Miłość i inne słowa - Christina Lauren - ebook + książka
BESTSELLER

Miłość i inne słowa ebook

Christina Lauren

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

 

Po dekadzie rozłąki los na nowo krzyżuje ścieżki kochanków – zakochana w sobie za czasów nastoletnich para wpada na siebie w Nowym Jorku. Oto nowa powieść Christiny Lauren – wzruszająca, pikantna i pełna romantyzmu „Miłość i inne słowa”. Ile wyrazów potrzeba, by dawni kochankowie zorientowali się, co poszło nie tak…?

 

 

 

SERCE MOŻE SIĘ UKRYĆ, ALE NIGDY NIE ZAPOMINA

 

WTEDY
Gdy miałam trzynaście lat, byłeś moim pierwszym prawdziwym przyjacielem. Gdy miałam piętnaście – moją pierwszą miłością. Potem byłeś dla mnie wszystkim! Mieliśmy razem podbijać świat. Aż jedna upiorna noc zrujnowała nasze wspólne plany.

 

TERAZ
Pracuję na oddziale pediatrii dzień i noc. Szykuję się do ślubu ze starszym i stabilnym finansowo mężczyzną, który nie interesuje się przesadnie moim sercem. To bardzo rozsądne rozwiązanie.
Pewnego dnia spotykam cię w kawiarni po jedenastu latach rozłąki. Wszystko ożyło na nowo. Nadal nie wiem, jak ci wybaczyć, a co gorsza nadal nie potrafię ci się oprzeć…
Przecież nasza miłość i namiętność prawie mnie zniszczyły! Z drugiej strony myśl o ponownej utracie ciebie jest nie do zniesienia! Czy mam na tyle odwagi, aby zaryzykować wszystko?

 

 

 

Historia w której teraźniejszość przeplata się z przeszłością, a młodzieńcze zauroczenie dwójki nastolatków przeradza w najprawdziwszy romans dorosłych. Nie obejdzie się bez wzruszenia, łez, salw śmiechu oraz pikantnych i emocjonujących zwrotów akcji. Zakochasz się na nowo!

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 395

Oceny
4,3 (365 ocen)
192
116
36
15
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
EwelaKar

Z braku laku…

Rozczarowująca. Strasznie się ciągnie, a bohaterowie funkcjonują jak życiowe sieroty: nie wiedzą czego chcą, nie potrafią szczerze rozmawiać i obydwoje nie widzą nic niewłaściwego w zdradzie partnera, skoro doszło do niej gdy był on pod wpływem alkoholu. Serio? 🙄
61
Patrycja____

Całkiem niezła

Mam bardzo mieszane uczucia w stosunku do tej książki. Z jednej strony pierwsze 60% było wspaniałe, już myślałam, że odczyniłam klątwę powodującą, że kilka ostatni książek Christiny Lauren nie podobało mi się. Niestety, byłam w błędzie, ponieważ z każdą kolejną stroną dopatrywałam się następnych nieścisłości i zabiegów, które obrzydzały mi całość. Zacznę jednak od przyjemnych elementów książki, ponieważ uważam, że autorki naprawdę dobrze wykorzystały motywy, których zazwyczaj nie lubię. To, jak poprowadziły wątek przyjaźni Macy i Elliota, szczególnie w początkowym etapie ich znajomości, jest doskonałą bazą dla motywu friends to lovers (sądzę jednak, że tempo rozwoju ich związku romantycznego powinno być szybsze, bo nie wyobrażam sobie 17/18 latków, którzy aż tak zwlekają z formalizacją relacji, kiedy obydwoje są zakochani). Również motyw second chance nie denerwował mnie tak, jak zazwyczaj to robił, co uważam za sukces. Do minusów zalicza się Macy, a dokładniej jej postępowanie wobe...
40
KatarzynaSlabosz

Nie oderwiesz się od lektury

świetna! naprawdę mi się podobała
10
Ainai1

Dobrze spędzony czas

Trudno mi ocenić tą książkę bo pod względem emocjonalnym 5 ale obiektywnie to przeciągnięta na siłę drama bo zamiast porozmawiać o przeszłości czekali na odpowiednią chwilę, która wcale nie była odpowiednia. Dochodzi też brak świadomej zgody na seks jakby po pijaku było to coś normalnego.
10
Magosia06

