Dzika przygoda - Christina Lauren - ebook + książka
BESTSELLER

Dzika przygoda ebook

Christina Lauren

3,7

Opis

Miłościwie nam panujące królowe romansu powracają z nową powieścią Dzika przygoda pełną mocnych wrażeń i gorących uczuć. Szykujcie się na szaloną wyprawę do skalnych kanionów i pod rozgwieżdżone niebo Utah! Idealna pozycja dla fanek Emily Henry oraz Ali Hazelwood

 

Lily, wychowana przez fanatycznego poszukiwacza skarbów, nie odziedziczyła po zmarłym ojcu ani pasji do jego nietypowej profesji, ani pokaźnej sumy pieniędzy. Ale ta dziewczyna wie, jak sobie radzić! Korzystając z narysowanych przez ojca map, prowadzi wycieczki w Parku Narodowym Canyonlands dla głodnych wrażeń turystów. Dzięki temu jakoś wiąże koniec z końcem, wciąż nie zarabia jednak tyle, by móc odkupić ukochane, utracone przed laty ranczo.

 

Leo jest przypadkowym uczestnikiem jednej z organizowanych przez Lily wypraw. Ona rozpoznaje w nim mężczyznę, którego kiedyś kochała, on pragnie ponownie spróbować szczęścia z jedyną dziewczyną, która podbiła jego serce. Jednak Lily nigdy mu nie wybaczyła rozstania, a teraz myśli wyłącznie o biznesie i jasno stawia sprawę: do niczego między nimi nie dojdzie.

Podczas tej tygodniowej eskapady Lily i Leo zostaną wystawieni na próbę. Czy skorzystają z drugiej szansy, jaką da im los? Zapewniamy: nie pożałujecie wyprawy z Leo i Lily!

 

Christina Lauren to pseudonim duetu autorskiego – długoletnich przyjaciółek Christiny Hobbs i Lauren Billings. Ich książki, głównie romanse obyczajowe, okupują listy bestsellerów „New York Timesa” i „USA Today”. Ostatnie powieści autorek: Podróż nieślubnaMiłość na święta i Wzór na miłość, szturmem zdobyły serca czytelniczek.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 488

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (238 ocen)
68
85
47
32
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Lusia5

Z braku laku…

Byłaby to niezła historyjka sensacyjna, gdyby nie wątek romantyczny i beznadziejne opisy seksu.
10
Mkubik8

Z braku laku…

Wolalam jednak te utwory autorek,gdzie bylo wiecej romansu,mniej tła
10
Mariai10

Dobrze spędzony czas

Lekka, ciekawa książka przygodowa. Dobrze napisany wątek poszukiwania skarbów - z intrygującymi zagadkami. Świetna sceneria - pustyni i kanionów w Utah. Wątek romantyczny nie przytłaczający aż tak wątku przygodowego - co jest zdecydowanie na plus.
00
karo_walczak

Nie polecam

Żałuję, że poświęciłam czas na tę książkę. Nie wciągnęła mnie od początku, ale uznałam, że dam jej szansę. Był to błąd. Z każdym rozdziałem tylko nazbierała absurdu. Opisy są niesamowicie długie, zachowania bohaterów najczęściej są niezrozumiałe. Zdecydowanie nie polecam.
00
anetag51

Całkiem niezła

👍
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­na­łu: So­me­thing Wil­der
Co­py­ri­ght © 2022 by Chri­sti­na Hobbs and Lau­ren Bil­lings All ri­ghts re­se­rved. Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne
Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Alek­san­dra Dzie­rżaw­ska Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Po­rad­nia K, 2022
Re­dak­tor pro­wa­dząca i re­dak­cja: KA­TA­RZY­NA SAR­NA
Ko­rek­ta: ANI­TA REJCH, RA­FAŁ SAR­NA
Pro­jekt okład­ki: Fa­ce­out Stu­dio
Ilu­stra­cja na okład­ce: zu­na­aas /Shut­ter­stock.com
Ad­ap­ta­cja okład­ki: MA­RZE­NA PI­ŁKO
Wy­da­nie I
ISBN 978-83-67195-44-7
Wy­daw­nic­two Po­rad­nia K Sp. z o.o. Pre­zes: Jo­an­na Ba­ży­ńska 00-544 War­sza­wa, ul. Wil­cza 25 lok. 6 e-mail: po­rad­niak@po­rad­niak.pl
Po­znaj na­sze inne ksi­ążki. Za­pra­sza­my do ksi­ęgar­ni:www.po­rad­niak.plfa­ce­bo­ok.com/po­rad­niaklin­ke­din.com/com­pa­ny.po­rad­niakin­sta­gram.com/po­rad­nia­_k_wy­daw­nic­two
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

Od au­to­rek

Park Na­ro­do­wy Ca­ny­on­lands, roz­ci­ąga­jący się za­raz za mia­stem Moab, po­ło­żo­nym w sta­nie Utah, jest jed­nym z naj­bar­dziej nie­zwy­kłych miejsc w kon­ty­nen­tal­nej części Sta­nów. Roz­le­głe ob­sza­ry pu­styn­ne po­prze­ci­na­ne są rze­ka­mi Ko­lo­ra­do i Gre­en Ri­ver oraz nie­zli­czo­ny­mi ser­pen­ty­na­mi ich do­pły­wów. Od­wie­dza­jący to miej­sce szczęścia­rze mogą na­cie­szyć oko nie­wia­ry­god­nym wi­do­kiem bez­kre­sne­go błękit­ne­go nie­ba oraz czer­wo­nych skał ci­ągnących się ki­lo­me­tra­mi. Nie­któ­re części par­ku są od­osob­nio­ne i nie­mal zu­pe­łnie nie­do­stęp­ne, pod­czas gdy inne na­da­ją się zna­ko­mi­cie na pie­sze wy­ciecz­ki, są prze­jezd­ne i dają tu­ry­stom mnó­stwo fraj­dy.

Po mie­si­ącach wi­zyt i zbie­ra­nia ma­te­ria­łów obie za­zna­jo­mi­ły­śmy się z tymi wi­do­ka­mi i te­re­nem. Za­trud­ni­ły­śmy na­wet eks­per­ta od wy­cie­czek, aby wy­ry­so­wał dla nas mapę miejsc pe­łnych po­ten­cjal­nych skar­bów. Jed­nak, Dro­gi Czy­tel­ni­ku, cza­sa­mi dla wart­kiej opo­wie­ści mu­si­my po­świ­ęcić fak­to­gra­ficz­ną do­kład­no­ść i w zwi­ąz­ku z tym... parę szcze­gó­łów jest dzie­łem na­szej fan­ta­zji. W kil­ku miej­scach nie zga­dza się od­le­gło­ść, w paru in­nych stwo­rzy­ły­śmy nie­ist­nie­jące w rze­czy­wi­sto­ści wi­do­ki, a po­szcze­gól­ne punk­ty zy­ska­ły nowe po­ło­że­nie.

