Mieszkanki Socjalistycznego Klasztoru - Ewa Skopińska-Różewska - ebook + książka

Mieszkanki Socjalistycznego Klasztoru ebook

Skopińska-Różewska Ewa

2,0

Opis

Lekka, zabawna i ciekawa opowieść o czasach mało znanych i prawie zapomnianych.

Lata 50. ubiegłego wieku były dla wielu latami trudnymi, smutnymi i bardziej godnymi zapomnienia niż zapamiętania. Dla żyjących w nich młodych ludzi były to jednak najlepsze lata ich młodości, pierwszych miłości i prawdziwych przygód. O tym jaka ta młodość w tych latach była doskonale mówi powieść Ewy Skopińskiej-Różewskiej, Mieszkanki Socjalistycznego Klasztoru.

Wspomnienia trzech młodziutkich studentek medycyny, spisane ręcznie w połowie XX wieku, odkopane wśród pożółkłych, pamiętających tamte czasy papierów, przepisane podczas trwającej na świecie pandemii i wydane właśnie w formie książki, w wesoły sposób opisują te niewesołe lata. Codzienne życie w akademiku, stresujące sesje egzaminacyjne, szalone studenckie imprezy i niezapomniane wakacyjne wyprawy, które przeżywają główne bohaterki pokazują, że młodość – bez względu na czasy, w których przyszło jej rozkwitać – rządzi się swoimi prawami.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 206

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,0 (1 ocena)
0
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Opieka redakcyjna

Agnieszka Gortat

Redaktor prowadzący

Monika Bronowicz-Hossain

Korekta

Słowa na warsztatBarbara Borszewska

Opracowanie graficzne i skład

Marzena Jeziak

Projekt okładki

Aleksandra Sobieraj

Autorzy zdjęć:

Roman Wójcik (IV strona okładki i strony 9 i 13)Katarzyna Wrembel-Wargocka (strony 195, 201, 206, 207, 213)Pozostałe zdjęcia z archiwum autorki

© Copyright by Ewa Skopińska-Różewska 2022© Copyright by Borgis 2022

Wszelkie prawa zastrzeżone

Wydanie I

Warszawa 2022

ISBN 978-83-67036-28-3

Wydawca

Borgis Sp. z o.o.ul. Ekologiczna 8 lok. 10302-798 [email protected]/borgis.wydawnictwowww.instagram.com/wydawnictwoborgis

Druk: Partner Poligrafia

SPIS TREŚCI

Podziękowania 7

Opowieść 1Joanna. Nauka, brydż i miłość 9

Rozdział 1. Zamiast wstępu 11

Rozdział 2. Z pamiętnika Joanny 17

Rozdział 3. Mieszkanki czwartego piętra 23

Rozdział 4. Sobota w Akademiku 29

Rozdział 5. Wieczorny nalot 53

Rozdział 6. Joanna zdaje anatomię 57

Rozdział 7. Adam i Alina 63

Rozdział 8. Joanna o miłości (z pamiętnika Joanny) 71

Rozdział 9. Stołówka w Tivoli 73

Rozdział 10. Kolacja w pokoju 416 83

Rozdział 11. Zabawa w Tivoli 89

Rozdział 12. Brydż jest dobry na wszystko, brydż łagodzi obyczaje 105

Opowieść 2Alina. Bezkaje – szkoła przetrwania 115

Rozdział 1. Wyprawa 117

Rozdział 2. Bezkaje 129

Rozdział 3. Pierwsze obozowisko 135

Rozdział 4. Zbyszek dołącza do szczepu Bezkajów 145

Rozdział 5. Wąglik 153

Rozdział 6. Drugie obozowisko 163

Rozdział 7. Choroba Heinego-Medina 173

Rozdział 8. Dzień ostatni 181

Opowieść 3Kasia. Pamiętnik Nabuchodonozora Paxa 189

Rozdział 1. Pierwsze wodowanie 191

Rozdział 2. Ekipa się powiększa 201

Rozdział 3. Czarcia Wyspa 217

Podziękowania

Przede wszystkim dziękuję Romanowi Szpetmanowi i jego córce Natalii, którzy odszukali mnie po latach i zmotywowali do opracowania i publikacji moich młodzieńczych rękopisów!

Dziękuję Zosi Skopińskiej i Danusi Różewskiej, które uwierzyły we mnie i gorąco zachęciły do tej pracy.

Dziękuję Kasi Wrembel-Wargockiej i Romkowi Wójcikowi za piękne zdjęcia.

Szczególne podziękowania należą się Piotrowi Witkowskiemu za serdeczne wsparcie i nieocenioną pomoc na wszystkich etapach przygotowywania książki począwszy od przenoszenia rękopisów na komputer, za rady, celne uwagi krytyczne i czas poświęcony na poprawki moich tekstów.

Dziękuję całemu zespołowi wydawnictwa Borgis, a szczególnie redaktor prowadzącej, pani Monice Bronowicz-Hossain, za cierpliwość i poświęcenie wiele czasu mojej książce.

OPOWIEŚĆ 1

Joanna. Nauka, brydż i miłość

Motto

Sermo est argenti, auri silentium est

(Słowo jest srebrem, lecz milczenie złotem)

 

ROZDZIAŁ 1

Zamiast wstępu

W latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku istniał w Gdańsku pewien żeński Dom Akademicki zwany potocznie Socjalistycznym Klasztorem. Znajdował się we Wrzeszczu, na końcu ulicy Roosevelta (później przechrzczonej na Karola Marksa), a dalej za nim były w tych czasach tylko pola i łąki, którymi można było dojść aż do morza, choć spacer to był długi i nieczęsto mieszkanki Akademika zapuszczały się na te pustkowia, pomijając oczywiście letnią sesję egzaminacyjną, kiedy to spędzało się dnie całe na dzikiej plaży z błogą i senną nadzieją, że wiedza medyczna przeniknie sama z siebie z podłożonych pod głowę i oprószonych piaskiem podręczników…

W Socjalistycznym Klasztorze mieszkały studentki Gdańskiej Akademii Medycznej.

Czasy to były trudne i co tu gadać, dość paskudne! W zniszczonym wojną kraju wschodni sąsiad siłą wprowadzał system totalitarny. Młodzież już w szkole uczona była nowej „moralności socjalistycznej”, nowych „socjalistycznych” sposobów na życie.

Wybijano nam z głowy i serca religię, nazywając ją „opium dla mas”. Kazano donosić na rodziców i sąsiadów, czy w tajemnicy nie słuchają Radia Londyn, czy nie mają „reakcyjnych” poglądów… Karmiono nas wspaniałymi hasłami w rodzaju „wojna o pokój” czy „internacjonalizm” – ale na szczęście dla nas robiono to w tak głupi i prymitywny sposób, używając do tego półanalfabetów (wicie, rozumicie, towarzysze…), że tylko najgłupsi z nas mogli wziąć to za dobrą monetę.

Wyjścia teoretycznie były trzy, ale praktycznie dwa – udawać, że się w to wszystko wierzy, wkręcić się w szeregi „aktywistów” i czerpać z tego wymierne korzyści lub powiedzieć sobie, że żyjemy na małej, prywatnej wyspie i staramy się nie widzieć tego morza pokrytego brudną i śmierdzącą pianą, które nas otacza, nie przyjmować do wiadomości jego istnienia. Starać się nie rzucać w oczy i za żadną cenę nie dać się sprowokować do rozmów na tematy polityczne. Nosić stare sukienki, a ładniejsze ciuchy ukrywać pod starym, przetartym, gumowanym płaszczem przeciwdeszczowym…

W tych czasach, moi drodzy, nie było jeszcze nawet płaszczy ortalionowych, co gorsza, nie było również rajstop i kobiety nie nosiły spodni, chyba że pracowały jako murarki czy traktorzystki. Przepraszam, jedna z naszych bohaterek, Kasia zwana Kajtkiem, nosiła czasami spodnie narciarskie!

To właśnie drugie wyjście wybrała większość mieszkanek naszego Socjalistycznego Klasztoru, stąd też nie spodziewajcie się, że w tej powieści pojawią się poważniejsze wątki polityczne, ponieważ stanowi ona coś w rodzaju pamiętnika kilku osób i została napisana właśnie w tych trudnych czasach, kiedy nikomu z nas nie śniło się, że ten otaczający nas koszmar i wszechobecna głupota skończą się jeszcze za naszego życia, a obawialiśmy się też, że nasza pisanina może przypadkiem dostać się w niepowołane ręce.

Zapisane wyblakłym atramentem pożółkłe ze starości bruliony leżały zapomniane przez sześćdziesiąt siedem lat i doczekały się przeniesienia treści na komputer i próby opracowania jej do druku.

Trzecie wyjście – próba zmiany otaczającej nas rzeczywistości – praktycznie nie wchodziła w grę… Ci, co tego próbowali, byli szybko i brutalnie karceni i nie mieli szans na dalszą naukę, a represje obejmowały również ich rodziny.

Tragizm tej sytuacji pogłębiał fakt, że byliśmy bardzo młodzi – ja, zaczynając studia, nie miałam jeszcze skończonych siedemnastu lat – i nie mieliśmy natury buntowników. Wprost przeciwnie. Jako pokolenie, którego dzieciństwo naznaczyła wojna, zniszczenia, gruzy, chcieliśmy coś tworzyć, budować. Byliśmy z natury praworządni i okazalibyśmy się wspaniałym materiałem na społeczników przez duże „S”. A musieliśmy się tego wyrzec, bo ONI nie potrzebowali takich ludzi i prędzej czy później wylewali nam na głowę kubeł zimnej wody, po którym wszystkiego się nam już odechciewało. Tak, czuliśmy wyraźnie ten podział – ONI i MY… ONI zdawali sobie jednak sprawę z faktu, że młodzież pozbawiona religii przestaje bać się piekła i trzeba dać jej inne straszaki. Wprowadzili więc pojęcie „moralności socjalistycznej” i narzucili nam ostre rygory obyczajowe. Miejsce spowiedzi zajęły publiczne „samobiczowania” zwane składaniem samokrytyki przed kolektywem. Nie było mowy o koedukacyjnych domach akademickich. W domu, o którym będzie mowa w dalszym ciągu tej opowieści, mężczyźni mogli składać wizyty w godzinach 18.00–20.00 i to tylko w niektóre dni tygodnia. Nadzorowały ten dom dwie panie. Jedna – pani profesor, klinicystka, starsza, religijna, panna. Druga – towarzyszka profesor, nauczająca marksizmu i ekonomii politycznej na Akademii Medycznej, podobno, jak plotka głosiła, była aktorka z Leningradu i morfinistka, choć nie daję za to głowy. Robiły naloty, każda we własnym zakresie, w godzinach wieczornych, co mieszkankom przysparzało wielu utrapień, jako że narzucone rygory nie były na ogół przestrzegane.

I tak żyłyśmy w zakłamaniu, co innego myśląc, co innego mówiąc i co innego robiąc. Homo sovieticus.

Nie można jednak chodzić po błocie i nie ubrudzić sobie nóg – czasy te odcisnęły na nas swoje piętno! Stałe ukrywanie swoich myśli i prawdziwych poglądów na temat otaczającej nas rzeczywistości weszło nam w krew; żal, że nie możemy szczerze i otwarcie dawać z siebie społeczeństwu wszystkiego, na co byłoby nas stać, gdyby nam pozwolono żyć normalnie, przerodził się w zgorzknienie, cynizm, stany depresyjne.

Ale to wszystko było później. We wczesnych latach pięćdziesiątych, które opisują te opowieści, byliśmy jeszcze weseli, choć biedni, i staraliśmy się stworzyć sobie własny świat, w którym nie istniało słowo „polityka” i należało unikać słowa „wojna”. O tym, jak dalece działał ten mechanizm „wyparcia” polityki z naszej alternatywnej rzeczywistości, może świadczyć fakt, że w mojej opowieści nie ma ani słowa o śmierci Stalina, która nastąpiła właśnie w tym okresie. Byłyśmy bardzo młode, studia, jak już wspomniałam, zaczynało się w wieku siedemnastu lub osiemnastu lat, co było w dużym stopniu wynikiem powojennej reformy oświaty likwidującej gimnazja oraz licea i powstaniem szkoły jedenastoklasowej. Żyło się wyłącznie teraźniejszością. Większość z nas pochodziła z tradycyjnych rodzin nazywanych przez nowy reżim „inteligencją pracującą” i słowo „bolszewik” budziło w nas od dziecka przerażenie. Nigdy też nie zapomnę widoku kilkunastu żołnierzy niemieckich uciekających na moście w Krakowie przed dwoma czerwonoarmistami – do Krakowa uciekłyśmy z Mamą i z Babcią po Powstaniu Warszawskim, przedtem Mama uciekła z obozu w Pruszkowie, w którym ją uwięziono po Powstaniu – była łączniczką AK. Ja miałam wtedy dziewięć lat.

Ale dosyć tych wspomnień, teraz oddaję głos Joannie, zwanej przez przyjaciół Anką, i Alinie, zwanej przez przyjaciół Alik, które opowiedzą nam o problemach codziennego życia studentek medycyny i ich przyjaciół w Socjalistycznym Klasztorze i poza nim.

ROZDZIAŁ 2

Z pamiętnika Joanny

W starym prosektorium panował gwar nie do opisania, jakkolwiek oficjalnie wszelkie rozmowy podczas ćwiczeń były surowo zabronione. Niestety! Nie udawało się asystentom Zakładu Anatomii Prawidłowej utrzymywanie karności w zespole blisko trzystu studentów (tyle sztuk liczył drugi rok Wydziału Lekarskiego), dla których trzygodzinne zajęcia w prosektorium stanowiły niezastąpioną okazję wyżycia się towarzyskiego.