Dobrze spędzony czas

Fajna, gdyby tylko główni bohaterowie wiedzieli czego chcą.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Love and Other Words
Co­py­ri­ght © 2018 by Chri­stina Hobbs and Lau­ren Bil­lings All ri­ghts re­se­rved. Wszel­kie prawa za­strze­żone Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Alek­san­dra Dzier­żaw­ska Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Po­rad­nia K, 2024
Re­dak­tor pro­wa­dząca i re­dak­cja: MO­DE­STIA KA­TA­RZYNA SARNA
Ko­rekta: BE­ATA WÓJ­CIK, RA­FAŁ SARNA
Ilu­stra­cja na okładce: LISA BREW­STER i De­po­sit Pho­tos
Ad­ap­ta­cja okładki: MA­RZENA PIŁKO
Wy­da­nie I
ISBN 978-83-67784-22-1
Wy­daw­nic­two Po­rad­nia K Sp. z o.o. Pre­zes: Jo­anna Ba­żyń­ska 00-544 War­szawa, ul. Wil­cza 25 lok. 6 e-mail: po­rad­niak@po­rad­niak.pl
Po­znaj na­sze inne książki. Za­pra­szamy do księ­garni:www.po­rad­niak.plfa­ce­book.com/po­rad­niaklin­ke­din.com/com­pany.po­rad­niakin­sta­gram.com/po­rad­nia­_k_wy­daw­nic­two
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla Erin i Mar­cii

oraz ich domu po­ło­żo­nego w le­sie

nad stru­my­kiem

Pro­log

Mój tata był wyż­szy od mo­jej matki – i to sporo. Mie­rzył prze­szło metr dzie­więć­dzie­siąt pięć, pod­czas gdy ona miała za­le­d­wie metr sześć­dzie­siąt. Wielki Duń­czyk i ma­lutka Bra­zy­lijka. Gdy się po­znali, nie mó­wiła ani słowa po an­giel­sku. Do chwili, gdy zmarła – mia­łam wtedy dzie­sięć lat – zdo­łali opra­co­wać coś na kształt wła­snego ję­zyka.

Pa­mię­tam, w jaki spo­sób ją przy­tu­lał, gdy wra­cała z pracy do domu. Obej­mo­wał ją czule, wtu­lał twarz w jej włosy, a całe jego ciało na­chy­lało się nad jej syl­wetką. Jego ra­miona przy­po­mi­nały cu­dzy­słów, w który ujęto naj­słod­sze z se­kret­nych zdań.

Gdy tak trwali w uści­sku, ja się wy­co­fy­wa­łam, czu­jąc, że je­stem świad­kiem cze­goś nie­mal świę­tego.

Ni­gdy nie przy­pusz­cza­łam, że mi­łość może być czym­kol­wiek in­nym niż wszech­ogar­nia­jącą siłą. Na­wet jako dziecko wie­dzia­łam, że nie zgo­dzę się na nic in­nego.

Ale po­tem to, co za­częło się od zlepka zło­śli­wych ko­mó­rek, za­biło moją matkę, a ja nie chcia­łam do­świad­czać tam­tej siły – już ni­gdy. Gdy stra­ci­łam mamę, czu­łam się tak, jak­bym miała za­raz uto­nąć w mo­rzu mi­ło­ści, którą nie mia­łam już kogo ob­da­ro­wać. Wy­peł­niała mnie, dła­wiła ni­czym szmatka na­siąk­nięta naftą, wy­peł­zała na wierzch, przyj­mu­jąc po­stać łez i krzy­ków, a cza­sem cięż­kiej, pul­su­ją­cej ci­szy. Mimo to wie­dzia­łam, że nie­za­leż­nie od tego, jak wiele bólu czu­łam, ta­cie było jesz­cze cię­żej.

Za­wsze mia­łam pew­ność, że po stra­cie mamy już ni­gdy się nie za­ko­cha. Pod tym wzglę­dem ła­two było zro­zu­mieć mo­jego tatę. Był pro­sto­li­nijny i ci­chy: cho­dził ci­cho, mó­wił ci­cho, na­wet jego gniew był ci­chy. Za to jego mi­łość była ogłu­sza­jąco gło­śna. Była jak po­tężny ryk oce­anu. Ko­chał mamę z siłą równą słońcu, a po­tem rak ode­brał ją mu pod­stęp­nie. Do­my­śla­łam się, że resztę swo­ich dni prze­żyje ochry­pły od pła­czu i ni­gdy już nie bę­dzie pra­gnął żad­nej ko­biety w taki spo­sób, jak nie­gdyś po­żą­dał mamy.

Za­nim mama zmarła, zo­sta­wiła ta­cie li­stę rze­czy, o któ­rych miał pa­mię­tać w okre­sie mo­jego do­ra­sta­nia:

1. Nie roz­piesz­czaj jej za po­mocą za­ba­wek; rób to, ku­pu­jąc jej książki.

2. Po­wta­rzaj, że ją ko­chasz. Dziew­czyny po­trze­bują słów.

3. Gdy bę­dzie mil­cząca, ty weź na sie­bie mó­wie­nie.

4. Da­waj Macy dzie­sięć do­la­rów ty­go­dniowo. Do­pil­nuj, by od­kła­dała dwa. Na­ucz ją, jaką war­tość mają pie­nią­dze.

5. Do czasu, gdy skoń­czy szes­na­ście lat, po­winna być w domu o dzie­sią­tej wie­czo­rem, bez żad­nych wy­jąt­ków.

Li­sta cią­gnęła się i cią­gnęła, liczba punk­tów prze­kra­czała pięć­dzie­siąt. Nie cho­dziło o to, że mu nie ufała – po pro­stu chciała, że­bym czuła mat­czyną tro­skę na­wet po jej odej­ściu. Tata czę­sto wra­cał do lek­tury jej in­struk­cji, ro­bił ołów­kiem no­tatki, pod­kre­ślał nie­które frag­menty, upew­nia­jąc się, że nie prze­ga­pił cze­goś istot­nego i ni­czego źle nie zro­zu­miał. W miarę jak do­ra­sta­łam, li­sta stała się w na­szym domu czymś w ro­dzaju Bi­blii. Cho­dziło nie tyle o zbiór za­sad, ile o upew­nie­nie się, że pro­blemy, z któ­rymi wraz z tatą się mie­rzymy, są zu­peł­nie nor­malne.

Jedna z re­guł szcze­gól­nie wryła się ta­cie w pa­mięć.

25. Gdy Macy wraca ze szkoły tak zmę­czona, że nie jest w sta­nie sfor­mu­ło­wać sen­sow­nej wy­po­wie­dzi, za­bierz ją gdzieś z dala od stresu co­dzien­nego ży­cia. Znajdź schro­nie­nie na week­end, miej­sce na tyle spo­kojne i bli­sko po­ło­żone, żeby mo­gła tam ode­tchnąć pełną pier­sią.

Mimo że ma­mie wcale nie cho­dziło o to, by­śmy ku­pili do­mek let­ni­skowy, mój tata – czło­wiek in­ter­pre­tu­jący po­le­ce­nia bar­dzo do­słow­nie – odło­żył pie­nią­dze, po czym prze­szedł do fazy pla­no­wa­nia. Spraw­dzał wszyst­kie małe mia­steczka po­ło­żone na pół­noc od San Fran­ci­sco, przy­go­to­wu­jąc się do dnia, w któ­rym bę­dzie mu­siał do­ko­nać in­we­sty­cji w nasz wy­po­czy­nek.

Przez pierw­szych kilka lat po śmierci mamy ob­ser­wo­wał mnie, a jego błę­kitne oczy o bar­wie lodu wpa­try­wały się we mnie miękko, a za­ra­zem ba­daw­czo. Za­da­wał py­ta­nia wy­ma­ga­jące dłuż­szych od­po­wie­dzi; nie wy­star­czało zwy­kłe „tak”, „nie” czy „wszystko mi jedno”. Za pierw­szym ra­zem, gdy od­po­wie­dzia­łam na jedno z tych szcze­gó­ło­wych py­tań bli­żej nie­okre­ślo­nym po­mru­kiem, wy­mę­czona po tre­ningu pły­wac­kim, od­ra­bia­niu pracy do­mo­wej oraz żmud­nej ro­bo­cie po­le­ga­ją­cej na wspie­ra­niu ce­chu­ją­cej się upo­rczy­wym dra­ma­ty­zmem ko­le­żanki, tata za­dzwo­nił do agentki nie­ru­cho­mo­ści, żą­da­jąc, by zna­la­zła dla nas do­mek let­ni­skowy gdzieś w He­alds­burgu w sta­nie Ka­li­for­nia.

Po raz pierw­szy oglą­da­li­śmy go pod­czas dnia otwar­tego. Pre­zen­ta­cji do­ko­ny­wała lo­kalna po­śred­niczka, która otwo­rzyła nam drzwi z sze­ro­kim uśmie­chem, by na­stęp­nie po­słać na­szej agentce, przy­by­łej z wiel­kiego mia­sta San Fran­ci­sco, krzywe spoj­rze­nie, w któ­rym czaił się osąd.

Drew­niana chata mie­ściła cztery sy­pial­nie, stromy dach kryty był gon­tem, do­dat­kowo wnę­trza ce­cho­wała wil­goć, a po­ten­cjal­nie w ką­tach mo­gła się czaić pleśń. Skryty w cie­niu lasu do­mek po­ło­żony był nad stru­mie­niem bez­u­stan­nie szem­rzą­cym tuż za moim przy­szłym oknem. Dom był za duży na na­sze po­trzeby, a przy­le­ga­jąca do niego działka zbyt roz­le­gła, by­śmy dali radę się nią za­jąć. Ani ja, ani tata nie zda­wa­li­śmy so­bie wtedy sprawy, że naj­waż­niej­szym po­miesz­cze­niem sta­nie się bi­blio­teka, którą tata zor­ga­ni­zuje dla mnie w daw­nej gar­de­ro­bie.

Oboje nie wie­dzie­li­śmy też, że naj­waż­niej­sze okaże się są­siedz­two, a klucz do drzwi mo­jego serca do­sta­nie wy­chu­dzony mol książ­kowy – El­liot Le­wis Pe­tro­po­ulos.

Te­raz

Wto­rek, 3 paź­dzier­nika

Gdyby na­ry­so­wać li­nię pro­stą wio­dącą z mo­jego miesz­ka­nia w San Fran­ci­sco do Ber­ke­ley, od­le­głość wy­nio­słaby za­le­d­wie dzie­sięć i pół mili, ale na­wet w naj­bar­dziej do­god­nych po­rach na do­jazd bez sa­mo­chodu trzeba li­czyć po­nad go­dzinę.

– Dzi­siaj zła­pa­łam au­to­bus o szó­stej – mó­wię. – Dwa prze­jazdy li­niami BART, a po­tem prze­siadka na au­to­bus. – Zer­kam na ze­ga­rek. – Siódma trzy­dzie­ści. Nie jest naj­go­rzej.

Sa­brina ociera mleczną piankę z gór­nej wargi. Mimo że na­prawdę ro­zu­mie moją nie­chęć do sa­mo­cho­dów, w głębi du­szy uważa, że po­win­nam po pro­stu prze­móc się i ku­pić so­bie ja­kie­goś priusa lub sub­aru, jak każdy sza­nu­jący się miesz­ka­niec Bay Area.

– Ni­gdy nie daj so­bie wmó­wić, że nie je­steś świętą ko­bietą.

– Że­byś wie­działa, że je­stem. A ty spra­wi­łaś, że opu­ści­łam swoją bańkę – od­po­wia­dam z uśmie­chem, po czym prze­no­szę wzrok na jej ma­lutką có­reczkę spo­czy­wa­jącą w mo­ich ob­ję­ciach. To moje dru­gie spo­tka­nie z księż­niczką Vi­vienne i wy­daje mi się, że od po­przed­niego uro­sła co naj­mniej dwu­krot­nie. – Cie­szę się, bo je­ste­ście tego warte.

Każ­dego dnia trzy­mam w ra­mio­nach dzieci, ale ni­gdy nie czuję tego, co te­raz. Za cza­sów stu­diów w Tu­fts miesz­ka­ły­śmy z Sa­briną na­prze­ciwko sie­bie, mia­ły­śmy po­koje na tym sa­mym ko­ry­ta­rzu w aka­de­miku. Na­stęp­nie wy­na­ję­ły­śmy miesz­ka­nie poza te­re­nem kam­pusu, by po­tem prze­nieść się (w teo­rii miało to być pod­wyż­sze­nie stan­dardu ży­cia) do roz­sy­pu­ją­cego się domu, w któ­rym miesz­ka­ły­śmy do chwili ukoń­cze­nia stu­diów – każda z nas na in­nym wy­dziale. Cu­dow­nym zrzą­dze­niem losu oby­dwie wy­lą­do­wa­ły­śmy osta­tecz­nie na Za­chod­nim Wy­brzeżu, w Bay Area, a te­raz Sa­brina miała dziecko. To, że by­ły­śmy wy­star­cza­jąco do­ro­słe, by ro­bić te wszyst­kie rze­czy – ro­dzić dzieci, roz­mna­żać się... – to naj­dziw­niej­sze uczu­cie na świe­cie.

– Ze­szłej nocy z po­wodu tej ma­łej by­łam na no­gach do je­de­na­stej – od­po­wiada Sa­brina, pa­trząc na nas dwie z czu­ło­ścią. Wi­dzę, że jej uśmiech staje się kwa­śny, gdy do­daje: – Na­stęp­nie wsta­łam o dru­giej. I o czwar­tej. I o szó­stej...

– No do­bra, wy­gra­łaś. Na­leży jed­nak nad­mie­nić, że pach­nie zde­cy­do­wa­nie le­piej niż więk­szość lu­dzi, któ­rych spo­tka­łam w au­to­bu­sie. – Skła­dam ca­łusa na czole Viv, na­stęp­nie ukła­dam małą wy­god­nie na zgię­tym ra­mie­niu, dzięki czemu mogę ostroż­nym ru­chem się­gnąć po kawę.

Czuję się nie­swojo, trzy­ma­jąc w dłoni ku­bek. To ce­ra­miczne na­czy­nie, nie pa­pie­rowa jed­no­ra­zówka. Nie przy­po­mina też ogrom­nia­stego ku­basa ze stali nie­rdzew­nej, który Sean każ­dego dnia na­peł­nia po brzegi, za­kła­da­jąc – ską­d­inąd słusz­nie – że po­trze­buję koń­skiej dawki ko­fe­iny, by zmie­rzyć się z wy­zwa­niami ko­lej­nego dnia. Mi­nęły wieki od czasu, gdy mo­głam po­zwo­lić so­bie spo­koj­nie usiąść z kub­kiem z praw­dzi­wego zda­rze­nia i po­woli są­czyć ja­ki­kol­wiek płyn.

– Już te­raz wy­glą­dasz jak mama – za­uważa Sa­brina, ob­ser­wu­jąc mnie po­chy­loną nad ma­łym sto­li­kiem ka­wo­wym.

– Efekt uboczny co­dzien­nej pracy z dziećmi.

Przez mo­ment Sa­brina wy­mow­nie mil­czy, a ja zdaję so­bie sprawę z po­peł­nio­nego wła­śnie błędu. Za­sada nu­mer je­den: ni­gdy nie wspo­mi­naj o pracy w obec­no­ści ma­tek, szcze­gól­nie świeżo upie­czo­nych. Nie­mal sły­szę, jak serce mo­jej przy­ja­ciółki przy­spie­sza rytm.

– Nie mam po­ję­cia, jak ty to ro­bisz – szep­cze.

To zda­nie jest w moim ży­ciu stale po­wta­rza­ją­cym się re­fre­nem. Moi przy­ja­ciele wciąż wy­dają się nie do­wie­rzać, że pod­ję­łam de­cy­zję, by pójść na Uni­wer­sy­tet Ka­li­for­nij­ski w San Fran­ci­sco, na wy­dział pe­dia­trii, a po­tem wy­brać spe­cja­li­za­cję z in­ten­syw­nej te­ra­pii. Bez pu­dła wy­chwy­tuję po­ja­wia­jący się w lu­dziach cień po­dej­rze­nia, że oto naj­wy­raź­niej brak mi ja­kiejś waż­nej czę­ści jaźni lub in­stynktu ma­cie­rzyń­skiego, dzięki czemu je­stem w sta­nie co dnia ob­ser­wo­wać cier­pie­nie dzieci.

Czę­stuję Sa­brinę moją ru­ty­nową od­po­wie­dzią.

– Ktoś musi się tym za­jąć – mó­wię – a ja je­stem w tym na­prawdę nie­zła.

– W to nie wąt­pię.

– Co in­nego neu­ro­lo­gia pe­dia­tryczna. Tego to bym nie mo­gła ro­bić – mó­wię i na­tych­miast gryzę się w ję­zyk, by nie po­wie­dzieć cze­goś wię­cej.

„Za­mknij się, Macy. Prze­stań kła­pać dzio­bem” – in­stru­uję samą sie­bie.

Sa­brina od­po­wiada de­li­kat­nym ski­nie­niem głowy, przez cały czas nie spusz­cza oczu z có­reczki. Viv uśmie­cha się do mnie, fi­ka­jąc nóż­kami z eks­cy­ta­cji.

– Nie wszyst­kie hi­sto­rie są smutne – stwier­dzam, ła­sko­cząc dziecko po brzuszku. – Ma­lut­kie cuda zda­rzają się każ­dego dnia. Prawda, sło­dziaku?

Sa­brina ewi­dent­nie po­trze­buje na­tych­mia­sto­wej zmiany te­matu, bo ko­lejne py­ta­nie za­daje za­ska­ku­jąco do­no­śnym gło­sem.

– Jak tam idą przy­go­to­wa­nia do we­sela?

Wy­daję z sie­bie jęk, kry­jąc twarz w słod­kim karczku Viv. Wdy­cham jej dzie­cięcy za­pach.

– Aż tak do­brze, co? – Sa­brina ze śmie­chem wy­ciąga ręce po có­reczkę, nie chce już dzie­lić się nią ani mi­nuty dłu­żej.

Trudno mi ją wi­nić. Dziew­czynka jest ta­kim ma­leń­kim, cie­plut­kim za­wi­ja­skiem...

– Jest po pro­stu ide­alna – mó­wię, prze­ka­zu­jąc przy­ja­ciółce dziecko. – Wspa­niała mała dziew­czynka.

A po­tem, tak jakby wszystko, co ro­bię, było w ja­kiś spo­sób po­wią­zane ze wspo­mnie­niami o nich – gwar­nym ży­ciu to­czą­cym się w domku obok w gro­nie ogrom­nej, cha­otycz­nej ro­dziny, któ­rej ja ni­gdy nie mia­łam – czuję falę no­stal­gii. Się­gam pa­mię­cią do ostat­niej nie­za­wo­do­wej re­la­cji z dziec­kiem, z któ­rym mia­łam oka­zję spę­dzić sporo czasu. Wspo­mnie­nie to do­ty­czy okresu, gdy jako na­sto­latka pa­trzy­łam na śpiącą w no­si­dełku małą Alex.