Chce­my za­pew­nić, że pi­sa­ły­śmy tę ksi­ążkę z my­ślą o tym, by ta hi­sto­ria do­star­czy­ła przy­pra­wia­jącej o za­wrót gło­wy przy­jem­no­ści i po­zwo­li­ła na uciecz­kę od rze­czy­wi­sto­ści. Ni­niej­sza ksi­ążka nie zo­sta­ła po­my­śla­na jako prze­wod­nik, któ­rym mo­żna się kie­ro­wać pod­czas swo­jej pod­ró­ży (je­śli będziesz, Miły Czy­tel­ni­ku, podążał za na­szy­mi wska­zów­ka­mi, nie­chyb­nie zgi­niesz, albo i nie). Chce­my my­śleć, że mi­ło­sna hi­sto­ria Leo i Lily za­in­spi­ru­je wie­le osób do ru­sze­nia w nie­zna­ne i prze­tar­cia no­wych szla­ków, ale na­wet je­śli ktoś po­czu­je się naj­szczęśliw­szy zwi­ni­ęty w kłębek w swo­im fo­te­lu mola ksi­ążko­we­go, mamy na­dzie­ję, że tą ksi­ążką za­pew­ni­my mu so­lid­ną por­cję roz­ryw­ki.

Z mi­ło­ścią

Lau­ren & Chri­sti­na

Pro­log

La­ra­mie, Wy­oming

Pa­ździer­nik, dzie­si­ęć lat wcze­śniej

Buty Lily Wil­der za­chrzęści­ły na wy­sy­pa­nym żwi­rem pod­je­ździe, gdy prze­cho­dzi­ła od sto­do­ły do cha­ty, prze­mie­rza­jąc swo­je ulu­bio­ne miej­sce na zie­mi. Tuż za nią kro­czy­ły ko­nie – skie­ro­wa­ły się do zbior­ni­ka z wodą, spra­gnio­ne po dłu­giej nocy spędzo­nej na pa­stwi­sku. Z ko­mi­na du­że­go domu w kie­run­ku czy­ste­go sza­re­go nie­ba snu­ła się stru­żka dymu. Po­ra­nek był chłod­ny. Sło­ńce do­pie­ro co wyj­rza­ło zza gór­skich szczy­tów.

A ona była na no­gach już od ład­nych paru go­dzin.

Na gan­ku cze­kał na nią dłu­gi cień trzy­ma­jący dwa kub­ki. Jej ser­ce za­re­ago­wa­ło na­głym, pe­łnym czu­ło­ści fi­ko­łkiem na wi­dok Leo – wci­ąż jesz­cze za­spa­ne­go, oku­ta­ne­go w dre­sy i po­lar. Bez cie­nia wąt­pli­wo­ści tak wła­śnie chcia­ła za­czy­nać swo­je po­ran­ki i wci­ąż nie mo­gła uwie­rzyć, że od dziś tak będzie. Prze­sko­czy­ła za jed­nym za­ma­chem trzy chy­bo­tli­we stop­nie i wy­chy­li­ła się, żeby zbli­żyć swój uśmiech do jego uśmie­chu. Czu­ła się tak, jak­by od chwi­li, gdy po­przed­nio go do­tknęła, nie mi­nęły go­dzi­ny, tyl­ko upły­nęło kil­ka dni. Jego war­gi były cie­płe i mi­ęk­kie, gdy przy­ci­snął je do jej ust schło­dzo­nych wia­trem. Cie­pło jego pal­ców na jej bio­drze spra­wi­ło, że ser­ce Lily od­pa­li­ło kil­ka fa­jer­wer­ków z pod­eks­cy­to­wa­nia.

– Gdzie on jest? – za­py­ta­ła Lily, za­cho­dząc w gło­wę, czy jej oj­ciec opu­ścił ran­czo bez po­że­gna­nia.

Za­cho­wa­łby się tak nie po raz pierw­szy, ale po raz pierw­szy zu­pe­łnie by jej to nie obe­szło.

Leo wsu­nął cie­pły ku­bek w jej dłoń, ski­nie­niem gło­wy wska­zu­jąc po­ło­żo­ny po dru­giej stro­nie rze­ki do­mek stró­ża.

– Prze­sze­dł przez most, do Er­wi­na – zre­la­cjo­no­wał. – Po­że­gnał się.

Czy po­win­na czuć się dziw­nie z tym, że nie była pew­na, do­kąd wy­bie­rał się jej oj­ciec ani jak dłu­go go nie będzie? Na­wet je­śli, Lily nie po­zwo­li­ła na to, by ta myśl za­prząta­ła jej gło­wę zbyt dłu­go – zde­cy­do­wa­nie bar­dziej zaj­mu­jąca była ra­do­sna me­lo­dia wy­gry­wa­na przez jej puls. W ko­ńcu za­czy­na­ło się jej ży­cie! I ja­ki­mś cu­dem wła­śnie tego lata, gdy na­uczy­ła się ra­dzić so­bie z nie­mal ka­żdym aspek­tem pra­cy na ran­czu, uda­ło jej się rów­nież za­ko­chać. To była mi­ło­ść, któ­ra kom­plet­nie ją za­sko­czy­ła – da­jąc jej pew­no­ść wza­jem­no­ści w go­rącz­ce zdzie­ra­nia z sie­bie ubrań. Spędzi­ła dzie­wi­ęt­na­ście lat ży­cia to­le­ro­wa­na i trak­to­wa­na jako ele­ment pla­nu, ale z Leo w ko­ńcu czu­ła, że jest cen­trum czy­je­goś świa­ta. Ni­g­dy wcze­śniej tak dużo się nie uśmie­cha­ła, nie śmia­ła się w spo­sób tak nie­skrępo­wa­ny, nie od­wa­ży­ła się pra­gnąć, wy­zbyw­szy się skru­pu­łów. Naj­bli­ższe temu uczu­cie ogar­nia­ło ją, gdy sie­dząc w sio­dle swo­je­go ko­nia, gna­ła przez ro­dzin­ne zie­mie, ale tam­te mo­men­ty były ulot­ne, za to Leo obie­cy­wał jej, że jest tu na sta­łe.

Unio­sła pod­bró­dek, żeby spoj­rzeć mu pro­sto w twarz. Odzie­dzi­czył ir­landz­ką syl­wet­kę ojca i rysy mat­ki, Ame­ry­kan­ki ja­po­ńskie­go po­cho­dze­nia, ale drze­mi­ąca w nim du­sza zde­cy­do­wa­nie była jego wła­sna. Lily nie zna­ła ni­ko­go, kto stąpa­łby po zie­mi tak moc­no i spo­koj­nie jak Leo Gra­dy. Wci­ąż nie mo­gła uwie­rzyć, że ten nie­złom­ny mężczy­zna go­tów jest ze­rwać ze wszyst­kim wła­śnie dla niej.

