyna czasu opadła.