Na­stęp­nie mój mózg wy­świe­tla setki ob­ra­zów z prze­szło­ści: pani Dina szy­ku­jąca ko­la­cję wraz z Alex otu­loną w chu­stę przy jej piersi. Pan Nick trzy­ma­jący małą w po­tęż­nych wło­cha­tych ra­mio­nach, pa­trzący na dziew­czynkę z prze­ogromną czu­ło­ścią. Szes­na­sto­letni Geo­rge pró­bu­jący – bez suk­cesu – zmie­nić pie­lu­chę, nie do­pro­wa­dza­jąc przy tym do in­cy­dentu z udzia­łem ro­dzin­nej ka­napy. Nick Ju­nior, Geo­rge i An­dreas na­chy­la­jący się opie­kuń­czo nad nowo na­ro­dzoną, naj­uko­chań­szą sio­strą. Na­stęp­nie mój umysł nie­chyb­nie, w ten czy inny spo­sób, znaj­duje drogę do El­liota – cze­ka­ją­cego w ci­szy, aż jego starsi bra­cia wrócą do bi­ja­tyki, bie­ga­niny albo z po­wro­tem zajmą się ro­bie­niem ba­ła­ganu, dzięki czemu on bę­dzie mógł za­jąć się Alex, wziąć ją w ra­miona, czy­tać jej, ob­da­rzać ją nie­po­dzielną uwagą.

Czuję ból, tak strasz­nie za nimi wszyst­kimi tę­sk­nię. Naj­bar­dziej jed­nak za nim.

– Mace – po­na­gla mnie Sa­brina.

– Co ta­kiego? – Mru­gam kil­ku­krot­nie.

– We­sele?

– A... no tak. – Czuję, jak na­strój gwał­tow­nie mi się po­gar­sza; per­spek­tywa pla­no­wa­nia we­sela w po­łą­cze­niu z pracą w szpi­talu (w wy­mia­rze stu go­dzin ty­go­dniowo) spra­wia, że mo­men­tal­nie czuję się wy­czer­pana. – Jesz­cze się tym nie zaj­mo­wa­li­śmy. Wciąż mu­simy wy­brać kon­kretną datę, miej­sce... no, w su­mie wszystko jesz­cze przed nami. Sean nie przej­muje się za bar­dzo szcze­gó­łami, a to chyba do­brze, prawda?

– Oczy­wi­ście – od­po­wiada z uda­waną po­godą Sa­brina, ukła­da­jąc Viv na stole i dys­kret­nie prze­cho­dząc do kar­mie­nia. – A poza tym... skąd ten po­śpiech?

W tym zda­niu, tuż pod jego po­wierzch­nią, ukryte jest dru­gie, bliź­nia­cze py­ta­nie: „Je­stem twoją naj­lep­szą przy­ja­ciółką, wi­dzia­łam tego fa­ceta rap­tem dwa razy... Skąd ten po­śpiech, do cho­lery?”.

Ma ra­cję. Nie ma żad­nego po­śpie­chu. Je­ste­śmy ra­zem za­le­d­wie od kilku mie­sięcy. Cho­dzi o to, że Sean jest pierw­szym od de­kady fa­ce­tem, z któ­rym mogę się spo­ty­kać bez stale to­wa­rzy­szą­cego mi po­czu­cia, że coś w so­bie ha­muję. Jest taki ła­twy w kon­tak­cie i spo­kojny. A kiedy jego sze­ścio­let­nia córka Pho­ebe za­py­tała, kiedy się po­bie­ramy, wy­da­wało się, że to py­ta­nie coś w nim uru­cho­miło. W efek­cie za­py­tał mnie nieco póź­niej o to samo.

– Przy­się­gam – za­pew­niam Sa­brinę – że nie mam żad­nych re­we­la­cji. O prze­pra­szam, skła­ma­łam. W przy­szłym ty­go­dniu mam wi­zytę u den­ty­sty. – Przy­ja­ciółka od­po­wiada wy­bu­chem śmie­chu. – Do tego wła­śnie do­szło. To je­dyna od­miana, któ­rej mogę się spo­dzie­wać w naj­bliż­szej przy­szło­ści. Poza tym praca, sen, praca, sen – i tak w kółko.

Sa­brina in­ter­pre­tuje moją od­po­wiedź jako za­pro­sze­nie, by swo­bod­nie opo­wie­dzieć mi o swoim ro­dzin­nym ży­ciu we trójkę. Dzieli się ze mną li­stą nie­daw­nych osią­gnięć: pierw­szy uśmiech, pierw­szy śmiech pro­sto z brzuszka, a poza tym – zda­rzyło się to po raz pierw­szy nie da­lej jak wczo­raj! – Viv udało się wy­cią­gnąć łapkę i pre­cy­zyj­nie zła­pać mamę za pa­lec.