„Je­steś pe­wien?” – to py­ta­nie za­da­ła mu już za­pew­ne set­ki razy. Ran­czo Wil­de­rów było jej ma­rze­niem, ale do­brze wie­dzia­ła, że nie ma sen­su zaj­mo­wać się nim przez cały rok, gdy na­le­ży ono do ko­goś in­ne­go. Pe­łno­praw­nym wła­ści­cie­lem nie czuł się też jej oj­ciec, choć nie mo­żna mu od­mó­wić sta­rań – wy­ko­ny­wał mi­ni­mum pra­cy po­trzeb­nej, żeby za­cho­wać po­sia­dło­ść w sta­nie umo­żli­wia­jącym prze­trwa­nie. Dla mat­ki Lily ran­czo było ko­lej­ną rze­czą, któ­rą po pro­stu po­rzu­ci­ła. Nie­kie­dy Lily mia­ła wra­że­nie, że spędza­ła ka­żdy dzień ży­cia, cze­ka­jąc na chwi­lę, w któ­rej będzie mo­gła uczy­nić to miej­sce swo­im już na za­wsze. Te­raz ten dzień nad­sze­dł, a przy jej boku stał Leo.

– Je­stem pe­wien, Lil – po­twier­dził i wol­ną ręką ob­jął jej ra­mię. Przy­ci­ągnął ją tak, by mo­gła się w nie­go moc­niej wtu­lić, a na­stęp­nie zło­żył po­ca­łu­nek na jej czo­le. – A czy ty je­steś pew­na, że chcesz mieć tu ta­kie­go żó­łto­dzio­ba jak ja?

– Z całą pew­no­ścią! – Jej sło­wa wy­brzmia­ły w ci­szy po­ran­ka za­ska­ku­jąco gło­śno.

Z da­le­ka od­po­wie­dzia­ło jej nie­śmia­łe rże­nie no­we­go źre­ba­ka. Leo rzu­cił jej spoj­rze­nie pe­łne za­chwy­tu. Ow­szem, może pra­ca na ran­czu była dla nie­go no­wo­ścią, ale je­śli cho­dzi o ko­nie, miał wro­dzo­ny ta­lent. Był też zdol­ny do mi­lio­na in­nych rze­czy, a do tego ob­da­rzo­ny tym po­ręcz­nym „za­wieś to na naj­wy­ższym ha­czy­ku w sio­dlar­ni” wzro­stem. Jed­nak nie to spra­wia­ło, że Lily pra­gnęła mieć go przy so­bie. Pra­gnęła go tu­taj, po­nie­waż Leo Gra­dy był tak bar­dzo, tak nie­za­prze­czal­nie jej – a coś ta­kie­go zda­rzy­ło się w jej ży­ciu po raz pierw­szy.

Pach­niał świe­żo­ścią, jak­by do­pie­ro co wy­sze­dł spod prysz­ni­ca. Wtu­li­ła się w nie­go, przy­ci­ska­jąc twarz do jego szyi w po­szu­ki­wa­niu cho­ćby odro­bi­ny potu, tego in­ten­syw­nie męskie­go aro­ma­tu, któ­ry wczo­raj w nocy czu­ła na swo­jej skó­rze.

– Zro­bi­łem ci śnia­da­nie – wy­mru­czał pro­sto w jej wło­sy.

Od­su­nęła się, po­sy­ła­jąc mu uśmiech pe­łen na­dziei.

– Bu­łecz­ki two­jej mamy?

Sły­sząc to py­ta­nie, za­chi­cho­tał.

– Za­cho­wu­jesz się tak, jak­by to ona je wy­na­la­zła. – Po­chy­lił się, żeby przy­kryć jej usta swo­imi, a po­tem wy­ja­śnił: – Za­zwy­czaj ro­bi­ła nam rybę z ry­żem. Je­stem pra­wie pe­wien, że te bu­łecz­ki to prze­pis Ra­cha­el Ray.

Przez po­kry­tą szro­nem tra­wę nad­cho­dził w stro­nę gan­ku Duke Wil­der. Tyl­ko ner­wo­we drgni­ęcie jego krza­cza­stych, czar­no-si­wych wąsisk zdra­dzi­ło, że za­uwa­żył ich uści­ski.

Ale ta re­ak­cja bły­ska­wicz­nie znik­nęła, a jego oczy po­ja­śnia­ły. Duke za­wsze był naj­szczęśliw­szy, gdy zbli­ża­ła się chwi­la wy­jaz­du. Kie­dy Lily była mała, zda­rza­ło mu się wy­je­żdżać za pra­cą na­wet na Gren­lan­dię. Jed­nak za­si­ęg jego wy­jaz­dów zmniej­szył się dra­stycz­nie sie­dem lat temu, gdy jej mat­ka zde­cy­do­wa­ła się ode­jść. Duke zo­stał uzie­mio­ny z po­wo­du cór­ki oraz – przy­naj­mniej w trak­cie lata – go­ści prze­by­wa­jących na ran­czu La­ra­mie. Te­raz cór­ka była do­ro­sła, a on w ko­ńcu mógł zre­ali­zo­wać ma­rze­nie o by­ciu ni­szo­wym ce­le­bry­tą i w pe­łni skon­cen­tro­wać się na re­ali­za­cji si­ęga­jących cza­sów dzie­ci­ństwa ma­rzeń o od­na­le­zie­niu sto­sów zło­ta, któ­re żąd­ni przy­gód ra­bu­sie ukry­li gdzieś na pu­sty­ni prze­szło sto lat wcze­śniej. Zde­cy­do­wa­nie Lily nie była je­dy­ną oso­bą, któ­ra cie­szy­ła się z fak­tu, że w ko­ńcu jest na tyle do­ro­sła, by prze­jąć obo­wi­ąz­ki zwi­ąza­ne z zie­mią na­le­żącą do ro­dzi­ny.

Wzrok Duke’a zna­la­zł się mniej wi­ęcej na wy­so­ko­ści ra­mie­nia cór­ki, a ona ob­ser­wo­wa­ła jego twarz, kie­dy oczy mężczy­zny spo­tka­ły się z ocza­mi Leo. Wy­gląda­ło to tak, jak­by pro­wa­dzi­li dia­log po­zba­wio­ny słów. Cza­sa­mi Lily czu­ła, że le­d­wie zna swo­je­go ojca, in­nym ra­zem mia­ła wra­że­nie, że może czy­tać w nim jak w otwar­tej ksi­ędze. Duke nie miał ser­ca do Ran­cza Wil­de­rów, ale Lily i tak mia­ła po­czu­cie, że jego my­śli nie­mal krzy­czą: „Ten chło­pak nie wy­gląda mi na kow­bo­ja”.

Bo Leo nie był kow­bo­jem. Był stu­den­tem, ma­te­ma­tycz­nym ge­niu­szem, wy­cho­wa­nym w No­wym Jor­ku fa­ce­tem, któ­ry tra­fił na ran­czo, szu­ka­jąc pra­cy na wa­ka­cje, a po­tem za­ko­chał się i zde­cy­do­wał się wy­wró­cić swo­je ży­cie do góry no­ga­mi, zo­sta­jąc tu dla uko­cha­nej rów­nież po se­zo­nie. Był ci­chy i uwa­żny – sta­no­wił ab­so­lut­ne prze­ci­wie­ństwo Duke’a Wil­de­ra. Za­le­d­wie dwu­dzie­sto­dwu­let­ni pa­trzył w twarz pi­ęćdzie­si­ęcio­lat­ka, któ­ry w oko­li­cy cie­szył się re­pu­ta­cją In­dia­ny Jo­ne­sa, a za­cho­wy­wał się z ani­mu­szem god­nym Jac­ka Spar­ro­wa. A jed­nak sto­jący u jej boku Leo Gra­dy na­wet nie drgnął.

– Damy so­bie radę, Duke – ode­zwa­ła się Lily, prze­ła­mu­jąc przedłu­ża­jącą się ci­szę.

– Opie­kuj się nią do cza­su, aż wró­cę – za­ko­men­de­ro­wał Duke, nie spusz­cza­jąc oczu z twa­rzy Leo, dzi­ęki cze­mu nie za­uwa­żył pe­łne­go iry­ta­cji gry­ma­su na twa­rzy cór­ki.

– Tak wła­śnie zro­bię – za­pew­nił go Leo.

– Nie po­trze­bu­ję opie­ki! – przy­po­mnia­ła im oby­dwu Lily.

Duke wy­ci­ągnął rękę, by zmierz­wić jej ciem­ne wło­sy.

– Oczy­wi­ście, że nie po­trze­bu­jesz, dzie­cia­ku. A tak w ogó­le, to... zo­sta­wi­łem ci not­kę w ja­dal­ni.

– Su­per.

Ła­mi­głów­ka. Za­gad­ka. Albo szyfr, któ­ry mia­ła za za­da­nie zła­mać. Oj­ciec wy­cho­wał ją na grach, któ­re sam uwiel­biał, za­chęca­jąc ją do nich jak dzie­ciak, któ­ry pa­tycz­kiem pró­bu­je zmu­sić do za­ba­wy opor­ne­go żuka. Zu­pe­łnie nie ro­zu­miał, ja­kim cu­dem wy­ro­sła na oso­bę tak inną od nie­go. Za­zwy­czaj roz­gry­wał się w niej za­cie­kły po­je­dy­nek nie­chęci z cie­ka­wo­ścią, aż w ko­ńcu zmu­szo­na wy­ższą ko­niecz­no­ścią Lily sia­da­ła, żeby za­jąć się roz­wi­ąza­niem cze­go­kol­wiek, co aku­rat tego dnia na­szy­ko­wał dla niej oj­ciec. By­wa­ło, że roz­wi­ąza­niem ła­mi­głów­ki oka­zy­wa­ła się ja­kaś nie­cie­ka­wa fra­za w ro­dza­ju: „Do zo­ba­cze­nia pó­źniej” albo „Tyl­ko nie zjedz wszyst­kich cia­stek owsia­nych”, ale by­wa­ło rów­nież tak, że cho­dzi­ło o klu­czo­wą in­for­ma­cję nie­zbęd­ną do dal­sze­go funk­cjo­no­wa­nia ran­cza. Wszyst­ko, cze­go Lily po­trze­bo­wa­ła albo pra­gnęła, było zwy­kle ukry­te w ja­kiś prze­my­śla­ny i skom­pli­ko­wa­ny spo­sób, do tego ki­lo­me­try od domu. A je­śli nie mia­ła dość mo­ty­wa­cji, by tego szu­kać, Duke uzna­wał, że wi­docz­nie po­trze­ba nie była wy­star­cza­jąco sil­na.

Może dziś nie będzie so­bie tym za­wra­cać gło­wy. Może w ko­ńcu ona i Duke do­szli do po­ro­zu­mie­nia w kwe­stii tego, że nie mu­szą wca­le ko­chać tych sa­mych rze­czy. Ba, nie mu­szą na­wet ko­chać sie­bie na­wza­jem, żeby być w sta­nie ko­eg­zy­sto­wać. Ona wła­śnie po raz pierw­szy za­ak­cep­to­wa­ła tę myśl. Może Duke wró­ci do swo­je­go świa­ta, w któ­rym uga­niał się za ar­te­fak­ta­mi i po­lo­wał na ukry­te skar­by, a Lily zo­sta­nie na ran­czu wraz z ko­ńmi i zie­mią, któ­rą tak ko­cha­ła, i... po pro­stu zi­gno­ru­je le­żącą na sto­le no­tat­kę. Już na za­wsze.

Na­pi­ęcie ro­sło, aż na­resz­cie ba­ńka pękła, gdy Duke po raz ostat­ni ob­jął spoj­rze­niem cha­tę, po czym prze­nió­sł wzrok na sto­do­łę i roz­ci­ąga­jące się za nią wzgó­rza. Tę zie­mię ku­pi­li jego ro­dzi­ce, a po­tem wy­cho­wa­li tu­taj dwóch chłop­ców – Duke’a oraz jego bra­ta Da­nie­la. To Da­niel za­mie­nił to miej­sce w Ran­czo Wil­de­rów, żył tu­taj na sta­łe, przyj­mu­jąc go­ści ka­żde­go lata, aż do swo­jej śmier­ci przed dwo­ma laty. Lily i Duke usi­ło­wa­li ja­koś ci­ągnąć ten biz­nes, któ­ry dla nie­go ni­g­dy nie był prio­ry­te­tem, ona zaś ma­rzy­ła, żeby zaj­mo­wać się ran­czem w pe­łnym wy­mia­rze, prze­jąć je i przy­wró­cić temu miej­scu daw­ny blask, któ­ry pa­mi­ęta­ła z dzie­ci­ństwa, z cu­dow­nych let­nich dni. Sie­dem­dzie­si­ąt osiem koni i dwie­ście akrów uko­cha­nej zie­mi Wy­oming – to było jej wy­obra­że­nie o per­fek­cji. Duke za to nie zno­sił tu ka­żde­go pło­tu, trak­tu­jąc tę po­sia­dło­ść tak, jak­by był uwi­ęzio­nym w klat­ce ko­tem.

Jej „zbyt do­bry na ta­kie ży­cie” oj­ciec wci­snął na gło­wę kow­boj­ski ka­pe­lusz i ski­nął oboj­gu mło­dym ze sło­wa­mi:

– Będę się zbie­rał.

Oby­ło się bez uści­sków. Leo i Lily nie ze­szli na­wet z gan­ku; w ci­szy ob­ser­wo­wa­li, jak wy­so­ka, moc­na syl­wet­ka Duke’a Wil­de­ra od­da­la się w stro­nę sta­rej ci­ęża­rów­ki, a po­tem zni­ka w ka­bi­nie.

Lily od­wró­ci­ła się do Leo, lek­ko pod­ska­ku­jąc z eks­cy­ta­cji jak mała dziew­czyn­ka. Rósł w niej ba­lo­nik ra­do­ści, któ­ry lada chwi­la mógł unie­ść ją w stro­nę sza­re­go nie­ba.

– Go­to­wa na to wszyst­ko, sze­fo­wo? – za­py­tał Leo.

Od­po­wie­dzia­ła mu po­ca­łun­kiem. Mia­ła na­dzie­ję, że wy­ra­zi­ła w nim to, cze­go nie po­tra­fi­ła prze­ka­zać sło­wa­mi.

W tym mo­men­cie wszyst­ko było do­kład­nie ta­kie, jak być po­win­no. Nikt jej nie po­spie­szał w tym kon­kret­nym cu­dow­nym mo­men­cie. Pa­trzy­ła na kurz uno­szący się wo­kół zni­ka­jącej na ho­ry­zon­cie ci­ęża­rów­ki Duke’a i czu­ła, że je­dy­ne, co się li­czy, to mi­ło­ść, któ­rą ma przy so­bie, i mi­go­cząca ga­lak­ty­ka, któ­ra roz­ci­ąga­ła się wo­kół niej. Jej wła­sna ga­lak­ty­ka. Lily wzi­ęła głębo­ki wdech, żeby się ode­zwać, ale głos ugrzązł jej w gar­dle, gdy zo­ba­czy­ła ma­lu­jący się na twa­rzy Leo wy­raz czu­ło­ści. Pa­trzył w dół, pro­sto w jej twarz.

„Za­ko­cha­ny Chło­pak z Mia­sta” – tak prze­zy­wa­li go wszy­scy kow­bo­je od pierw­sze­go dnia, gdy po­znał Lily pięć mie­si­ęcy wcze­śniej.

Śmie­jąc się z bło­go­ścią, Lily ujęła w dło­nie jego twarz i po raz ko­lej­ny sta­nęła na pal­cach, by zło­żyć na jego ustach po­ca­łu­nek.

– Obie­caj mi, że będzie­my tu szczęśli­wi. Na za­wsze.

Kiw­nął gło­wą i zbli­żył czo­ło do jej czo­ła.

– Obie­cu­ję.

1

He­ster, Utah, bar u Ar­chie­go

Maj, dziś

– Z per­spek­ty­wy cza­su – po­wie­dzia­ła Lily, krzy­wi­ąc się lek­ko – wi­dzę, że le­piej nie igno­ro­wać bi­ja­ty­ki w ba­rze, je­śli roz­gry­wa się ona tuż za mo­imi ple­ca­mi.

Ar­chie wy­ci­ągnął w jej stro­nę mi­ęsi­stą łapę, po­da­jąc jej lek­ko ciek­nącą ścier­kę, w któ­rą za­wi­nął kost­ki lodu.

– Mnie za to nie­po­koi fakt, że do­sta­łaś łok­ciem pro­sto w tył gło­wy, a le­d­wie drgnęłaś.

– Czy to żar­cik na te­mat tego, że mam twar­dy łeb? – za­py­ta­ła, gło­śno wci­ąga­jąc po­wie­trze, gdy lo­do­wa­ta ścier­ka do­tknęła jej kar­ku.

Ar­chie prze­chy­lił się przez ladę.

– Mó­wię tyl­ko, że je­steś na­praw­dę twar­dą far­mer­ską dzie­wusz­ką, Lily Wil­der.

Lily wy­buch­nęła śmie­chem.

– Po­ca­łuj mnie w ty­łek, Arch.

– Kie­dy tyl­ko so­bie za­ży­czysz, Lil.

Je­den ło­kieć po­ło­ży­ła na odra­pa­nym drew­nia­nym opar­ciu, dru­gą ręką wci­ąż pod­trzy­my­wa­ła lód. Śle­dzi­ła wzro­kiem kro­ple po­ja­wia­jące się na jej szklan­ce z pi­wem, a na­stęp­nie spły­wa­jące jed­na po dru­giej, co two­rzy­ło kszta­łt ście­żki. Gdy tyl­ko prze­ci­ągnęła po niej pal­cem, szklan­ka mo­men­tal­nie po­kry­ła się war­stew­ką bło­ta. Przez cały mi­nio­ny dzień wiatr ro­bił, co mógł, by wbić jak naj­wi­ęcej czer­wo­ne­go pu­styn­ne­go pyłu w ka­żdy za­ka­ma­rek jej ubra­nia, w ka­żdy ko­smyk jej wło­sów, w skó­rę dło­ni, ra­mion i twa­rzy. Dzi­ęki Bogu za prysz­ni­ce! I za krem prze­ciw­sło­necz­ny. Jed­nak ze względu na klien­te­lę, jaką mo­żna było spo­tkać u Ar­chie­go, Lily nie wi­dzia­ła sen­su w do­kład­nym my­ciu się przed przy­jściem tu­taj – nie­za­le­żnie od tego, czy sie­dzia­ła przy ba­rze, czy sta­ła z dru­giej jego stro­ny, do­ra­bia­jąc so­bie poza se­zo­nem. Zbłąka­ny ło­kieć, któ­ry tra­fił ją w gło­wę, był osta­tecz­nym po­twier­dze­niem tej tezy.

Drzwi otwo­rzy­ły się, wpusz­cza­jąc do po­grążo­ne­go w pó­łm­ro­ku po­miesz­cze­nia nie­co świa­tła. W pro­gu sta­nęły Ni­co­le i jej blond strze­cha. Dziew­czy­na ubra­na była w kra­cia­stą, nie­bie­sko-czer­wo­ną ko­szu­lę. We­szła, za­jęła sto­łek obok Lily i unio­sła pod­bró­dek w stro­nę Ar­chie­go – w tym drob­nym ge­ście za­wa­rła za­rów­no po­wi­ta­nie, jak i nie­me za­mó­wie­nie. Po chwi­li Ar­chie na­lał la­ge­ra do szklan­ki wąt­pli­wej czy­sto­ści, a po­tem si­ęgnął po mi­secz­kę bu­dzącą jesz­cze wi­ęcej hi­gie­nicz­ne­go nie­po­ko­ju, żeby wsy­pać do niej por­cję orzesz­ków ziem­nych, a na­stęp­nie pod­su­nąć ten ze­staw ko­bie­tom. W tej chwi­li Lily była zbyt wy­głod­nia­ła, by wy­brzy­dzać, rzu­ci­ła się więc na orzesz­ki.

Ni­co­le wska­za­ła ge­stem za­wi­ni­ąt­ko z lo­dem.

– Co jest gra­ne?

– To spraw­ka Pe­teya i Lou. By­łam przy­pad­ko­wą ofia­rą.

– Chcesz, że­bym sko­pa­ła im ty­łki? – za­py­ta­ła Ni­co­le, wsta­jąc z miej­sca, ale Lily po­wstrzy­ma­ła ją ge­stem.

Ni­co­le była wy­ższa i sil­niej­sza od Lily, a jej lo­jal­no­ść spra­wia­ła, że spro­wo­ko­wa­na po­tra­fi­ła za­mie­nić się w roz­ju­szo­ną be­stię – Pe­tey i Lou mu­sie­li­by sto­czyć z nią za­cie­kłą wal­kę. Lily wie­dzia­ła, że gdy­by tyl­ko ski­nęła na Nic, ta prędzej wy­zio­nęła­by du­cha na polu wal­ki, niż się pod­da­ła. Ale ta dziew­czy­na była dla Lily wszyst­kim, więc za­miast ry­zy­ko­wać utra­tę przy­ja­ció­łki w boju, ski­nęła gło­wą, wska­zu­jąc nie­du­żą ster­tę pa­pie­rów le­żących na la­dzie obok ra­mie­nia Ni­co­le.

– Nowa gru­pa? – upew­ni­ła się.

Ni­co­le przy­tak­nęła.

– Przy­je­żdża­ją ju­tro.

– Fa­ce­ci? – za­py­ta­ła Lily.

Ich klien­ta­mi byli zwy­kle mężczy­źni, któ­rzy przy­je­żdża­li, żeby ba­wić się w po­szu­ki­wa­czy skar­bów i ra­bu­siów. Gru­pa ko­biet za­wsze była jak łyk świe­że­go po­wie­trza. Ta­kie wy­ciecz­ki były spo­koj­niej­sze, ła­twiej było so­bie z nimi po­ra­dzić. Spra­wia­ły, że ro­bo­ta sta­wa­ła się nie­mal sen­sow­na. Z na­ci­skiem na „nie­mal”.

– Tia. Czte­rech.

– Ka­wa­ler­ski? Uro­dzi­ny?

Ni­co­le po­trząsnęła gło­wą, a po chwi­li wy­ja­śni­ła:

– Praw­do­po­dob­nie to po pro­stu kum­ple, któ­rzy zde­cy­do­wa­li się na wspól­ny wy­pad.

Sły­sząc to, Lily wy­da­ła z sie­bie jęk. Wie­czo­ry ka­wa­ler­skie mia­ły przy­naj­mniej tę za­le­tę, że było to coś w ro­dza­ju mi­sji: zwy­kle cho­dzi­ło o wla­nie w sie­bie jak naj­wi­ęk­szej ilo­ści wódy i prze­ży­cie ty­go­dnia roz­pu­sty, co pó­źniej mia­ło być wspo­mi­na­ne la­ta­mi. Ale gru­py, któ­re zgła­sza­ły się do spe­cja­li­zu­jącej się w tu­ry­stycz­nych wy­pra­wach fir­my Dzi­ka Przy­go­da tyl­ko po to, by „wy­rwać się z mia­sta”, zwy­kle wy­ma­ga­ły wi­ęcej nia­ńcze­nia oraz nada­nia im pew­nej struk­tu­ry. W su­mie było to na­wet nie­złe – w ko­ńcu Lily do­ra­sta­ła, po­ma­ga­jąc lu­dziom cie­szyć się wa­ka­cja­mi spędza­ny­mi w sio­dle, i wci­ąż da­wa­ło jej to spo­ro fraj­dy – ale ak­tu­al­nie je­cha­ła na opa­rach.

– Wszy­scy pod­pi­sa­li kwi­tek? – za­py­ta­ła.

Nic po­dra­pa­ła się po po­licz­ku i z za­wa­ha­niem od­pa­rła:

– Ta­aak...

Lily wy­ce­lo­wa­ła pa­lec w przy­ja­ció­łkę i uści­śli­ła:

– Co to zna­czy?

– No cóż... – za­częła Ni­co­le. – Wy­gląda na to, że wszyst­kie do­ku­men­ty zo­sta­ły pod­pi­sa­ne przez tę samą oso­bę.

Uno­sząc szklan­kę z pi­wem, Lily wy­mam­ro­ta­ła ci­cho:

– Cho­le­ra.

– Złot­ko, prze­cież to tyl­ko for­mal­no­ść.

– Aż do mo­men­tu, gdy prze­sta­je być tyl­ko for­mal­no­ścią – od­pa­rła Lily. – Na­praw­dę nie stać mnie te­raz na pro­ces.

– Dziew­czy­no, le­d­wo stać cię na to piwo – rzu­ci­ła Ni­co­le, a po­tem lek­ko po­chy­li­ła gło­wę, żeby zła­pać spoj­rze­nie przy­ja­ció­łki. Nie­okie­łzna­na czu­pry­na za­sło­ni­ła jej po­ło­wę twa­rzy, więc uwa­żnie przy­gląda­ła się Lily tyl­ko jed­nym roz­iskrzo­nym błękit­nym okiem. – Na­praw­dę my­ślisz, że to będzie na­sza ostat­nia wy­pra­wa?

Lily spu­ści­ła gło­wę i wbi­ła wzrok w wid­nie­jące na drew­nia­nym bla­cie okrągłe śla­dy. Szcze­rze mó­wi­ąc, ży­wi­ła na­dzie­ję, że to będzie po­że­gnal­na mi­sja Dzi­kiej Przy­go­dy. Ma­rzy­ła, żeby to był ostat­ni raz, gdy za­bie­ra­ła miesz­czu­chów na pu­sty­nię, by tam mo­gli się in­te­gro­wać i za­znać tro­chę „praw­dzi­we­go, twar­de­go ży­cia”, uga­nia­jąc się za fa­łszy­wy­mi skar­ba­mi. Chcia­ła już odło­żyć dzien­nik ojca i ni­g­dy do nie­go nie wra­cać. Pra­gnęła ży­cia, w któ­rym nikt nie będzie za­rzu­cał jej py­ta­nia­mi o mapy Duke’a Wil­de­ra ani o jego aneg­do­ty, a ona będzie mo­gła za­po­mnieć, kim był Butch Cas­si­dy. By­ła­by na­praw­dę szczęśli­wa, wie­dząc, że już ni­g­dy nie będzie mu­sia­ła oglądać mężczy­zny w la­kier­kach usi­łu­jące­go do­si­ąść ko­nia czy słu­chać ko­lej­nej odzia­nej w ciu­chy od Pra­dy ko­bie­ty na­rze­ka­jącej na ból po­ślad­ków po trzy­dzie­stu mi­nu­tach spędzo­nych w sio­dle. Chcia­ła po pro­stu pro­wa­dzić ran­czo, móc co­dzien­nie o świ­cie wska­ki­wać na grzbiet Bon­nie i prze­ga­niać swo­je ko­nie przez po­kry­tą szro­nem tra­wę chrzęsz­czącą pod ich ko­py­ta­mi i lśni­ącą ni­czym pole pe­łne dia­men­tów. Ma­rzy­ła, żeby mieć wy­star­cza­jącą ilo­ść pie­ni­ędzy, by wy­nie­ść się z roz­pa­da­jącej się chat­ki ojca i wi­ęcej nie wra­cać do tego cho­ler­ne­go, pe­łne­go ku­rzu mia­sta. Sta­now­czo bar­dziej niż cze­go­kol­wiek in­ne­go pra­gnęła, by ta pod­róż była już ostat­nia.

Ale fakt, że cze­goś pra­gnęła, nie spra­wiał, że osi­ąga­ła przed­miot swo­ich pra­gnień. Tę lek­cję ode­bra­ła już daw­no temu.

Mimo to czu­ła po­ku­sę, żeby jed­nak od­rzu­cić to zle­ce­nie. Sie­dem lat w biz­ne­sie, a Lily już czu­ła się uwi­ęzio­na. Ja­koś wi­ąza­ła ko­niec z ko­ńcem, opro­wa­dza­jąc tu­ry­stów po pu­sty­ni, ale ko­nie wy­ma­ga­ły na­praw­dę spo­rych na­kła­dów, a ona po­trze­bo­wa­ła koni, żeby móc opro­wa­dzać tu­ry­stów po pu­sty­ni. Dro­gie jaj­ko, bar­dzo pro­szę, po­znaj kurę.

– Jak po­szło w ban­ku? – za­py­ta­ła Nic, zmie­nia­jąc te­mat.

Lily tyl­ko po­trząsnęła gło­wą.

– Zno­wu?

– A kto by udzie­lił po­życz­ki ta­kiej oso­bie jak ja? Jak niby będzie wy­glądał mój przy­chód, gdy prze­sta­nę opro­wa­dzać wy­ciecz­ki po­szu­ki­wa­czy skar­bów z bo­żej ła­ski?

Ni­co­le po raz ko­lej­ny się po­chy­li­ła, a po chwi­li za­py­ta­ła:

– Chy­ba im nie po­wie­dzia­łaś, że taki masz plan, praw­da? A oni sami prze­cież o tym nie po­my­ślą...

Lily rzu­ci­ła jej szyb­kie spoj­rze­nie.

– Nie, nie po­wie­dzia­łam. Nic, oni nie są idio­ta­mi. Fa­cet oświad­czył mi tak: „A za­tem je­śli kupi pani zie­mię i za­cznie ko­lej­ny biz­nes, jak za­mie­rza pani się utrzy­my­wać, do­pó­ki ta nowa dzia­łal­no­ść nie za­cznie na sie­bie za­ra­biać?”. Stwier­dzi­łam, że to zaj­mie parę lat, ale do­brze znam ten te­ren i fach i wiem, cze­go klien­ci szu­ka­li­by w Wa­ka­cjach na Za­cho­dzie. Tyle że to nie mia­ło dla nie­go zna­cze­nia. Nie ma zna­cze­nia, co im po­wiem, po pro­stu nie je­stem do­brą in­we­sty­cją.

Ni­co­le wy­pu­ści­ła po­wie­trze i spoj­rza­ła na swo­je dło­nie. W tym mo­men­cie Lily za­uwa­ży­ła wśród sto­su do­ku­men­tów i pocz­ty ko­per­tę opa­trzo­ną swo­im imie­niem. Ten ad­res roz­po­zna­ła­by wszędzie, prze­cież kie­dyś pod nim miesz­ka­ła.

W tej sa­mej chwi­li po­czu­ła, jak za­le­wa ją fala wspo­mnień – cierp­kie, chrzęsz­czące pod ko­py­ta­mi zio­ła; za­ga­nia­nie koni, gdy sło­ńce po­wo­li cho­wa­ło się za szczy­ta­mi gór; cie­płe ma­śla­ne bu­łecz­ki o po­ran­ku; i tam­ten mo­ment, gdy po raz pierw­szy na nie­go spoj­rza­ła, a po­tem, po paru ty­go­dniach, go­rącz­ka, do­tyk jego nie­sa­mo­wi­te­go cia­ła...

Lily po­czu­ła ucisk w oko­li­cach most­ka i z ca­łych sił spró­bo­wa­ła od­ci­ąć się od tych my­śli. Wska­zu­jąc ko­per­tę, za­py­ta­ła:

– Co to jest?

Nic prze­su­nęła ją ka­wa­łek da­lej.

– Nic ta­kie­go.

– Przy­szło z Ran­cza Wil­de­rów. A w polu ad­re­sa­ta jest moje na­zwi­sko – po­wie­dzia­ła Lily, wy­ci­ąga­jąc rękę. – Daj mi to.

Ale Ni­co­le de­li­kat­nie sma­gnęła jej dłoń, by ją znie­chęcić.

– Nie masz na to te­raz ocho­ty, kot­ku, za­ufaj mi.

Te­raz?

– Czy cho­dzi o tam­tą po­sia­dło­ść?

– Daj so­bie spo­kój, Lil, pro­szę cię.

W ży­łach Lily krew za­częła ży­wiej krążyć.

– Otwo­rzy­łaś to już? Przy­si­ęgam na wszyst­kie świ­ęto­ści, Nic, je­śli nie je­steś naj­bar­dziej wścib­ską małą... – Znów si­ęgnęła po ko­per­tę, ale Ni­co­le po raz ko­lej­ny zro­bi­ła unik, od­su­wa­jąc od niej prze­sy­łkę.

– Po­wie­dzia­łam: nie.

Krew w ży­łach Lily nie­mal się za­go­to­wa­ła na samą su­ge­stię, że nie będzie w sta­nie po­ra­dzić so­bie z tym, co mo­gła­by zna­le­źć w ko­per­cie. Prze­cież to Nic była na­rwa­na i go­rąco­kr­wi­sta, a Lily była tą zrów­no­wa­żo­ną. Mimo to na­gle z ja­kie­goś po­wo­du ni­cze­go na świe­cie nie pra­gnęła bar­dziej niż za­po­znać się z za­war­to­ścią ta­jem­ni­czej bia­łej ko­per­ty.

Chwy­ci­ła Nic za ra­mię, ale ta już spo­dzie­wa­ła się ata­ku i się sku­li­ła, za­ci­ska­jąc pal­ce na ko­per­cie. Lily na­ta­rła na nią. Dała nura, zrzu­ci­ła przy­ja­ció­łkę ze sto­łka i za­częła sza­mo­tać się z nią na podło­dze. Na­gle wszyst­ko inne prze­sta­ło się li­czyć – pod­pi­sa­ne przez uczest­ni­ków ju­trzej­szej wy­pra­wy świst­ki ze zrze­cze­niem się rosz­czeń po ewen­tu­al­nym wy­pad­ku wi­ro­wa­ły do­oko­ła nich, mie­sza­jąc się z wa­la­jący­mi się na lep­kiej podło­dze łu­pi­na­mi po orzesz­kach. Za ple­ca­mi mo­cu­jących się ko­biet sły­chać było po­hu­ki­wa­nia mężczyzn i za­grze­wa­jące do boju okla­ski. W stan­dar­do­wych oko­licz­no­ściach Lily wsta­ła­by, żeby prze­nie­ść ten kon­flikt gdzieś in­dziej, ale te­raz przy­świe­cał jej tyl­ko je­den cel: do­stać w swo­je ręce tę prze­klętą ko­per­tę, któ­rą Ni­co­le z ca­łej siły przy­ci­ska­ła do brzu­cha, bro­ni­ąc jej wła­snym cia­łem.

– Nie ma, kur­wa, mowy! – krzyk­nęła Nic, ku­ląc się na podło­dze, gdy Lily bez­sku­tecz­nie pró­bo­wa­ła bić ją po bar­kach, na­stęp­nie ła­sko­tać pod że­bra­mi, żeby w ko­ńcu przy­stąpić do bez­po­śred­nie­go ata­ku na jej po­ślad­ki.

– Na ko­per­cie jest moje na­zwi­sko, ty łaj­zo!

– Nie chcesz tego wi­dzieć!

– Po­pe­łnio­no prze­stęp­stwo! – krzyk­nęła Lily i zer­k­nąw­szy przez ra­mię, rzu­ci­ła: – Pe­tey, ty je­steś gli­ną.

– Ale mam faj­rant – od­pa­rł za­gad­ni­ęty, chi­cho­cząc znad szklan­ki piwa. – Spró­buj jesz­cze raz wal­nąć ją w ty­łek.

– Za­raz wal­nę cie­bie i to pro­sto w fiu­ta, je­że­li mi nie po­mo­żesz!

– Zło­ciut­ka, ależ bar­dzo pro­szę, mo­żesz mnie wa­lić, gdzie so­bie ży­czysz.

Wy­da­jąc z sie­bie dzi­ki ryk, Lily reszt­ka­mi sił ze­bra­ła się i wy­szarp­nęła ko­per­tę spod cia­ła przy­ja­ció­łki. Le­d­wo wi­dzia­ła na oczy. Czu­ła jed­nak pa­pier pod pal­ca­mi, a gdy ko­per­ta zna­la­zła się w jej rękach, nie­cier­pli­wie od­da­rła róg i od­da­li­ła się, na wy­pa­dek gdy­by Ni­co­le zde­cy­do­wa­ła się ją go­nić. Ukry­ła się ze swo­im łu­pem za Wiel­kim Ed­diem sie­dzącym w po­bli­żu tar­czy z rzut­ka­mi.

– Mó­wię ci – rzu­ci­ła ostrze­gaw­czo Nic – wca­le tego nie chcesz. – Wsta­ła po­ko­na­na, wierz­chem dło­ni ocie­ra­jąc z po­licz­ków brud ba­ro­wej podło­gi, na któ­rej wła­śnie spędzi­ła ład­nych parę mi­nut. Wró­ci­ła na swój sto­łek, do za­mó­wio­ne­go wcze­śniej piwa i mi­secz­ki z orzesz­ka­mi. – Tyl­ko nie przy­łaź do mnie, jęcząc, kie­dy już się zo­rien­tu­jesz, co to ta­kie­go.

Ukry­ta w rogu Lily wy­swo­bo­dzi­ła list z ko­per­ty. Oczy wszyst­kich w lo­ka­lu utkwio­ne były w niej, gdy czy­ta­ła – za pierw­szym ra­zem zu­pe­łnie nic nie poj­mu­jąc, przed ocza­mi tyl­ko wi­ro­wa­ły jej czar­ne li­ter­ki – i po­zo­sta­ły wle­pio­ne w nią, gdy po raz dru­gi za­bra­ła się do lek­tu­ry. Zda­nia za­częły na­bie­rać kszta­łtów, po­wo­li wy­ła­nia­ły się zna­cze­nia, a cały ból stra­ty – czar­na pust­ka, któ­rą uda­ło jej się ukryć w naj­głęb­szej cze­lu­ści gdzieś w oko­li­cach klat­ki pier­sio­wej – na­gle zo­stał uwol­nio­ny i ob­sia­dł ją ni­czym rój czar­nych ko­ńskich much.

List zo­stał wy­sła­ny przez mężczy­znę, do któ­re­go te­raz na­le­ża­ła jej ro­dzin­na po­sia­dło­ść. Lily spo­tka­ła go tyl­ko raz, nie­spe­łna ty­dzień po prze­ży­tym strasz­li­wym za­wo­dzie mi­ło­snym. I mimo że z ca­łej du­szy nie­na­wi­dzi­ła Jo­na­tha­na Cros­sa, to przez całą mi­nio­ną de­ka­dę pra­gnęła zo­ba­czyć te sło­wa.

...na eme­ry­tu­rę... i ran­czo jest na sprze­daż... chcia­łem, że­byś jako pierw­sza mia­ła oka­zję...

Nie mia­ło zna­cze­nia, jak ko­rzyst­na była ofer­ta, któ­rą wła­śnie jej skła­dał. Nie było na świe­cie rze­czy, któ­rą mo­gła­by zro­bić, żeby od­zy­skać ro­dzin­ną zie­mię.

Gdy coś prze­pa­da, prze­pa­da na za­wsze. Lily sądzi­ła, że po­ra­dzi­ła so­bie z roz­pa­czą i tęsk­no­tą za tym miej­scem, ale te­raz czu­ła, jak bo­le­sne wspo­mnie­nia wra­ca­ją.

Mu­sia­ła zu­żyć wszyst­kie men­tal­ne i fi­zycz­ne siły, żeby się nie roz­sy­pać. Zęby wbi­ła w dol­ną war­gę, moc­no za­ci­snęła szczękę. Zmu­si­ła się, by nie unie­ść bar­ków na wy­so­ko­ść uszu, i z ca­łych sił po­ha­mo­wa­ła chęć gwa­łtow­ne­go sku­le­nia się w kłębek. Nikt z ży­jących – a przy­naj­mniej nikt z tych, któ­rzy ak­tu­al­nie prze­by­wa­li w ba­rze – nie mógł być świad­kiem jej za­ła­ma­nia.

W ko­ńcu wszy­scy od­wró­ci­li oczy, stra­ci­li za­in­te­re­so­wa­nie lub zro­bi­li to z sza­cun­ku, a ona od­na­la­zła dro­gę do swo­je­go sto­łka.

Ni­co­le zdąży­ła już za­mó­wić przy­ja­ció­łce ko­lej­ne piwo, któ­re prze­su­nęła w jej stro­nę, gdy Lily za­jęła miej­sce obok niej.

– Mó­wi­łam ci – ode­zwa­ła się Nic.

– Mó­wi­łaś.

– Co za­mie­rzasz z tym zro­bić?

– W zwi­ąz­ku z tą spra­wą za­mie­rzam nie ro­bić ab­so­lut­nie nic – od­pa­rła Lily, uno­sząc szklan­kę do ust.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki