Podręcznik do ludzi - Manuela Gretkowska - ebook

Podręcznik do ludzi ebook

Manuela Gretkowska

3,0

Opis

Znaki szczególne tej prozy to: wyobraźnia, by bawić się erudycją i poczucie humoru, żeby się z niej śmiać. W „Podręczniku do ludzi” cienka kreska uśmiechu oddziela rozsądek od paranoi, narratora od innych postaci.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 133

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (2 oceny)
0
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Projekt okładki: XAUDIO

Copyright © Manuela Gretkowska

Copyright © for the Polish ebook edition by XAUDIO Sp. z o. o.

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.

ISBN 978-83-8341-070-8

Warszawa 2022

Wydawca:

XAUDIO Sp. z o.o.

e-mail: [email protected]

www.xaudio.pl

Więźniowie układu nerwowego

Umierającemu Huxleyowi żona i przyjaciele wyświadczyli ostatnią przysługę, kładąc mu w znieruchomiałe usta opłatki LSD. Te miligramy dwuetyloamidu kwasu lisergowego wyciszyły biologiczną agonię. Uchroniły umierającego przed pustką rozdzielającą życie od śmierci, ,Ja” od Boga, przed czymkolwiek, w co rozpadnięty na lewą i prawą półkulę mózg każę wierzyć, bylebyśmy uznali wszechogarniające prawo dualizmu. Dualny mózg stworzył świat na swój obraz i podobieństwo: lewo-prawo, racjonalne-nieracjonalne, dobro-zło, życie-śmierć. Dualny w swej symetrii półkul, w funkcji oddzielania tego, co świadome, od tego, co zepchnięte w głąb czaszki przez warstwy nieświadomości i instynktów. Nasz obraz świata jest oszustwem biologicznego mózgu żerującego na ludzkim organizmie. Mózg zużywa najwięcej z wchłanianego przez nas życiodajnego tlenu. Gdy zagłodzony organizm wyczerpie wszystkie zapasy cukru, ostatni kapituluje układ nerwowy. Centralny układ nerwowy - chluba ewolucji - jako jedyny z organów otoczony jest szczelnie kośćmi. Czaszka i kręgosłup są kostnymi fortecami, za którymi schronił się nasz władca, wydający rozkazy i zbierający informacje z pola walki. Tam, gdzie przed atakiem nie bronią go kości, działają zakończenia komórek nerwowych wrażliwych na ból. Próba ataku na najmniejszy z nerwów kończy się skowytem bólu. Czy może być lepsza obrona?

Jednakże układ nerwowy działa w obronie całego organizmu. Czyżby? Nie dajmy się oszukać, on dba wyłącznie o siebie, nie o nas - czy z biologicznego punktu widzenia ma sens odczuwanie bólu po amputowanej przed wieloma laty kończynie? Ręka, noga już nie odrosną, po co więc ten ból? Tęsknota przerwanych synaps?

Jeżeli układ nerwowy troszczy się, to nie miej my złudzeń, że tylko o swoje neurony. Ależ moje neurony to ja, moja kora mózgowa - moja dusza. Jest to ludzki punkt widzenia czy raczej omamienie przez sprytnie rozsnutą siatkę układu nerwowego. Przypatrzmy się jej precyzyjnemu planowi w atlasie anatomicznym.

To, co niepowtarzalne, co śmie się czuć naszą tożsamością, jest zbiorem komórek nerwowych pretendujących do niepowtarzalności. Nasza osobowość z jej zaletami, zdolnościami, jest jedyna i nie do zastąpienia. Jeżeli nasze Ja jest natury duchowej, wcześniej czy później stanie się duchem i może będzie miało szansę rozpuścić swe ontologiczne atrybuty w nirwanie lub Duchu Świętym. Podejrzewam, że wbrew duchowej lub, jak kto woli, niedefmiowalnej naturze naszego Ja, jego poczucie ograniczoności wynika wyłącznie z konstrukcji układu nerwowego. Jeden z podstawowych aksjomatów neurofizjologii brzmi: zniszczona komórka nerwowa nie może się odtworzyć. Wszystkie inne tkanki, poza nerwową, potrafią się „zreperować”. Układ nerwowy strzeże zazdrośnie swej niepowtarzalności.

W styczniu tego roku szwajcarscy neurofizjolodzy ogłosili koniec tyranii układu nerwowego. Odkryli enzym niszczący blokadę tworzoną przez uszkodzone komórki nerwowe. Ciężko kontuzjowani pacjenci z pęknięciem rdzenia kręgowego skazani byli dotychczas na częściowy lub całkowity paraliż. Dzięki odkrytemu enzymowi popsute neurony i synapsy będą musiały przestać produkować enzymy wstrzymujące ich rozwój. Sparaliżowani - pod warunkiem, że zostaną przewiezieni do szpitala w ciągu dwu godzin, zanim układ nerwowy zdoła zatruć organizm enzymami antyreprodukcyjnymi - będą ruszać rękoma, chodzić - cud. Pierwsze cudowne zwycięstwo nad tyranią neuronów zmuszających nas bólem do posłuszeństwa.

Perfidia układu nerwowego jest tym subtelniejsza, że oprócz fizycznych tortur używa on także perswazji psychicznej. Zmusza nas do pokory i szacunku, gdyż to dzięki niemu powstała ludzka inteligencja. Sądzę, a sąd ten płynie, z głębi mego serca, nie mózgu, że inteligencja, w jaką wyposażył człowieka centralny układ nerwowy, służy wyłącznie przetrwaniu synaps i neuronów. Cywilizacje i kultury mądrzejsze od naszej (co nie znaczy, że lepiej rozwinięte) za siedlisko inteligencji, myślenia czy duchowości uznawały serce. Coś z pozostałości tych wierzeń pozostało w katolickiej ikonografii. Chrystus wskazuje na „serce gorejące”, nie na głowę jako źródło światła, miłości, Jego boskiej istoty.

Nie namawiam do otwartej wojny z układem nerwowym. Będąc od niego o wiele słabsi, możemy zaryzykować kilka akcji terrorystycznych. Szwajcarscy neurofizjolodzy dali przykład, jak za pomocą substancji enzymopodobnych unieruchomić dla naszego dobra egoistyczne funkcje układu nerwowego. Za pomocą innych enzymopodobnych środków umiemy powstrzymać na pewien czas despotyzm epistemologiczny mózgu. (Czym jest rzeczywistość spostrzegana bez pośrednictwa mylących zmysłów, próbowali opisać Kant, Kartezjusz oraz Husserl.) Nie wiadomo dokładnie, jak działa LSD, haszysz. (O truciznach typu crack czy opiaty nie wspominam, bo mówimy, jak sobie pomóc, a nie jak się zabić.) Badając substancje halucynogenne, odkryto, że struktura LSD jest zbliżona do struktury enzymów działających hamująco na układ nerwowy.

Jedną z takich trucizn blokujących normalne, czyli zagłuszające, funkcjonowanie układu nerwowego jest pochodna adrenaliny, produkowana przez organizm ludzki w sprzyjających okolicznościach. Według Huxleya dla Europejczyków taką sprzyjającą okolicznością było średniowiecze. Żyjący wtedy ludzie widywali diabły i anioły z powodu zatrucia układu nerwowego pochodnymi adrenaliny, nie z nadmiaru wyobraźni. Niedożywienie ubogich, głód na przednówku przedłużony czterdziestodniowym postem poprzedzającym Wielkanoc - wszystko to powodowało, że przeżywanie Męki Pańskiej i radości ze Zmartwychwstania było równie realne, co realność. Wycieńczony układ nerwowy pod wpływem enzymów pochodnych adrenaliny tracił kontrolę nad organizmem pobożnego chrześcijanina, zezwalającemu na łaskę halucynacji (w terminologii religijnej stan ten określany jest jako dar widzenia bytów nadprzyrodzonych).

Niemal każda próba osiągnięcia doskonałości duchowej polega na torturowaniu psyche i ciała, odzwyczajaniu układu nerwowego od jego normalnych funkcji. Przeżywanie bólu i głodu, zamiast być znakiem ostrzegawczym, staje się pragnieniem, celem ascezy. Medytacja służy pozbawieniu układu nerwowego pobudzających go do pracy informacji o otoczeniu. Nie jest chlubą bycie mistykiem po halucynogenach, ale czemu zwykli śmiertelnicy, po osiemnastce, niezdolni do ascetycznego pokonania układu nerwowego, nie mogliby chociaż raz w życiu zażyć enzymatycznej substancji pozwalającej dotrzeć do Absolutu albo własnej podświadomości? Jedna porcja LSD jest równie wydajna, co dziesięć lat spowiedzi u psychoanalityka, tańsza i nie wywołuje uzależnienia od kanapy. Zalegalizowanie LSD spowodowałoby bankructwo psychoanalityków. Czy ktokolwiek traktowałby wtedy poważnie autorytet w dziedzinie psychoanalizy, gwiazdę literackich salonów Paryża, nową Simone de Beauvoir, czyli Julię Kristevę? W książce Les nouvelles maladies de Parne - „Nowe choroby duszy”, pani doktor Kristeva poświęciła rozdział pisarstwu młodych. Młody pisarz jest według tego psychoanalitycznego traktatu „strukturą otwartą”. Krótki cytat pozwalający się rozkoszować stylem: Spróbujmy udoskonalić pojęcie struktury otwartej. Połóżmy raczej nacisk na wartość, jaką może uzyskać pisarstwo w co najmniej trzech zakresach: 1) Aktywność semiologiczna produkująca znaki pisane. Do substratu lingwistycznego podszywającego pisarstwo można dorzucić element motoryczny: opanowanie mięśniowe i analne, agresywne przywłaszczenie innej (drugiej) osoby, a także własnego ciała jako nagrody narcystycznej masturbacji...

Gdyby Huxley mógł skomentować wywody Kristevej, stwierdziłby zapewne to samo, co w liście do Ellen Huxley z grudnia 1956 roku:

...Freud rozsypał się już dawno w grobie, ale jego dusza albo anus nadal przechadza się po świecie. (...) Tylko psychoanalitycy nie osiągną nic dzięki LSD. Dwóch Jreudystów brało udział w eksperymencie. Jedynym ich spostrzeżeniem, gdy wrócili z toalety, było, że po LSD ekskrementy mają silniejszy i słodszy zapach.

Tyle Huxley o Freudzie. Freud natomiast, w przeciwieństwie do swych epigonów, sądził, że psychoanalizie nie zaszkodziłaby odrobina finezji, dodającej lekkości teoriom naukowym. Tą solą smaku, białym proszkiem psychoanalizy, miała być kokaina. Ojciec psychoanalizy stwierdził na sobie samym, że najlepszym katalizatorem w zgłębianiu zagadek podświadomości jest kokaina. Nie odważył się zapisywać jej swoim pacjentom z obawy przed policją. Już i tak miał opinię maniaka seksualnego. Wiadomo, seks, narkotyki i rock and roli...

Technik za szybą odliczał moje słowa, by równo z okrzykiem rock’n’roll puścić rockowy jingel.

Wypełniłam formularze: czas, temat pogadanki, i odebrałam z kasy pieniądze. Mój ulubiony, największy banknot, 500-frankowy, ozdobiony zamyślonym Pascalem. Filozof powinien trzymać się filozofa, pocałowałam go w usta zbrzydzone materialnym światem. - Brakowało mi ciebie.

Opchana forsą mijam bazar Tatiego. Dojeżdżam do bulwaru Saint-Michel, gdzie na placu między rzeką a osiemnastowiecznymi, białymi domami pokazuje swój mimiczny spektakl Fabio. Przyjechał do Paryża z Włoch.

- Paryż jest miastem światła, żyje całą noc. Nie mogę spać, okaleczyłem sobie organ snu. - Fabio przedstawia siebie i swą historię. - Dwa lata temu podczas występów w Bolonii spadłem z liny zawieszonej trzy metry nad ziemią. Nic sobie nie połamałem, nie dostałem nawet kataru, ale bolała mnie później głowa. Gdy zamykałem oczy, widziałem kawałki potłuczonego szkła albo lustra coraz bardziej matowe, co noc ciemniejsze, aż przestałem widzieć różnicę między ciemnością i moimi snami. Przestałem śnić, przestałem spać. Oślepłem na sen. - Fabio dotyka zapadniętych jak u ślepca oczu. Sińce pod nimi są niemal czarne przez kontrast z wymalowaną do występu na biało twarzą. - Czaszka jest okrągła, Ziemia też. Kiedy w Ameryce jest dzień, u nas noc, wtedy nasza półkula odpoczywa, śni w cieniu.

W ludzkiej głowie też jest takie miejsce do snu, u podstawy czaszki. Tam, w kolistym zagłębieniu, przesuwają się sny. Fakt naukowy, z tylu czaszki jest ośrodek wzroku. Potłukłem go sobie, spadając na tył głowy, rozbiłem nocne kino.

Fabio miał jeszcze wiele teorii tłumaczących ludzkie losy. Do niedawna występował w rękawiczkach zasłaniających bandaże na pokaleczonych dłoniach. Poprawił sobie żyletką linie szczęścia i życia.

- Linię mądrości dociągnąłem do wzgórka Jupitera pod wskazującym palcem. - Kiedy mi to opowiadał, postukałam się palcem w czoło. - Nie wierzysz, że skuteczne? - zdziwił się. - Wierzysz w kompakt-dyski? Musisz wierzyć. Maszyna odczytuje zapis cyfrowy i gra muzyka. Przeznaczenie odczytuje zapis z dłoni, klecąc nam z tego życie.

Może „chirurgia losowa” jest skuteczna, a może w sezonie przyjechało więcej turystów, w każdym razie Fabio stojący na skrzynce po coli był otoczony tłumem gapiów, rzucających mu do kapelusza monety i banknoty.

Człowiek bez snów, zarabiający brakiem słów. Jego czarny, nowy rower stał oparty o stolik Caroliny, włoskiej wielbicielki teatru. Bryan, narzeczony Caroliny, amerykański student, uważał, że spektakle Fabia są tanią sztuką uliczną, i odgradzał się od szumu bulwarów płachtą „New York Timesa”.

Przysunęłam się do nich jak najbliżej z wiklinowym krzesłem. Na małym, okrągłym stole mieszają się talerzyki, łyżeczki, sterty popielniczek.

Wystawiony na chodnik jednonogi stół z marmurowym blatem jest naszym totemem. Nie można bliżej, intymniej; moja łyżeczka w jego filiżance, jego niedopałek w jej talerzu.

Przychodzi kelnerka, zrzuca na tacę naczynia i przeciera brudną szmatą blat, dzięki czemu będzie mogła przykleić do marmuru rachunek, zwiewany wiatrem znad Sekwany. Bryan, widząc karteczkę przytwierdzoną pomyjami do stołu, proponuje przenieść się w normalne miejsce, tam gdzie nie ma turystów. Carolina nie ma ochoty naruszać idealnej kompozycji, w jakiej osiadła na skraju krzesła; opalone nogi w lewo, dekolt podtrzymywany poręczą krzesła w prawo, ku kawiarnianej witrynie kopiującej go zwielokrotnionymi odbiciami. Długonoga Carolina udekorowana szczodrze biustami patrzy w oczy facetom wpadającym na nasz stolik.

Jaskółki z Notre Damę zlatują nad bulwar, ciągnąc za sobą czarne pasma zmroku. Carolina sprzecza się z Bryanem. Kłótnia zakończy się pewnie znowu w łóżku, Carolina wykrzyczy swą rozkosz na całą kamienicę i w otwarte okna. Bryan na koniec oszczędnie, purytańsko westchnie.

Fabio zszedł z postumentu, zebrał pieniądze i zamówił pizzę. Na widok placuszka upstrzonego pomidorami odegrał scenę rozpaczy. Wzruszony przytulił pizzę do policzka.

- Nie mogę, nie mogę jej zjeść. Gardło ściska mi żal, co oni zrobili z włoską pizzą? Moje pomidorki - zaczął scałowywać dekoracyjne plasterki.

Po chwili kilkoma głębokimi pocałunkami wessał całą pizzę. Podałam mu papierową serwetkę. Łapczywie ją połknął, wyjął z ucha i przypiął do fraka. Ubrudzona pomidorami przypominała biało-czerwony goździk.

- Pięćdziesiąt franków za taki kawałek - Fabio wspominał pizzę. - Ile, dwieście, trzysta gramów? Stolik powinien być wagą. Kładziesz na blacie danie i płacisz tyle, ile waży, a nie za to, co jesz. W kiblu podobnie. Nie, że wszyscy po dwa franki, obojętnie czy zostawili po sobie kropelkę siku czy kilo rozwolnienia. Na dnie powinna być specjalna waga połączona z licznikiem.

- Fabio, zarobiłbyś więcej, gadając niż milcząc - śmiała się Carolina.

- Dość tego - Bryan wstał, wymachując rulonem gazety. - Pomyje - wskazał na stolik. - Pomysły Fabia, mdli mnie.

- Amigo, noc przed nami - Fabio przysunął Bryanowi krzesło, zaproponował gestem inne miejsce, jeszcze inne, po drugiej stronie bulwaru, za Sekwaną. Zachowywał się z grzecznością przerastającą zwyczaje maitre de salle. Był Maitre du monde. Zachęcał Bryana do zajęcia najwygodniejszego miejsca na dachu, księżycu, gdziekolwiek.

Carolina wzięła Bryana za rękę.

- Ciao, idziemy się przejść - poprowadziła go do mostu.

Mroczne nadbrzeże było dla niej najlepszą dekoracją. W dzień, gdy światło jest tylko rozproszeniem ciemności, Carolina była ładną Włoszką, jakich wiele w turystycznych kafejkach i handlowych dzielnicach Paryża. Nocą połyskliwy blask latarń odrysowywał ją z tłumu. Jej długie, czarne włosy błyszczały, skóra ze śniadej stawała się złocista. Carolina czuła, że noc jest dla niej najlepszym tłem. Budziła się w południe, przemykała do Luwru, gdzie w bezkształtnym kombinezonie pomagała konserwatorom obtłukiwać rzeźby. Kiedy słońce zachodziło za luwrzański most, kończyła swoją rzeźbiarską dłubaninę. Obmywała się z muzealnego kurzu, rozczesywała fryzurę. W krótkiej, obcisłej sukience i butach na wysokich obcasach przemierzała okoliczne kawiarnie. Natychmiast gromadzili się koło niej wielbiciele południowej urody.

- Niech żyje Hiszpania, a może Grecja? - zagadywał ją wypłowiały facet.

- Nie zgadłeś - Carolina chętnie spijała fundowane jej wino.

- Włoszka - ktoś odgaduje w końcu.

- Jestem Żydówką włoskiego pochodzenia. Nocą bawię się jak zwariowana Włoszka, w dzień tyram i ciułam grosze jak Żyd.

- A kto z rodziny jest Żydem? - zawsze znajdzie się jakiś koszerny typ, zadający dociekliwe pytania. - Mamusia? Tatuś?

- Eee, nie - odpowiada szczerze Carolina. - Nikt w rodzinie, tylko ja się taka wyrodziłam.

Carolina pochodzi z Toskanii. Jej oczy o wielkich źrenicach przysłoniętych ciężkimi powiekami przypominają melancholijne, kamienne oczy etruskich figur. Takie spojrzenie ma się po toskańskich pejzażach, od których oglądania oczy stają się piękne i smutne. Ciało Caroliny jest nabrzmiałe urodą. Wyglądam przy niej na młodszego brata.

Moja walka z naturą, by przemienić się w kobietę, bywa wzruszająca. Ledwie widoczny biust, wąskie biodra opięte trykotem, by wydawały się szersze, i podzwaniająca biżuteria oznajmiają, że nadchodzi kobiecość. Nie tylko ja walczę o kształty, inne żywe stworzenia też próbują wyzwolić się z martyrologii ewolucji. Skute formą kraby wspierają się na monstrualnie niepotrzebnych odnóżach. Cała menażeria wygląda, jakby uciekła przed miażdżącą siłą natury próbującą wydłubać im oczy, zmiażdżyć żebra, nadwerężyć wszystkie możliwe ścięgna. Nie powolna ewolucja, łagodne wymuszenie przystosowań, ale jatka, wiwisekcja na znieruchomiałych bólem organizmach. Ciśnienie wody, miażdżące głębinne stwory, wyłupujące rybom oczy z czaszki, by wcisnąć je na grzbiet. Siła powietrza, rozciągająca skrzydła ptaków wleczone z trudem po ziemi. Niedonoszone embriony kangurów, boleśnie naciągnięte mięśnie szyjne żyrafy, nigdy nie zasypiający australijski zwierzak z głową obolałą ciężarem napuchniętego, niewyspanego mózgu. Naturalna lista kalek i ofiar z delikatnych, żywych stworzeń wtłaczanych w pancerz form.

Jestem człowiekiem, więc moja walka o wygodny, estetyczny kształt nie jest aż tak biologicznie upodlająca. Nie zachłystuję się jadem, nie ciągnę za sobą oskarżycielsko limfatycznego odwłoka. Moje wysiłki są pełne wdzięku. Kościsty stelaż ramion zakrywam kolorowym szalem. Powłóczysta spódnica z rozcięciem na boku odsłania długie nogi, przysłaniając zbyt umięśnione łydki. Za ten trud stania się żeńską odmianą samej siebie mężczyźni patrzą na mnie z uznaniem. Dają bukiety kwiatów, zaczepiają mnie na ulicy, w kawiarni. Tak poznałam mojego drugiego męża, uśmiechnął się i zapytał, czy może się przysiąść do mojego stolika zarzuconego papierami. Odgarnęłam zeszyty, robiąc miejsce na jego filiżankę. Trzy lata później w tych samych zeszytach spisałam nasze wspólne życie: dzień po dniu, zdanie za zdaniem, każde słowo:

Haczyk słowa ciągnący resztę słów, prośbę. Kiedy zapadałam w śpiączkę, zapadałam w wypalony puch opium i błagałam, żeby do mnie mówić, żebym mogła uczepić się słowa i przebić na powierzchnię, przez podniebienie, wyschnięty język. Jakiekolwiek słowo mogło zerwać z oczu i uszu pieczęcie kleistego opium. Nade mną warstwa ciszy.

- Powiedz coś przez tę ciszę, przez moje uszy.

Jest taka temperatura, taki żar w głowie, że topnieją myśli, słowa rozklejają się w bełkot. Jesteś wtedy sennym opiumowym kokonem, z którego wysnuto wszelkie czucie. Leżę uśpiona.

Ktoś mnie potrąca. Otwieram owadzie oczy. Przebijasz mój zaskorupiały kokon między nogami. Czuję, że wrastasz chujem, coraz cięższym, kościanym. Pocierasz kością o mój kręgosłup. Chcesz nim rozłupać mi czaszkę, obudzić. Mam teraz dwa kręgosłupy.

Nade mną twoja pochylona, łysiejąca głowa. Włosy robią się coraz cieńsze, zetlałe, wykruszają się. Blakną ci oczy. Błękit z tęczówek spływa jak rozmazany tusz. Masz już tylko źrenice. Przyciskasz mnie mocniej, ścierasz się przy każdym ruchu, do pokładu zmarszczek, do obrzydliwości.

Próbują cię odratować w szpitalu Rockefellera. Nie chciałabym tutaj umierać - z jednej strony tunel metra, z drugiej - tory do krematorium. Rozpędzone wagoniki pełne umierających pasażerów albo trupów.

- Ludzie Zachodu są chronicznie chorzy - otyły Hindus w piżamie siedzi pod oknem i mlaszcze przeżuwanymi cukierkami.

Ty ciągle umierasz, wyglądasz, jakby ktoś cię rozdeptał i wypłynęły z ciebie żyły zaplątane w rurki kroplówek. Rzęzisz, z ust wylatują banieczki śliny. Przypominasz morskiego potwora duszącego się powietrzem, zachłystujesz wodą z płuc i nareszcie toniesz. Zrobią sekcję, pokroją cię w plasterki jak słoje drzewa, całe twoje sześćdziesiąt lat nabierania tłuszczu, wiotczenia i znowu puchnięcia.

- Proszę pani - młody lekarz w niebieskim fartuchu wydaje się bardzo zadowolony. - Podczas sekcji rozkroiliśmy członek Pani męża, ze względu na wyjątkowo duże rozmiary, i odkryliśmy - chwyta mnie z radości za ręce - nie uwierzy Pani, w żołędziu, w główce, dwa symetryczne fragmenty tkanki mózgowej, prawie dwie półkule małego móżdżku.

- Chce pan powiedzieć - odsuwam się z dostojeństwem kobiety otulonej żałobą - że mój mąż miał inteligentnego chuja? On był dobry, bardzo dobry w łóżku. Ale rozczaruję pana: inteligencja zabija popęd. Wpychał we mnie członek, nawet zwiotczały, jak pan zauważył, był olbrzymi, i nie miał wytrysku. Udawał, że ma, a tak naprawdę posikiwał. Nigdy nie pachniałam jego nasieniem. Kiedy po stosunku się podmywałam, miałam wrażenie, że szoruję pisuar w publicznym kiblu. Zapach jurnych, męskich sików, nic więcej. On był dzieckiem. Sikał we mnie z podniecenia albo strachu, że odkryję jego bezsilność. Teraz włożą jego członek w słój z formaliną, prawda? Zapeklują, przysmak medycyny.

Wracam metrem do naszego mieszkania, pełno w nim kwiatów i fotografii, od sufitu do podłogi. Zanim wynająłeś te dwa pokoje, miałeś apartament w kamienicy nad kanałem Saint-Martin. Był tak wysoki i przestronny, że w deszczowe dni nie otwierano okien, by nie wdarła się mgła.