Niska, długa sala umieszczona w suterenach, przesiąknięta wszechobecnym zapachem formaliny, oświetlona jest światłem jarzeniowym, które nadaje twarzom szczególny odcień – między zielenią i fioletem. Zamkniętych drzwi prosektorium strzeże Blady Szymek – osobistość znana i na tym terenie wszechmocna. Jak łatwo się domyślić, jest on woźnym Zakładu, który to urząd piastuje z godnością i zamiłowaniem. Jest również dobrym patriotą i co za tym idzie, intensywnie popiera państwowe monopole – pewnie dlatego często ma niepewne ruchy i mętny wzrok…

Tego dnia Blady Szymek był wyjątkowo trzeźwy. Z głęboko filozoficzną miną ostrzył skalpele (za drobną opłatą złoty pięćdziesiąt), zezując ukradkiem w stronę ściennego zegara. Dochodziła godzina piąta. Od wszystkich stołów kierowały się ku zegarowi znudzone spojrzenia mówiące bardzo wyraźnie: „Boże, żeby już prędzej!”.

Nagle gwar przycichł. Rozmowy urwano w pół słowa, wszyscy zgrupowali się przy stołach i pogrążyli z lepiej lub gorzej udanym zainteresowaniem w grubych, beznadziejnie grubych tomach „Anatomii” Bochenka. Od stołu do stołu wieść niosła: „Przyszedł profesor, jest wściekły!”.

Niespodziewane wtargnięcie profesora zaskoczyło mnie w drugim końcu sali, gdzie kupowałam bilet na piątkowy koncert i plotkowałam z koleżankami. Pomknęłam szybko do swego stołu, potrącając każdego, kto mi stanął na drodze. Oczywiście! Jak zwykle miałam pecha. Przy stole zastałam profesora, który znęcał się nad Marianem i Leszkiem, jako że prawie wszyscy, którzy powinni być przy naszym stole, byli dzisiaj nieobecni. Sąsiednie stoły starały się nam dopomóc w robieniu sztucznego tłoku, ale po sprawdzeniu listy i tak wyszło na jaw, że obecni są dzisiaj tylko Zapolska (czyli ja), Rogowicz i Michalak. Musiałam się długo tłumaczyć, dlaczego nie było mnie przy stole, a tu jeszcze nasz asystent, doktor Lisicki, mój wróg osobisty, uśmiechnął się złośliwie i aby dopełnić miary mego poniżenia, rzucił od niechcenia:

– No, pani Zapolska w ogóle mało interesuje się preparatem…

– Co pani preparuje? – spytał profesor tonem nie wróżącym niczego dobrego.

– Jamę brzuszną, panie profesorze. – Rzuciłam błyskawiczne spojrzenie na preparat, którego dzisiaj w ogóle nie ruszyłam. Właściwie doktor ma rację… Rzeczywiście nie przykładam się zbytnio do preparowania. Chociażby tylko jemu na złość będę musiała wziąć się do roboty.

– Kto preparuje z panią? – zapytał profesor, patrząc na mnie wyblakłym, złym wzrokiem.

– Wacewicz, Karasińska i Bąk – odpowiedziałam szybko. – Ale dzisiaj nieobecni… chorzy! – wyjaśniłam, uprzedzając pytanie profesora.

– No, mniejsza z tym! – Profesor machnął ręką i przystąpił do przeglądu preparatu. Długimi, astenicznymi palcami w gumowych rękawicach odgarniał jelita, rozprostowywał krezkę, mrucząc przy tym półgłosem:

– Mesenterium… dobrze… arkady… czyścić, jeszcze czyścić… żołądek… no, ostatecznie… A to co???

– Co, panie profesorze? – spytałam przestraszona wyrazem oburzenia, jaki ukazał się na jego twarzy.

– Gdzie jest arteria colica sinistra? Dlaczego pani ją wycięła?

Milczałam. Cóż mogłam na to odpowiedzieć? Rzeczywiście, myślałby kto, że to takie ważne – jakieś cienkie naczynie krwionośne zagubione w tkance tłuszczowej – szukałam jej wczoraj, ale zabrakło mi cierpliwości i wycięłam cały tłuszcz, wyrwałam z pasją te ohydne żółte strzępy, których było stanowczo za dużo na naszych zwłokach. Widocznie razem z tłuszczem wycięłam i arterię…

Doktor Lisicki uśmiechał się złośliwie, on jest doprawdy podły!

W milczeniu i z godnością przyjęłam wyrzuty profesora. Tymczasem całe prosektorium podawało od stołu do stołu wiadomość: „Stary ruga Ankę Zapolską jak burą sukę!”.

Po wyjściu profesora podniosła się wrzawa. Siedziałam zła z drugim tomem „Anatomii” Tonkowa na kolanach – alternatywnym źródłem wiedzy o anatomii jamy brzusznej, łatwiejszym do zapamiętania dzięki bardziej literackim niż w „Bochenku” opisom topografii narządów, w stylu: Po spotkaniu z moczowodem nasieniowód zakręca nieco ku tyłowi…Ani myślałam zabierać się do preparowania.

– Ale stary był dzisiaj wściekły! – powiedział z przekąsem Marian.

Marian to jeden z najsympatyczniejszych ludzi, jakich znam, niski, wesoły, ostrzyżony na jeża i bardzo zdolny (do wszystkiego).

– Nic się nie martw! – pocieszał mnie. – Zapomni twoje nazwisko, do egzaminu jeszcze trochę czasu, a dziadzio na pewno cierpi na zanik pamięci!

Poczciwy Marianek! Cóż, kiedy jego argumenty nie trafiały mi do przekonania. Trzeba się zacząć uczyć, bo naprawdę może być źle.

Dla rozrywki postanowiłam sobie przypomnieć kolejność kości nadgarstka – jedna z naszych koleżanek, Alina Kotowicz, obdarzona talentem literackim, ułożyła taką bajeczkę ułatwiającą jej zapamiętanie. Zaraz, jak to szło?… Aha, chyba tak: Jest noc. Na niebie świeci księżyc (os lunatum). Na jeziorze płynie łódka (os naviculare), w łódce siedzi mnich (os triquetrum) i wiezie na plecach worek grochu (os pisiforme). Za nim gonią dwaj zbójcy – (multangulum major) i (multangulumminor). I nad głową biednego mnicha (os capitatum) zawisł straszny hak (os hamatum).

Coś to chyba niezbyt gramatycznie, ale pocieszające, że pamiętam…

– Koleżanko Zapolska, pięknie pani reprezentowała swój stół! – Usłyszałam nagle za swoimi plecami i zerwałam się z miejsca, potykając o stołek, a drugi tom Tonkowa huknął o podłogę.

Za mną stał doktor Lisicki, bardzo zadowolony z efektu, jaki wywołała jego uwaga. Leszek i Marian pochylili się nad preparatem, aby ukryć uśmiech. Powszechnie było wiadomym, że doktor Lisicki prześladuje mnie z niewiadomych powodów.

Złośliwi twierdzili, że kocha się we mnie beznadziejnie, co oczywiście było czystym nonsensem, ponieważ jak ogólnie wiadomo, doktor jest zażartym antyfeministą… Tak czy owak, faktem jest, że przy każdej okazji dokucza mi okrutnie, a na kolokwiach pyta o takie rzeczy, których nawet profesor nie wymaga.

– No i na co pani czeka? – spytał doktor, wpatrując się we mnie wzrokiem bazyliszka (a ma te ślepia całkiem niebrzydkie… ciekawe, czy gra w brydża?). – Czemu pani nie preparuje?

Bez słowa wzięłam skalpel i pęsetę i podeszłam do stołu. Właściwie nie warto było już niczego zaczynać – dochodziła szósta. Dla świętego spokoju zaczęłam czyścić jakąś tętnicę.

„Och, jak to dobrze, że jutro nie ma prosektorium!” – pomyślałam z ulgą.

Blady Szymek splunął na osełkę, naostrzył ostatni skalpel, hałaśliwie wytarł nos i otworzył szeroko drzwi prosektorium. Momentalnie zaroiło się przy kranach z gorącą wodą, jednostajny dotąd gwar zamienił się w głośną wrzawę.

– Nie macie sznurka? Dajcie kawałek sznurka!

Wszyscy szukali czegoś do związania preparatów. Szybko uciekłam, pozostawiając chłopcom troskę o związanie zwłok. Niech się męczą, ja już dziś miałam za swoje. Zostawiłam teczkę na stołku i pobiegłam myć ręce. Jak zwykle liczyłam na czyjeś dobre serce, bo nie brałam nigdy mydła i ręcznika.

– Krysiu, pożycz mydła!

Nie czekając nawet na odpowiedź, chwyciłam mydło i zaczęłam tak manipulować, aby w kłębowisku rąk nawzajem się odpychających od strumienia wrzątku moje ręce znalazły się najwyżej.

– Co za bezczelna niewiasta! – krzyknął Jurek Karłowicz, którego najsilniej popchnęłam.

– A fe, wstyd, żeby dziewczynki tak się pchały – zawtórował mu inny przedstawiciel płci brzydkiej.

– Wybacz, Jureczku – powiedziałam i uśmiechnęłam się czarująco do Karłowicza. – Chcę cię nauczyć, abyś był dżentelmenem i ustępował kobietom…

Wytarłam ręce o czyjś względnie czysty fartuch (mój jest już nieludzko brudny) i przytknęłam je do nosa. Fuj! Chyba do końca życia będę wonieć formaliną.

– Czy przewidujesz, że ktoś cię dzisiaj pocałuje w rękę? – spytała złośliwie Baśka Zaręba, przechodząc obok mnie.

– Oczywiście! – odpowiedziałam zaczepnie i skierowałam się do wyjścia.

Na dworze sypał śnieg; wielkie, mokre płatki topniały pod naciskiem butów i zamieniały okolicę gmachu Anatomii Prawidłowej w obrzydliwe, grząskie błoto. Białe poduszeczki zasłaniały numery tramwajów. Ósemka, która dojeżdżała w pobliże naszego Domu Akademickiego, uciekła mi sprzed nosa. Zdecydowałam się iść kawałek piechotą. Maryna, moja współlokatorka z Akademika, wolała czekać na następną ósemkę – nie odczuwała potrzeby ruchu i była w ogóle w złym humorze. Poszłam wolno w stronę przystanku przy Teatrze Miniatura szeroką, pełną starych lip aleją Rokossowskiego. Płatki śniegu osiadały mi na rzęsach, topniały na nosie. Na tle ciemnoszarego nieba czerniały w górze, wśród nagich konarów drzew, ogromne bukiety jemioły. Po jezdni bezszelestnie przemknęło auto pokryte białym kożuchem śniegu. Psiakość! Zapomniałam zupełnie o chlebie na kolację. Jeśli nie pośpieszę się i nie dogonię ósemki, która zbliża się już od strony Akademii Medycznej, to mogą mi przed nosem zamknąć spółdzielnię.

Dogoniłam tramwaj przy Teatrze i wskoczyłam do drugiego wagonu.

– Aha, jednak jesteś! – powitała mnie Maryna.

Konduktorka wyszła na pomost.

– Kto nie płacił na tylnym pomoście?

– Miesięczny! – krzyknęłam i machnęłam jej z daleka biletem w metalowej ramce. Cofnęła się do przedziału, zasuwając drzwi za sobą.

Większość pasażerów stanowiły mieszkanki Domu Akademickiego wracające do swej przystani. Jechałam w milczeniu. Byłam zmęczona i smutna. Tyle przykrości w ciągu jednego dnia. Rano list z domu, donoszący o chorobie braciszka, później awantura o nieoddane w porę sprawozdanie i wreszcie ta historia w prosektorium… W ponurym nastroju wysiadłam z tramwaju i pobiegłam w stronę spółdzielni, ostatecznie coś jeść trzeba. W ciemności wirowały białe płatki śniegu…

ROZDZIAŁ 3

Mieszkanki czwartego piętra

Pokoje na czwartym piętrze były dwuosobowe lub trzyosobowe i były w zasadzie przeznaczone dla absolwentek. Na niższych piętrach dziewczyny mieszkały we czwórkę. Maryna i Kaśka miały jednak rozległe znajomości i udało im się załatwić dwa pokoje dwuosobowe, w których po sąsiedzku mieszkały Maryna z Joanną (zwaną Anką), w pokoju 416, i Kasia z Aliną (zwaną Alik), w pokoju 417.

Wszystkie były ładne i do siebie podobne – można by je było wziąć za siostry. Żartobliwie nazywano je czworaczkami. Jak to w tych czasach najczęściej bywało, wszystkie miały długi warkocz malowniczo upięty w kok, z którego wylatywały szpilki do włosów, lub spływający na plecy. Maryna była jasną, Joanna, Alina i Kasia – ciemnymi blondynkami. Przyjechały na studia z różnych części Polski. Joanna i Alina z Warszawy, Kasia (lwowianka) z Rzeszowa (razem z mężem lwowiakiem, który studiował architekturę na Politechnice Gdańskiej), Maryna (również lwowianka) z Wrocławia, gdzie wylądowała po wojnie z matką i bratem.

Były wysokie, zgrabne, o jasnej cerze i wszystkie miały oczy, których barwa oscylowała między błękitem i zielenią. Ubierały się bardzo skromnie w bluzki, spódnice i sweterki i nie używały na co dzień żadnych kosmetyków poza kremem Nivea. Jeśli któraś z nich szła na randkę z chłopakiem, pozostałe pożyczały jej swoje najlepsze ciuchy i uroczyście malowano jej usta włoską szminką Maryny. Była to jedyna szminka, jaką miały. Pachniała wanilią, a kolor miała ciemnofioletowy. Randki jednak nie zdarzały się zbyt często, może dlatego, że nasze bohaterki trochę onieśmielały chłopaków z Politechniki, a koledzy z roku nie liczyli się jako mężczyźni – to byli kumple, przyjaciele, którzy przychodzili na herbatę i radzili się w sprawach sercowych dotyczących najczęściej ich kontaktów z dziewczynami ze stomatologii lub farmacji.

