Mietek i skarb Wejhera - Marta H. Milewska - ebook + audiobook

Mietek i skarb Wejhera ebook i audiobook

Marta H. Milewska

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Mietek i jego drużyna zawsze są tam, gdzie coś się dzieje. Tym razem na międzynarodowym turnieju w nadmorskiej miejscowości. I właśnie podczas ich pobytu zaczynają się dziać zagadkowe rzeczy – znikają dzieła sztuki, a nawet… ludzie. A do tego jeszcze kręci się wokół nich jakiś podejrzany surfer dziwak.

Mietek i skarb Wejhera to najnowsza część przygód osiedlowej drużyny piłkarskiej. To też książka o tym, że wygrana nie jest najważniejsza, a babcia zawsze zdąży na czas.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 121

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 3 godz. 7 min

Lektor: Daniel Misiewicz

Oceny
4,5 (17 ocen)
12
3
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
YvetteB-oik

Nie oderwiesz się od lektury

Książka bardzo fajna (jedna z moich ulubionych)
00
Kinga0509

Nie oderwiesz się od lektury

fajna opowieść
00
JoannaSt

Nie oderwiesz się od lektury

Super:)
00

Popularność




Redakcja

Agata Tokarska

Korekta

Dominika Wilk

Tekst i ilustracje

© Marta H. Milewska

Skład

Alicja Malinka

© Wydawnictwo Dreams

Lidia Miś-Nowak

35-016 Rzeszów

ul. Unii Lubelskiej 6A

Rzeszów 2020

Wydanie I

ISBN 978-83-66297-78-4

Druk: Drukarnia Edica

Nie jadę!

Jeśli myślicie, że od poprzednich wakacji piłka wyleciała nam z głowy, to się grubo mylicie. Raczej też nie jesteśmy grzeczniejsi, tak przynajmniej mówią dorośli – czyli babcia, trener, no i mama, ale oni zwykle przesadzają. Jak to dorośli. A może sądzicie, że już się nie trzymamy razem, co? No bo w sumie banda chłopaków z trudnymi charakterkami i dziwnymi ksywkami, a do tego jeszcze Amelka, która najchętniej wszystkimi by rządziła – to nie jest przepis na zgraną paczkę.

Może i nie jest, ale w naszym przypadku się sprawdził. Trzymamy się razem na dobre i złe. Znaczy się ja – Mietek, Ronek, Mesio, Pępek, Nejmak, Kasi i Wiktorek. No i, się rozumie, Amelka (ale by mi dała, gdybym o niej zapomniał). Gramy w piłkę trzy razy w tygodniu, a w weekendy mamy sparingi i różne mecze. Mało tego, trener mówi, że od kolejnego sezonu zaczniemy grać w lidze! Wow! To dopiero będzie coś! Za to babcia ostatnio jakoś tak się wścieka na tę piłkę. Krzyczy, że zamiast się uczyć, tylko siedzimy na boisku. I oczywiście – jak to babcia – czepia się trenera. Ale wiecie co? Ja tam nie biorę tych ich kłótni na poważnie. Szczerze, to tak sobie myślę, że ta dwójka bardzo się lubi.

No ale do rzeczy. News na początek jest taki, że trener zorganizował nam udział w międzynarodowym turnieju piłkarskim! To nasz pierwszy taki wyjazd, więc jesteśmy megaciekawi, jak to wszystko będzie wyglądać, no i jak się sprawdzimy. Wiadomo, niby wynik nie jest najważniejszy, ale każdy lubi wygrywać. Oby tylko ten wyjazd nie rozpoczął się tak, jak poprzedni...

– Nigdzie z wami nie jadę! – krzyknęła babcia i dla potwierdzenia swoich słów uderzyła laską w podłogę.

– Ale niby czemu? – zirytował się trener. – To będzie bardzo miły wyjazd. Szum fal, mewy, smażona rybka, rześkie morskie powietrze, czego więcej potrzeba na emeryturze? – Trener rozpoczął przekonywanie babci od argumentów racjonalnych.

– Będzie wiało, ryba droga, a pogody na plażowanie to w kwietniu jeszcze nie ma. Nie jadę. Koniec, kropka.

Babcia była nieubłagana, trener zmienił więc srategię i przeszedł do argumentów emocjonalnych.

– Ale wyjazd bez pani to żaden wyjazd. Chłopcy będą niepocieszeni. Nie mówiąc już o Amelce, która panią uwielbia... – Pan Kazimierz zrobił maślane oczy, co w zestawieniu z jego wiecznie groźnymi brwiami wyszło trochę komicznie.

– Powiedziałam już. Nie jadę. Dzieci sobie beze mnie poradzą. Oni już są bardzo samodzielni. I tylko im starej baby na turnieju piłkarskim brakuje. Starczy, że pan tam będzie kuśtykał o lasce – żachnęła się babcia i zerknęła na trenera, czy go aby jednak nie uraziła.

Ale trener nie z tych, co ich łatwo obrazić, więc nawet się nie zająknął i brnął dalej, znów zmieniając strategię.

– Jak tam pani woli. Myślałem, że jesteśmy jedną drużyną, ale widać nie dla wszystkich to ważne. Trudno, poszukam w takim razie innego, bardziej zaangażowanego opiekuna. Przykre tylko, że dzieci będą musiały przyzwyczaić się do nowej osoby. No ale cóż. Może i wyjdzie to nam na dobre. Może trafi się ktoś z lepszym, znaczy się bardziej ugodowym charakterem...

– Co?! – Babcia poczerwieniała ze złości. – Pan się raczej przygotuj, że z takim mrukiem, zadrą, starym uparciuchem jak pan, nikt nie będzie chciał pracować. Ja anioł jestem nie kobieta, że z panem tyle czasu wytrzymałam, a teraz takie rzeczy słyszę? Żegnam pana. Skończyliśmy rozmowę. – I babcia laską wskazała panu Kazimierzowi drzwi. Na co on bez słowa skinął głową, zakręcił się na pięcie i ruszył szybszym krokiem niż zazwyczaj do wyjścia. Poszliśmy z mamą za nim.

– Trenerze – zaczęła łagodnie mama – może jej jeszcze przejdzie. Wie pan, jaka ona jest...

– Uparta jak osioł – dokończył pan Kazimierz i podniósł swoją krzaczastą brew.

– No, można to tak ująć.

– Trenerze, ale czy to znaczy, że mamy za mało opiekunów, żeby jechać? – zapytałem. – To nasz pierwszy międzynarodowy turniej...

– Nie martw się, Mietek, jakoś sobie poradzimy. Z drużyną musi być dwóch dorosłych. Trzeba kogoś znaleźć... – Trener pokiwał głową bez przekonania. – No i mamy na to dwa dni – dodał pod nosem.

– Tylko dwa dni? – Przestraszyłem się nie na żarty.

Zapadła cisza. Trener założył kurtkę i już miał wyjść.

– Tak sobie pomyślałem... – Spojrzał na mamę. – A może pani rozważyłaby taki wiosenny wyjazd? – zapytał. – Przy chłopcach nie ma wiele roboty. Trzeba raczej po prostu mieć na nich oko niż wyręczać ich w codziennych obowiązkach. Zresztą co ja pani będę tłumaczył.

– No właśnie – zgodziła się mama, lekko zaskoczona propozycją.

– Wszyscy panią znają i lubią. Amelka będzie zadowolona. No i Mietek pewnie też... – Spojrzał na mnie, ale moja mina raczej nie potwierdzała jego entuzjazmu, więc trener szybko urwał ten wątek. – No i będzie go pani miała na oku. – Mrugnął do mamy i popatrzył na mnie wymownie.

To już w ogóle mi się nie spodobało, ale mamie najwyraźniej tak, bo też mi się przyjrzała, zupełnie jakby oceniała moje ostatnie wybryki.

– Nie będę pani przekonywał, ale wiosną nad morzem jest bardzo przyjemnie. Niech pani spokojnie pomyśli i da mi znać. – Trener skłonił się uprzejmie.

Mama zamknęła za nim drzwi i się zamyśliła. Czułem, że propozycja trenera zakiełkowała. Niestety.

– Kiedy ja ostatnio byłam nad morzem? – zapytała sama siebie, zupełnie nie zwracając na mnie uwagi, a po chwili odpowiedziała: – Ze trzy lata temu.

Następnego dnia trener już oficjalnie zakomunikowałnam na treningu, że jedziemy na międzynarodowy turniej piłkarski na Pomorze, a dokładnie do Wejherowa. Mają być zespoły z Warszawy, Gdańska, Poznania, Wrocławia i nawet z zagranicy.

– Doborowe towarzystwo i dobre warunki – powiedział. – No i morze. Dobrze wam zrobi świeże morskie powietrze – dodał.

– Trenerze? – zapytał nieśmiało Pępek. – Ale Wejherowo raczej nie jest nad morzem...

– Wejherowo nie, ale tam będziemy trenować i grać, a mieszkać – w bardzo ładnym hotelu w Rewie, a Rewa jest już nad morzem. No może dokładnie nad Zatoką Pucką, ale to prawie jak morze.

– A hotel ile ma lat? – wypalił Mesio, a wszyscy buchnęli śmiechem na wspomnienie willi u wdowca z ostatnich wakacji.

– No, kochani, hotel jest nowy, wygodny i nad samą wodą. Do tego ma basen i siłownię – uspokoił nas pan Kazimierz. – Z okna będziecie mogli oglądać wschód słońca.

– Czemu akurat wschód? – zdziwiłem się i zaraz ugryzłem się w język.

– Bo akurat będziecie wstawać na poranny jogging po plaży, panowie – powiedział trener i podkręcił wąsa, co oznaczało, że bardzo mu się spodobał pomysł budzenia nas o świcie.

– Mietek, a kto w końcu z nami jedzie oprócz trenera? – szepnął mi na ucho Ronek.

– Nie wiem. Trener pytał moją mamę, ale nic mu nie odpowiedziała. Przynajmniej przy mnie.

– Szkoda, że twoja babcia nie chce jechać. W Białych Błotach było z nią wesoło. – Ronek szturchnął mnie porozumiewawczo w bok.

– Nie wiem, czemu się tak uparła. Nic nam nie chce powiedzieć.

– No, fakt. Trochę to dziwne, ale twoja mama też jest spoko – zamknął temat Ronek.

A ja tylko wzruszyłem ramionami, bo nie do końca mi się uśmiechało to rozwiązanie. Wiadomo, kocham mamę i takie tam, ale co innego być razem w domu, a co innego jechać z nią na turniej. Już sobie wyobrażam, jak na każdym kroku będzie mnie pouczać: „Mietek, czemu założyłeś brudną koszulkę?”, „Mietek, a umyłeś zęby?”, „Mietek, dokończ zupę!”. Mietek, to, Mietek, tamto. I to wszystko przy kumplach... Aż się wzdrygnąłem. Ale co robić? 

Jak powiem, żeby nie jechała, to będzie jej przykro. Trzeba czekać. Może się jednak nie zdecyduje, w końcu nic mi nie powiedziała...

– No i mam dla was dobrą wiadomość – przerwał moje rozmyślania trener. – Tym razem pojedzie z nami mama Mietka, pani Ania. Właśnie do mnie zadzwoniła, że może w pracy wziąć parę dni wolnego, więc się z nami zabierze. Nie muszę wam chyba tłumaczyć, że macie się jej słuchać tak samo jak i mnie? – Trener popatrzył na nas tym swoim groźnym spojrzeniem, które miało znaczyć: „Nie będę dwa razy powtarzać”.

– No to już wiesz. – Ronek znów dał mi kuksańca i głupio zarechotał.

– Stary, nie zazdroszczę – odezwał się Pępek. – Tym razem to sobie nie poszalejesz. Mamusia patrzy... – Przyłożył dwa palce do oczu, a później skierował je w moją stronę.

– Spadaj, patałachu – odpaliłem tylko, bo nie chciało mi się z nimi gadać.

No i w ten sposób straciłem dobry nastrój.

Nie znoszę surferów

Wyjechaliśmy w czwartek. Turniej miał trwać od soboty do poniedziałku. Mama bardzo się przejęła swoją rolą. Szczerze – aż za bardzo. Pytała mnie co chwila, a to o to, co chłopaki lubią jeść, który jest najgrzeczniejszy, na którego trzeba uważać i w ogóle. Zupełnie jakby zbierała informacje do jakiejś kartoteki. Jeszcze nie wyjechaliśmy, a ja już miałem dość. Dobra strona zaangażowania mamy była taka, że postanowiła kupić mi nowe korki, bo stwierdziła, że to wstyd, aby syn opiekunki grał w tak zniszczonych butach.

Pociąg do Gdyni Głównej mieliśmy o 7.30. Punkt 7.00 wszyscy sterczeliśmy już na peronie, zupełnie nie wiadomo, po co. Ja spakowałem się w moją małą walizkę, za to mama przyciągnęła za sobą dwa razy większą.

– Mamo, czy ty jedziesz na pięć dni, czy na miesiąc? – rzuciłem.

– Oj tam... tak rzadko gdzieś wyjeżdżam, że trudno mi było się zdecydować, co zabrać. A pogoda też taka jakaś nie wiadomo jaka, więc trzeba być przygotowanym i na słońce, i na deszcz... – Mama trochę się zmieszała.

– Dobra, spoko. Tylko żeby nie było, że ja mam ci tę walizkę ciągnąć.

– Jasne, synku. Sama sobie poradzę. – Pogładziła mnie po włosach.

– A! I jeszcze jedno. Ustalmy to sobie od razu na początku – zacząłem poważnie.

Mama otworzyła szerzej oczy.

– Nie mów mi, co mam robić, nie zwracaj mi ciągle uwagi, nie głaszcz mnie po włosach, nie klep mnie po plecach i w ogóle najlepiej mnie nie dotykaj, a jeszcze lepiej: nie zauważaj. Znaczy się przy kolegach i trenerze – uzupełniłem. – I absolutnie, pod żadnym pretekstem mnie nie całuj! – wyrzuciłem z siebie. – To obciach.

Mama otworzyła usta i już miała coś powiedzieć, ale wtedy głos z megafonu poinformował nas, że pociąg wyjątkowo odjedzie z peronu czwartego, więc wszyscy złapali za swoje walizki i pobiegliśmy do przejścia podziemnego.

Podróż minęła nam szybko. Najpierw byliśmy porozrzucani po kilku przedziałach, ale po jakimś czasie ludzie, którzy z nami jechali, zaczęli przenosić się do innych przedziałów. Zupełnie nie wiem dlaczego.

– Biedacy, dali radę wysiedzieć z wami tylko godzinę, a my będziemy musieli aż pięć dni, prawda, pani Aniu? – Trener puścił oko do mamy.

W Gdyni byliśmy o czasie. Wyszliśmy na przystanek autobusowy pod dworcem, a stamtąd ruszyliśmy autobusem do samej Rewy.

– Patrz, Mietek, ale czad! – krzyknął do mnie Pępek. – Zobacz, jakie maszyny do rozładunku statków.

Faktycznie, w dole stały olbrzymie kontenerowce, z których wielkie dźwigi zdejmowały kontenery.

– Ale to ogromne! – ekscytował się Pępek. – Mógłbym być kapitanem takiego statku. Weź zobacz, jak oni tu wpływają tymi kolosami. Normalnie na centymetry muszą ustawić te giganty.

– Może zacznij od nauki pływania, kapitanie – zgasiłem go, bo Pępek zawsze jest pierwszy do unikania basenu.

Później autobus zaczął się wspinać na wzgórze, krążyliśmy jakimiś małymi uliczkami, aż w końcu wyjechaliśmy na drogę do Rewy. Po dwudziestu minutach zobaczyliśmy morze dokładnie przed sobą. Kiedy autobus dojechał prawie do wody, skręcił w prawo, w drogę wzdłuż plaży. Przylepiliśmy nosy do szyby, żeby wszystko dokładnie obejrzeć.

– Ekstra! O, patrzcie, ktoś się kąpie. Ale czad! – Chłopaki się ekscytowały, zupełnie jakby pierwszy raz w życiu widzieli morze.

– Patrzcie tam! – krzyknąłem.

W oddali widać było dziesiątki kolorowych latawców, które szybko przesuwały się na niebie tuż przy plaży.

– Zobaczcie, one ciągną ludzi! – zauważył Mesio.

– To się nazywa kitesurfing, głąbie – zaszpanował Ronek i zrobił minę, jakby co weekend surfował w Rewie, a nie siedział z nami na boisku pod blokiem.

– No, panowie, wysiadamy! – krzyknął do nas trener, kiedy autobus dojechał na przystanek. – Dalej pójdziemy na nogach.

Kluczyliśmy wąskimi uliczkami, aż doszliśmy do ścieżki biegnącej wzdłuż plaży. Po lewej stronie była zatoka, a po prawej kawiarenki i budki z rybami, i szkoły windsurfingu. Szliśmy jeszcze kawałek, aż dotarliśmy do hotelu.

– Wow! – wyrwało się Mesiowi. – To się nazywa miejscówka!

– Mówiłem, że się wam spodoba. Bardzo przyjemne miejsce – powiedział trener wyraźnie z siebie zadowolony, bo to on tym razem wybrał noclegi, i podobno nawet przez Internet, ale nie do końca w to wierzę.

Faktycznie. Podczas tego wyjazdu nie było niespodzianki. Hotel był otwarty, basen działał, a miła pani w recepcji już na nas czekała.

– Witam serdecznie – powiedziała z uśmiechem na nasz widok. – Jak minęła podróż?

– A dziękuję, dziękuję! – Trener szeroko się uśmiechnął. – Nad wyraz dobrze, jak na taką grupę młodzieży – dodał.

– Mają państwo pokoje na najwyższym, drugim piętrze. Proszę, tu są klucze. – Pani wyłożyła je na blat i dodała: – Młodzież może już pobiec na górę, a pana poprosiłabym o wypełnienie tych formularzy. Na drugim piętrze są też goście z Francji, zdaje się, że również na turniej piłkarski w Wejherowie, a na pierwszym piętrze dziewczęta z Wrocławia i chłopcy z Poznania. Będziecie więc mieli towarzystwo. – Pani znów się do nas ładnie uśmiechnęła. – Na parterze jest restauracja, siłownia i basen.

– Jakie tu wszystko wspaniałe – westchnęła mama. – Nigdy nie byłam w takim ładnym hotelu.

– Powiem pani, że ja też jestem miło zaskoczony. Póki co wszystko idzie idealnie. – Trener pokiwał głową. – Aż za idealnie – dodał już do siebie i chrumknął.

Byliśmy bardzo ciekawi, jak wyglądają nasze pokoje. Po przygodzie z willą u wdowca, w której wylądowaliśmy podczas wakacji, bardzo chcieliśmy znaleźć się w fajnym, wygodnym pokoju bez pająków, starych trzeszczących szaf i metalowych szpitalnych łóżek. Popędziliśmy więc na górę i... pokoje były fantastyczne. Wszystko nowiutkie i pachnące, ale najlepszy był widok! Z naszego piętra widać było prawie całą zatokę. W oddali na wodzie dryfowały małe, kolorowe kutry. Mama była w pokoju z Amelką, ja z Pępkiem i Mesiem, Ronek z Kasim, Nejmak z Wiktorkiem, a trener sam. W sumie zajęliśmy pięć pokoi.

– Ale ekstra, co, Mietek? – Pępek szczerzył się do mnie.

– Patrz tam, to chyba Półwysep Helski, no nie?

– Taki wyjazd to ja rozumiem – przytaknąłem i pobieg­liśmy zobaczyć, jak chłopaki się rozłożyły.

Później całą chmarą zbiegliśmy na parter, gdzie miał być basen. I wiecie co? Był! I to bardzo fajny. Co prawda bez zjeżdżalni, ale za to z jacuzzi.

– O! Kolejni sportowcy – zagadnął nas niski, starszy pan o ziemistej cerze, z miotłą w ręce. – To pewnie zainteresuje was też siłownia, co, chłopaki? Lećcie tu w lewo, za rogiem jest wejście. Tylko niczego nie poniszczyć i słuchać się instruktora!

– Tam? – Wskazałem palcem.

– Jo! Przecież mówię – rzucił i zabrał się do czyszczenia korytarza.

Ruszyliśmy do wskazanego wejścia. Ronek szarpnął drzwi i wparowaliśmy do środka. Znaczy się Ronek wparował, a za nim Mesio i Pępek. Ale po chwili zastygli jak słupy soli, a my z Kasim i Amelką wylądowaliśmy na ich plecach.

– Co z wami? – wrzasnąłem i wtedy zrozumiałem, dlaczego tak wyhamowaliśmy.

W siłowni byli jacyś kolesie. Na oko – starsi od nas i jacyś tacy... no nie wiem.

– Salut!1 – Jeden z nich machnął do nas ręką i wyszczerzył wielkie, białe zęby.

– Że co? – burknąłem.

– On chyba mówi do nas: „cześć” – szepnął mi na ucho Pępek.

– Aaa...

– Hi guys!2 – wypaliłem jakby nigdy nic.

Przez głowę przeleciało mi całe stado scenek z anglika – dialog na poczcie i w restauracji, no i historyjka o potworze z Loch Ness, ale... zupełnie nie te, które mogłyby się teraz przydać, więc przez kilka sekund stałem z otwartą buzią, szukając w niej języka.

– No to... Bye!3 – uratował mnie Mesio z wdziękiem drwala. Zatrzasnęliśmy drzwi i jeszcze szybciej niż w tę stronę popędziliśmy do trenera.

– Ale obciach – wydusiłem z siebie na schodach. – Zachowaliśmy się jak jakieś skończone głąby. A ja jak jakaś oferma.

– No, fakt – potwierdził Mesio. – Pan Grzyb nie byłby z ciebie dumny. – Walnął mnie łapą w plecy. A ja pomyślałem, że nasz anglista akurat teraz bardzo by nam się tu przydał. – Mietek, jeśli ci kolesie będą na naszym turnieju... – zaczął Mesio.

– To co? – Spojrzałem na niego zaciekawiony, bo dało się wyczuć w jego głosie, że coś mu chodzi po głowie.

– To... czarno to widzę – dokończył i zrobił dziwny gest, jakby pokazywał dużą, stojącą na ogonie rybę.

– O co ci chodzi? – zapytałem.

– No... znaczy się... wiesz... – I znów machnął łapami. – Bo oni są megadobrze zbudowani, wysocy, silni i... no wiesz...

– Co „wiesz”? – Próbowałem załapać, o co mu chodzi.

– Przystojni jak normalnie jacyś zawodowcy – wyrzucił z siebie z wyraźną ulgą.

– Aaa! O to ci chodzi! – Machnąłem ręką. – Co się przejmujesz. To nie pokaz mody, tylko normalny turniej. Wygrywa ten, kto lepiej gra w piłkę, a nie ten, kto ma ładniejszy uśmiech – powiedziałem, ale nie wiedzieć czemu, zacząłem się zastanawiać, jaki sam mam uśmiech. W sumie nigdy na to nie zwracałem uwagi.

Na szczęście nie traciliśmy więcej czasu na te rozmyślania, bo przerwał je trener:

– No, panowie, rozpakować ciuchy i schodzimy na obiad. Stołówka na parterze, koło recepcji – zagrzmiał, wskazując laską kierunek. – Macie piętnaście minut.

Dobre jedzenie poprawiło mi humor. Jednak najbardziej spodobało nam się to, że sami sobie nakładaliśmy, oczywiście – to, co chcieliśmy. Każdy brał tacę i szedł wzdłuż stołu z ciepłymi daniami, zupami, sałatkami, sosami i deserami. Totalny odjazd! Kiedy rzuciliśmy się w kierunku frytek i nuggetsów, naszą radość ostudził trener, który z jakiegoś powodu stał akurat przy frytkach.

– To mają być sportowcy?! – wrzasnął na nas spod swych sumiastych wąsów. – Jeśli myślicie, że będziecie się tu żywić jak skończone gamonie, to się grubo mylicie. Ale już mi po warzywa! Bez warzyw nie ma frytek – dodał, a na potwierdzenie tego podniósł wyżej swoją laskę.

– Bez rybki też nie ma frytek – dorzucił skrzekliwym głosem pan sprzątający i jakby tego było mało, zagrodził nam drogę do nuggetsów. – Świeże rybki, prosto z kutra. Osobiście rano z Mechelinek przywiozłem – powiedział już do trenera.

Nie było wyjścia, z dwoma dziadkami nie ma co zadzierać. Bez słowa cofnęliśmy się po marchewki, brukselki, buraczki i rybę, na co trener tylko uśmiechnął się pod wąsem, wyraźnie zadowolony ze swoich metod wychowawczych. Tylko Amelka nie ustawiła się w kolejce po frytki. Na talerzu miała rybę, ryż i warzywa.

Po obiedzie mogliśmy wreszcie zaszyć się w swoich pokojach. Jednak my z Pępkiem postanowiliśmy jeszcze trochę pomyszkować po hotelu. Pobiegliśmy więc na koniec korytarza, gdzie mieszkali nasi sąsiedzi z Francji. Musiało ich nie być w pokojach, bo panowała tam cisza. Za to za rogiem zauważyliśmy drzwi z napisem: „Taras widokowy”. Były otwarte! Kilkoma susami pokonaliśmy schody i naszym oczom ukazał się megawidok.

– Wow! Ekstra! – pisnąłem.

– No, super! – potwierdził Pępek i rozdziawił buzię. – Ej, patrz! Normalnie ścieżka w morze! Ale czad!

Faktycznie. Nasz hotel był na samym końcu lądu, po prawej i po lewej stronie rozciągała się woda, ale najlepsze, że przed nami plaża zamieniała się w piaszczystą ścieżkę, która wiła się hen daleko w morze.

– Ciekawe, czy można tam pójść – zastanawiałem się na głos.

– No... – Pępek kiwnął głową. – I ciekawe, czy jak idzie fala, to nas stamtąd nie zmiecie – dodał.

– Zbiórka, chłopcy – usłyszeliśmy z dołu głos mojej mamy, która najwyraźniej miała już ochotę na pierwszy spacer po plaży. Po pięciu minutach wszyscy byliśmy przed hotelem. Trener z mamą już na nas czekali i gawędzili ze starszym panem z miotłą.

– Chłopcy, to jest pan Ludwik, odpowiada tu za porządek, a prywatnie jest ojcem właściciela – powiedział do nas trener, wskazując na pana, dzięki któremu ominęły nas nuggetsy. – Pan Ludwik wie wszystko o okolicy i chętnie wam opowie o tutejszych zwyczajach i legendach.

– Zna też język kaszubski – dodała z podziwem moja mama.

– Oj tam, oj tam. – Pan Ludwik machnął ręką. – Człowiek jest stary, to i wie to, czego jeszcze nie zapomniał – burknął i splunął czymś pod nogi.

– Ty, Mietek, co on tak ciągle żuje? – szepnął mi na ucho Ronek.

– A bo ja wiem. Może jakieś suszone ryby albo co. Cuchnie na kilometr.

– No to idźcie, już idźcie. – Gospodarz przegonił nas miotłą. – Tylko nie śmiecić mi na plaży i nie straszyć mew, bo nogi powyrywam z... – Ale tego, skąd nam je wyrwie, już nie powiedział, a zamiast tego znów czymś splunął pod nogi.

– Dziwaczny typ – skomentował Mesio.

Na plaży było zupełnie pusto. Za to nad cyplem, który widzieliśmy z okna, unosiło się kilkanaście kolorowych latawców.

– Ależ one piękne – zachwyciła się mama. – Na studiach próbowałam pływać na desce, ale później jakoś nie było okazji.

– Może pani tu spróbuje? – zagadnął mamę trener.

– Jeszcze czego, mama jest za stara – uciąłem temat, żeby nie narazić się na komentarze kumpli.

Mama spojrzała na mnie zdziwiona.

– No bo... ten... chodziło mi o to, że mogłabyś sobie coś zrobić. No bo wiesz, to trzeba umieć. No, w sensie... trzeba wiedzieć, jak trzymać te wszystkie sznurki, żeby się w nich nie poplątać i w ogóle – pogrążałem się na dobre.

– Niech się pani nie przejmuje. – Trener puścił porozumiewawczo oko do mamy. – Młodzi najchętniej pozamykaliby swoich rodziców w domach, żeby im nie robili wstydu przed ludźmi. Taki wiek, co zrobić.

– Ale gdyby pani jednak chciała spróbować swoich sił na desce, to polecam swoje usługi – usłyszeliśmy niski męski głos tuż za nami.

Był to wysoki starszy pan (znaczy się w wieku mojej mamy) ubrany w czarną, obcisłą piankę. Powiedzieć, że wyglądał dziwacznie, to mało. Miał nie tylko długie, siwiejące, falowane włosy, ale i równie długą brodę. Gdyby nie ta pianka, wzrost, no i posępna mina, mógłby grać Świętego Mikołaja. Tymczasem właśnie wychodził z wody, taszcząc deskę i żagiel.

– Yyy... – odpowiedziała mama i głupio się uśmiechnęła.

– Tam jest moja szkoła. – Pokazał palcem w kierunku małego, białego budynku tuż przy plaży, obstawionego kajakami i deskami.

– W sumie... czemu nie... – wydukała w końcu mama.

– Mama, no weź! – próbowałem ratować sytuację, ale bezskutecznie.

– No to jesteśmy umówieni. Jestem Karol. – Facet zrobił minę, jakby już miał się uśmiechnąć, ale w ostatniej chwili się powstrzymał. – A panowie? – Wskazał na nas. – Pływać potrafią?

– O, zapewne jak śledzie – odezwał się trener. – Z tym że solone! – I buchnął śmiechem, zadowolony z własnego dowcipu, który jednak nikogo poza nim nie rozśmieszył.

– Jak chcecie, mogę was trochę podszkolić. Prowadzę zajęcia z tymi młodymi Francuzami, to mogę i z wami. Jakoś się dogadamy. Tylko uprzedzam, że lekko nie będzie. Nie lubię mięczaków i maruderów – burknął i odszedł w stronę białego domku, nawet się z nami nie żegnając.

Chwilę staliśmy i patrzyliśmy, jak oddala się od nas.

– Kolejny dziwak – podsumował cicho Pępek.

– Gbur – dodał Mesio.

– No i zaleca się do twojej mamy – prychnął Kasi, za co dostał solidnego łomota w bark.

– To wcale nie jest taki zły pomysł – odezwał się trener. – Pływanie bardzo dobrze wpływa na mięśnie, no i przyda wam się po meczach trochę relaksu w wodzie – podsumował.

– A pływać, kochani, bezwzględnie trzeba umieć – dodała mama i podniosła z piasku białe piórko.

Szczerze – ten typ wcale mi się nie spodobał. Bezczelny koleś. Nie dość, że zaczepił mamę, to jeszcze będzie nas tu łaskawie uczył pływać. A do czego piłkarzom pływanie? Niech sobie uczy swoich Francuzów. Nie znoszę surferów. No i jak można nosić taką piankę...

Skarb Wejhera

Na kolację zeszliśmy około dziewiętnastej. Sala była wypełniona po brzegi. Na każdym stoliku stały przygotowane nakrycia, ale znów mogliśmy sobie nakładać w bufecie, co chcieliśmy. Tym razem trener nie blokował żadnego jedzenia. Ruszyliśmy więc do tostów, nutelli i deserów, zadowoleni, że nam odpuścił to całe zdrowe odżywianie. Kiedy napakowaliśmy talerze, zaczęliśmy przeciskać się między stolikami do naszych miejsc.

– Oh, mon Dieu! I see you like sweets, boys4 – rzucił do nas wysoki, dobrze zbudowany pan w pomarańczowym sweterku w serek, modnych dżinsach i białych jak śnieg, bardzo drogich trampkach.

– Yyy... – Znów błysnęliśmy znajomością języków. Po czym chłopcy siedzący wokół tego przystojniaka zaczęli chichotać i coś między sobą szeptać.

Ronek popchnął mnie łokciem i bez słowa ruszyliśmy w stronę naszych stolików, gdzie już czekała na nas Amelka z talerzem pełnym sałatek.

– To ci kolesie z Francji na nasz turniej. Są w drugiej grupie. Podobno są dobrzy, tak przynajmniej mówią dziewczyny z Wrocławia. Widziały dziś ich trening – zamigała do dziadka Amelka. A do nas dodała z przekąsem: – No i dobrze się odżywiają. I nikt nie musi ich pilnować jak jakichś dzieciaków. – Prychnęła w naszą stronę.

Faktycznie, na talerzach mieli same zdrowe rzeczy, a zamiast coli – jakieś zielone koktajle lub wodę. No i Amelka znów nam dokopała.

– E tam! Zobaczymy na boisku, kto lepszy – przerwał milczenie Pępek.

– Ty, Amelka, a do kogo ty migasz? – żachnął się Ronek.

– A co to ciebie interesuje? Nie twoja sprawa – odparowała mu Amelka, wyraźnie zadowolona, że zwróciła na siebie uwagę.

– Kto to jest? – Ronek nie odpuszczał.

– Mój nowy znajomy, Louis. Jest ich bramkarzem.

– Ale... jak wy ze sobą migacie? Ty po polsku, on po francusku? – zastanowiłem się głośno.

– Co? – Amelka nie zrozumiała, bo nie patrzyła w tym momencie na moje usta.

– No, w sensie... jak to możliwe, że się rozumiecie? Wszyscy głusi migają jednym językiem?

– Oj, Mietek, durny jesteś. A wszyscy słyszący mówią jednym językiem? – Amelka przewróciła oczami.

– No raczej nie... – przyznałem.

– Migamy w ASL, czyli amerykańskim języku migowym. Głusi często się go uczą, żeby móc rozmawiać z innymi za granicą, tak jak wy angielskiego. – Amelka zabrała się do jedzenia, nawet na nas nie patrząc.

– Aaa... no jasne... – Kiwnąłem głową.

– Dobrze, że przynajmniej ktoś potrafi się dogadać z tymi Francuzami – podsumował Kasi, a my w ciszy zabraliśmy się do jedzenia.

Chociaż szczerze wam powiem, że tosty z nutellą nie smakowały tak dobrze jak zwykle.

– Co powiecie na krótki spacer po kolacji? – zagadnęła mama przy wyjściu z restauracji hotelowej.

– A nie możemy pójść na basen? Tak! Na basen! Prosimy! – piszczeliśmy.

Trener chwilę się zastanowił i w końcu machnął ręką.

– Dobrze, zapytam w recepcji, czy możemy teraz tam wszyscy zejść – rzucił w naszym kierunku i poszedł, a za chwilę pojawił się z powrotem. – Możemy iść. Na basenie jest tylko kilku gości, a młodzież zaplanowała na ten wieczór wyjścia. Będziemy mieli sporo miejsca. Zatem marsz po kąpielówki i ręczniki. Czekam na was na miejscu.

– A trener z nami nie pójdzie? – rzucił Pępek.

– No tego jeszcze brakowało... – zaśmiał się trener i poklepał Pępka po plecach.

Basen był ekstra. Oczywiście, w szatni okazało się, że Kasi wziął kąpielówki młodszego brata, a Pępek klapki swojej mamy, ale my nie z tych, co się przejmują takimi rzeczami. Najważniejsze, że mieliśmy piłkę do grania w wodzie.

Po pierwszej połowie i serwach Ronka, które kończyły się za każdym razem wielką fontanną z rozbryzganej wody (za co oczywiście mama serdecznie przepraszała innych gości), ostatnia para, która do tej pory z nami wytrzymała, szybko zabrała swoje ręczniki i w ten sposób zostaliśmy sami. No, prawie sami. Bo tymczasem zjawił się pan Ludwik z wielką miotłą, a raczej mopem do wycierania podłogi. Chodził w gumowych klapkach wokół basenu, mrucząc coś pod nosem, i wycierał rozchlapaną przez nas wodę (za co znów mama bardzo przepraszała).

– No i wypłoszyliście poszukiwaczy skarbów, śledzie jedne! – marudził pan Ludwik po wyjściu pary.

– Kogo? – zainteresowała się mama.

– Mamy ich tu na pęczki, droga pani. – Przysiadł na jednym z plastikowych, białych leżaków. Wyciągnął coś z kieszeni i włożył do ust. – Przyjeżdżają z wykrywaczami metali, starymi mapami, strojami do nurkowania i kto ich tam wie, z czym jeszcze. Ci dwoje to niby z Niemiec, ale ten jegomość trochę mówi po polsku, sam słyszałem. – Pan Ludwik zagwizdał tak głośno że wszyscy aż się wzdrygnęliśmy.

– O! Pan na boisku to i bez gwizdka by sobie dał radę – zażartował trener.

– O, co to, to nie. Ja, proszę pana, nie uznaję sportów bez wody. – I machnął lekceważąco ręką na wszystkie te sporty.

– A czego oni szukają? – wróciła do tematu mama.

– Jak mam pani szczerze powiedzieć, to, na moje oko, rozumu, szanowna pani. Rozumu i tyle. – Pokiwał głową z uznaniem dla własnych słów.

– A tak serio? – zapytał Pępek, który lubi historię i ogląda na YouTubie wszystkie te programy o zaginionych skarbach.

– Różnie. U nas, nad morzem, dla każdego coś miłego. Ci od drugiej wojny światowej to albo łażą za starymi bunkrami, zatopionymi łodziami, albo za poukrywanymi przez Niemców zrabowanymi skarbami.

– Wow!!! – wyrwało się Pępkowi, który dalej siedząc w wodzie, podłożył sobie obie ręce pod brodę i z otwartą buzią gapił się na pana Ludwika.

– Ci od Niemców uciekających z tych ziem szukają zostawionych przez nich kosztowności i innych cudów na kiju – kontynuował. – No ale najbardziej szaleni są ci od jeszcze dawniejszych czasów. Mówię wam, ci są najgorsi. Wariaci zupełni. Ech! – Pan Ludwik machnął ręką i już miał się podnosić, kiedy mama go powstrzymała.

– Ależ to ekscytujące, panie Ludwiku, proszę nie przerywać. Niech chłopcy dowiedzą się czegoś o tutejszych legendach – poprosiła mama.

– Tak, tak! Prosimy!

– No dobrze. Skoro lubicie takie bujdy, to słuchajcie. – Pan Ludwik usadowił się wygodniej w leżaku. – O Wejherze słyszeli? – zagadnął.

– Nie...

– Nic się śledzie nie przygotowały do wizyty. A mecze grają w Wejherowie. Ot gamonie – psioczył na nas pod nosem. – Otóż Jakub Wejher był założycielem Wejherowa. To powinniście zapamiętać. Był to bardzo zacny i majętny jegomość. Syn nie byle kogo, bo wojewody chełmińskiego. Pochodził z jednej z najzamożniejszych i najznakomitszych magnackich rodzin z tych ziem, znaczy się z Pomorza. Za młodu był pokojowcem samego królewicza Władysława, a później studiował na uniwersytecie we Włoszech, w Bolonii. Jednym słowem, światowy pan. Po studiach poszedł na wojaczkę. Walczył w wielu krajach, w tym na Malcie. Stąd prawdopodobnie krzyż maltański znalazł się w herbie Wejherowa. Widzieli? Nie widzieli – odpowiedział sobie sam pan Ludwik, a my tylko przytaknęliśmy. – Ano tak, w herbie Wejherowa jest taki biały krzyż maltański. Albo nawiązuje do więzi między Wejherowem a Jerozolimą, albo przypomina, że Wejher mógł być kawalerem maltańskim. Kto to wie – zastanawiał się na głos.

– A czemu z Jerozolimą? – zainteresowała się mama.

– Oj, widzę, że szanowna pani też lekcji nie odrobiła – skwitował pan Ludwik i chrząknął z niesmakiem. – Mówi się, że Wejherowo to Jerozolima Kaszub, a to za sprawą kalwarii Wejherowskiej, również ufundowanej przez Wejhera. Na okolicznych morenowych wzgórzach pobudował kapliczki męki Pańskiej. Bardzo piękne. Bardzo.

– Miał facet gest, co nie? – wtrącił się Kasi.

– No, można tak powiedzieć. Chociaż nie wzięło się to z niczego. Wypełnił bowiem daną Bogu obietnicę. Podczas jednej z licznych wypraw, w czasie wojny z Rosją, pod miastem Biała Wejher został ranny i przysypany. Wówczas obiecał Bogu, że jeśli wyjdzie z tej opresji cało, ufunduje na swoich dobrach kościół. No i stał się cud: przeżył. I tak założył pierwsze prywatne miasto na tych ziemiach, Wejherowo, i pobudował i kościół, i kalwarię. Niestety, nie pożył zbyt długo. Może osłabiła go wojaczka u boku króla Władysława IV. Wiele przeżył, i wojnę smoleńską, i potop szwedzki. Niestety, nie doczekał się męskiego następcy. Nie urodziła mu go ani Anna Elżbieta Schaffgotsch, ani Joanna Katarzyna z Radziwiłłów, z którą ożenił się po śmierci tej pierwszej. Miał dwie córki, ale żadna z nich również nie doczekała się męskich potomków.

– Wow! Dużo pan wie jak na... – wypalił Kasi.

– A co ty myślisz, śledziu jeden, że jak się z miotłą chodzi, to się nic w głowie nie ma? Lata całe turystów oprowadzałem. Wam też by nie zaszkodziło czasem coś poczytać – burknął pan Ludwik.

– Przepraszam, ja tylko tak... – bąknął zmieszany Kasi.

– Panie Ludwiku, to wspaniała lekcja historii dla nas wszystkich – zakończył niezręczną sytuację trener.

– No ale o co chodzi z tym skarbem? – zauważył trzeźwo Pępek, który pilnował głównego wątku.

– A! No tak. No bo widzicie... ci dwoje od skarbów to właśnie tacy, którzy szukają tego skarbu Wejhera. Ci szaleńcy wierzą w legendę o wielkich kosztownościach, które albo przyjechały z Wejherem z Malty, albo też były zdobyte podczas potopu szwedzkiego. W każdym razie miały to być ogromne kosztowności, dzięki którym Wejher chciał ufundować na swoich włościach jeszcze piękny klasztor dla joannitów. To była ponoć druga część jego przysięgi, co tłumaczyłoby obecność krzyża maltańskiego w herbie Wejherowa. Pierwszą część zobowiązania wobec Boga wypełnił, zakładając Wejherowo i budując kościół, a drugiej części nie zdążył, bo zmarł nagle, po krótkiej chorobie. A jako że żył w niebezpiecznych czasach walk ze Szwedami i innymi wrogami, których wtedy było bez liku, wolał ukryć skarb, tak żeby obce wojska go nie zrabowały, uniemożliwiając mu w ten sposób wypełnienie przysięgi. Tyle legenda...

– Ale gdzie mógł go ukryć? – wyrwało się Pępkowi.

– Gdzie, gdzie i gdzie... Kolejny poszukiwacz skarbów się znalazł, co? – gderał znowu po swojemu pan Ludwik. – Gdzieś tam w Wejherowie... Dość tego bajdurzenia. Wyłazić mi z tej wody, bo wam skóra zaraz zlezie – warknął i zabrał się do wycierania mopem podłogi.

– Pan ma rację, chłopcy. Raz-dwa do szatni i na górę do łóżek – zaordynowała mama.

– Niezła historia – szepnąłem do Pępka, kiedy wchodziliśmy do pokoju.

– No – przytaknął. – A wiesz co? Ja bym schował taki skarb tam, gdzie nikt nie będzie go szukać.

– No to raczej oczywiste, tyle że konkretnie gdzie?

– A gdzie w tamtych czasach nie wypadałoby szukać? – Pępek spojrzał na mnie wyczekująco.

– No... nie wiem.

– W kościele, baranie. A jeszcze bardziej w klasztorze albo... w grobowcu... – Pępek zawiesił głos i znacząco pokiwał głową. – Mówię ci, wśród trupów nikt by nie szukał. Nie wypadało. Obraza boska czy jakoś tak.

– Bo ja wiem – zamyśliłem się. – A gdzie ten Wejher jest pochowany?

Pępek wyciągnął telefon, coś wpisał i po chwili podniósł na mnie swoje duże, niebieskie oczy.

– W podziemiach klasztoru, który ufundował.

Krypty

– Ależ piękny dzień! – Mama przeciągnęła się na hamaku zawieszonym przed hotelem.

– Cudowny! – zgodził się trener.

– To jaki mamy plan? Bo spacer po plaży to raczej punkt obowiązkowy, prawda?

Trener podrapał się w brodę i podniósł swoją krzaczastą brew.

– No cóż, musimy trochę potrenować, a zatem wypada podjechać do Wejherowa, żeby zobaczyć stadion. Podobno jest bardzo ładnie położony, na jednym z tych wzgórz, w pobliżu kalwarii, o której opowiadał wczoraj pan Ludwik.

– O! To wspaniale. Może więc połączymy ruch ze zwiedzaniem? – zaproponowała w swoim stylu mama.

– Tak! Tak! – podłapaliśmy.

– Trenerze, zobaczmy ten klasztor, który zbudował ten Wejher – rzucił Pępek.

– Klasztor? A od kiedy wy się interesujecie sztuką sakralną? – zdziwiła się mama.

– No... ten... Pępek lubi historię – podrzuciłem w ostatniej chwili.

– W sumie czemu nie. – Trener podkręcił wąs i zerknął na nas podejrzliwie. – No, muszę powiedzieć, że babcia by się ucieszyła – dodał już pod nosem.

W drodze na przystanek autobusowy minęliśmy właściciela szkoły windsurfingu. Znów miał na sobie czarną piankę, ale tym razem niósł wielki latawiec i tysiące sznurków.

– Na mecz? – zagadnął nas bez tracenia czasu na jakieś „dzień dobry”.

– Nie. Dziś tylko rozpoznamy teren. Trening na stadionie Gryfa i trochę zwiedzania Wejherowa – odpowiedział trener uprzejmiej, niż się należało.

– Dobry plan. To wpadnijcie do klasztoru i zapytajcie tam o ojca Jarka. To mój stary znajomy. Może oprowadzi was po podziemiach i kryptach. Ostatnio są zamknięte dla zwiedzających, ale może zrobią dla was wyjątek. Dzieciaki lubią takie klimaty, co? – I spojrzał, nie wiedzieć czemu, w naszą stronę.

– To w nich pochowany jest Wejher? – Pępek nie wytrzymał.

– Tak, on, jego żony i czworo dzieci. A w każdą rocznicę swojej śmierci, czyli dwudziestego pierwszego lutego, jego duch wychodzi samotnie na kalwarię szukać skarbu ukrytego przed Szwedami. Podobno widać wtedy słabe światło, którym oświetla sobie w nocy drogę. Ale biada temu, który mu przeszkodzi w tej wędrówce. Zniknie ze świata żywych i słuch po nim zaginie, a jego umęczony duch będzie się odtąd snuć nocami po mrocznych wejherowskich lasach. Taki los spotkał już wielu mieszkańców Wejherowa, szczególnie tych najbardziej ciekawych i pazernych, którzy chcieli, idąc za duchem Wejhera, odnaleźć słynny skarb. – Surfer puścił oko do mojej mamy i poszedł w stronę morza.

– Brr... co za typ. Aż mnie ciarki przeszły – wydukał Ronek.

– Nieźle nas wkręca, co? – powiedziałem pewniej, niż się czułem po tym dziwnym monologu.

– Piękne te tutejsze legendy. Już nie mogę się doczekać wizyty w tym klasztorze. To może być ekscytujące – zamknęła temat mama, odprowadzając wzrokiem ekscentrycznego surfera, co wcale mi się nie spodobało.

Kiedy dotarliśmy w końcu do Wejherowa, prosto z dworca PKP poszliśmy w stronę rynku.

– Podobno na samym rynku jest jakaś megafajna lodziarnia – rzucił Mesio, jak zawsze dobrze poinformowany w sprawach jedzenia.

– Ja nie jem słodyczy. – Ronek się nabzdyczył.

– Ja też nie – dodałem.

– Dobra, spoko, widzę, że przechodzimy na francuską dietę... – nadął się Mesio.

– O, patrzcie! Tam jest jakiś pomnik – zauważył Pępek.

Faktycznie, na samym środku rynku, na wysokim postumencie, stał wielki facet w rozwianej pelerynie i wysokich butach.

– Jak dla mnie to wygląda trochę jak Batman – skwitowała Amelka.

– Ale wolałbym go nie spotkać w nocy na swojej drodze – dorzucił Kasi.

– No, fakt. Nieźle przypakowany i ma ze trzy metry – zauważył Mesio.

– Głupi jesteś. – Pępek popukał się w czoło. – Pomniki zawsze są większe niż ludzie, których przedstawiają.

– Wcale nie. Bo pomnik Małego Powstańca jest mały – kłócił się Ronek.

– Powstaniec jest mały, a nie pomnik – wściekł się Pępek, który ma różne dziwactwa, w tym lubi pomniki.

– Dobra, chłopaki, wyluzujcie, co za różnica – próbowałem załagodzić. – Jeśli facet miał ze trzy metry, to będzie miał największą trumnę w okolicy. Może zaraz ją zobaczymy. Znaczy się – jak nas wpuszczą do tych podziemi – dodałem.

– I to jest dobry pomysł – zamknął temat trener. – Maszerujemy do klasztoru – zarządził, a my grzecznie poszliśmy za nim.

Ja prawie ani raz nie zerknąłem w stronę lodziarni, o której mówił Mesio. Prawie.

– Szczęść Boże! – powiedziała mama na widok chudego franciszkanina w brązowym habicie.

– Witajcie, wędrowcy! Wy chyba nietutejsi? Turyści? – zagadnął nas od razu braciszek.

– Piłkarze. Przyjechaliśmy na turniej – odpowiedziała mama. – A przy okazji chcemy trochę pozwiedzać...

– No i taki surfer, znaczy się pan Karol z Rewy, powiedział, żebyśmy poszukali ojca Jarka, to on nas wpuści do grobowca Wejhera – wystrzelił Pępek jak z karabinu.

– Ha, ha, ha! – roześmiał się zakonnik. – Surfer z Rewy, powiadacie? No to musi chodzić o naszego Jarka, z całą pewnością. – Franciszkanin pogrzebał w kieszeni, wyciąg­nął telefon i wybrał numer. – Jarku, gości masz. I weź od razu klucze od podziemi... Tak, tak, już czekają.

Po chwili przyszedł do nas wysoki, barczysty i szeroko uśmiechnięty zakonnik. Zupełnie nie przypominał znanych mi zakonników.

– Witam serdecznie! – przywitał nas, pobrzękując kluczami. – Od Karola? Co u niego? Widzieliśmy się w sobotę na kajtach – rzucił, nie czekając na naszą odpowiedź. – Cudnie wiało. Idealny wiatr do latania. Całe Trójmiasto ruszyło nad zatokę, ale kiedy dojechali, to już było po wietrze. Ha! Dobrze jest blisko mieszkać!

– To ksiądz... yyy... znaczy się, ojciec pływa na tych latawcach? – zapytałem, bo jakoś nie mogłem sobie tego wyobrazić.

– Jasne, że pływam. To świetna zabawa. Sami musicie spróbować. – I przybrał taką postawę, jakby właśnie złapał wiatr. Po czym wyprostował się i mrugnął do nas porozumiewawczo.

– Dobrze, że twoja babcia tego nie widzi. Boby się zdziwiła. – Mesio zachichotał.

– Idziemy! – krzyknął zakonnik.

Kiedy weszliśmy do podziemi, w twarz uderzyły nas chłód i dziwny zapach. Ni to kurzu, ni to stęchlizny. Zrobiło się też cicho. Słyszeliśmy tylko szuranie naszych butów i oddechy tych, którzy szli za nami.

– Uwaga na głowy, za zakrętem będzie niski strop – ostrzegł nas ojciec Jarek, a sam zgiął się niemal wpół, co wcale nie przyszło mu z trudem. – Kościół powstał w latach tysiąc sześćset czterdzieści osiem do tysiąc sześćset pięćdziesiąt. Nie wiadomo dokładnie, od kiedy chowano tu zmarłych. Podziemia są pod całym kościołem. W sumie jest pięć krypt i nawet sto szczątków, ale kto wie, ile jeszcze pochowanych jest na przykład pod ołtarzami. Podczas jednej z renowacji nagle posadzka się osunęła i zobaczyliśmy... no wiecie. Tak, tak, w kościele chowano zasłużonych dla Wejherowa, więc w każdym stuleciu były takie pochówki. 

No ale tu najważniejsza jest krypta rodziny Wejherów. To ona was tu sprowadza, prawda? – zapytał franciszkanin i odwrócił się w naszą stronę. – Oto i ona. – Wskazał małe i niskie pomieszczenie, w którym stało obok siebie kilka trumien, a na wprost nas krzyż i dwie małe trumienki. – Legenda głosi, że trumna Wejhera wisi na dwóch złotych łańcuchach, ale jak widzicie, to nie jest prawda. To zwykła trumna ozdobiona jedynie drewnianą koroną.

– I wcale nie za duża, więc raczej nie miał trzech metrów – zauważył trafnie Pępek.

– W tamtych czasach ludzie byli znacznie niżsi od nas. Zdradzę wam w tajemnicy, że szczątki Jakuba włożone są do metalowej trumny ze szklanym okienkiem na wysokości twarzy. Gdybyście tam zajrzeli, zobaczylibyście zmumifikowaną twarz naszego fundatora.

– Nie, nie, dziękujemy... – powiedziałem za wszystkich, na wypadek gdyby naszemu wesołemu zakonnikowi wpad­ło do głowy, aby nas dopuścić do tego widoku.

– Tak, tak, bardzo dziękujemy – poparła mnie mama, która zrobiła się dziwnie blada.

– No to zapraszam do krypty rodziny Przebendowskich, a dalej do krypty, w której pochowani są zakonnicy i dobroczyńcy. – Ojciec Jarek opowiadał o kolejnych rodach rządzących miastem, a nam robiło się coraz zimniej.

– A co z tym skarbem? – wystrzelił Kasi jak filip z konopi.

– A to ciekawe, że o to pytasz – zainteresował się nasz przewodnik. – Dosłownie wczoraj oprowadzałem kogoś, kto zapytał dokładnie o to samo.

– Może jakiś poszukiwacz skarbów. Podobno wielu ich tu przyjeżdża – wtrącił trener.

– No, nie wiem. Wyglądał raczej na turystę lubiącego sport, bo miał na sobie czarny dres. No i mówił z takim śmiesznym akcentem. Zupełnie jak Polak długo mieszkający za granicą.

– I co mu ojciec powiedział? – dopytałem, żeby wrócić do tematu skarbu.

– Że wielu już było takich, co szukali. I historycy, i samozwańczy poszukiwacze skarbów, ale nikt jeszcze nic nie znalazł, więc raczej te historie to trzeba między bajki włożyć – odpowiedział franciszkanin i znów szeroko się do nas uśmiechnął, pokazując rząd białych i równych zębów. A ja, nie wiedzieć czemu, akurat w tym momencie wyobraziłem go sobie, jak walczy z wiatrem i falami, próbując okiełz­nać kajta. – A tu mamy małą izbę muzealną – wyjaśnił ojciec Jarek, kiedy weszliśmy do kolejnego pomieszczenia. – W tych gablotach jest wiele przedmiotów znalezionych w grobie Wejhera i jego żon. Na przykład szkaplerz i grzebień Jakuba, różaniec jego żony czy medalion złożony z nim do grobu. O! Tu wszystko to zobaczymy. – Stojąc w drzwiach do krypty, wskazał nam gabloty.

Przez chwilę wpatrywaliśmy się w przedmioty.

– Ale tu nie ma jednej rzeczy – zauważył Mesio.

– No fakt, czegoś chyba brakuje – potwierdził Pępek.

Ojciec Jarek zrobił krok w naszą stronę, co przy jego wzroście oznaczało, że już był przy gablocie.

– Co mówicie? Niemożliwe! – Złapał się za głowę. – Brakuje medalionu Wejhera! – wykrzyknął. – Wychodzimy! Natychmiast! Trzeba wezwać policję!

I tak droga powrotna zajęła nam zdecydowanie mniej czasu niż wejście do podziemi. Mówiąc wprost – wybiegliśmy z nich, jakby nas ktoś gonił.

– No to ładna heca, nie ma co – skomentowała mama, kiedy już staliśmy przed kościołem. – Biedny ojczulek. Będą mieli tu teraz urwanie głowy – dodała.

– Nic to. Wycieczka historyczna zakończona. Teraz czas na trening, panie i panowie – powiedział trener i ruszyliśmy w stronę parku, za którym miało być wejście na stadion. Okazało się jednak, że to wcale nie tak blisko i kiedy w końcu przeszliśmy przez duży park, w którym aż szkoda było nie pozjeżdżać na linie (co trochę nam też zajęło), zrobiliśmy się strasznie głodni. – Nie wiem jak wam, ale mi burczy w brzuchu – zakomunikował trener.

– Mnie też – potwierdziłem.

– I mnie, i mnie! – Chłopacy dla wzmocnienia przekazu zrobili miny, jakby cierpieli z głodu od tygodnia.

– No to, panie i panowie, wyciągajcie telefony i namierzajcie jadłodajnie – zdecydował trener.

– Że co? – Nie załapałem.

– No restauracje, bary i takie tam – doprecyzował pan Kazimierz.

Sokole oko Amelki okazało się szybsze niż nasze wyszukiwarki i po chwili trafiliśmy do baru „Kaszubska Misa”. Niestety większość stolików była zajęta przez jakieś dziewczyny, i już mieliśmy się wycofać, kiedy jedna z ich opiekunek wstała i podeszła do trenera.

– Przepraszam, jeśli się mylę, ale czy pan jest tym... – zaczęła, na co Amelka przewróciła oczami, Mesio znacząco chrząknął, a my wymieniliśmy spojrzenia, po czym prawie chórem odpowiedzieliśmy:

– Tak, to jest Kazimierz Nizinny, były trener reprezentacji Polski.

– Oj, przepraszam za młodzież, oni po prostu często są świadkami takich pytań, stąd ta niegrzeczna reakcja. – Mama wyraźnie zaznaczyła słowo, które było bardziej skierowane do nas niż do tej pani.

– Jasne, rozumiem, nie ma sprawy. – Pani machnęła ręką i wskazała na podopieczne jedzące pizzę. – Mam to samo z dziewczynami. Aniołki to to nie są. Taki wiek, wiadomo. W każdym razie jestem zaszczycona. Wychowałam się na pana sukcesach. Znaczy się, tata mi pokazywał wszystkie najważniejsze mecze, a później na AWF-ie nawet pracę o panu pisałam. – Pani się zarumieniła, a trener jeszcze wyżej podciągnął swoją siwą brew.

– A pani z Wejherowa? – zapytała mama.

– Nie, przyjechałyśmy z Wrocławia na turniej piłkarski. Jestem trenerką dziewczyn. Przepraszam, nie przedstawiłam się. Zuza. Zuza Nowak.

– No to chyba bierzemy udział w tym samym turnieju – odezwał się w końcu trener. – Na stadionie Gryfa, tak?

– Tak, tak, właśnie stamtąd wracamy po porannym treningu. Zostałybyśmy dłużej, ale przyszli ci Francuzi i zrobiłyśmy im miejsce.

– A tak, wczoraj spotkaliśmy ich na stołówce w hotelu – wtrąciła się mama.

– To państwo też w Rewie? Co za zbieg okoliczności. Cudownie! Tata oszaleje, jak mu powiem, że pana poznałam. Można selfie? – I pani Zuza, nie czekając na zgodę, wyciągnęła telefon, przysunęła się do trenera i pstryknęła focię. Brew pana Kazimierza zawędrowała na sam środek czoła, co raczej nie wróżyło dobrze tej znajomości, ale pani Zuza o tym nie wiedziała.

– Proszę siadać, dostawię parę krzeseł – przerwała nam rozmowę właścicielka baru.

– Ale spontaniczna ta Zuza. – Mama szturchnęła trenera, na co on tylko przewrócił oczami.

Jedzenie było pyszne. Towarzystwo też spoko. Dziewczyny wcale nie zadzierały nosa i znały się na piłce. „Aż przykro będzie im jutro dać bęcki na meczu” – pomyślałem.

– Spoko te dziewczyny, co nie? – Mesio mnie szturchnął.

– Mogą być, a co? – burknąłem.

– Ta czarna Iga, gra u nich na napadzie, ładna, nie?

– Może być, a co?

– Bo pyta, jak masz na imię. – Mesio kopnął mnie pod stołem w piszczel, aż krzyknąłem z bólu, ale czułem, że czerwony robię się wcale nie na nodze, tylko na buzi, więc szybko zasłoniłem się grzywką i zmieniłem temat.

Droga na stadion okazała się niezłym treningiem. Faktycznie boiska były nieźle położone, ale dotarcie tam na piechotę było jednak słabym pomysłem. Szliśmy przez las, a później na sam szczyt wzgórza.

– Chyba musimy się dogadać z tymi dziewczynami i jutro podjechać tu jakimś busikiem – zadecydował trener, łapiąc oddech podczas dziesiątego postoju.

– No, raczej – przytaknęliśmy, opierając dłonie na kolanach i ciężko dysząc.

– O, jaka ładna kapliczka! – Amelka pokazała palcem w stronę małego białego budyneczku.

– Moglibyśmy zrobić sobie taki trening kardio i potruchtać po tych wzgórzach od kapliczki do kapliczki, co nie? – wypalił Kasi, ale zabiliśmy go spojrzeniem. – No co? Ja tylko tak z luźną propozycją – zaczął się tłumaczyć.

– Patrzcie, Francuz tak robi – krzyknął Mesio.

– Gdzie? – Nie wiedzieliśmy, o co mu chodzi.

– O tam! Na wzgórzu!

Faktycznie. Po drugiej stronie doliny, trochę niżej od nas, stała jedna z kapliczek. Zza krzaków na pierwszy rzut oka nie było jej widać, ale kiedy je trochę odsłoniliśmy, ukazała się nam jak na dłoni. Trener Francuzów – ten sam, który nam zrobił przytyk do słodyczy – zbiegał właśnie ze wzgórza w kierunku tej kapliczki.

– Niezłą ma kondycję. Piękne tempo – zauważył Kasi.

Kiedy dobiegł do kapliczki, nagle się zatrzymał, wyjął coś z kieszeni i zaczął się siłować z drzwiami. Po chwili zamek puścił i drewniane skrzydła otworzyły się na oścież. Francuz wszedł do środka i zamknął za sobą.

– No proszę, koneser sztuki. Francuzi to jednak cenią piękno – skomentował trener pod nosem.

– A nam ojciec Jarek nie dał klucza od kapliczek – rzuciła Amelka z przekąsem.

– Może przez tę hecę z medalionem, kto wie – wtrąciła się mama. – Zresztą po tych kryptach nie miałabym już ochoty na kolejne ciemne i zimne miejsca.

Kiedy dysząc, weszliśmy na szczyt wzgórza i w końcu dotarliśmy do stadionu, na murawie ćwiczyli tylko Francuzi. Druga grupa chłopców właśnie zbierała się do wyjścia.

– Wiesz co, Kasi? Miałeś rację z tym treningiem kardio – odezwał się trener. – Chyba musimy to na stałe wprowadzić do naszej rozgrzewki.

Boiska były spoko, murawa też. Obok trybun mieliśmy przebieralnie i takie tam. Nawet woda była dla nas przygotowana. Przywitał nas uśmiechnięty pan z sumiastym wąsem. „No – pomyślałem – zaraz rozpozna trenera i znów się zacznie: Coś takiego! Ale zaszczyt! Tak mi miło!”.

– Witam kolejną drużynę – Orły Nizinnego, tak? – zapytał, patrząc w zeszyt.

– Zgadza się – przytaknął trener.

– Tego Nizinnego? – zapytał pan z wąsem, a ja miałem ochotę odpowiedzieć, że nie tego, ale zupełnie innego, ale się powstrzymałem, bo mama dałaby mi burę. Pan spojrzał na trenera i szeroko się uśmiechnął. – No tak! Słyszałem, słyszałem, że pan sobie hobbistycznie chłopaków trenuje. No to witamy w Wejherowie!

Uff, tym razem obyło się bez tych wszystkich ochów i achów. Szybko zrzuciliśmy bluzy i ruszyliśmy na trening. Francuzi przywitali nas bezpiecznym: „Hi!”5, na co odpowiedzieliśmy tym samym plus machnięcie ręką. Tylko Amelka zaczęła znów gadać, znaczy się migać z tym swoim Louisem. Ronkowi się chyba to nie bardzo podobało, bo co chwila zerkał w ich stronę z naburmuszoną miną.

– Fajnie, że ma nowego kolegę i ćwiczy język – szepnęła mi na ucho mama, co wcale mi się nie spodobało, bo w miejscach publicznych miała zachowywać bezpieczny dystans. – Wy też się powinniście przełamać i spróbować z nimi porozmawiać. Oni pewnie wcale świetnie nie mówią po angielsku – dodała.

– Mama, weź no! – uciąłem tę rozmowę, bo Amelka właśnie biegła w naszym kierunku.

No a trening... mówiąc krótko – cienko to wyglądało. Byliśmy już tak zmordowani marszem, że trudno nam było dać z siebie wszystko. A ci Francuzi obok też nie ułatwiali nam zadania. Chcąc nie chcąc, zerkaliśmy w ich stronę. A trzeba powiedzieć, że było na co popatrzeć. Zupełnie nie było po nich widać zmęczenia. Zasuwali jak automaciki. No i to przyspieszenie... Jak startowali, to aż trawa leciała spod korków.

– Mają moc, co? – rzucił w moją stronę Wiktorek podczas truchtu.

– Okaże się na turnieju – odparłem lekceważąco, ale w sumie zgadzałem się z nim.

A nasz trener, jak to trener, zamiast od razu pozwolić nam grać, zamęczał nas nudną rozgrzewką i znów powtarzał to swoje: „Grunt to przygotowanie organizmu do wysiłku”. Później przeszliśmy do ćwiczeń doskonalących technikę, o których trener z kolei mówi, że są tak ważne dla młodego piłkarza jak fundament dla domu.

– Jak ty prowadzisz piłkę, Mietek? – huknął na mnie pan Kazimierz, kiedy przy slalomie potknąłem się o własne nogi.

– Przepraszam, trenerze, to ze zmęczenia po tej wspinaczce – burknąłem pod nosem.

– Nie myślcie o niebieskich migdałach, tylko się skupcie na moich poleceniach – powiedział i przewrócił oczami, jakby już nie miał do nas sił. – Nejmak! Uderzasz wewnętrzną stroną stopy!

Ku mojej radości pan Kazimierz szybko skupił uwagę na kimś innym, a ja mogłem spokojnie zerkać w stronę Francuzów. Na szczęście (tak, wiem, to nieładnie tak mówić) im też zdarzały się niecelne podania, słabe kiwki, a nawet totalne skuchy. Fajne było to, że jak któremuś coś nie wyszło, to zaraz inny klepał go po plecach albo się do niego uśmiechał, a nie warczał.

„W sumie nie są tacy źli” – pomyślałem podczas wyskoków, które oczywiście musieliśmy i tego dnia robić.

1 Cześć! (fr.)

2 Cześć, chłopaki! (ang.)

3 Pa! (ang.)

4 O mój Boże! (fr.);Widzę, że lubicie słodycze, chłopcy (ang.)

5 Cześć! (ang.)