Milcząca trójka. OPIEKUN - Synne Kristine Eriksen - ebook

Milcząca trójka. OPIEKUN ebook

Synne Kristine Eriksen

0,0
39,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Sigurd prowadzi spokojne życie w starym lesie. Pewnego dnia w zaskakujących okolicznościach znika jego ukochana siostra. Żeby ją odnaleźć, chłopiec musi opuścić bezpieczny dom i prosić o pomoc wuja, z którym od lat nie utrzymuje kontaktów. 

Wkrótce zostaje wciągnięty w wydarzenia, które wydają się go przerastać: polityczne intrygi, podżeganie do wojny i utratę najbliższych. Kiedy spotyka Mirrę, dziwną leśną istotę, uświadamia sobie, że zniknięcie jego siostry jest związane z przebudzeniem się złowrogiej mocy. Mirra też jest w trakcie tajnej misji – poszukuje dzwonka, który chronił jej plemię przed zagrożeniem ze strony cieni. Sigurd i Mirra powoli odkrywają, że nikt nigdy nie powiedział im całej prawdy: o ich rodzicach, o świecie, w którym żyją, o okrutnej przeszłości i o tym, co czai się w ciemności…

Czy chłopiec stawi czoła własnej przeszłości i zawalczy nie tylko o siostrę? 

Milcząca trójka to seria fantasy inspirowana epoką wikingów: mamy tu grody wojowników, walkę o władzę, ale także tajemnicze leśne plemiona rządzące się własnymi prawami; legendy i magiczne stwory, prawdziwą przyjaźń i przejmujące rodzinne opowieści.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 282

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ni­cho­la­so­wi

PROLOG

Zro­bił, co było trze­ba. Tę jed­ną dro­gę wi­dział wy­ra­źnie w kra­inie bez wy­ty­czo­nych ście­żek. Sta­ło się, te­raz bie­gnie.

Dud­nie­nie krwi pom­po­wa­nej przez ser­ce mie­sza się z szu­mem rze­ki i za­głu­sza wszyst­ko inne. Za­trzy­mu­je się i do­ci­ska dłoń do boku. Nad La­sem za­pa­da zmierzch. Trze­ba zna­le­źć schro­nie­nie.

Ciem­ne ka­mie­nie wy­sta­ją ze spie­nio­nej wody. To bród. Dla rów­no­wa­gi w wy­pro­sto­wa­nej ręce trzy­ma łuk. Ka­mie­nie są śli­skie, a woda zim­na. Gdy do­cie­ra na dru­gi brzeg, buty ma ca­łkiem prze­mo­czo­ne, ale się nie za­trzy­mu­je. Za­rzu­ca łuk na ra­mię i bie­gnie da­lej. Co ja­kiś czas zer­ka mi­ędzy ko­ro­na­mi drzew na pierw­sze gwiaz­dy. Po zmro­ku to one wska­zu­ją dro­gę. Ście­żek w Le­sie nie ma.

Nie szko­dzi. On i bez nich wie, do­kąd zmie­rza.

Gdy wbie­ga na po­la­nę, noc robi się po­pie­la­ta, świt jest już bli­ski. Przy­sta­je, roz­gląda się. Jest sam.

Pod­cho­dzi do drze­wa na środ­ku po­la­ny. Do­ty­ka kory, ob­cho­dzi je, raz jesz­cze pró­bu­je to so­bie wy­obra­zić. Zza pa­zu­chy wyj­mu­je skó­rza­ne za­wi­ni­ąt­ko. De­li­kat­nie roz­pa­ko­wu­je z nie­go sre­brzy­sty przed­miot. Przez chwi­lę wi­dzi ich prze­ra­żo­ne twa­rze, od­bi­ja­ją się w me­ta­lu jak du­chy, któ­re nie prze­sta­ną go nękać. Od­py­cha od sie­bie ten ob­raz. Zro­bił, co było trze­ba.

Po wszyst­kim sia­da pod drze­wem i już nie wal­czy ze zmęcze­niem. Sło­ńce wze­szło, jest bez­piecz­ny. Ale sen nie przy­cho­dzi.

Nie, nie będzie o tym my­ślał.

Za­miast tego po raz ko­lej­ny przy­wo­łu­je w pa­mi­ęci ob­raz dwoj­ga za­ko­cha­nych nad rze­ką. Wspo­mi­na sło­wa, któ­re wiatr po­nió­sł mi­ędzy drze­wa, do jego kry­jów­ki.

Dość. Znów czu­je gniew i że­la­zną de­ter­mi­na­cję.

Zro­bił, co było trze­ba.

Rozdział 1

ORŁY

Si­gurd stoi w roz­kro­ku i rąbie drew­no na opał. Sie­kie­ra jest ci­ężka, ale chło­pak ma w tym wpra­wę. Pra­cu­je szyb­ko, ka­wa­łki drew­na od­ska­ku­ją na boki. Jego sio­stra Svan­hild zbie­ra je i ukła­da pod ścia­ną cha­ty, cały czas uwa­ża­jąc, żeby nie pod­cho­dzić za bli­sko pnia­ka. Zwy­kle po­ma­ga mu Eskild, ale ich wiel­ki jak dąb pa­ro­bek po­je­chał do Gro­du Ro­so­ma­ków. Sko­ńczy­ły im się sól, że­la­zo i we­łnia­na odzież – rze­czy, któ­re w Le­sie są nie do zdo­by­cia. Dla­te­go dziś to ona mu po­ma­ga.

Nie­bo jest błękit­ne, na po­la­nie pa­nu­je przy­jem­ne cie­pło. Nad becz­ką z wodą brzęczy wa­żka. Poza tym jest zu­pe­łnie ci­cho.

Mimo to Si­gurd czu­je się dziw­nie. Jak­by ktoś go ob­ser­wo­wał. Od­kła­da sie­kie­rę na zie­mię i ogląda się za sie­bie. My­ślał, że może to Svan­hild. Ale nie, jest od­wró­co­na ple­ca­mi i pró­bu­je uło­żyć szcza­pę na sa­mej gó­rze sto­su. Si­gurd pa­trzy na dom, może Aud się im przy­gląda? Nie, w ma­łym oknie ni­ko­go nie ma.

Pod­cho­dzi do Svan­hild i po­ma­ga jej po­ło­żyć rów­no szcza­pę. Dziew­czyn­ka uśmie­cha się do nie­go, zer­ka­jąc spod ja­snej grzyw­ki. Po­licz­ki ma czer­wo­ne z wy­si­łku.

– Ostry! – woła chło­pak, kie­dy sko­ńczył po­pra­wiać drew­no.

Duży, przy­po­mi­na­jący sza­ka­la pies, któ­ry drze­mał pod ro­snącym obok cha­ty dębem, pod­no­si łeb. Si­gurd w po­wie­trzu kre­śli ręką kó­łko. To ko­men­da „zrób ob­chód”. Ostry na­tych­miast wsta­je. Jego żó­łte oczy przez chwi­lę in­ten­syw­nie wwier­ca­ją się w Si­gur­da. Po­tem pies prze­ci­ąga się, po­chy­la kufę do zie­mi i się od­da­la. Kie­dy tyl­ko zni­ka mi­ędzy drze­wa­mi, Svan­hild pa­trzy py­ta­jąco na bra­ta.

– Przy­da mu się tro­chę ru­chu – wy­ja­śnia Si­gurd.

Nie chce jej nie­po­trzeb­nie nie­po­ko­ić. Bie­rze ku­bek i idzie się na­pić. Po raz dru­gi tego dnia ze zdzi­wie­niem ogląda ga­łąź, któ­ra leży na zie­mi obok becz­ki z wodą. Wy­gląda na zdro­wą, drew­no w miej­scu zła­ma­nia jest świe­że i rdza­we. Chło­pak pa­trzy w górę na dąb czer­wo­ny – jego gru­by pień sta­no­wi jed­ną ze ścian ich cha­ty. Nie po­tra­fi zna­le­źć miej­sca, w któ­rym odła­ma­ła się ga­łąź. Nie wie na­wet, czy to z tego drze­wa. Drzew wo­kół cha­ty ro­śnie wi­ęcej.

Si­gurd wy­cho­wał się w Le­sie. Przy­wy­kł sta­le być czuj­nym, ob­ser­wo­wać wszyst­ko, co nie­ty­po­we. Dąb czer­wo­ny ma wy­jąt­ko­wo twar­de drew­no, a tak duża ga­łąź ra­czej sama się nie odła­ma­ła. Zwłasz­cza że pra­wie nie ma wia­tru i od kil­ku ty­go­dni lato otu­la ich jak cie­pła ko­łdra.

Wzru­sza ra­mio­na­mi, wi­dząc, że Svan­hild znów pa­trzy na nie­go py­ta­jąco. Być może nie­dźwie­dź odła­mał ga­łąź. Mimo że duże zwie­rzęta nie zbli­ża­ją się już do cha­ty. Jak­by na­dal pa­mi­ęta­ły siłę i pre­cy­zję strza­łu z łuku ojca Si­gur­da.

Ale prze­cież kie­dyś to wspo­mnie­nie się za­trze. Ta myśl za­kłu­ła go nie­przy­jem­nie. Szyb­ko ją od­py­cha i obie­cu­je so­bie, że pó­źniej ra­zem z Ostrym po­szu­ka­ją tro­pów.

Ci­chy gło­sik z tyłu gło­wy pyta, dla­cze­go pies nie za­re­ago­wał na obec­no­ść nie­dźwie­dzia w obe­jściu. Si­gurd po­sta­na­wia ten głos zi­gno­ro­wać, pod­no­si po­kry­wę becz­ki i za­nu­rza ku­bek w wo­dzie.

Kie­dy pije, ga­łąź po­now­nie przy­ci­ąga jego wzrok. W naj­grub­szym miej­scu, tam gdzie zo­sta­ła odła­ma­na, wi­docz­nych jest kil­ka za­głębień. Okrągłe, rów­ne śla­dy po­kry­te korą, mu­sia­ły tam być od dłu­ższe­go cza­su. Si­gurd od­sta­wia ku­bek i pod­no­si ga­łąź, żeby uwa­żniej ją obej­rzeć. Wte­dy woła go Svan­hild.

Stoi na dru­gim ko­ńcu po­la­ny i po­ka­zu­je w górę.

Wy­so­ko nad nimi uno­szą się dwa ogrom­ne orły. Krążą, jak­by wy­pa­try­wa­ły cze­goś na zie­mi.

Si­gurd się ich nie boi. Ni­g­dy nie sły­szał, żeby któ­ry­kol­wiek zro­bił krzyw­dę czło­wie­ko­wi. Tym ra­zem jed­nak pta­ki zni­ża­ją lot bar­dziej, niż mają w zwy­cza­ju. Rzad­ko mo­żna oglądać te wiel­kie dra­pie­żni­ki z tak bli­ska. Dla­te­go chło­pak sta­je nie­ru­cho­mo, wol­ną ręką osła­nia oczy przed sło­ńcem i ob­ser­wu­je. Svan­hild na prze­ciw­le­głym kra­ńcu po­la­ny robi to samo.

Orły zbli­ża­ją się jesz­cze bar­dziej. Bez­gło­śnie krążą nad ich gło­wa­mi co­raz ni­żej i ni­żej, pod świa­tło wy­gląda­ją, jak­by były czar­ne. Są tak ni­sko, że Si­gurd wi­dzi po­je­dyn­cze pió­ra ich ogrom­nych roz­ło­żo­nych skrzy­deł.

I wte­dy na­gle, jak­by na czy­jś znak, z prze­ra­ża­jącą pręd­ko­ścią pi­ku­ją. Si­gurd się roz­gląda, ale w za­si­ęgu wzro­ku nie ma żad­nej zdo­by­czy, na któ­rą mo­gły­by po­lo­wać. Poza nim i Svan­hild po­la­na jest pu­sta.

Ta myśl krót­ko wi­ru­je mu w gło­wie, aż chło­pak za­sty­ga.

– Bie­gnij! – woła do Svan­hild i sam rzu­ca się pędem w jej stro­nę.

Za pó­źno. Orły są tuż nad nimi i wy­ci­ąga­ją łu­sko­wa­te szpo­ny. Gdy Si­gurd pró­bu­je je od­go­nić ga­łęzią, któ­rą – jak się oka­zu­je – wci­ąż trzy­ma, je­den z pta­ków z nie­by­wa­łą siłą ude­rza w nią skrzy­dłem i wy­bi­ja mu ją z ręki. Ból jak bły­ska­wi­ca prze­szy­wa nad­gar­stek. Si­gurd upa­da, tur­la się chwi­lę i za­trzy­mu­je obok pnia­ka. Wyje z bólu, gdy spuch­ni­ętą ręką pod­no­si sie­kie­rę. Mimo to uda­je mu się wstać i za­mach­nąć. Ostrze wbi­ja się w coś mi­ęk­kie­go, co sza­mo­cze się i pró­bu­je uwol­nić. Gwa­łtow­na szar­pa­ni­na wy­wo­łu­je tak sil­ny ból, że Si­gurd ma wra­że­nie, że omdle­wa. Je­den z orłów wy­da­je z sie­bie prze­szy­wa­jący skrzek. Chło­pak po­wstrzy­mu­je się przed od­ru­cho­wym wy­pusz­cze­niem sie­kie­ry i za­sło­ni­ęciem uszu. Cały czas trzy­ma ją moc­no i pew­nie.

Orzeł na ko­ńcu trzon­ka nie prze­sta­je wrzesz­czeć i wście­kle tłuc skrzy­dła­mi. Ude­rze­nia są jak sma­gni­ęcia ba­tem. W ko­ńcu ptak uwa­la­nia się i wzbi­ja w górę. Za­krwa­wio­na noga zwi­sa bez­wład­nie, ale ptak nie od­fru­wa. Wci­ąż krąży nad nim tak ni­sko, że Si­gurd czu­je ruch po­wie­trza.

Ostry war­czy za jego ple­ca­mi i w mgnie­niu oka rzu­ca się na dru­gi ko­niec po­la­ny. Si­gurd do­pie­ro te­raz wi­dzi to, co już daw­no zo­ba­czył jego pies. Sztyw­nie­je. Nie po­tra­fi się ru­szyć. Może tyl­ko stać i pa­trzeć.

Svan­hild leży twa­rzą do zie­mi. Na niej sie­dzi je­den z orłów, szpo­na­mi przy­trzy­mu­je ple­cy dziew­czyn­ki. Na uła­mek se­kun­dy od­wra­ca gło­wę i pa­trzy na Si­gur­da jed­nym świe­cącym na czer­wo­no okiem. Si­gurd od­no­si wra­że­nie, że ptak wy­gląda nie­na­tu­ral­nie, jak­by pło­nął z gnie­wu. Po chwi­li Ostry się na nie­go rzu­ca.

Za pó­źno. Zry­wa­jąc się do lotu, orzeł ude­rza w tu­łów Svan­hild. Z jej pier­si do­by­wa się jed­no­cze­śnie jęk i szloch. Si­gurd na ten dźwi­ęk przy­tom­nie­je i bie­gnie do sio­stry. Orzeł jest już w gó­rze, uno­si ze sobą Svan­hild. Ostry uja­da wście­kle. Dziew­czyn­ka szar­pie się, pró­bu­je się wy­swo­bo­dzić, ale cały czas co­raz bar­dziej od­da­la się od zie­mi, od Si­gur­da.

W ko­ńcu chy­ba uświa­da­mia so­bie, że to na nic, że nie ma szans się uwol­nić. Prze­sta­je wal­czyć i tyl­ko wwier­ca w Si­gur­da wzrok, któ­ry od­tąd będzie go prze­śla­do­wał w snach. Jest w tym wzro­ku strach w naj­czyst­szej po­sta­ci. Oraz bła­ga­nie o po­moc.

Po­moc, któ­rej on nie umie jej udzie­lić.

– Svan­hild – mówi i wy­ci­ąga ręce, cho­ciaż wie, że jej nie do­si­ęgnie.

Orzeł na­bie­ra pręd­ko­ści, dru­gi ptak do nie­go do­łącza. Wkrót­ce są już tak da­le­ko, że Si­gurd le­d­wie wi­dzi swo­ją sio­strę.

Ale ją sły­szy, bo znów za­częła krzy­czeć. Jej krzyk łączy się ze szcze­ka­niem Ostre­go i jego wła­snym szlo­chem.

Wresz­cie rów­nież krzyk Svan­hild cich­nie w od­da­li. Uja­da­nie psa prze­cho­dzi w sko­wyt, za to płacz Si­gur­da usta­je. Chło­pak kła­dzie rękę na psim kar­ku, pró­bu­je uspo­ko­ić zwie­rzę. Ostry wy­da­je z sie­bie ostat­ni ci­chy la­ment, sia­da i już tyl­ko pa­trzy w ten skra­wek nie­ba, w któ­rym znik­nęła Svan­hild.

Na po­la­nie wszyst­ko nie­ru­cho­mie­je, pa­nu­je ab­so­lut­na ci­sza. Po ja­ki­mś cza­sie Si­gurd od­wra­ca się w stro­nę cha­ty. Do­pie­ro te­raz do­cie­ra do nie­go, że nie są już z Ostrym sami.

W drzwiach stoi Aud. Sta­rusz­ka rów­nież nie jest w sta­nie się po­ru­szyć, i tyl­ko pa­trzy na chłop­ca i psa. Jej oczy są za­ra­zem py­ta­jące i wszyst­ko­wie­dzące. I nie­sko­ńcze­nie smut­ne.

Si­gurd też już wie.

Uświa­da­mia so­bie, że sta­ło się to, cze­go Aud od za­wsze się oba­wia­ła, i przed czym wie­dzia­ła, że nie było ra­tun­ku.

Rozdział 2

MGLISTA FORTECA

Głu­szec w sku­pie­niu roz­grze­bu­je le­śną śció­łkę. Na­gle pod­ry­wa gło­wę, jak­by coś usły­szał. Czar­ne oczy prze­szu­ku­ją oko­li­cę. Pod­no­si skrzy­dła do lotu, kie­dy nie­wiel­ka strza­łka wbi­ja się w jego szy­ję, tuż nad lśni­ącą czar­no­zie­lo­ną pier­sią. Ptak pada na zie­mię z głu­chym ło­sko­tem. Pod­ry­wa się jesz­cze, ale za ka­żdym ra­zem ci­ężko spa­da, a w ko­ńcu nie­ru­cho­mie­je.

Mir­ra uśmie­cha się z sa­tys­fak­cją. Bez sło­wa, wci­ąż trzy­ma­jąc w ręce dmu­chaw­kę, ru­sza w stro­nę głusz­ca. Wy­gląda jak czło­wiek, tyl­ko jest mniej­sza nie­mal o po­ło­wę. Do tego jest chu­da, ma czar­ne wło­sy i ciem­ną skó­rę, zie­lo­ne sko­śne oczy i wy­so­ko osa­dzo­ne ko­ści po­licz­ko­we. Ma na so­bie wy­god­ne spodnie z mi­ęk­kiej skó­ry i ko­szu­lę z nie­bar­wio­nych ro­ślin­nych włó­kien. Bu­tów nie nosi. Jej dłu­gie, wąskie sto­py są bose.

Wy­gląda, jak­by to sam Las ją ufor­mo­wał, do­sko­na­le się z nim sta­pia i jest pra­wie nie­wi­docz­na. Choć do­pie­ro co za­bi­ła zwie­rzę, po­ru­sza się, jak­by sama była zwie­rzy­ną. Jej wzrok ani razu nie pada na zdo­bycz. Za­miast tego nie­ustan­nie roz­gląda się, bacz­nie ob­ser­wu­je prze­świ­ty mi­ędzy drze­wa­mi. Jej sto­py do­pa­so­wu­ją się do podło­ża i po­ru­sza­ją nie­mal bez­gło­śnie, a dłu­gie spi­cza­ste uszy bez prze­rwy od­wra­ca­ją się w przód i w tył. Jest łow­czy­nią, ale rów­nież zdo­by­czą.

Gdy do­cie­ra do pta­ka, od­kła­da dmu­chaw­kę i pa­trzy na nie­go ze wspó­łczu­ciem. Zwie­rzę śle­dzi wzro­kiem jej szyb­kie ru­chy, w jego oczach Mir­ra wi­dzi strach. Tru­ci­zna już po­ra­zi­ła mi­ęśnie i wkrót­ce go za­bi­je. Mir­ra tego nie zmie­ni. Dla­te­go obej­mu­je dło­ńmi szy­ję głusz­ca i za­ci­ska, aż sły­szy chrup­ni­ęcie. Gdy roz­lu­źnia pal­ce, gło­wa pta­ka bez­wład­nie upa­da na zie­mię. Mir­ra kła­dzie sto­pę na jego pie­rza­stej pier­si, chwy­ta strza­łkę dwo­ma pal­ca­mi i ci­ągnie. Skó­rza­ną szmat­ką wy­cie­ra strza­łkę z krwi. Prze­su­wa pal­ca­mi po de­li­kat­nych piór­kach na jej ko­ńcu i ostrym ko­ńcem do dołu wkła­da ją z po­wro­tem do ma­łej skó­rza­nej to­reb­ki, któ­rą nosi prze­wi­ąza­ną w pa­sie. I ogar­nia ją zwąt­pie­nie, bo nie bar­dzo wie, jak za­nie­ść do domu tak dużą zdo­bycz.

– Ja to we­zmę – szep­cze głos za jej ple­ca­mi.

Mir­ra od­wra­ca się prze­stra­szo­na i za­raz się uśmie­cha. Chmiel za nią przy­sze­dł. Pod­no­si jej dmu­chaw­kę, prze­rzu­ca so­bie rze­mień przez gło­wę i jed­no ra­mię i prze­su­wa na ple­cy. Z dru­gie­go ra­mie­nia zwi­sa jego wła­sna, w po­zio­mie, go­to­wa do strza­łu. Mir­ra przy­ta­ku­je z ulgą i lek­kim nie­po­ko­jem. Z dłu­gą rur­ką na ple­cach trud­no by­ło­by jej iść, a prze­cież nie będzie mo­gła jej nie­ść, bo obie­ma ręka­mi musi dźwi­gać głusz­ca. Z po­mo­cą Chmie­la da radę do­tasz­czyć pta­ka do domu. Ale te­raz jest bez­bron­na. Je­śli nie li­czyć ma­łe­go no­ży­ka przy pa­sku. A Mir­ra nie lubi cho­dzić po Le­sie nie­uzbro­jo­na.

Chwy­ta głusz­ca i z tru­dem za­rzu­ca so­bie na ra­mio­na. Jest ci­ęższy, niż sądzi­ła, tłu­sty i opa­sły po dłu­gim le­cie. Łow­czy­ni chwi­lę za­sta­na­wia się, czy od razu go nie wy­pa­tro­szyć, żeby był lżej­szy. Osta­tecz­nie re­zy­gnu­je. Gdy­by to zro­bi­ła tu­taj, mu­sia­ła­by za­ko­pać wnętrz­no­ści. Za­cie­ra­nie śla­dów zaj­mie spo­ro cza­su, a oni już na­zbyt dłu­go są poza do­mem. Poza tym Mir­ra nie lubi, kie­dy po­dro­by się mar­nu­ją. Po­pra­wia więc so­bie pta­ka na ple­cach, żeby rów­no­mier­nie roz­ło­żyć ci­ężar. Po­tem zer­ka w górę i ski­nie­niem daje znak Chmie­lo­wi, że mogą ru­szać. Po­win­ni do­trzeć do domu przed zmierz­chem.

Para my­śli­wych po­ru­sza się szyb­ko i ci­cho. Ich oczy ni­g­dy nie od­po­czy­wa­ją, wci­ąż śli­zga­ją się po śció­łce i pniach drzew. Re­gu­lar­nie sy­gna­li­zu­ją so­bie coś na migi, bez słów.

Mir­ra sa­pie pod ci­ęża­rem głusz­ca. Ale nie pro­si Chmie­la o po­moc. Zdo­bycz trze­ba sa­me­mu do­nie­ść do domu.

Sło­ńce pra­wie za­cho­dzi, za­nim do­cie­ra­ją do Kręgu Ze­wnętrz­ne­go. Łow­cy przy­śpie­sza­ją. Mi­rze pot pły­nie z czo­ła i osa­dza się na brwiach. Głu­szec bar­dzo jej ci­ąży, a jego pió­ra przy­du­sza­ją. Łow­czy­ni z ka­żdym kro­kiem bo­le­śnie czu­je w udach wagę pta­ka. Na szczęście są już bli­sko. Mir­ra zna Las, jego ol­brzy­mie drze­wa, sta­re i dzi­kie. Ścia­ny z kory, drew­na i li­ści. Ście­żek tu nie ma, a po­lan jest nie­wie­le. Lecz ona po­tra­fi roz­po­znać kszta­łt drze­wa, za­pach spróch­nia­łe­go pnia­ka, fak­tu­rę śció­łki pod sto­pa­mi. Mgli­sta For­te­ca jest nie­da­le­ko. Na­gle jej sto­pa wy­gi­na się na sta­rej, su­chej ga­łęzi. Mir­ra już wie, co się sta­nie, ale jest tak zmęczo­na, że nie kon­tro­lu­je w pe­łni swo­ich ru­chów i nie zdąża od­sko­czyć. Ga­łąź pęka z trza­skiem. Chmiel od­wra­ca się i bły­ska­wicz­nie przy­wie­ra ple­ca­mi do ple­ców Mir­ry, z dmu­chaw­ką w ustach. Sko­śne oczy wwier­ca­ją się w ciem­no­ść mi­ędzy drze­wa­mi. Mir­ra stoi nie­ru­cho­mo i czu­je, jak drżą jej nogi. Po­wo­li od­zy­sku­je nad nimi pa­no­wa­nie i za­czy­na świ­dro­wać wzro­kiem oto­cze­nie.

Las od­dy­cha spo­koj­nie.

Chmiel opusz­cza rur­kę i od­wra­ca się do niej. Mo­że­my ru­szać da­lej?, pyta wzro­kiem. Mir­ra po­twier­dza ski­nie­niem gło­wy i wci­ąga głębo­ko po­wie­trze. Te­raz będzie z gór­ki.

Sto­ją ni­czym straż. Po­tężne drze­wa two­rzące Krąg Ze­wnętrz­ny. To­po­le ol­brzy­mie są dwu­krot­nie wy­ższe od po­zo­sta­łych drzew w Le­sie i Mir­ra nie wi­dzia­ła, żeby ro­sły gdzie­kol­wiek in­dziej. Zie­mia pod nimi jest ciem­na i naga, bo gęsty czar­ny dach ich ko­ron nie prze­pusz­cza świa­tła. Mi­ędzy pnia­mi uno­si się mgła, pra­wie nie­wi­docz­na, czuć jed­nak jej wil­got­ny chłód.

Po­sta­cie łow­ców wy­da­ją się ma­le­ńkie na tle ma­syw­nych pni. Mir­ra nie pod­no­si gło­wy, wie, że na­wet gdy­by nie tasz­czy­ła głusz­ca i mo­gła to zro­bić, i tak nie do­strze­gła­by po­tężnych iry­do­wych dzwo­nów wi­szących pod ko­ro­na­mi. Wy­star­czy sama świa­do­mo­ść, że tam są. Wie, że Chmiel czu­je po­dob­nie. Jego kro­ki sta­ją się lżej­sze, z twa­rzy ustępu­je na­pi­ęcie.

Wci­ąż jed­nak mają do prze­jścia spo­ry ka­wa­łek i gdy do­cie­ra­ją do Kręgu Środ­ko­we­go, obo­je są zmęcze­ni. Mir­ra musi się te­raz sku­piać na ka­żdym kro­ku, pot ryt­micz­nie ska­pu­je jej z czo­ła. Nad nimi, ukry­te mi­ędzy drze­wa­mi, wi­szą dzwo­ny brązo­we. Mil­czące tak jak ich sio­stry z iry­du. I tak samo bli­skie ser­cu ka­żde­go łow­cy. Rów­nież tu, w po­szy­ciu nie ma ro­ślin­no­ści, przez któ­rą trze­ba by się prze­dzie­rać. Wo­kół drzew wiją się za to wy­ra­źne dłu­gie pal­ce mgły, a w nie­któ­rych miej­scach zwi­ja­ją się w kłęby. Wcho­dzi się w nie i na­gle jest się spo­wi­tym bia­łą wil­go­cią. To ostrze­że­nie przed tym, co czy­ha na ze­wnątrz. Spo­mi­ędzy drzew wy­ła­nia się wał ziem­ny wy­zna­cza­jący gra­ni­cę Kręgu Środ­ko­we­go. Ma kszta­łt pó­łk­si­ęży­ca i ni­czym mur pie­rście­nio­wy ota­cza miej­sce, któ­re na­zy­wa­ją do­mem. Na­tu­ral­na for­te­ca utwo­rzo­na przez masy lo­do­we w od­le­głej prze­szło­ści. Łow­cy tro­chę wcho­dzą, a tro­chę wspi­na­ją się na wał. Chmiel idzie za Mir­rą, go­tów w ka­żdej chwi­li jej po­móc. Ale ona znów pa­nu­je nad swo­im cia­łem, stąpa pew­nie, choć po­wo­li, i wy­trwa­le idzie na­przód. Na szczy­cie Mgli­stej For­te­cy przy­sta­je i ogląda się za sie­bie.

Mgła roz­ci­ąga się u jej stóp jak mo­rze. Mlecz­ną ta­flę prze­bi­ja­ją tyl­ko ciem­ne pnie to­pól ol­brzy­mich, któ­re wy­ci­ąga­ją się ku nie­bu. Mgła si­ęga dziś sa­mej kra­wędzi wału i prze­le­wa się przez nie­go. Jej stru­żki spły­wa­ją po zbo­czu. Mgli­ste pal­ce mu­ska­ją nogi Mir­ry, wiją się wo­kół nich przy­mil­nie i suną wy­żej, w stro­nę twa­rzy, gdzie nie­do­strze­gal­nie się roz­pły­wa­ją. Do­brze jest po­czuć chłod­ną wil­goć na skó­rze. To do­tyk bez­pie­cze­ństwa, schro­nie­nia, domu.

Za­czy­na­ją scho­dzić.

Mgła szyb­ko za­my­ka się wo­kół niej i wkrót­ce Mir­ra do­strze­ga tyl­ko biel. Ale przy­wy­kła do tego, zna dro­gę i nie musi wi­dzieć, gdzie sta­wia sto­py. Scho­dze­nie z ci­ężkim głusz­cem oka­zu­je się trud­niej­sze, niż się spo­dzie­wa­ła. Co rusz się śli­zga i musi wło­żyć spo­ro wy­si­łku, żeby pod­wi­jać pal­ce stóp i moc­niej trzy­mać się podło­ża. Kie­dy do­cie­ra na dół, zno­wu drżą jej nogi.

Za­trzy­mu­je się pod drze­wem. Chmie­la nie wi­dzi, ale wy­czu­wa jego bli­sko­ść w bie­li za sobą. Jego twarz wy­ła­nia się z mgły nie­spo­dzie­wa­nie, kil­ka cen­ty­me­trów od jej twa­rzy. Jego czar­ne wło­sy są po­skle­ja­ne od wil­go­ci i mają nie­ty­po­wy czer­wo­ny od­cień. Mir­ra zrzu­ca pta­ka, któ­ry po raz dru­gi tego dnia ude­rza ci­ężko o zie­mię.

Łow­czy­ni za­dzie­ra gło­wę i pa­trzy w górę, tam gdzie ko­ro­ny drzew zni­ka­ją w kłębach mgły. Gwi­żdże. Je­den raz i dwa razy. Po­pro­szę linę.

Lina nie­mal od razu spa­da obok nich. Mir­ra ob­wi­ązu­je nią nogi głusz­ca i szar­pie. Wci­ąga­ny ptak zni­ka w bia­łej chmu­rze. Chmiel od­da­je jej dmu­chaw­kę, któ­rą Mir­ra zwin­nie za­rzu­ca so­bie na ple­cy. Po­tem na tyle, na ile daje radę, obej­mu­je pień ra­mio­na­mi, za­my­ka oczy i moc­no do­ci­ska do nie­go po­li­czek. Stoi tak chwi­lę, jak­by słu­cha­ła bi­cia ser­ca drze­wa. Jej dłu­gie smu­kłe pal­ce z czu­ło­ścią prze­su­wa­ją się po ko­rze.

Wresz­cie znaj­du­ją to, cze­go szu­ka­ły, i te­raz wszyst­ko to­czy się już bły­ska­wicz­nie. Mir­ra pre­cy­zyj­ny­mi ru­cha­mi wspi­na się po drze­wie. Pal­ca­mi u rąk i stóp wy­czu­wa za­głębie­nia i wy­pust­ki w ko­rze, wspi­na się pew­nie, jak­by wcho­dzi­ła po dra­bi­nie. Pod sobą czu­je Chmie­la. Po­ru­sza­ją się bez­dźwi­ęcz­nie, za­nu­rza­ją we mgle.

Wresz­cie Mir­ra prze­bi­ja gór­ną gra­ni­cę mlecz­nej po­wło­ki. Gdy­by się te­raz od­wró­ci­ła, mia­ła­by wi­dok na całe mo­rze bie­li, mo­gła­by po­pa­trzeć z góry na For­te­cę. Ale się nie za­trzy­mu­je. Po­wie­trze sta­je się przej­rzy­ste i chłod­ne, mgłę szyb­ko zo­sta­wia po­ni­żej. Pod ko­niec Mir­ra jest już tak wy­so­ko, że opa­ry wy­gląda­ją jak śnieg za­le­ga­jący na le­śnym po­szy­ciu.

A ona jest na szczy­cie. Wresz­cie, my­śli z ulgą i roz­ma­so­wu­je na­pi­ęte uda. Wresz­cie w domu.

Chmiel sta­je w prze­stron­nej ja­mie w to­po­li chwi­lę po niej. A za­raz po­tem po­wie­trze wo­kół nich wy­pe­łnia dźwi­ęk dzwo­nu. Ja­sny, zim­ny, srebr­ny. Dzwon Kon­wen­tu.

Zdąży­li­śmy, cie­szy się Mir­ra. Za­nim ru­szy w stro­nę dru­gie­go otwo­ru jamy i wi­szące­go mo­stu, któ­ry się za nim za­czy­na, uśmie­cha się do przy­ja­cie­la. Uśmiech, któ­ry po­sy­ła jej w od­po­wie­dzi, jest nie­pew­ny.

Czu­je po­dob­nie jak ja, my­śli Mir­ra. A prze­cież po­win­ni­śmy się cie­szyć.

Lecz ucisk w jej żo­łąd­ku na dźwi­ęk dzwo­nu wca­le nie jest ra­do­sny.

Rozdział 3

POŻEGNANIE Z CHATĄ VIDARA

– Nie – mówi sta­now­czo Aud. Drob­na, ży­la­sta ko­bie­ta bie­rze gru­by we­łnia­ny koc i za­czy­na go zwi­jać. Ręce ma po­marsz­czo­ne ze sta­ro­ści, ale sil­ne i zwin­ne. – Nie, i wi­ęcej o tym nie wspo­mi­naj.

– Aud – po­wta­rza Si­gurd, co­raz bar­dziej zde­spe­ro­wa­ny. Cho­ciaż jest jego bab­cią, za­wsze zwra­cał się do niej po imie­niu. Jest ma­tro­ną rodu, żoną jed­ne­go z pi­ęciu wo­dzów Kra­iny Ognisk. Do ta­kiej ko­bie­ty nie wy­pa­da mó­wić ina­czej niż po imie­niu. – Aud, mu­szę za nimi pó­jść. Wiem, że to nie­bez­piecz­ne, na­praw­dę wiem… – Za­wie­sza głos. Jak zwy­kle bra­ku­je mu słów, gdy naj­bar­dziej są mu po­trzeb­ne. Aud wzdy­cha, lecz za­nim zdąży co­kol­wiek po­wie­dzieć, Si­gur­do­wi uda­je się do­ko­ńczyć: – Ona żyła, ro­zu­miesz? Te orły ją po­rwa­ły i nie wie­my, co z nią ro­bią.

Co już z nią zro­bi­ły, po­pra­wia głos w jego gło­wie, ale Si­gurd go uci­sza.

– Nie po­mo­żesz jej, idąc za orła­mi w Las – za­uwa­ża trze­źwo Aud. I z po­wa­żną miną do­da­je: – Ani sam, ani z taką sta­ro­wi­ną jak ja. Za­sta­nów się. Nie ma wy­jścia, mu­sisz po­pro­sić o po­moc.

Si­gur­do­wi za­ci­ska się żo­łądek. Pro­sić o po­moc. Prze­cież jej tak na­praw­dę cho­dzi o to, że mam jego pro­sić o po­moc.

– Po­ra­dzę so­bie. – Chło­pak wy­su­wa bro­dę. – Poza tym le­piej ru­szać od razu. Orły od­le­cia­ły na pó­łnoc­ny za­chód. Pó­jście do Gro­du Ro­so­ma­ków ozna­cza spo­re nadło­że­nie dro­gi.

– A co z tym? – Aud wska­zu­je gło­wą jego rękę.

Si­gurd pa­trzy ze zło­ścią na nad­gar­stek. Na­wet cia­sno owi­ni­ęty rze­mie­niem na­dal boli.

– Nie dasz rady na­pi­ąć łuku, a mie­czem nie umiesz wal­czyć.

– We­zmę sie­kie­rę. Mam jesz­cze dru­gą rękę. – Si­gurd nie daje za wy­gra­ną, ale sam sły­szy wa­ha­nie w swo­im gło­sie.

– Si­gur­dzie… – Jej głos z ko­lei jest spo­koj­ny, ale nie­ustępli­wy. – Nie wąt­pię, że zro­bisz wszyst­ko, aby ura­to­wać Svan­hild. Ale jak za­mie­rzasz ją zna­le­źć? Orły la­ta­ją, nie zo­sta­wia­ją tro­pu, za któ­rym mo­żesz podążyć. A Las jest ogrom­ny, wi­ęk­szy, niż ci się wy­da­je, i znacz­nie gro­źniej­szy, niż mo­żesz so­bie wy­obra­zić. Sa­me­mu trud­no ci będzie tam prze­żyć. A cóż do­pie­ro mó­wić o od­na­le­zie­niu Svan­hild.

Si­gurd prze­stra­szył się jej słów, choć i tak już się bał. Mimo to po­sta­na­wia:

– Nie mam wy­jścia. Ona… Ona pa­trzy­ła na mnie, a ja nie mo­głem… – Głos mu się ła­mie, ale zmu­sza się, żeby do­ko­ńczyć: – Ona ma tyl­ko mnie, a ja mam tyl­ko… Aud, ona jest wszyst­kim, co mi zo­sta­ło. Wszyst­kim.

Sta­rusz­ka smut­nie­je.

– Wiem, Si­gur­dzie. I ro­zu­miem, że cza­sem mo­żesz się tak czuć. Ale to nie­praw­da. Nie je­ste­ście sami. Ma­cie ro­dzi­nę. Sver­ting to mężczy­zna su­ro­wy i nie­prze­jed­na­ny, lecz jest czło­wie­kiem ho­no­ru. Po­mo­że ci. Po­mo­że Svan­hild.

– I on będzie umiał ją zna­le­źć? Prze­cież też nie może pó­jść po śla­dach orłów. A im dłu­żej nic nie ro­bi­my, tym mniej­sze… – Nie ko­ńczy. Le­piej nie mó­wić gło­śno, że tym mniej­sze są szan­se, że znaj­dą ją żywą.

Aud mil­czy i Si­gurd do­pie­ro po chwi­li uświa­da­mia so­bie dla­cze­go. Jego bab­cia pła­cze. Usia­dła na łó­żku i ukry­ła twarz w dło­niach, ale jej ple­cy się trzęsą i to ją zdra­dza. Si­gurd pa­trzy na nią zdru­zgo­ta­ny. Tyl­ko raz wi­dział, jak Aud pła­cze, tam­te­go dnia przed wie­lo­ma laty, na śnie­gu pod sta­rym wi­ązem. Ona, któ­ra za­wsze jest taka sil­na i za­wsze wie, co zro­bić. Na­gle do­cie­ra do nie­go, że nie tyl­ko on stra­cił Svan­hild. Że nie tyl­ko on czu­je strach, żal i zwąt­pie­nie. Ogar­nia go wstyd. Na­wet nie po­my­ślał, co musi czuć Aud, my­ślał wy­łącz­nie o so­bie i swo­jej sio­strze.

Klęka przed bab­cią i de­li­kat­nie zdro­wą ręką od­su­wa jej dło­nie od twa­rzy. Są po­marsz­czo­ne i su­che, dużo mniej­sze od jego dło­ni. Kie­dy ona się tak po­sta­rza­ła?

Aud pod­no­si gło­wę i pa­trzy na wnu­ka. Jej oczy nie są sta­re. Są ja­sne i pe­łne ży­cia, gdy mówi:

– Dwój­kę dzie­ci zło­ży­łam do zie­mi. Mój star­szy syn był w two­im wie­ku, kie­dy uma­rł. Miał całe ży­cie przed sobą, tyle na­dziei w nim po­kła­da­li­śmy… Ale uma­rł. A two­ja mat­ka… Choć zdąży­ła do­ro­snąć, jej stra­ta nie jest przez to mniej bo­le­sna. To ja, ja mia­łam umrzeć przed nimi, ale Duch Ba­gien chciał ina­czej. Po­cho­wa­łam dwój­kę dzie­ci, stra­ci­łam zi­ęcia i te­raz Svan­hild. Żad­ne­go z was nie po­tra­fi­łam ochro­nić. – Łzy spły­wa­ją głębo­ki­mi bruz­da­mi po jej za­pad­ni­ętych po­licz­kach.

– Aud, to nie two­ja wina – za­pew­nia ją Si­gurd. – Jak mia­ła­byś ochro­nić Svan­hild czy mo­ich ro­dzi­ców? Sama po­wie­dzia­łaś, że Duch Ba­gien miał inne pla­ny. Nie wiem, dla­cze­go tak su­ro­wo nas ka­rze, jaka klątwa ci­ąży na na­szej ro­dzi­nie, ale co­kol­wiek to jest, nie ma w tym two­jej winy.

– Tak uwa­żasz? – Pod­no­si gło­wę i chwi­lę pa­trzy mu w oczy. Ale za­raz z po­wro­tem spusz­cza wzrok. – Tyle rze­czy mo­żna było zro­bić ina­czej. Pod­jąć tyle de­cy­zji, któ­re mo­gły wszyst­ko zmie­nić…

Wresz­cie wy­cie­ra łzy. A gdy znów się od­zy­wa, brzmi bar­dziej jak daw­na Aud i Si­gurd wie, że wi­ęcej pła­kać nie będzie.

– Może już czas, że­by­śmy po­roz­ma­wia­li. Ale nie te­raz. Te­raz mu­si­my się spa­ko­wać i ru­szać w dro­gę. Mu­szę po­mó­wić ze Sver­tin­giem i Hro­mun­dem. – Wzdy­cha ci­ężko. – Jaka szko­da, że nie ma Eskil­da.

– Gdy­by Eskild tu był, to może nic by się nie sta­ło. – Si­gurd po­ta­ku­je. Rudy Eskild po­ma­gał im w obe­jściu i był wy­so­ki i sil­ny. – Pew­nie by nie po­zwo­lił orłom po­rwać Svan­hild. Bo ja nie zdo­ła­łem ich po­wstrzy­mać, z go­ry­czą do­po­wia­da w my­ślach.

– Sądzę, że to by ni­cze­go nie zmie­ni­ło – uwa­ża Aud. – Mogę się my­lić, ale od­kąd żyję, nie sły­sza­łam, żeby orły po­ry­wa­ły lu­dzi, dzie­ci też nie. To się zda­rza tyl­ko w le­gen­dach. Orły, któ­re za­bra­ły Svan­hild, nie były zwy­kły­mi pta­ka­mi. Ktoś ka­zał im to zro­bić. I je­śli mam ra­cję, to za tym ata­kiem kry­je się coś… coś zu­pe­łnie in­ne­go. Coś, wo­bec cze­go Eskild by­łby rów­nie bez­rad­ny jak ty czy ja.

Sło­wa Aud wy­wo­łu­ją mro­wie­nie w brzu­chu Si­gur­da. Czu­je nie­mal ulgę na myśl, że być może to nie ca­łkiem jego wina, że nie uda­ło się ura­to­wać Svan­hild.

Poza tym Aud ma ra­cję.

Oczy, oczy tych orłów. Prze­cież to praw­da, z tymi pta­ka­mi było coś nie tak.

Pa­trzy na Aud i pyta:

– Co masz na my­śli, mó­wi­ąc, że za tym stoi coś in­ne­go?

– Coś albo ktoś… – pre­cy­zu­je Aud. I za­my­śla się. – Ale jak? To nie­mo­żli­we, żeby… Chy­ba że… – Sta­ra ko­bie­ta na­gle się oży­wia i znów jest go­to­wa do dzia­ła­nia. Pod­no­si z podło­gi koc, któ­ry roz­wi­nął się, gdy wy­pa­dł jej z rąk, i zwi­ja go po­now­nie. Jed­no­cze­śnie tłu­ma­czy Si­gur­do­wi: – W ka­żdym ra­zie nie jest to coś, z czym sami mo­że­my so­bie po­ra­dzić. Po­trze­bu­je­my po­mo­cy. I dla­te­go naj­pierw pój­dzie­my do Gro­du Ro­so­ma­ków. Sver­ting będzie wie­dział, co ro­bić. Po­daj mi tam­ten sznu­rek.

Si­gurd robi to w mil­cze­niu.

Sver­ting. Ostat­nia oso­ba, któ­rą chcia­łby pro­sić o co­kol­wiek.

Po­śpiesz­nie pa­ku­ją pro­wiant. Chleb, ser, su­szo­ne mi­ęso. Dwa za­jące, któ­re dwa dni temu zła­pa­ły się w si­dła Eskil­da. Si­gurd po­cząt­ko­wo nie chciał ich za­bie­rać. Uwa­żał, że le­piej wzi­ąć tyl­ko ta­kie je­dze­nie, któ­re­go nie trze­ba przy­go­to­wy­wać. Lecz Aud uwa­ża­ła, że szko­da, żeby się zmar­no­wa­ły.

– I tak po zmro­ku będzie­my mu­sie­li roz­pa­lić ogni­sko – za­uwa­ża. – Je­śli oczy­wi­ście chce­my prze­żyć. Więc rów­nie do­brze mo­że­my przy­pil­no­wać dwóch pie­czo­nych za­jęcy. – Gwi­żdże na An­dru­sa, któ­ry pa­sie się za cha­tą.

Ku­cyk spło­szył się, gdy nad­le­cia­ły orły, i mu­sie­li za nim wy­słać Ostre­go, żeby go od­na­la­zł. Po sza­lo­nym ga­lo­pie przez las jego grzy­wa zmie­ni­ła się w mo­kre od potu strąki. Si­gurd cie­szył się tyl­ko, że An­drus nie zła­mał nogi.

– Zresz­tą… – Aud na­dal ob­sta­je przy za­bra­niu za­jęcy. – Dro­ga zaj­mie le­d­wie kil­ka dni. Nie po­psu­ją się, za­nim do­trze­my na miej­sce. – Wręcza mu mar­twe zwie­rzęta, a sama wra­ca do cha­ty. Po dro­dze przy­sta­je i pod­no­si coś z zie­mi. Uwa­żnie przy­gląda się ga­łęzi, któ­rą Si­gurd pró­bo­wał od­go­nić orła. – Si­gur­dzie! – woła. – Kie­dy spa­dła ta ga­łąź? – Mówi to jak­by od nie­chce­nia, ale cały czas do­kład­nie bada ga­łąź.

– Nie wiem – przy­zna­je chło­pak. – Za­uwa­ży­łem ją dziś rano. A co?

– Nic. – Aud pod­no­si wzrok na ko­ro­nę dębu. Ma za­ci­ętą twarz. – Te­raz to i tak bez zna­cze­nia. – Od­rzu­ca ga­łąź i wcho­dzi do cha­ty.

Z po­wo­du spuch­ni­ętej ręki Si­gurd dłu­ższą chwi­lę sza­mo­cze się z sa­kwa­mi, za­nim przy­tra­cza je do sio­dła. Na ko­niec przy­wi­ązu­je za­jące. An­drus od­wra­ca gło­wę, pa­trzy na mar­twe zwie­rzęta i roz­sze­rza mi­ęk­kie czar­ne chra­py. Po­tem rzu­ca Si­gur­do­wi pe­łne wy­rzu­tu spoj­rze­nie, jak­by py­tał: „Mó­wisz po­wa­żnie?”. Ale ten koń nie raz już przy­no­sił do domu upo­lo­wa­ną zdo­bycz i na­uczył się to­le­ro­wać za­pach śmier­ci. Si­gurd dra­pie go pod py­skiem. Imię An­drus zu­pe­łnie do nie­go nie pa­su­je, bo to do­bry koń, po­słusz­ny. I sta­ry. Uro­dzo­ny tego sa­me­go dnia co oj­ciec, przy­po­mi­na so­bie Si­gurd. Do­ty­ka czo­łem szyi ku­cy­ka. Oj­ciec, mężczy­zna sil­ny, po­staw­ny i spo­koj­ny. Pach­nący ogni­skiem. Młod­sza wer­sja An­dru­sa, z tro­chę bar­dziej mi­ęk­kim cia­łem. Oj­ciec, któ­ry wy­przęga sa­nie i zdej­mu­je z nich mar­twe­go je­le­nia. Woń su­ro­we­go mi­ęsa i wnętrz­no­ści, kie­dy roz­pru­wa brzuch zwie­rzęcia. Czar­na krew, nie­bie­skie je­li­ta, pi­ęk­ne czer­wo­ne ka­wa­łki mi­ęsa na­dzia­ne na ro­żen, tro­chę wędzo­ne, a tro­chę su­szo­ne nad ogni­skiem. Smak pie­czo­nej wątrób­ki z żu­ra­wi­ną. I oj­ciec, któ­ry po je­dze­niu obej­mu­je Si­gur­da ra­mie­niem i opo­wia­da o dniu, w któ­rym An­drus po­ja­wił się w jego ży­ciu. Ku­cyk, uro­dzo­ny tej sa­mej nie­ludz­ko mro­źnej zi­mo­wej nocy co on sam, zo­stał mu po­da­ro­wa­ny na­stęp­ne­go ran­ka, bo dwie isto­ty, któ­re po­sta­na­wia­ją przy­jść na świat w naj­zim­niej­szą noc stu­le­cia, mu­szą do sie­bie na­le­żeć. I Vi­da­ra rze­czy­wi­ście łączy­ła z An­dru­sem wy­jąt­ko­wa więź. Ka­żdy to wi­dział. Bli­sko­ść mi­ędzy nimi była tak na­tu­ral­na, jak­by sta­no­wi­li jed­ną isto­tę.

Aud woła go z cha­ty. Sza­mo­cze się na an­tre­so­li ze ster­tą fu­ter.

– My­ślisz, że będą nam po­trzeb­ne? – dzi­wi się Si­gurd.

– To­bie nie­mal na pew­no się przy­da­dzą – sa­pie Aud. – Po­go­da może się zmie­nić w oka­mgnie­niu. Le­piej być przy­go­to­wa­nym.

Si­gurd w mil­cze­niu kiwa gło­wą. Jej sło­wa uświa­do­mi­ły mu coś, co po­win­no być oczy­wi­ste. Aud nie za­mie­rza­ła je­chać da­lej niż do Gro­du Ro­so­ma­ków. Ma swo­je lata i za­wsze uni­ka­ła za­pusz­cza­nia się w głąb Lasu. Naj­chęt­niej ni­g­dy by się nie od­da­la­ła od ich cha­ty i po­la­ny. Si­gurd sły­szał co praw­da o ko­bie­tach, któ­re po­lu­ją albo je­żdżą na woj­ny, ale sam ni­g­dy ta­kiej nie spo­tkał, a Aud zde­cy­do­wa­nie nie była jed­ną z nich. O ile mu wia­do­mo, ni­g­dy nie wzi­ęła bro­ni do ręki.

Mimo to na myśl, że w dal­szą pod­róż będzie mu­siał wy­ru­szyć sam, robi mu się smut­no. Od śmier­ci mat­ki za­wsze mógł na nią li­czyć. Zda­wał so­bie spra­wę z jej wie­ku i tego, że była ko­bie­tą, ale ni­g­dy nie wąt­pił, że go ko­cha i pra­gnie chro­nić. A te­raz być może przyj­dzie mu wy­ru­szyć w dłu­gą i nie­bez­piecz­ną pod­róż z ob­cy­mi dla nie­go lu­dźmi.

O ile w ogó­le po­zwo­lą mi wy­ru­szyć.

Na ko­niec Aud pa­ku­je szka­tu­łkę ze sre­brem. Kie­dy An­drus cze­ka ob­ju­czo­ny, a bu­kła­ki są na­pe­łnio­ne desz­czów­ką z becz­ki, Si­gurd ostat­ni raz wcho­dzi do cha­ty. Ucisk w pier­si jesz­cze się na­si­la, gdy wo­dzi wzro­kiem po wnętrzu, któ­re jest je­dy­nym do­mem, jaki zna. Jed­ną ścia­nę two­rzy po­tężny rdza­wy pień dębu czer­wo­ne­go. Po­środ­ku wy­drążo­no otwór, a w nim jesz­cze jed­no mniej­sze za­głębie­nie, w któ­rym dwaj do­ro­śli mężczy­źni mo­gli­by swo­bod­nie sta­nąć. Svan­hild często w nim prze­sia­dy­wa­ła ze swo­ją lal­ką. Za­pa­la­ła świecz­kę i wtu­la­ła się w ob­jęcia drze­wa.

Poza tym cha­ta była jed­ną dużą izbą z an­tre­so­lą, na któ­rą pro­wa­dzi­ła dra­bin­ka. Tam spa­li Si­gurd, Svan­hild i Eskild. Łó­żko Aud znaj­do­wa­ło się na dole.

– Za sta­ra już je­stem, żeby się wspi­nać po dra­bi­nach – oznaj­mi­ła, gdy się tu wpro­wa­dza­ła, więc oj­ciec Si­gur­da zro­bił łó­żko spe­cjal­nie dla niej i usta­wił pod an­tre­so­lą.

Na środ­ku stoi że­la­zny piec, któ­ry im słu­ży i do go­to­wa­nia, i do ogrze­wa­nia cha­ty. Ko­min to je­dy­ny ele­ment ich domu wy­ko­na­ny z ka­mie­nia. Pła­skie łup­ki uło­żo­ne je­den na dru­gim, sta­ran­nie do­pa­so­wa­ne i uszczel­nio­ne mniej­szy­mi ka­mie­nia­mi i gli­ną. Poza tym Cha­ta Vi­da­ra cała jest z drew­na. Pó­łki wy­ci­ęte wprost w gru­bych po­zio­mach bel­kach ścian. Fryz bie­gnący wzdłuż kra­wędzi an­tre­so­li zdo­bią wy­rze­źbio­ne wi­ze­run­ki le­śnych zwie­rząt: je­le­ni, bor­su­ków, dzi­ków, za­jęcy, łosi, nie­dźwie­dzi i bo­brów. Na ob­ra­mo­wa­niach ni­skie­go sto­łu i ta­bo­re­tów, na któ­rych sia­da­ją do je­dze­nia albo pra­cy, wid­nie­ją dęby i dębo­we li­ście. Cały dom jest wy­ra­zem mi­ło­ści Vi­da­ra do Lasu, ale rów­nież do mat­ki Si­gur­da. Wi­dać było, jak bar­dzo sta­rał się umi­lić sa­mot­ną chat­kę w środ­ku Lasu ko­bie­cie, któ­ra była cór­ką wo­dza i wy­cho­wa­ła się w po­tężnym gro­dzie. Si­gurd przez chwi­lę za­sta­na­wiał się, jak się żyło jego mat­ce na tym od­lu­dziu. Czy była szczęśli­wa? Czy nie tęsk­ni­ła za ro­dzi­ną i mia­stem? Szyb­ko od­su­nął od sie­bie te my­śli. Prze­szło­ść mi­nęła. Jego ro­dzi­ce nie żyją. Za to żyje Svan­hild.

Być może.

Wy­cho­dzi z cha­ty, za­my­ka za sobą drzwi i ry­glu­je bel­ką. Bel­ka nie po­wstrzy­ma przed we­jściem lu­dzi, ale jest szan­sa, że nie po­zwo­li wtar­gnąć do środ­ka dzi­kim zwie­rzętom. Pod­cho­dzi do Aud, któ­ra cze­ka obok An­dru­sa.

Ru­sza­ją w dół do Szem­rzące­go Po­to­ku i od­tąd trzy­ma­ją się wąskiej wart­kiej rzecz­ki, któ­ra wije się i bie­gnie na po­łu­dnio­wy za­chód. Aud idzie przo­dem, a za nią bie­gnie Ostry z wy­wie­szo­nym języ­kiem. Nie prze­pa­da za cie­płem. Ma w so­bie krew sza­ka­la sre­brzy­ste­go, du­że­go dra­pie­żni­ka stwo­rzo­ne­go do kry­sta­licz­nie czy­stych zi­mo­wych nocy i mro­źnych sło­necz­nych dni.

Ich skrom­ny po­chód za­my­ka Si­gurd – pro­wa­dzi An­dru­sa i przy­gląda się Aud. Kasz­ta­no­we wło­sy prze­ty­ka­ne si­wi­zną jak za­wsze spi­ęła w kok. Kro­czy dziar­sko, choć Si­gurd wie, że wie­czo­rem będzie cier­pieć. Nie raz wi­dział, jak po ca­łym dniu pra­cy ma­so­wa­ła obo­la­łe ko­la­na, jak ostro­żnie pod­no­si­ła nogi, kie­dy się kła­dła spać. Aud jest twar­da, ale sta­ra. Po­dej­mu­je ten wy­si­łek ze względu na Si­gur­da. I Svan­hild.

Po­wi­nien czuć ulgę, że wy­ru­szy­li. Że nie sie­dzą bez­czyn­nie, ale ro­bią coś, żeby po­móc jego sio­strze. Tym­cza­sem ka­żdy mi­ęsień w jego cie­le krzy­czy w pro­te­ście, że idą w złym kie­run­ku, że oni – albo on sam po­wi­nien za­wró­cić. One po­le­cia­ły w głąb Lasu, my­śli nie­ustan­nie. Orły za­bra­ły Svan­hild da­le­ko w głąb Lasu. A ja co?

Idę na po­łud­nie.

Wy­cho­dzę z Lasu.

Rozdział 4

ROZBIJANIE

Od­lew­nik z dwo­ma po­moc­ni­ka­mi tasz­czą twar­dą gli­nia­ną for­mę na śro­dek pla­cu Zbor­ne­go. Wi­dać, że się de­ner­wu­je. Ma za­ci­śni­ęte war­gi i kro­pel­ki potu na czo­le.

A prze­cież Ry­dal jest do­świad­czo­nym od­lew­ni­kiem. Od­kąd Mir­ra pa­mi­ęta, był głów­nym od­lew­ni­kiem lu­dwi­sa­rzy, więc gdy wi­dzi go tak nie­pew­nym, ści­ska ją w żo­łąd­ku. Ale twarz Ry­da­la jest za­le­d­wie od­bi­ciem jej wła­snych obaw. I obaw wszyst­kich lu­dwi­sa­rzy.

At­mos­fe­ra na pla­cu Zbor­nym, owal­nej drew­nia­nej plat­for­mie za­wie­szo­nej mi­ędzy dwie­ma to­po­la­mi, jest na­pi­ęta, nie ma śla­du ra­do­sne­go wy­cze­ki­wa­nia, któ­re zwy­kle to­wa­rzy­szy roz­bi­ja­niu. Wie­lu lu­dwi­sa­rzy zer­ka w stro­nę ma­łe­go dzwon­ka, któ­ry mil­cząco ko­ły­sze się pod ko­ro­na­mi drzew. Mir­ra ma ocho­tę zro­bić to samo. Wi­dok Opie­ku­na dzia­ła ko­jąco na ser­ca człon­ków jej ple­mie­nia. Przy­po­mi­na im, że są u sie­bie. W je­dy­nym miej­scu na świe­cie, gdzie mogą się czuć bez­piecz­nie, uwol­nić od stra­chu przed obła­wą.

Lecz Mir­ra tłu­mi ten od­ruch. Woli uda­wać, że nie po­trze­bu­je ta­kie­go po­krze­pie­nia. Roz­bi­ja­nie to prze­cież we­so­ła uro­czy­sto­ść.

Od­lew­nik bie­rze dłu­to do jed­nej ręki, a mło­tek do dru­giej. Jego oczy, ciem­no­zie­lo­ne jak ko­ro­ny to­po­li nad nimi, prze­su­wa­ją się po gli­nia­nej for­mie, aż znaj­du­ją od­po­wied­nie miej­sce. Ry­dal spraw­dza jesz­cze pal­cem i wresz­cie umiesz­cza tam dłu­to, za­my­ka oczy i wci­ąga głębo­ko po­wie­trze. Po­tem bie­rze za­mach młot­kiem.

Roz­le­ga się kla­aang i z pręd­ko­ścią, za któ­rą oczy Mir­ry prze­sta­ją nadążać, dłu­to się prze­su­wa i na­stępu­ją ko­lej­ne kla­aang, kla­aang, kla­aang. Gli­na pęka i od­pa­da w rów­nych sko­ru­pach.

Lecz za­nim jesz­cze oczom Mir­ry uka­zu­je się scho­wa­ny pod gli­ną dzwon, ona już wie, że się nie udał. Nie brzmi tak, jak po­wi­nien. Od­lew­nik też to wie. Dłu­ższą chwi­lę stoi z za­mkni­ęty­mi ocza­mi, ręce z dłu­tem i młot­kiem zwi­sa­ją bez­rad­nie. W ko­ńcu otwie­ra oczy. Nie chce na­wet pa­trzeć na dzwon, lecz od razu pod­no­si wzrok na Pierw­szą i po­wo­li kręci gło­wą. Wer­be­na od­po­wia­da po­je­dyn­czym ski­nie­niem. Jej twarz nie zdra­dza żad­nych emo­cji. Wśród ze­bra­nych lu­dwi­sa­rzy pod­no­si się za­lęk­nio­ny szmer, ale ktoś za­raz go uci­sza. Ry­dal ogląda dzwon. Do­świad­czo­ny­mi dło­ńmi prze­su­wa po gład­kiej po­wierzch­ni, odła­mu­je reszt­ki gli­ny, szu­ka ska­zy w struk­tu­rze, ja­kie­goś wy­ja­śnie­nia. Na ko­niec od­wra­ca dzwon, żeby zaj­rzeć do środ­ka, i na­tych­miast z od­ra­zą wy­pusz­cza go z rąk. Prze­ra­żo­ny tłum wstrzy­mu­je od­dech, gdy się oka­zu­je dla­cze­go.

Mir­ra czu­je, jak jej nie­po­kój prze­ra­dza się w mdło­ści, ale pa­trzy dziel­nie na świe­żo od­la­ny dzwon, któ­ry leży na boku i ko­ły­sze się lek­ko. We­wnątrz po­wi­nien znaj­do­wać się su­chy pia­sek od­lew­ni­czy. Na­le­ży go wy­sy­pać i wy­mie­ść szczot­ką. Ale w środ­ku nie ma ani zia­ren­ka pia­sku.

W środ­ku kłębi się mnó­stwo bia­łych larw.

– Nie ro­zu­miem tego. – Chmiel kręci gło­wą. Sie­dzi ze skrzy­żo­wa­ny­mi no­ga­mi na le­go­wi­sku Mir­ry i za­ła­mu­je ręce. – Nie ro­zu­miem, o co tu cho­dzi. Dla­cze­go dzwo­ny za­częły się psuć? To przez Ry­da­la?

– Oczy­wi­ście, że nie przez Ry­da­la – pro­te­stu­je Mir­ra i po­cie­ra oczy. Jest zmęczo­na i roz­dra­żnio­na.

– Ale to pi­ąty raz z rzędu, kie­dy dzwon się nie udał – przy­po­mi­na jej przy­ja­ciel. – Sko­ro to nie jego wina, to czy­ja?

Do­bre py­ta­nie, my­śli Mir­ra i od­po­wia­da:

– Po­słu­chaj, Chmie­lu. Pierw­szy dzwon nie brzmiał tak, jak po­wi­nien, choć nie miał żad­nych wi­docz­nych wad. Tak się cza­sem zda­rza, to mógł być przy­pa­dek, Ry­dal mógł cze­goś nie do­pil­no­wać. Ale dru­gi i trze­ci dzwon miał pęk­ni­ęcia od góry do dołu, a coś ta­kie­go ni­g­dy wcze­śniej mu się nie zda­rzy­ło. Czwar­ty pękł. Pękł! Pa­mi­ętasz? Roz­pa­dł się na ty­si­ąc ka­wa­łków, kie­dy dzwon­nik po raz pierw­szy w nie­go za­bił. Sły­sza­łeś kie­dyś o czy­mś ta­kim?

– Nie – przy­zna­je Chmiel. – Ale o ro­ba­kach w dzwo­nie też nie sły­sza­łem. Jak to w ogó­le mo­żli­we? Są tak wy­trzy­ma­łe, że prze­ży­ły wy­pa­la­nie?

– Nie są – stwier­dza i do­da­je po­nu­ro: – Dla­te­go nie mam wąt­pli­wo­ści, że to nie jest wina Ry­da­la.

– Więc to spraw­ka cie­ni. Pęka­jące dzwo­ny i lar­wy, któ­re nie giną w ogniu, prze­cież to z da­le­ka cuch­nie czar­ną ma­gią.

Mir­ra jest skłon­na się z nim zgo­dzić, ale nic nie mówi. Bo niby ja­kim spo­so­bem cza­ry ludu mro­ku mia­ły­by dzia­łać w ich kra­inie? Las to gro­źne miej­sce, ale w Mgli­stej For­te­cy jest bez­piecz­nie.

For­te­ca jest chro­nio­na.

– Mir­ra? – Ko­smat­ka, lu­dwi­sar­ka o po­marsz­czo­nej twa­rzy i tak samo jak u Chmie­la czer­wo­no po­ły­sku­jących wło­sach, wsu­wa gło­wę do jamy. – Pierw­sza chce z tobą po­mó­wić. Z tobą też, Chmie­lu. Cze­ka na was w Sali Ob­rad.

Chmiel i Mir­ra zer­ka­ją na sie­bie.

– Cho­dzi o roz­bi­ja­nie? – pyta Mir­ra. – Do­wie­dzie­li­ście się, dla­cze­go dzwo­ny się nie uda­ją?

Ko­smat­ka po­trząsa gło­wą. Jest ciot­ką Chmie­la i człon­ki­nią Rady, ale nie chce zdra­dzić nic wi­ęcej, tyl­ko ich po­na­gla. Nim do­trą na miej­sce, mu­szą prze­jść przez wszyst­kie wi­szące mo­sty i kil­ka dziu­pli. Po dro­dze inni lu­dwi­sa­rze: Ja­rząb, Ka­li­karp i Sto­kłos otrzy­mu­ją ta­kie samo we­zwa­nie, i się do nich przy­łącza­ją.

Sala Ob­rad mie­ści się w ja­mie naj­wi­ęk­szej to­po­li. Za­nim wej­dą, Mir­ra od­wra­ca się, żeby spoj­rzeć na Chmie­la. Przez ko­ro­nę drze­wa prze­bi­ja się po­je­dyn­czy pro­mień sło­ńca i przy­da­je jego oczom ja­snej zło­to­żó­łtej bar­wy. Wło­sy mu ster­czą na wszyst­kie stro­ny i uśmie­cha się do niej pó­łgęb­kiem. Ten uśmiech ma ją po­cie­szyć, Mir­ra do­brze go zna. Ale zna rów­nież Chmie­la, to jej naj­lep­szy przy­ja­ciel, dla­te­go nie daje się na­brać. Wie, że boi się tak samo jak ona. Rada zbie­ra się ostat­nio na­der często. A do­kład­nie od cza­su, gdy za­częły się dziać dziw­ne rze­czy z od­le­wa­mi. Ale o tym, co ura­dzo­no, do tej pory wszy­scy mil­cze­li. Coś wisi w po­wie­trzu.