Mąż Kasi mieszkał w męskim akademiku na Srebrzysku. Olgierd (bo tak mu było na imię) zabierał Kasię i jej przyjaciółki na zabawy i bale urządzane na Politechnice i starannie dobierał im partnerów do tańca, wyławiając najbardziej nieśmiałych i niezbyt interesujących, aby je ochronić przed demoralizacją, jak twierdził. Opowiadał im o strasznych rzeczach, jakie mogą spotkać nieostrożną dziewczynę, roztaczał wizje tak przejmująco sugestywne, że trudno było mu nie uwierzyć.

Pierwsza wyrwała się spod tej kurateli Alina i pod koniec pierwszego roku zaczęła się spotykać z Adamem, najprzystojniejszym chłopakiem z Wydziału Łączności Politechniki Gdańskiej, ku wielkiemu niezadowoleniu Olgierda.

Alina miała sny – najróżniejsze, często makabryczne, czasem prorocze. Wszyscy miewamy sny, ale nie wszyscy je pamiętamy. Ona pamiętała, może dlatego, że przed otwarciem oczu i spojrzeniem w okno starała się je dokładnie zapamiętać. Choć o tych okropnych dwóch snach o prosektorium nie starała się pamiętać, nie potrafiła się od nich uwolnić. I tak je zapisała:

Sen pierwszy

Jestem w prosektorium, na stołach zwłoki utrwalone formaliną, prosektorium wygląda jak ogromna, przeszklona weranda, na której ścianach wiją się egzotyczne rośliny. Nagle wpada kilkunastu hitlerowców w mundurach SS, zrzucają zwłoki ze stołów i na ich miejsce kładą i przywiązują sznurami nas, studentki i studentów, i zaczynają nas żywcem preparować. Nie czuję bólu, tylko przeogromny strach i krzyczę do preparującego mnie SS-mana: „Zostaw mi chociaż płuca, to może jeszcze będę żyła…” i na szczęście budzę się od tego krzyku…

Sen drugi

Jestem znów w jakimś dziwnym miejscu nieprzypominającym prosektorium, ale wiem, że to jest prosektorium. Preparuję zwłoki młodej dziewczyny, a kiedy wyjęłam już wszystkie narządy i została pusta powłoka, nagle z przerażeniem widzę, że dziewczyna otwiera oczy… i znów czuję przeogromny strach, przecież to niemożliwe, przecież ona nie może żyć w takim stanie… zarzucam jej fartuch na głowę i budzę się zlana zimnym potem…

X          X          X

Te sny wstrząsnęły Aliną, powiedziała sobie, że jeśli się będą powtarzały, zrezygnuje z medycyny. Na szczęście nie powtórzyły się, ustępując miejsca innym, jeszcze bardziej dziwacznym, ale niemającym związku z medycyną.

Na przykład kiedyś śniło jej się, że jest lwem. A kiedy indziej była rakietą kosmiczną i to był piękny sen, cudowny lot między gwiazdami. Na początku drugiego roku miała sen o Adamie, nieprzyjemny, bardzo realistyczny, jakby ostrzegawczy. Początkowo zlekceważyła ten sen, bo była chłopakiem zafascynowana, ale niebawem przekonała się, że jest innym człowiekiem, niż się jej wydawał, i zerwali ze sobą, zanim doszło między nimi do bliższych relacji.

Alina pisała wiersze i w wielkiej tajemnicy zaczęła pisać powieść – romans historyczny „Bory Turyngii”. Joanna, która również pisała wiersze (jak każda z nas w młodości!), przypadkiem zobaczyła rękopis i od tej pory pisały razem, po trzy strony każda, nawzajem uśmiercając cudzych i wskrzeszając własnych bohaterów. Obie – Alina i Joanna – od dziecka namiętnie czytały książki najróżniejszego typu, głównie wydawnictwa przedwojenne, nie tak łatwe w tych czasach do zdobycia, często znajdujące się „na indeksie”, wykluczone z lektur szkolnych jako „przeżytki literatury burżuazyjnej”, oraz nieliczne wydane w pierwszych powojennych latach. Była to literatura poważna, jak „Krytyka czystego rozumu” Emmanuela Kanta, „Płeć i charakter” Otto Weiningera, „Socjologia kobiety” Szantera i tym podobne; ale również beletrystyka, jak „W pogoni za pełnią życia” Harrisa, „Nowy, wspaniały świat” Huxleya, „Dary życia” Ludwiga, szereg biografii postaci historycznych z biografią rosyjskiej carycy Katarzyny Wielkiej na czele. Nie gardziły też kryminałami oraz lżejszą literaturą. Czytały powieści Leo Belmonta – „Kapłanka miłości” czy „Konieczność, przypadek czy wolna wola?” – i powieści Vicki Baum – „Ina: powieść” i inne. Kochały wiersze Leśmiana i jego „Przygody Sindbada żeglarza”, „Wielką Improwizację” Mickiewicza i „Balladynę” Słowackiego.

Jedna z książek Belmonta zrobiła na Alinie duże wrażenie, więc ją opisała:

Z pamiętnika Aliny

Dzisiaj do trzeciej rano czytałam „Konieczność, przypadek czy wolna wola?” Leo Belmonta, powieść filozoficznokryminalną. Książka godna polecenia, ponieważ zmusza do zastanowienia nad sobą. Jest pełna sprzeczności i to jest jej największą zaletą. Znajdujemy w niej wspaniały, cięty, głęboki dowcip, sporo zagadnień z filozofii, oryginalną różnorodność form literackich, ciekawe portrety ludzkich charakterów, odrobinę patosu, który bynajmniej nie razi, pierwiastki niesamowitości, piętno fatalizmu, tragedię ściśle zespoloną z filozofią i cechy powieści kryminalnej.

Bez względu na to, jakie wrażenie Autor zamierzał pozostawić w umysłach czytelników, wydaje mi się, że z książki wynika jasno: śmierć filozofii jako takiej! Do czego doprowadza abstrakcyjne myślenie, widzimy na przykładzie bohatera – właściwie jednego z bohaterów, gdyż Belmont z mistrzowską zręcznością wprowadza prawie od pierwszych stron książki całą galerię ludzi, z których niemal każdy mógłby stać się główną postacią tej powieści.

ROZDZIAŁ 4

Sobota w Akademiku

Na drzwiach pokoju 416 wisiały dwie kartki. Na jednej widniał napis wykonany ozdobnym pismem: Maryna Zarębska, pukać 2 razy. Druga kartka głosiła: Joanna Zapolska, nie pukać ani razu. Niski, mansardowy pokoik miał swój niepowtarzalny charakter. Siatki i materace łóżek, położone na cegłach, imitowały tapczany, a zwinięta pościel tworzyła oparcia, dzięki czemu łóżka służyły i do spania, i do siedzenia. Pośrodku pokoju stał kwadratowy stolik przykryty wzorzystą serwetą, będącą własnością Maryny, na nim zaś słoik pełen gałęzi świerkowych. Nad „tapczanami” wisiały kolorowe chustki mające zastąpić makaty, ponad nimi zaś przeróżne obrazki pozbierane wśród znajomych. Jeden z nich, umieszczony na honorowym miejscu, przedstawiał złotowłose dziewczę płaczące nad górskim potokiem. Złośliwi twierdzą, że jest to wizerunek Maryny uwiedzionej i porzuconej przez okrutnego kochanka.

W normalnych warunkach w pokoju panuje nieopisany bałagan – szpilki do włosów, pończochy i atlasy anatomiczne walczą o prawo pierwszeństwa na nocnych stolikach skonstruowanych z krzeseł. Stół zawalony jest książkami i jedzeniem, z krzeseł zwieszają się spódnice i szlafroki. Jest sobota, koniec stycznia, przed paroma dniami rozpoczęły się egzaminy.

Na nieporządnie zasłanym łóżku leży Joanna i gryząc żołnierskie suchary, pogłębia swoją wiedzę w dziedzinie anatomii. Od dwóch tygodni uczy się po dziewięć godzin dziennie. Schudła, zbladła, pod oczami ma wielkie sińce, w głowie zamęt i bałagan, wszystko się kręci, wszystko się miesza, nazwy polskie i łacińskie, dziesiątki nazwisk, topografia… Ale nareszcie już za kilka dni egzamin. Najgorzej, że nie wiadomo, u kogo się będzie zdawało – pytają profesor i dwóch adiunktów – każdy z nich ma swoje „haczyki” i ulubione „koniki”… Joanna zamyka oczy i odkłada książkę. Chce trochę odpocząć. Niestety! Przeładowany mózg nie może przestać pracować, nazwy łacińskie tłoczą się w myślach wbrew woli.

„Boże! Przecież chyba umiem tę anatomię! W ciągu dwóch tygodni opanowałam ten szalony materiał, trzy tysiące stron… Czy to możliwe???” – myśli.

Już przez chwilę skłonna jest uwierzyć, że umie wszystko. Nagle podskakuje jak uderzona prądem elektrycznym!

– Żyły kończyn! Na śmierć zapomniałam o żyłach kończyn!

Gorączkowo zaczyna przerzucać kartki, wbijać do głowy nowe nazwy. Drzwi otworzyły się z trzaskiem i do pokoju wpadła Maryna.

– Dałabyś sobie spokój z tym kuciem! Wyglądasz jak wyrzygany kleik – powiedziała z troską, po czym, nucąc Domino… domino… jakie piękne są dziś oczy twoje…, zaczęła się rozbierać.

Joanna odłożyła książkę.

– Gdzie byłaś? – spytała zmęczonym głosem.

– Na giełdzie w Anatomii Prawidłowej. Dzisiaj zdawała szósta grupa, stary wściekły jak licho, oblał dziesięć osób, i tylko trzy puścił, oczywiście dostatecznie. Niech to krew zaleje!

– A adiunkci?

– U Boguszewskiego wszyscy zdali, u Karolaka trzech oblało. Ale większość zdawała dzisiaj u profesora… rany boskie, Anka, ja nie zdam tego egzaminu, jestem ostatni tuman i w ogóle wyrzucą mnie z Akademii… – Maryna zaczęła codzienną porcję lamentów.

Joanna zamknęła oczy, głos przyjaciółki dochodził jakby z oddali, tonął w świetlistych kołach i błękitnych smugach, rozpływał się w pulsującej ciemności… Leciała wysoko nad zielonymi lasami i niebieskimi wodami jezior, to było cudowne, podobne do pływania, była lekka i szczęśliwa… i nagle:

– Aniu, ty śpisz? – Głos Maryny ściągnął ją na ziemię i zmusił do miękkiego lądowania na tapczanie. Otworzyła niechętnie oczy.

– Ty znów gdzieś pędzisz? – spytała półprzytomnie.

– Ano coś chyba trzeba kupić do żarcia, a poza tym muszę odebrać pończochy od łapania oczek – odpowiedziała Maryna.

Tutaj mała dygresja: nie było jeszcze rajstop, w tych latach nosiło się stylonowe pończochy produkcji krajowej lub nylony, jeśli ktoś dostał takowe z zagranicy. Stale „leciały” w nich oczka i niektóre panie trudniły się zawodowo „łapaniem”, czy jak to też nazywano „podnoszeniem” oczek – katorżnicza robota wymagająca dobrych oczu, wykonywana ręcznie przy pomocy maleńkiego przyrządu lub specjalnej elektrycznej maszynki. Studentki rzadko mogły sobie pozwolić na kupno nowych pończoch, naprawiały więc stare w nieskończoność…

Rozmawiając z Anką, Maryna wykonywała szereg czynności, takich jak czesanie, parę min do lustra, które jak na przyrodę nieożywioną przystało, przyjęło je ze stoickim spokojem, po czym narzuciła kurtkę i umieściwszy niebieską czapeczkę na czubku strzechy złotych loków, dumy i chluby właścicielki, opuściła pokój, ale od progu jeszcze rzuciła:

– Może będziemy miały dzisiaj gości, rusz się i posprzątaj!

Anka wstała z wyrka wielce nieszczęśliwa i zabrała się do porządków. Zdążyła zaledwie pościelić łóżko, kiedy do pokoju wpadła Alina.

– Jest gorąca woda, chcesz herbaty? – zapytała.

– Dziękuję, nie mam ochoty. Na nic w ogóle nie mam ochoty – odparła ponuro Joanna. Alina przyjrzała się uważnie przyjaciółce.

– Ty chyba zupełnie zbzikowałaś od tej anatomii… przyznaj się, dlatego tak zakuwasz, bo chcesz udowodnić doktorowi Lisickiemu, że jesteś geniuszem? Czy ty aby nie jesteś masochistką? Masz może zamiar uwieść swego oprawcę?

– Zgłupiałaś??? – Na twarzy Joanny ukazał się rumieniec. – Mam go w nosie, wszystko mam w nosie i wszystkiego mam dosyć… nudzę się, beznadziejnie się nudzę… Czy ty nie odczuwasz tej beznadziejnej pustki i nudy, która nas otacza?

– Nie przesadzaj – odparła Alina. – Faktycznie, zbyt interesujące nasze życie nie jest, ale ma swoje ciekawe momenty. Wybierasz się wieczorem na zabawę? Mają przyjechać chłopaki ze Szkoły Morskiej.

– Nie, zabawy są beznadziejne, a chłopcy ze Szkoły Morskiej za młodzi… z kim pójdę?

– A cóż Zbyszek?

– Dajże spokój! Nie jestem w stanie dobrze się bawić w towarzystwie pięcioprocentowego mężczyzny i dwudziestopięcioprocentowego człowieka w jednej osobie!

Alina pokręciła głową.

– No, no… Czy to nie za ostro?

– Może i za ostro – odpowiedziała Joanna – ale on do tego wszystkiego jest jeszcze zarozumiały! Jednym słowem, posiada tysiąc zalet, których nie znam, i trzy zasadnicze wady, które znam, a które, zebrane do kupy, tworzą z ich właściciela postać nieco komiczną.

– Zapomniałaś jeszcze o jednej dosyć poważnej wadzie.

– Jakiej? – spytała Joanna.

– Braku gustu – odpowiedziała Alina.

Joanna zrobiła zdziwioną minę.

– Nie rozumiem, dlaczego?

– No, skoro kocha się w tobie…

W trakcie tej rozmowy Alina przyłączyła się do porządków i odkryła w kącie pudło pełne pustych butelek.

– A to skąd się tu wzięło? Kiedy zdążyłyście to wypić? Dziewczyny, czy wyście powariowały? – Spojrzała na Joannę z potępieniem.

– No wiesz, nie ma o czym mówić… – Roześmiała się Joanna. – Geneza tych butelek jest doprawdy bardzo niewinna… – Wyjęła z pudła ćwierćlitrową butelkę od czystej „z czerwoną kartką” (najtańsza wódka, na lepszą nie było nas stać…) i spojrzała na nią z czułością. – Pewnego wieczoru, kiedy i ty i Maryna pojechałyście już do domu na święta, przyszła do mnie Kaśka… Byłyśmy smutne… ale to tak bardzo smutne, że musiałyśmy się jakoś rozweselić… Niestety smutny nastrój pogłębił się jeszcze po wypiciu zawartości tej butelki… Kasia płakała, bo akurat pokłóciła się z Olgierdem, i koniecznie chciała jechać w nocy do jego akademika na Srebrzysko, cudem udało mi się jej ten pomysł wyperswadować. – Joanna ustawiła butelkę na podłodze i wyciągnęła następną, od polskiej produkcji owocowego wina (marki Wino). – Przyjrzyj się tej butelczynie – powiedziała. – Jakże miłe są jej opływowe kształty! Wysączyłyśmy jej boską zawartość w wątpliwym gatunku z Marynką pewnej nocy, kiedy byłyśmy smutne, ale to naprawdę bardzo smutne… Wicher szarpał oknem i gwizdał w pokoju, a myśmy piły i płakały… – Mówiąc to, Joanna wyciągnęła z pudła następną butelkę. – Ta butelka jest historyczną pamiątką! – powiedziała. – Przyniosła ją pewnego wieczoru Iza, żeby oblać swoje zaręczyny. No, a ponieważ właśnie tego dnia było mi smutno, ale to naprawdę bardzo smutno… – Joanna ustawiła butelkę koło innych. – Geneza innych jest prosta. Nasi praktyczni koledzy-medycy nie przynoszą na wszelkiego rodzaju uroczystości kwiatów w prezencie, tylko składają bardziej konkretne dowody pamięci…

W tym momencie rozległo się pukanie i do pokoju wpadła studentka trzeciego roku i młodszy asystent w Zakładzie Chemii Fizjologicznej w jednej osobie, Irena. Była bardzo wzburzona.

– Nie przeszkadzam? – spytała i niezniechęcona brakiem odpowiedzi ciągnęła dalej. – Wiecie, jeszcze nie mogę ochłonąć z oburzenia. Wyobraźcie sobie, co za historię urządziło nam znowu Ministerstwo Zdrowia.

– Co takiego? – spytała Joanna.

Irena usiadła przy stole i zaczęła bębnić palcami w blat.

– Wszystkim asystentom-studentom zabierają stypendia, a półetaty łączą i tworzą z nich etaty. Tą metodą każdy zakład będzie miał o połowę mniej asystentów płatnych.

– A co będzie z tą drugą połową? – spytała Alina.

– Druga połowa ma pracować jako wolontariusze, czyli, jak to mawiała moja babcia, za bezdurno.

– Ale kto się zgodzi pracować za darmo? Przecież to czysty nonsens… – oburzyła się Joanna.

– Właśnie o to chodzi – odparła Irena. – Urządzamy bunt, nie dadzą forsy, nie będziemy pracować. Ale z drugiej strony, nie możemy rzucić ćwiczeń ze studentami w połowie roku, to byłoby świństwo zrobione profesorom i studentom, oni przecież nie są winni temu zarządzeniu.

– To faktycznie świństwo – powiedziała Alina. – Ale kto skorzysta na tym zarządzeniu?

– Oczywiście Ministerstwo! – odparła Irena. – Budżety dla poszczególnych zakładów pozostaną te same, ale stypendia zabrane studentom-asystentom, takim jak ja, jeśli zdecydują się pracować na pełnym etacie, pójdą do kasy ministerialnej. A ty myślisz, że „stypendia premiowe dla studentów-działaczy” Ministerstwo skleci z powietrza? Teraz mam trzysta zet stypendium i trzysta zet za pracę na pół etatu. Nie wyobrażam sobie pracy na pełnym etacie, szczególnie teraz, jak rozpoczną się zajęcia kliniczne na internie i na chirurgii. Nie do pogodzenia! Nie mogę zrezygnować ze stypendium, bo jak wiecie, praktycznie żyję tylko z niego i własnej pracy… Mojej mamy nie stać na przysyłanie mi więcej niż sto zet miesięcznie… Tak więc do końca roku będę prowadzić ćwiczenia za darmo, a w przyszłym roku spróbuję znaleźć jakieś dorywcze zajęcie poza Akademią… Szkoda, bo ciekawi mnie chemia i chciałam włączyć się w prowadzone przez ten Zakład badania naukowe… A wiecie, co napisał do Ministerstwa nasz profesor?

Irena zgarbiła się, zrobiła marsową minę i powiedziała, naśladując głos profesora:

– W związku z redukcją liczby moich asystentów do połowy, zobowiązuję się zredukować liczbę studentów również do połowy… Nie chcę was martwić, ale to dotyczy waszego roku! Mój szef jest straszny. I bez takich zapowiedzi oblewa jedną trzecią studentów… I to w porozumieniu z Panem Bogiem, czego przykładem może być historia Janka Orczyka z naszego roku. Zdawał biedaczysko u niego egzamin, trwało to z godzinę, marnie mu szło, ale coś tam wiedział, choć nie do końca. Profesor w końcu powiedział, że egzamin mu zaliczy na tróję z minusem i kazał przyjść po indeks następnego dnia. A następnego dnia oddał mu indeks z wpisaną dwóją i wygłosił następującą mowę: „Drogi, kochany panie. Całą noc rozmawiałem z Panem Bogiem. Nie mogę pana skrzywdzić i zaliczyć panu egzaminu. Szewc, ślusarz, krawiec, marynarz – tyle jest pięknych zawodów. Dlaczego pan poszedł na medycynę? Ja panu zaliczę tylko pod warunkiem, że pan się przeniesie do Szczecina, tam panu może dadzą asystenturę w Zakładzie Chemii Fizjologicznej… ale w naszej Akademii nie ma pan szans!”.

– I co Janek zrobił? Przeniósł się do Szczecina??? – spytała ze zgrozą Joanna. – I dlaczego profesor ma takie złe zdanie o tamtejszym Zakładzie Chemii Fizjologicznej?

– Nie przeniósł się, w końcu zdał komisyjny w trzecim terminie i został w Gdańsku. A co do Szczecina, tam kierownikiem Zakładu jest widocznie jakiś wróg mojego profesora, podejrzewam, że mocno partyjny, a mój profesor, jak wiecie, jest wojującym katolikiem, co jest mocno nie w smak towarzyszce profesor od marksizmu… Próbowała mu zaszkodzić, ale specyfika naszej Akademii, w której przeważają znakomici, przedwojenni wileńscy i lwowscy profesorowie, roztacza nad nim parasol ochronny – oby jak najdłużej, bo jest to naprawdę mądry człowiek i chce nas nauczyć chemii.

Przez chwilę milczały. Ciszę przerwała Joanna.

– Wiecie co, baby? Skąd tu wziąć forsę? Chętnie bym zarabiała, ale jak?

– Nic prostszego – odparła Alina. – Czytałam w gazecie, że potrzebna jest kobieta do darcia pierza z gęsi, tysiąc dwieście zet miesięcznie, nie odpowiada wam?

– W Warszawie możesz dostać lepszą posadę – dodała z uśmiechem Irena. – Cztery tysiące zet miesięcznie.

– Nie wygłupiaj się! – krzyknęła Joanna.

– Jutro jadę do Warszawy! Jaka to posada?

– Palacza w prosektorium wysoko zakaźnym… miła posadka, co?

– Z tego wszystkiego trzeba chyba będzie zejść na tak zwaną złą drogę, czyli jeździć do Nowego Portu… – Zamyśliła się Irena. – No i popatrzcie, do czego Ministerstwo Zdrowia chce doprowadzić studentki medycyny…

– Trzeba nam było iść na Politechnikę – stwierdziła Joanna. – Tam studenci już na pierwszym roku mogą brać jakieś prace zlecone, kreślenia… a my? Posady higienistek? Roboty dużo, a forsy jak kot napłakał.

– Cóż, Politechnika to produkcja… – westchnęła Alina.

– A my, reprodukcja – powiedziała z przekąsem Joanna. – Medycyna doprawdy staje się mało opłacalnym rzemiosłem!

Drzwi otworzyły się z hukiem i do pokoju wpadła Maryna.

– A cóż to za grobowy nastrój? – krzyknęła. – Czy nie możecie mówić na jakiś weselszy temat? Pieniądze są – dobrze! Nie ma – drugie dobrze! Tak czy owak, prędzej czy później wszyscy zachorujemy na gruźlicę albo na raka… kto tam puka do drzwi? Wleźć! – krzyknęła w stronę drzwi, które uchyliły się i ukazały męską sylwetkę.

Był to Olgierd, mąż Kasi. Wszedł do pokoju i odezwał się w te słowa:

– Wybaczcie, miłe dziewice, że zakłócę spokój waszego pokoju. Kaśka smaży placki w kuchni i kazała mi cierpliwie czekać. Nie wyrzucicie mnie, mam nadzieję?

Nie czekając na zaproszenie, usiadł z rozmachem na niskim tapczanie-prowizorce.

– Siadaj, stary słoniu, coś taki elegancki? – spytała Maryna. Zanim zdążył odpowiedzieć, siadła obok niego Irena.

– Słyszałyśmy, Olgierdku, że zaniedbujesz Kasię… uważaj, bo będziesz miał z nami do czynienia. No, nie rób takiej obrażonej miny i opowiedz coś ciekawego.

– Właśnie chciałem wam opowiedzieć kapitalną historię – zaczął Olgierd, ale przerwała mu Joanna.

– Przepraszam, iluminutowa historia? Nastawiłam kapustę, za pięć minut może się przypalić, czy to będzie dłużej trwało?

– Nie. Historia krótka, lecz o wysokim ciężarze gatunkowym i absolutnie autentyczna. Wyobraźcie sobie następującą scenę: w jednym z zakładów Politechniki potrzebne były pęcherze rybie w dużej ilości. Adiunkt szalał, bo nigdzie nie mógł ich dostać. Jeden z dowcipnych asystentów podszedł do niego i powiedział z głupia frant:

– „Panie doktorze, czy nie można by użyć zamiast rybich pęcherzy prezerwatyw?”.

Adiunkt uderzył się w czoło, chwycił kapelusz i wybiegł z Zakładu, jak stał, bez płaszcza. Dwóch asystentów popędziło za nim. Dogonili go dopiero, gdy wpadał do apteki. I oto usłyszeli następującą rozmowę:

– „Czy są prezerwatywy?”.

– „Są…”.

– „Co za szczęście! Proszę natychmiast o dwieście sztuk!”.

– „??????”.

– „Na rachunek Politechniki! Natychmiast!”.

Żebyście zobaczyli minę tej aptekarki…

– Ładna historia, ale my tu gadu-gadu, a mnie się przypaliła kapusta!

Joanna wybiegła z pokoju. Chwilę ciszy, która nastała po jej wyjściu z pokoju, przerwało pukanie do drzwi.

– Wleźć! – krzyknęła Maryna.

Do pokoju wsunęła nos Jola, studentka pierwszego roku.

– Słuchajcie, na dole w portierni jest telefon do Kaśki. Kasia prosi, żeby odebrał go Olgierd, bo nie może teraz odejść od placków. Zejdziesz?

– A cóż mam robić, jak żona każe… – jęknął Olgierd niechętnie i zbiegł do portierni, przeskakując po dwa stopnie.

Dziewczyny natychmiast zaczęły go obgadywać. A to że jak przychodzi do Kasi z wizytą, to zawsze „potwornie głodny i zmęczony” i tylko by jadł, a ona mu dogadza, placki smaży czy inne frykasy, a on jak się naje, to kładzie się i śpi… Ale w sumie to Kaśka sama sobie winna, bo rozpuściła go jak stara panna kota!

Na dole w portierni pijany palacz (dom miał własną kotłownię) rozmawiał z portierką. Widząc zbiegającego ze schodów Olgierda, chwycił odłożoną słuchawkę i patrząc na niego złośliwie, powiedział do telefonu:

– Kaliska umarła na… hep… łóżku!

Olgierd wyrwał mu słuchawkę z ręki i powiedział do rozmówcy:

– Halo! Tu mówi mąż, Kaliski.

W słuchawce zabrzmiał ponury głos męski:

– Najpierw chcę z żoną rozmawiać, a potem z mężem!

Usłyszawszy te słowa, Olgierd rzucił słuchawkę i popędził na górę, do kuchni, w której niebawem rozegrała się dramatyczna scena.

Olgierd pokonawszy trzy piętra, wpadł do kuchni jak huragan i wrzasnął na Kaśkę:

– Chodź w tej chwili na dół, jest telefon do ciebie!

– Ta daj mi spokój, Olek, nie możesz sam odebrać? Placki mi się spalą… – powiedziała spokojnie Kasia, ale już po chwili była na schodach wyciągnięta siłą z kuchni przez bardzo zdenerwowanego Olgierda. W portierni Olgierd wepchnął jej słuchawkę do ręki i wysyczał:

– No, porozmawiaj, porozmawiaj, a ja posłucham!

I oto odbyła się następująca rozmowa.

Kasia: Halo?

Głos: Halo.