Wieczorem wspinałam się do ciebie po drewnianych schodach. Już na parterze słyszałam twoją ulubioną muzykę; hinduskie mamrotania albo Haendel na cały głos. W półmroku mieszkania żarzące się kadzidełka. Myślałam, że dla mnie. Później przekonałam się, że przytłumione światło, muzyka, egzotyczne zapachy są na twoją cześć, ku uwielbieniu twego białego, tłustego ciała. Pozwalałeś je adorować w łóżku szczelnie wypełniającym sypialnię. Namaszczałam cię spływającymi ze mnie sokami. Kiedy twoje bóstwo napełniło się pragnieniem, zlizywałeś ze mnie pot. Wsysałeś się w napuchnięte słodyczą krocze. Ostrzegałeś wtedy:

- Zamknij usta, bo będzie przeciąg.

Poza łóżkiem twoją pasją był l-czing, sześćdziesiąt cztery heksagramy bredni służących dzięki swej uniwersalnej głupocie do skomentowania wszystkiego.

- Co za wyrafinowanie, żeby umieć tak zabełkotać na każdą okazję - zazdrośnie wertowałeś angielskie, francuskie tłumaczenia chińskiej księgi. - / znaczy po angielsku ,Ja”. Czing - „zmiany, przemianę”, bo to Księga przemian, w takim razie będę ją zmieniał, przerabiał po swojemu.

Układałeś własne heksagramy dorównujące logicznej poetyczności 1-czingowi, na przykład: „Tam gdzie wędruje trzech, jeden ubędzie i znowu będzie dwóch” albo: „Upadając osiem razy, podniesiesz się siedem.”

Po każdym udanym heksagramie kupowałeś sałatkę kantońską z faszerowanych robali. Zapijałeś danie chińskim piwem w kolorze słomy.

- Mam ochotę mówić po chińsku - zwierzałeś się dygającym grzecznie kelnerkom u Wonga. Nie znałeś ani słowa w tym języku oprócz dźwięcznego ding-ding, czyli „zero-zero”, zapamiętanego z meczy ping-ponga. - Czuję to w ustach, już zmienia mi się smak śliny, przecież Chińczycy wymawiają tak dużo samogłosek. Wiesz, że w mózgu mamy miejsce na prawie pięćdziesiąt samogłosek, ale tylko ludzie Wschodu potrafią je wypowiedzieć. Chociaż my, Francuzi, wymawiamy o wiele więcej samogłosek niż reszta Europejczyków. Może stąd moje zainteresowanie Wschodem? Rezonans w mózgu, bo francuski jest chińskim Europy.

Słuchałam cię jak wyroczni: chińskiej, hinduskiej, każdej. Sadzałeś mnie na sobie i opowiadałeś o błogosławieństwie kopulacji między dziewczyną i starcem.

- Kamasutra, joga tantryczna - przypominałeś sobie. - Wieczna młodość, gdy wstrzyma się wytrysk nasienia.

Czasami od powstrzymywania wytrysku, co miało pobudzić twoją witalność, odbijało ci się spermą. Natura jest mądrzejsza od starych Chińczyków, zalegające miesiącami nasienie musiało się jakoś wydostać.

Dawałeś mi opium. Spałam i budziłam się w opiumowym śnie twoich kaprysów. Kazałeś mi czytać niezrozumiałe książki i opowiadać je strona po stronie. Za ziewanie biłeś mnie po głowie srebrną łyżeczką.

- Stara chińska metoda na idiotów - pac, pac w łeb.

Łyżeczka z każdym uderzeniem stawała się coraz ostrzejszym szpikulcem, dźgającym spojenia czaszki. Po stu uderzeniach już nic nie czułam. Miałeś do mnie prawo. Tylko tobie chciało się ze mną gadać, dbać o mnie. Kupiłeś dla nas mieszkanie. Przeniosłeś do niego wszystkie lakowe meble z domu nad kanałem. Sadziliśmy kwiaty w chińskich wazach - bluszcz w salonie i sypialni, palmy w kuchni i łazience. Zostało pół worka ogrodowej ziemi. Zakopię w niej twoją urnę. Czysta ziemia, nie taka cmentarna, co pluje w nią przy kopaniu szkaradny grabarz.

Góralka spod polskiego kościoła, przychodząca sprzątać mieszkanie, uważa, że się nie szanuję-

- Siedzem se i tak myślem - mówi. - Jak ni mom casu, to ino siedzem - dodaje usprawiedliwiająco. - No tak se myślem, ze wdowa bez trumny to śmich, a nie wdowa. Sadzać nieboscyka w donicke jak kwiatek, ftóz to widzioł?

Góralka wie swoje. Zmęczona odkurzaniem dywanów, siedzi na brzegu skórzanego fotela i czeka na zapłatę.

- Poszłaby pani ze mną jutro na pogrzeb? - pokazuję banknot więcej, niż jej się należy.

- Mesje był dobry cłowiek, a spałom go jak papiros w popielnicce. No nijak nie pójdem, mom robote - upycha swoje sto pięćdziesiąt franków do męskiego portfela.

Zadzwoniłam po Agnes, ona ma wprawę, była wdową.

Przyszła punktualnie do kaplicy przy krematorium. Nie ubrała się na czarno: jasny, krótki płaszcz, białe koronkowe pończochy, nawet podeszwy jej mlecznych lakierków były białe. Rudy warkocz wystający spod kapelusza przypominał złocisty łańcuch.

- Nikogo więcej? - upewniła się szeptem.

- Kogo więcej? Miał tylko mnie.

Teraz powinien chyba usiąść w trumnie. Żar rozkurcza ścięgna, zmarły składa się nagle jak pajacyk. Wyparowuje z niego wilgoć i osypuje się w popiół. Już po wszystkim. Agnes prowadzi mnie do cmentarnej knajpy Pere-Lachaise. Pustawe bistro jest częścią muru cmentarza. Kilku dealerów i turystów słuchających nabożnie Doorsów z grającej szafy. Muskularny policjant, pewnie z brygad antynarkotycznych, przebrany za człowieka siedzi przy służbowej kawie na wprost drzwi.

Agnes wyszukuje stolik pod oknem. Przynosi dwie kawy i koniakówki.

- Agnes, czy my nie wyglądamy na szachowe królowe? Ja w żałobie, ty cała w bieli.

- Ja też jestem w żałobie - zdjęła kapelusz ozdobiony kokardą. Nareszcie zobaczyłam jej dziewczęco-głupawą buzię. - Biel jest żałobą buddyjską.

Myślisz, że przyszłam tak sobie, powąchać kwiatki na trumnie? Przyszłam - Agnes była bardzo ważna, buddyjska - odprawić powa, inicjację śmierci. Jak on umarł?

- Przepierdolił się, serce.

- Kochałaś go?

- A ty swojego?

Agnes zmarszczyła brwi, próbowała sobie przypomnieć, czy kochała bankiera.

- Nie udawaj, że można kochać faceta starszego o dwadzieścia, trzydzieści lat - pomagałam jej w szczerości - widzącego w tobie zabaweczkę, Myszkę Miki, Królewnę Śnieżkę. Tatuś z córeczką w Disneylandzie, zatroszczy się, kupi lody na patyku, mieszkanie, sprawdzi, czy masz mokro w majtkach.

- Mój umarł, bo stracił instynkt - przypomniało się Agnes. - Jego życie było zarabianiem forsy. Odziedziczył majątek i finansowe geny. Wyczuwał złoto na odległość. Ale zestarzał się. Jeden krach, drugi, spustoszone konto. Stracił instynkt, nie miał po co żyć. Przeszedł w krainę szczęśliwości, na wyspy błękitnych buddów. To wszystko, co mogłam dla niego zrobić dzięki inicjacji powa.

Znudziły ją wspomnienia. Przyglądała się dealerom stojącym przy dzwoniącej, błyskającej gablocie elektronicznego bilardu. Walili pięściami w szybę, popychając kulkę, uderzali rytmicznie biodrami w rozdygotany automat.

- Widziałaś pawiany w zoo? - zagapiła się na dealerów. - Ciągle się branzlują. Człowiek pochodzi od małpy, zapisali to chyba nawet w Karcie Praw Człowieka, i dłonie wyrobiły mu się od branzlowania, a nie od obtłukiwania kamieni. Przecież palce są tak delikatne. Zobacz, opuszczone ręce sięgają równo przyrodzenia.

Agnes machająca rękoma, pakująca je sobie pod krótki, aksamitny płaszczyk zaczęła zwracać uwagę dealerów.

- Przestań, glina się przyczepi, będzie ci szukał po kieszeniach amfy.

- Niech szuka. Czysta jestem. Ostatnio nie brałam nawet komunii świętej.