Słu­cham, z za­chwy­tem za­uwa­ża­jąc, że każdy z naj­bar­dziej zwy­czaj­nych szcze­gó­łów jest uzna­wany za cud, a wła­śnie tym w isto­cie jest. Z przy­jem­no­ścią ca­łymi dniami słu­cha­ła­bym o wszyst­kich „zwy­czaj­nych szcze­gó­łach”. Na­prawdę ko­cham swoją pracę, ale cza­sem bra­kuje mi... nor­mal­nych roz­mów.

Dzi­siaj za­czy­nam w po­łu­dnie i praw­do­po­dob­nie wyjdę z od­działu do­piero w środku nocy. Wrócę do domu, prze­śpię parę go­dzin, by na­stęp­nie po­wtó­rzyć ju­tro całą pro­ce­durę. Po spo­tka­niu z Sa­briną i Viv reszta tego dnia płyn­nie przej­dzie w dzień na­stępny, a co za tym idzie – o ile na od­dziale nie wy­da­rzy się coś na­prawdę tra­gicz­nego – nie za­pa­mię­tam z dziś zu­peł­nie nic.

W związku z tym, pod­czas gdy przy­ja­ciółka opo­wiada, sta­ram się przy­swoić z ze­wnętrz­nego świata tyle in­for­ma­cji, ile tylko je­stem w sta­nie. De­lek­tuję się za­pa­chem kawy i to­sta, słu­cham mu­zyki prze­bi­ja­ją­cej się przez gwar roz­mów po­zo­sta­łych klien­tów. Gdy Sa­brina po­chyla się, by wy­jąć z torby smo­czek, omia­tam spoj­rze­niem ladę, prze­no­sząc wzrok z ko­biety z ró­żo­wymi dre­dami na nie­wy­so­kiego męż­czy­znę z ta­tu­ażem na szyi; oboje przyj­mują za­mó­wie­nia na kawę. Na­prze­ciwko nich wi­dzę po­tężny mę­ski tors – i w jed­nej chwili staję się czujna jak ważka.

Jego włosy mają ko­lor zbli­żony do czerni. Są w nie­ła­dzie, gę­ste ko­smyki opa­dają mu na uszy. Koł­nie­rzyk ko­szulki jest wy­wi­nięty z jed­nej strony, rą­bek wy­suwa się zza pa­ska zno­szo­nych czar­nych dżin­sów. Ma na so­bie wsu­wane vansy z mod­nym wiele lat temu, wy­bla­kłym już na­dru­kiem. Sfa­ty­go­waną li­sto­noszkę ma prze­wie­szoną przez ra­mię i opartą na bio­drze.

Gdy tak stoi ple­cami do mnie, wy­gląda jak ty­siące in­nych męż­czyzn w Ber­ke­ley, ale ja do­sko­nale wiem, kim jest ten kon­kretny fa­cet.

Zdra­dziła go ciężka książka z oślimi uszami, którą trzyma pod pa­chą. Ist­nieje tylko jedna osoba, która co roku w paź­dzier­niku po raz ko­lejny po­grąża się w lek­tu­rze Ivan­hoe, od­da­jąc się temu ry­tu­ałowi z nie­słab­ną­cym za­chwy­tem.

Nie­zdolna spoj­rzeć w drugą stronę, sie­dzę jak spa­ra­li­żo­wana, ocze­ku­jąc na mo­ment, w któ­rym od­wróci się, a ja będę mo­gła zo­ba­czyć, jak zmie­niło go te nie­mal je­de­na­ście lat. Le­d­wie my­ślę o tym, jak sama się pre­zen­tuję: mam na so­bie uni­form w ko­lo­rze mię­to­wym, prak­tyczne spor­towe obu­wie, włosy nie­dbale ścią­gnięte w koń­ski ogon... Z dru­giej strony ni­gdy wcze­śniej nie my­śle­li­śmy o swo­ich twa­rzach czy o tym, jak wy­glą­damy w oczach tego dru­giego. Za­wsze by­li­śmy zbyt za­jęci za­pa­mię­ty­wa­niem sie­bie na­wza­jem.

Sa­bri­nie udaje się od­zy­skać moją uwagę w mo­men­cie, gdy duch prze­szło­ści zbiera się do za­pła­ce­nia za kawę.

– Mace?

Znów pa­ro­krot­nie mru­gam.

– Prze­pra­szam. Ja... prze­pra­szam. Yyy... co?

– Wła­śnie na­wi­ja­łam o wy­sypce wy­wo­ła­nej przez pie­luszki, ale znacz­nie bar­dziej in­te­re­suje mnie, co cię tak... – Od­wraca się, by spoj­rzeć w stronę lady. – Och.

Jej „och” na ra­zie nie zdra­dza peł­nego zro­zu­mie­nia sy­tu­acji. Od­nosi się wy­łącz­nie do tego, jak ten fa­cet pre­zen­tuje się od tyłu. Jest wy­soki – to aku­rat wy­da­rzyło się zu­peł­nie na­gle, gdy skoń­czył pięt­na­ście lat. Jego barki są sze­ro­kie – to rów­nież zmie­niło się nie­ocze­ki­wa­nie, ale nieco póź­niej. Do­sko­nale pa­mię­tam, gdy za­uwa­ży­łam to po raz pierw­szy; uno­sił się nade mną w gar­de­ro­bie (dżinsy miał zsu­nięte do ko­stek), a jego sze­roka syl­wetka za­sła­niała słabe świa­tło gór­nej ża­rówki. Jego włosy są gę­ste – to aku­rat żadna no­wość. Dżinsy wi­szą ni­sko na bio­drach, a jego ty­łek pre­zen­tuje się na­prawdę nie­sa­mo­wi­cie. A ja nie mam po­ję­cia, kiedy to wszystko się wy­da­rzyło.

Wła­ści­wie wy­gląda do­kład­nie jak ko­leś, któ­rego w mil­cze­niu tak­so­wa­ły­by­śmy wzro­kiem, by na­stęp­nie spoj­rzeć po so­bie i wy­szep­tać bez­gło­śnie: „Nie­zły, co nie?”. To jedna z naj­bar­dziej sur­re­ali­stycz­nych my­śli: uświa­da­miam so­bie, że do­ro­śle­jąc, za­mie­nił się w fa­ceta, za któ­rym z za­chwy­tem wo­dzę wzro­kiem.

To na­prawdę dziwne uczu­cie ob­ser­wo­wać go od tyłu. Wle­piam w niego wzrok z taką in­ten­syw­no­ścią, że przez chwilę udaje mi się prze­ko­nać samą sie­bie, że to jed­nak nie może być on. W su­mie to może być kto­kol­wiek – po po­nad de­ka­dzie roz­łąki nie znam już jego ciała tak do­brze, prawda?

Ale wła­śnie wtedy on się od­wraca, a ja czuję, jak z wnę­trza ka­wiarni ucieka całe po­wie­trze. Zu­peł­nie jak­bym do­stała na­gły cios w splot sło­neczny, a moja prze­pona prze­stała pra­co­wać.

Sa­brina sły­szy pi­skliwy, stłu­miony od­głos, który z sie­bie wy­daję, i pa­trzy z po­wro­tem w moją stronę. Wi­dzę, jak pod­nosi się z krze­sła.

– Mace? – pyta.

Wcią­gam po­wie­trze, ale nie je­stem w sta­nie wziąć głę­bo­kiego od­de­chu. W ustach mam kwa­śny po­smak, czuję pie­cze­nie pod po­wie­kami.

Jego twarz jest węż­sza, szczęka moc­niej za­ry­so­wana, po­ranny za­rost gęst­szy. Wciąż nosi oku­lary w gru­bych opraw­kach, ale te­raz nie czy­nią go już po­dob­nym do kra­snala, za to grube szkła spra­wiają, że jego orze­chowe oczy wy­dają się więk­sze. Nos mu się nie zmie­nił, ale te­raz nie wy­gląda na zbyt długi w sto­sunku do reszty twa­rzy. Usta też ma ta­kie same – o nie­na­gan­nym wy­kroju, zdolne uło­żyć się w naj­do­sko­nal­szy na świe­cie sar­do­niczny uśmiech.

Nie je­stem w sta­nie wy­obra­zić so­bie wy­razu jego twa­rzy, gdyby mnie te­raz do­strzegł. Może tej aku­rat miny nie wi­dzia­łam ni­gdy wcze­śniej?

– Mace? – Sa­brina wy­ciąga do mnie wolną rękę, ła­piąc mnie za ra­mię. – Skar­bie, wszystko gra?

Prze­ły­kam ślinę, po czym za­my­kam oczy, usi­łu­jąc otrzą­snąć się z transu.

– Ja­sne.

Wy­daje się nie­prze­ko­nana.

– Je­steś pewna?

– To zna­czy... – Ko­lejne prze­łknię­cie śliny, po któ­rym otwie­ram oczy, pró­bu­jąc spoj­rzeć na przy­ja­ciółkę, ale wzrok znów ucieka mi po­nad jej ra­mię. – Tam­ten fa­cet... to El­liot.

Tym ra­zem jej „och” jest bar­dziej zna­czące.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki