Między nami. Wiersze zebrane - Jacek Kaczmarski - ebook

Między nami. Wiersze zebrane ebook

Jacek Kaczmarski

0,0
63,20 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Wyjątkowe wydanie wierszy Jacka Kaczmarskiego z okazji 60. rocznicy urodzin poety.

Jacek Kaczmarski to jeden z największych bardów współczesnej polskiej piosenki poetyckiej. Jego mocny głos, genialne teksty i wielka ekspresja, z jaką grał i śpiewał, wciąż porywają nowe pokolenia. Słowa piosenek jego autorstwa – jak choćby „Naszej klasy”, „Zbroi” czy „Murów” – weszły na stałe do naszego słownika.
"Między nami" to najpełniejsze wydanie wierszy poety.

Poezja nie służy ułatwianiu życia ludziom. Otwiera im oczy na pewne aspekty istnienia.
Jacek Kaczmarski

Jacek Kaczmarski (1957–2004) – poeta, prozaik, kompozytor, piosenkarz, twórca tekstów piosenek. Absolwent Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Zadebiutował w 1976 roku, a rok później zdobył nagrodę na Studenckim Festiwalu Piosenki w Krakowie za utwór „Obława”. W roku 1979 rozpoczął współpracę z Przemysławem Gintrowskim i Zbigniewem Łapińskim. W momencie wprowadzenia stanu wojennego przebywał we Francji. W latach 80. dał setki koncertów na całym świecie. Wrócił do Polski w 1990 roku. Został pochowany w Alei Zasłużonych na Warszawskich Powązkach. Odznaczony Krzyżami Komandorskim i Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 658

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

 

Copyright © by Alicja Delgas, Patricia Volny, Kosma Kaczmarski, 2017

 

This edition Copyright © by Prószyński Media, 2017

 

Redaktor prowadzący

Michał Nalewski

 

Opieka merytoryczna

Krzysztof Nowak

 

Projekt okładki

Michał Poniedzielski

 

Zdjęcie na okładce

© Andrzej Świetlik/FORUM

 

Korekta

Maria Talar

 

Wydanie drugie poszerzone

 

ISBN 978-83-8123-525-9

 

Warszawa 2017

 

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

OD REDAKTORA WYDAŃ ZBIOROWYCH POEZJI JACKA KACZMARSKIEGO

1.

Książka, którą trzymają Państwo w rękach, to już czwarte wydanie antologii poezji Jacka Kaczmarskiego. Nie jest to jednak proste wznowienie poprzednich wersji. Niniejsza księga jest ukoronowaniem procesu, który zaczął się dokładnie trzydzieści lat temu, kiedy to przystąpiłem do tworzenia na własny użytek kompletnego zbioru poezji Jacka.

Początki nie były obiecujące – przepisywałem na maszynie wiersze z opublikowanych przez podziemne wydawnictwa śpiewników tudzież spisywałem ze słuchu z nagrań z Radia Wolna Europa. Kiedy jednak w 1990 roku, po powrocie Jacka do Polski i powstaniu Pomatonu, zaczęły się pojawiać wydania śpiewników i nut poszczególnych programów, dysponowałem już bazą zawierającą większość utworów Kaczmarskiego. Na początku 1993 roku pomysłem sporządzenia antologii podzieliłem się z Tomaszem Kopciem. On zapalił się do tego pomysłu i dał Jackowi znać, że znalazł człowieka, który zebrał wszystkie jego wiersze. W ten sposób doszło do pierwszego spotkania poświęconego antologii. Szybko się okazało, że zgadzamy się z poetą we wszystkich istotnych kwestiach związanych z projektem. Wtedy też powstał skreślony ręką Jacka wstępny szkic księgi – kopię tej notatki załączamy. Na następne spotkanie przyszedłem uzbrojony w stos wydruków. Jacek odwdzięczył mi się wręczeniem maszynopisów wszystkich swoich wierszy. To wprowadziło nową jakość do mojej dalszej pracy nad całością, stając się podstawą do rozpoczęcia poważnego opracowania redakcyjnego.

Po wyjeździe Jacka do Australii sprawa antologii zaczęła żyć własnym życiem, niekontrolowanym w zasadzie przez nikogo. Przygotowany przeze mnie plik powędrował do wydawnictwa, straciłem nad nim kontrolę, a żadna z osób, które powinny się czuć zań odpowiedzialne, nie panowała nad całokształtem. Na domiar złego, każda z nich uważała, że praca redakcyjna została wykonana, bo autor naniósł przecież poprawki. Kaczmarski rzeczywiście wniósł sporo zmian, jednak kwestie czysto techniczne pozostawił korektorom. Nie chcę się wgłębiać w szczegóły, ważne, że w efekcie licznych zaniedbań pierwsze wydanie (A śpiewak także był sam…,1997) jest niestaranne, z mnóstwem literówek, błędów rzeczowych, a nawet z kilkoma błędami ortograficznymi. Mimo wszystko był to kamień milowy na drodze do realizacji projektu. Książka stała się bowiem punktem wyjścia do dalszej pracy, a jej niedoskonałości uświadomiły mi dobitnie, jak wiele jest jeszcze do zrobienia.

Wiosną 2002 roku zdiagnozowano u Jacka śmiertelną chorobę. Adam Borowski, wydawca pierwszej antologii, dowiedziawszy się o tym, postanowił ją wznowić, żeby wesprzeć poetę zarówno finansowo, jak i psychicznie. Chciał jedynie dołączyć do niej wiersze z dwóch programów, które powstały w międzyczasie (Dwie Skały i Mimochodem) i dać do druku. Stanowczo zaoponowałem, twierdząc, że pierwsza edycja zawiera zbyt dużo błędów. Jacek, do którego w tej sprawie zadzwoniłem, udzielił mi wsparcia i wspólnie przekonaliśmy Adama, że drugie wydanie będzie możliwe dopiero po wykonaniu gruntownej redakcji.

W tamtym momencie istniały dwie wersje antologii – wydanie książkowe oraz mój plik, nad którym systematycznie pracowałem. Niestety, nie obejmował on istotnych korekt naniesionych przez autora w wydawnictwie przed publikacją pierwszego wydania. Konieczne było więc scalenie obu wersji. Adam Borowski znalazł na to najlepszy możliwy sposób – przekazał plik i wydaną antologię profesjonalnemu korektorowi, który wynotował rozbieżności między tymi materiałami. Pozostało przejrzeć notatki korektora i w przypadku różnic zdecydować, którą wersję przyjąć w nowym wydaniu. Różnic tych było jednak kilkanaście tysięcy, przy czym w wielu przypadkach nawet sam autor nie był pewien, która z wersji jest lepsza. Co gorsza, Jacek czuł się bardzo źle; na moją prośbę o konsultacje odpowiedział – „Rób, Krzysiu, jak uważasz”. Wszystkie decyzje musiałem więc podjąć sam i na własną odpowiedzialność. Tak też zrobiłem, wprowadzając jednocześnie kilka bardzo istotnych zmian do układu książki – chodzi przede wszystkim o utworzenie i dodanie nowego pierwszego rozdziału. Drugie wydanie antologii, Ale źródło wciąż bije…, opublikowane zostało jesienią 2002 roku.

Kaczmarski był wyraźnie zadowolony z efektów naszej pracy, z uznaniem zaaprobował mój pomysł nowej kompozycji książki, jednak nie omieszkał wykorzystać okazji do wytknięcia kilku znalezionych literówek (np. „Chłopczyk się nudzi. Sie podpłomyk” zamiast: „Chłopczyk się nudzi. Ssie podpłomyk” ). Zrobił to oczywiście żartobliwie, ale korektorskie błędy istotnie nie były przywidzeniem.

W ciągu kolejnych dziewięciu lat całość przeszła jeszcze jedną gruntowną korektę. Teksty wszystkich piosenek zostały porównane z istniejącymi wykonaniami autorskimi, zaś wszystkie wiersze jeszcze sczytałem i porównałem z maszynopisami. Dodatkowo księgę uzupełniłem o trzy nowe rozdziały: teksty utworów z opery bluesowej Kuglarze i wisielcy (do libretta Jacka Kaczmarskiego, z muzyką Jerzego Satanowskiego), zbiór okolicznościowych wierszy pod wspólnym tytułem Fraszki na pracowników RWE oraz Tunel – ostatni tomik wierszy poety, pisanych przezeń w chorobie. W efekcie powstało trzecie wydanie książki – Jacek Kaczmarski, Antologia poezji, 2012.

Właściwie natychmiast po publikacji przystąpiłem do notowania błędów korektorskich niezauważonych na wcześniejszych etapach pracy nad dziełem. Najważniejsza praca została jednak już wykonana, mogłem się więc skupić na poprawkach drobniejszych. Po raz kolejny wprowadziłem szereg zmian, porównując dostępne materiały źródłowe. W stosunku do poprzednich wydań antologii uporządkowałem także kolejność rozdziałów, status kryterium wiodącego nadałem bowiem chronologii.

Niniejsze wydanie uzupełniłem ponadto o cztery utwory wcześniej niepublikowane: Monachijskie buki i fraszkę Na Piekarza – utwory odnalezione w archiwach Radia Wolna Europa i Biblioteki Narodowej, Scenę (Wokalizę na zdarte głosy) – wiersz okolicznościowy, napisany podczas trasy koncertowej Murów w Muzeum Raju oraz Do (poemacik egocentryczny) – ironiczną poetycką autobiografię, niestety niedokończoną.

2.

Wiersze Jacka Kaczmarskiego to teksty gęste treściowo, w większości wielokrotnie śpiewane na koncertach, żyjące więc własnym życiem. Zdarzało się, że autor zmieniał jedno słowo lub też całą frazę; niekiedy rozmyślnie, czasem zupełnie niechcący. Kwestia ustalenia tzw. kanonicznej wersji tekstu jest więc sprawą poważniejszą i nie sprowadza się jedynie do porównania maszynopisu z wersją śpiewaną – szczególnie, że zarejestrowanych wykonań istnieje niekiedy kilkanaście.

Podstawowym kryterium wyboru jest szacunek dla intencji autora. Dlatego też największe znaczenie miały dla mnie konsultacje z poetą, a także wersje zapisane w autorskich maszynopisach. Odstępstwa od maszynopisu mogą mieć miejsce tylko jeśli jest po temu istotny i jednoznaczny powód. W przypadkach wątpliwych za właściwszą uznać należy wersję śpiewaną w czasach, kiedy utwór pozostawał w czynnym repertuarze poety. Wersje wczesne – albo przeciwnie, śpiewane po latach – są mniej reprezentatywne.

Żeby łatwiej było sobie wyobrazić istotę problemu, pokażmy garść przykładów. Pierwszym może być zakończenie utworu Bankiet. W pierwszym i drugim wydaniu antologii kończy się on tak:

Przyjemnie powietrzem oddychać bez ludzi!

Idę środkiem ulicy, radość duszę rozpiera:

Tyle dla mnie znaczyło biały stół zapaskudzić

I rozwalić szczękę kelnera!

Jedyne nagrane autorskie wykonanie tego utworu, zamieszczone na płycie Bankiet, ma natomiast zakończenie następujące:

Ja nad wódką poranną przy wyziębłym bufecie,

Oni tam się wsadzają do limuzyn i aut.

Najwyraźniej nie umiem bawić się na bankiecie

I nie dla mnie ślub, pogrzeb, jubileusz czy raut.

Wersja zamieszczona w pierwszym i drugim wydaniu antologii jest pierwotną wersją – w takiej postaci tekst był śpiewany w latach 70. i tak został opublikowany w latach 80. przez paryską „Kulturę”. Potem przez lata Jacek tej piosenki nie śpiewał – aż do kwietnia 1992 roku, kiedy, przygotowując się do nagrania Bankietu, zmienił zakończenie. Ponieważ tego rodzaju sytuacji jest znacznie więcej, przyjąłem ogólną zasadę, że pierwszeństwo ma wersja częściej grana/bardziej znana/późniejsza. Wersja z Bankietu spełnia akurat wszystkie trzy powyższe kryteria, tak więc to właśnie ona powinna znaleźć się w antologii.

Śpiewany przez Przemysława Gintrowskiego (a także przez Jacka Kaczmarskiego na płycie Muzeum, 1981), utwór Czerwony autobus zawiera następujący fragment:

Że Żydzi to bezpieka!

Myślimy, że poczeka!

Myślimy, że poczeka!

Myślimy, że poczeka! Na Nas raj!

Potem, już na emigracji, Jacek przerobił ten tekst, wzmocnił go:

Że Żydzi to bezpieka!

Więc na co jeszcze czekasz!

Więc na co jeszcze czekasz!

Więc na co jeszcze czekasz! W mordę daj!

Wersja późniejsza i zarazem częściej grana to zatem wersja druga – i dlatego ona właśnie zasługuje na status wersji kanonicznej.

W Artystach funkcjonują dwie wersje wersu:

A tam druty, tortury, obozy

i

Adam, druty, tortury, obozy

Dziś wersja druga nieco zatraciła swą czytelność, ale to ona jest pierwotna i tak była śpiewana ta piosenka w czasach swej świetności.

W innym miejscu utworu Artyści jest:

Ustawiając na biurkach, w requiemach i trenach

Statuetki z białego marmuru.

Później Jacek udosłownił ten fragment:

Ustawiając na biurkach, w requiemach i trenach

Statuetki Człowieka z marmuru.

Dzięki temu młodsi słuchacze łatwiej mogą wychwycić aluzję do znanego reżysera, jednak pierwsza wersja jest częściej grana, jak również pochodzi z czasów, kiedy utwór należał do czynnego repertuaru koncertowego Jacka.

W Encore, jeszcze raz funkcjonują dwie wersje belek z ostatniej zwrotki:

Nic nie ma za tą ścianą z wielkich ciemnych belek

i

Nic nie ma za tą ścianą z wielkich czarnych belek

ale to akurat drobiazg.

Ciekawsza jest zmiana w Obławie. Otóż na płycie Krzyk słyszymy:

Wyrwałem się z obławy tej, schowałem w jakiś las

Po napisaniu dwóch kolejnych części Obławy (1983) autor poprawił na:

Wyrwałem się z obławy tej, schowałem w obcy las

dzięki temu otworzył pętelkę do Obławy z helikopterów:

Obce lasy przemierzam

(albo „przebiegam” – też dwie wersje).

Kolejny przykład dotyczy nie tylko wyboru konkretnej wersji, ale jest też doskonałą ilustracją niesamowitej zdolności poezji do zrównywania treści wyrażeń pozornie przeciwstawnych. Wiersz wymusza bowiem na w miarę świadomym odbiorcy całą masę skojarzeń; opalizuje feerią znaczeń, wprowadza nastrój, który ma ogromny wpływ na odbiór całości, posiada element magiczny czy metafizyczny wręcz, zawierając znaczną część swojej ekspresji poza tym co w nim stematyzowane. W związku z powyższym zamiana jednego słowa czy nawet odwrócenie jakiegoś znaczenia dosłownego nie musi nadawać wierszowi nowego, innego sensu.

Fragment utworu Błędy wróżbitów:

Uwierzcie zgrzybiałym wróżbitom,

Bo zawsze mieć będą rację…

Oni życie oddali

Wyobrażeń orbitom,

Licząc tylko na – próżni – owację.

I wersja druga:

Nie wierzcie zgrzybiałym wróżbitom,

Choć zawsze mieć będą rację…

Oni życie oddali

Wyobrażeń orbitom,

Licząc tylko na – próżni – owację.

Pozornie odbiorca wzywany jest do przeciwstawnych optyk – raz ma wierzyć wróżbitom, raz znów im nie wierzyć! A jednak między sensem podanych dwóch wersji tej samej zwrotki nie ma istotnej różnicy. Druga wersja jest nieco bardziej przekorna, trudniejsza, jednak aura, a także cały zestaw treści i sensów, który utwór budzi w odbiorcy, pozostają te same – właśnie dlatego, że meritum wiersza nie tylko nie ogranicza się do części zwerbalizowanej, ale ta ostatnia jest wręcz dalszoplanowa.

W przypadku zacytowanego fragmentu tekstu Błędów wróżbitów zmiany dokonał sam poeta na etapie redakcji pierwszego wydania. Jednak jedyne opublikowane wykonanie tego utworu śpiewane jest w wersji pierwotnej i to ona właśnie funkcjonuje w świadomości odbiorców. Z tą argumentacją, przemawiającą za wybraniem ostatecznie wersji pierwotnej, zgodził się zresztą sam autor.

Kolejny przykład ilustruje mechanizm odwrotny – kiedy zmiana fragmentu wiersza odwraca przekaz całego utworu. Ballada o drapieżnej bestii, piosenka pochodząca z 1973 roku, kończy się w maszynopisie tak:

Aż na koniec zaryczał i wyszczerzył swe kły

I odszarpnął od ciała głowinę!

Zgrozy wrzask! Potem cisza – śmiech przez łzy, nie ma krwi

Bo treser

Był manekinem!

Dwa istniejące nagrania wykonań tego utworu – Radio Wolna Europa (połowa lat 80.) oraz Radio Wrocław (2001) – mają natomiast zakończenie następujące:

Tak wahając się ciągle, raz potulny, raz zły,

Zobojętniał na ludzkie lew wrzaski

I zapomniał na koniec, że w ogóle ma kły…

A treser wciąż zbiera oklaski!

Zmiana zwrotki puentującej powoduje, że wiersz po latach traci swój kabaretowy charakter, stając się przypowieścią z morałem.

Równie piorunujący znakomity efekt dała drobna modyfikacja ostatniej zwrotki Ballady paranoika. Wersja z maszynopisu brzmi następująco:

Plan swój wykańczając, jeszcze nam dodali

Gry różne, w których udział mamy brać,

Lecz nie po to, byśmy my z kimkolwiek grali,

Lecz po to, by ktoś mógł z nami grać.

Nagrywając ten utwór w 2001 roku dla Radia Wrocław, ostatnią zwrotkę poeta zaśpiewał natomiast tak:

Plan swój wykańczając, jeszcze nam dodali

Gry różne, w których udział mamy brać,

Lecz nie po to, byśmy my z kimkolwiek grali,

Lecz po to, by ktoś mógł – nami grać.

Usunięcie jednego tylko przyimka kapitalnie wzmocniło puentę i nadało głębszy sens całemu wierszowi.

Jacek niezwykle rzadko celowo poprawiał coś w tekście, szczególnie po tak długim czasie. Drapieżna bestia oraz Ballada paranoika należą do wyjątków, podobnie jak „obcy las” w Obławie. Co innego przykłady takie jak „ciemne belki” z Encore, jeszcze raz, które na „czarne” zmieniły się mimochodem.

3.

Dla wszystkich, którzy choć trochę orientują się w twórczości Jacka Kaczmarskiego, oczywiste jest, że każda próba uporządkowania jego dorobku poetyckiego musi opierać się na chronologii oraz podziale wierszy na programy.

Dla tych, którzy poezję Kaczmarskiego znają słabo, potrzebne będzie wyjaśnienie pojęcia „program”. Artysta grupował swoje utwory w cykle połączone myślą przewodnią, stanowiące zamknięte całości, których sens wykraczał poza prostą sumę treści poszczególnych utworów.

Dodatkową spoistością takiego cyklu była kreacja wykonawcza, łącząca te utwory w konkretne „tu i teraz” zamykające słuchaczy na godzinę, dwie w konkretnej tematyce, klimacie i narzucające dramaturgię sceniczną całości.

Poszczególne utwory łączyły ponadto komentarze i zapowiedzi podpowiadające ścieżkę interpretacyjną, albo przeciwnie – poszerzające pole interpretacji konkretnych utworów.

Sam Jacek nie popierał idei podnoszenia do rangi programów cykli piosenek, które z tych lub innych względów znalazły się na jednej płycie lub kasecie, jednak nie zostały przez poetę pomyślane jako zamknięta całość. W tym sensie programami Jacka Kaczmarskiego są: Mury, Raj, Muzeum, Wojna postu z karnawałem, Sarmatia, Szukamy stajenki, Pochwała łotrostwa, Między nami, Dwie Skały oraz Mimochodem.

Oczywiste są również (jako osobne rozdziały) cykle niedokończone, ale pomyślane jako programy (Niewolnicy, 90 dni spokoju, Don Kichot), otwarte (Poematy) lub zamknięte tomiki poetyckie (Mój Zodiak, Notatnik australijski, Skruchy i erotyki dla Ewy, Fraszki na pracowników RWE, Tunel), teksty piosenek z opery bluesowej Kuglarze i wisielcy oraz cykle złożone z utworów pisanych na przestrzeni kilku lub kilkunastu lat działalności artystycznej Kaczmarskiego, ale z autorskiego założenia stanowiące pewną jedność: Muzeum-aneks, Wysocki, Lektury szkolne, Bankiet, Tłumaczenia i adaptacje. Nie powinny budzić wątpliwości czytelnika także rozdziały Varia 1972–1981 oraz Varia 1982–2002; pomysł ich wprowadzenia oraz sposób zatytułowania poddał zresztą sam autor.

Co ciekawe, Jacek dystansował się od nazywania programami nawet takich rozdziałów jak Krzyk, Kosmopolak, Zbroja czy Przejście Polaków przez Morze Czerwone. Jest to o tyle zaskakujące, że mamy tu do czynienia ze spójnością tematyczną i chronologiczną… W przypadku dwóch innych cykli – Dzieci Hioba i Głupi Jasio – sama publikacja każdego z tych zbiorów piosenek była wydarzeniem artystycznym, a co za tym idzie – mimochodem uczyniła zeń w jakimś sensie program. Rozdział Głupi Jasio legitymizuje zresztą nie tylko publikacja kasety, a później płyty pod tym tytułem; jest to również transpozycja cyklu „Z baśni dzieciństwa”, wymyślonego i rozwijanego przez Jacka na przestrzeni lat.

Najmniej oczywiste, jeśli chodzi o układ książki, są rozdziały, których zawartość skompletowałem bez inicjatywy oraz udziału autora. Dotyczy to przede wszystkim Przybycia tytanów – rozdziału otwierającego antologię. Kluczem jest tutaj wybór utworów najstarszych, napisanych i śpiewanych przez Kaczmarskiego przed wyjazdem na, jak się później okazało, przymusową emigrację, które jednak nie znalazły się w żadnym innym spójnym cyklu stworzonym przez Jacka w tym okresie. Cele stworzenia i umieszczenia w książce tego rozdziału były dwa. Po pierwsze, lepsze usystematyzowanie materiału (alternatywnym miejscem dla utworów z rozdziału Przybycie tytanów byłby z konieczności rozdział Varia 1972–1981). Po drugie, podkreślenie, że kariera Jacka Kaczmarskiego jako poety nie zaczyna się od Murów, a od wierszy młodzieńczych; za najstarszy swój utwór sam autor uznawał Balladę o istotkach i dlatego ona właśnie otwiera pierwszy rozdział, a tym samym całą książkę.

Słowa wyjaśnienia wymagają także (jako zbiory, których zawartość skompletowałem bez inicjatywy oraz udziału autora) rozdziały Pięć sonetów o umieraniu komunizmu, Świadkowie, a takżeInspiracja. Pierwszy z nich zawiera cykl piosenek przełomu. Jacek obserwował zmieniający się porządek polityczny w Polsce i całym regionie Europy Środkowej, i pisał swego rodzaju poetyckie komentarze. Wykonywał je w Radiu Wolna Europa, w autorskim programie „Kwadrans Jacka Kaczmarskiego”. W ten sposób powstał zbiór piosenek zwanych niekiedy kupletami dla Wolnej Europy. Kluczem legitymizującym drugi i trzeci z wymienionych cykli jest ciężar gatunkowy utworów tam zawartych. Na króciutki cykl Świadkowie składają się pieśni traktujące o II wojnie światowej, zajmujące jednocześnie bardzo ważne miejsce w dorobku Jacka Kaczmarskiego, lecz nie mieszczące się w żadnym innym spójnym cyklu utworów. Podobny rodowód ma rozdział Inspiracja, przy czym tu kluczem tematycznym jest refleksja uniwersalna, zaduma nad wszechświatem i cywilizacją.

4.

Niniejsze wydanie antologii nie zawiera wszystkich istniejących wierszy Jacka Kaczmarskiego, a mimo to należy uznać je za wydanie pełne i kompletne. O usunięciu kilkudziesięciu tekstów zdecydował bowiem sam autor, uznając je za niewarte publikacji. Wśród nich były jednak utwory, które wcześniej lub później zaistniały w świadomości odbiorcy, jak na przykład cały szereg piosenek z Radia Wolna Europa, opublikowanych w zbiorczych wydaniach dyskografii Jacka Kaczmarskiego– Arka Noego oraz Suplement. Ze względu na stawiany antologii wymóg kompletnego pokazania twórczości poetyckiej Jacka, utwory te należało przywrócić. Tak się częściowo stało już w drugim wydaniu księgi, natomiast aktualne wydanie jest, w tym znaczeniu, całkowicie kompletne.

Utwory zgromadzone w niniejszej antologii powstawały na przestrzeni lat. Aby wiernie oddać ich różnorodność, zdecydowaliśmy nie wprowadzać ujednolicenia pisowni, tam gdzie to tylko możliwe zachowując teksty w kształcie nadanym im przez autora.

Krzysztof Nowak

 

PRZYBYCIE TYTANÓW

 

BALLADA O ISTOTKACH

W skromnej skorupce z błotka

Żyła sobie istotka.

Miała rączki i nóżki

I małe zręczne paluszki.

Ojojoj, małe zręczne paluszki.

 

I w owej skorupce wiotkiej

Wiodła żywocik swój słodki.

Aż raz mruknęła – cholera!

To błotko mnie uwiera!

 

Rozbiła błotko młotkiem

I świat ujrzała słodki,

I łąkę pełną stokrotek,

A na niej mnóstwo innych istotek.

 

Istotki piszczały, prychały,

Po pyszczkach się drapały.

Potem zaklęły krewko

I zbudowały państewko.

Ojojoj, zbudowały państewko.

 

Nauczyły się owe istotki

Nosić kapturki i botki,

Wycięły wszystkie stokrotki

I poustawiały płotki.

 

Podzieliły się na klasy:

Pierwsza klasa – grubasy,

Druga klasa – bimbasy,

Trzecia klasa – chudziasy.

Ojojoj, strasznie chude chudziasy.

 

Tyrają biedne chudziasy,

Gdy w totka grają grubasy;

Bimbają sobie bimbasy

Szczęśliwe po wieczne czasy!

Ojojoj, szczęśliwe po wieczne czasy!

 

Aż krzyknął chudzias: Jezus Maria!

Stworzymy proletariat!

I on to nas uchroni

Od wyzyskiwaczy srogich!

Ojojoj, bardzo srogich.

 

Świat się zmienił od tego czasu:

Schudł grubas, tyrają bimbasy,

A proletariat utył

W polityce obkuty!

 

I morał stąd wynika:

Nie licz na wyrobnika!

 

1971

 

BALLADA PARANOIKA

Myśląc i pracując oraz płacąc drogo,

Założyli nam lampy na prąd i gaz,

Lecz nie po to, byśmy my mogli widzieć kogoś,

Lecz po to, by ktoś mógł widzieć nas.

 

Idąc tak dalej raz obraną drogą,

Dali telefony nam w krótki czas,

Lecz nie po to, byśmy my mogli słyszeć kogoś,

Lecz po to, by ktoś mógł słyszeć nas.

 

Plan swój wykańczając, jeszcze nam dodali

Gry różne, w których udział mamy brać,

Lecz nie po to, byśmy my z kimkolwiek grali,

Lecz po to, by ktoś mógł – nami grać.

 

1973

 

BALLADA O DRAPIEŻNEJ BESTII

W naszym cyrku, co długo dorabiać się musiał,

Wreszcie mamy numer na sto dwa!

Wszyscy ludzie siedzą cichuteńko jak trusie –

Treser wkłada głowę w paszczę lwa.

Ha, ha! Ha, ha!

Głowę w paszczę lwa.

 

Gdy już włoży czuprynę między kły błyszczące –

Uniesienie, wiwaty, grom braw.

Podziw wielki dla mistrza, uwielbienie gorące –

Bestia przecież drapieżna aż strach!

Ach, ach! Ach, ach!

Drapieżna aż strach.

 

Zaś po każdym spektaklu lew zamyśla się srodze:

„Może odgryźć mu wreszcie ten łeb?”,

Ale w czas przedstawienia trzyma nerwy na wodzy,

Na bicz zerka i stygnie w nim krew…

Ech, ech… Ech, ech…

Stygnie w nim krew.

 

Tak wahając się ciągle, raz potulny, raz zły,

Zobojętniał na ludzkie lew wrzaski

I zapomniał na koniec, że w ogóle ma kły…

A treser wciąż zbiera oklaski!

Lew zapomniał na koniec, że w ogóle ma kły,

A treser wciąż zbiera oklaski!

 

1973

 

BALLADA O WESOŁYM MIASTECZKU

Za rękę prowadzony,

Gdzie szyldy i neony,

Patrzyłem z zachwytem na świat dokoła mnie.

Tu lody i cukierki,

Tam piwo i serdelki,

Z głośników zaś strażacka orkiestra w trąby dmie.

 

I ludzie tacy żywi,

I wszyscy są szczęśliwi,

I czuję niejasno, że też ze szczęścia drżę…

Chcę śmiać się, cieszyć, gadać

I bawić się, lecz nadal

Za rękę mnie prowadzą i jeszcze nie wiem gdzie.

 

Wesołe miasteczko! Tu słońca z tektury

Wciąż skrzą się światłością żarówek tysiąca.

I wtedy, gdy niebo zaciągną burz chmury,

I wtedy, gdy nie ma już słońca.

W wesołym miasteczku w powietrzu jest radość,

Tu ten dziś się śmieje, kto wczoraj chciał łkać.

I nigdy tym śmiechom nie stanie się zadość,

Nawet kiedy nie będzie już z czego się śmiać.

 

Gabinet krzywych luster –

Znikają oczy, usta,

A za to rosną uszy i ogromnieje brzuch!

A obok już inaczej –

Twarz cała jakby płacze

I tułów pokręcony, wystarczy tylko ruch.

 

A potem karuzela

I coraz szybciej, śmielej,

I już mi nie przeszkadza, że ciągle w kółko gna!

Pod niebem z ziemi szydzę

I świat pod sobą widzę,

I wiatr mi świszcze w uszach, orkiestra marsza gra!

 

Wesołe miasteczko! Tu słońca z tektury

Wciąż skrzą się światłością żarówek tysiąca.

I wtedy, gdy niebo zaciągną burz chmury,

I wtedy, gdy nie ma już słońca.

W wesołym miasteczku w powietrzu jest radość,

Tu ten dziś się śmieje, kto wczoraj chciał łkać.

I nigdy tym śmiechom nie stanie się zadość,

Nawet kiedy nie będzie już z czego się śmiać.

 

Gdy spłynę już spod nieba,

Na ziemi stanąć trzeba –

Niełatwo; zamęt w głowie, kolana dziko drżą.

Strzelnica się podsuwa,

Więc staję, biorę spluwę.

Pojawia się sylwetka – niweczę strzałem ją!

 

Ktoś obok w cieniu stoi,

Podsuwa mi naboje,

Ja mierzę, strzelam, mierzę i strzelam raz po raz!

Wyjmuje ktoś spod lady

Ordery z czekolady

I dla mnie – rozgrzanego – już przestał istnieć czas…

 

Wesołe miasteczko! Tu słońca z tektury

Wciąż skrzą się światłością żarówek tysiąca.

I wtedy, gdy niebo zaciągną burz chmury,

I wtedy, gdy nie ma już słońca.

W wesołym miasteczku w powietrzu jest radość,

Tu ten dziś się śmieje, kto wczoraj chciał łkać.

I nigdy tym śmiechom nie stanie się zadość,

Nawet kiedy nie będzie już z czego się śmiać.

 

Więc rzucam broń i pędzę!

Gdzie – nie wiem – byle prędzej,

Orkiestrą huczy głowa, a w skroniach tętni krew!

I widzę beczkę śmiechu –

Wskakuję bez oddechu,

Wiruję! Wpadam w otchłań! I nie ma mnie!

 

Jest śmiech.

 

1975

 

BALLADA O OKRZYKACH

Stałem wśród tłumu rzymskiej ulicy, krzyczałem też jakieś słowa.

Nad nami Cesarz i dostojnicy w szatach swych purpurowych.

Szczytu sięgało to uniesienie, gdzieniegdzie lśniła już broń!

Gdy nagle, jakby ponad tym wrzeniem, Cesarz wzniósł swoją dłoń.

 

Zagrzmiały trąby! Bębny i kotły! Zalśniły czerwień i złoto!

Kwaśne nastroje jakby wymiotło. Zakrzyknęliśmy z ochotą!

– On tu jest prawem! On tu jest siłą! On sprawiedliwość wymierza!

No i powiedzcie, jak można było nie krzyczeć mu: „AVE CAESAR!!!”.

 

Stałem wśród tłumu w gotyckiej kaplicy, w mroku ktoś perorował.

Nad nami biskup i dostojnicy w szatach swych purpurowych.

Szczytu sięgało to uniesienie, aż łomotała skroń!

W oczy strzeliło ołtarza lśnienie, a biskup podniósł dłoń.

 

Zagrzmiały groźnie wielkie organy, zadrżały złote lichtarze!

Wszyscy padliśmy wnet na kolana, a potem padliśmy na twarze!

Ach, ta wspaniałość tego kościoła! Ta wiara, co życie dała!

No i powiedzcie, jak tu nie wołać: „BOGU NIECH BĘDZIE CHWAŁA!!!”.

 

Stałem wśród tłumu w centrum stolicy, twarze wznieśliśmy ku górze.

Pierwszy Sekretarz i dostojnicy stali w chorągwi purpurze.

Szczytu sięgało już uniesienie, choć potu dławiła woń,

Gdy pierwszy sekretarz w pozdrowieniu do góry wzniósł swą dłoń.

 

Zagrzmiały rozwieszone głośniki wśród domów ze szkła i stali,

A myśmy na to wznosili okrzyki! Transparentami machali!

Te hasła! Flagi, których nie zliczę – do dumy dość dają powodów!

No i powiedzcie, jak tu nie krzyczeć: „PROGRAM PARTII

PROGRAMEM NARODU!!!”.

 

1974

 

BALLADA O POWITANIU

Dzień jasny, chociaż mroźny, słońce świeci z góry,

Niebo błękitne, żadnej nie ma na nim chmury.

Dumnie wisi nad portalem jakiejś bramy

Napis biało-czerwony: „Serdecznie witamy!”.

 

Staliśmy rzędem równym wzdłuż głównej ulicy –

Uczniowie, matki, żony, ciecie, robotnicy;

Szpaler milicji sprawnie nas zorganizował,

By nie wystawała czyjaś ręka albo głowa.

 

Tam, gdzie ja stałem i machałem spontanicznie,

Stały dwa przedszkolaki, wyglądając ślicznie.

One miały zrobić gościom stop nieprzewidziane,

Bo nieprzewidziane było też przygotowane!

 

Po trzech godzinach z dala usłyszałem wrzawę,

Podniosłem chorągiewkę, zamachałem z wprawą!

Temperatura wzrosła, podniecenie także,

Każdy się pcha do przodu, palcem w oku babrze!

 

Lecz to dopiero pilot, pięciu milicjantów,

Dwudziestu tajnych panów (ot, w razie awantur),

Potem samochód jeden, drugi, potem trzeci,

Potem wojskowy gazik z prasą, radiem leci.

 

Lecą do góry czapki, to już nie przelewki,

Witają gościa papierowe chorągiewki!

Dojrzałem kołnierz, ucho i brew kędzierzawą,

Błyszczący hełm, lecz to już chyba ktoś z obstawy.

 

Z dziećmi nic nie wyszło – jedno się speszyło,

Drugie swą kokardkę czerwoną zgubiło,

Więc, nim znaleziono coś zamiast kokardki,

Gościa porwał dalej prąd wydarzeń wartki.

 

Jednej minuty nawet wszystko to nie trwało,

Co było – przeszło, znikło, z wiatrem uleciało.

Tłum się miesza, kręci, tłumem być przestaje,

Na opustoszałym placu milicjant zostaje.

 

Wieczór zapada szybko, koniec mojej śpiewki.

Walają się po ziemi papierowe chorągiewki.

Pół smętnie, a pół śmiesznie zwisa z jakiejś bramy

Napis biało-czerwony: „Serdecznie witamy!”.

 

1974

 

BALLADA O WINDZIE

Wbiegam do sieni, mijam ludzi,

Drzwi windy otwierają się,

Wchodzę, zamykam, naciskam guzik

I razem z windą w górę mknę!

Twarz ma zadowoleniem lśni,

Swych dłoni zacieram aksamit…

Wtem światło gaśnie! Gasną sny:

Stoję pomiędzy piętrami!

 

Otwieram więc wewnętrzne drzwi,

Szukając jakichś dziur,

Ale za drzwiami nie ma nic –

Szary kamienny mur!

 

W przestrzeni tkwię, bo muszę tkwić.

Dlaczego ja właśnie utkwiłem?

Jeszcze nie tam, gdzie chciałem być,

A już nie tam, gdzie byłem…

 

Coraz paniczniej rzucam się w windzie,

Od bicia w mur już serce rwie

I wciąż się łudzę, że ktoś przyjdzie

I z klatki tej uwolni mnie.

Że ktoś mi najpierw serca doda,

A potem swą pomocną dłoń

Poprzez wykuty otwór poda,

Abym się mógł przedostać doń.

 

Lecz nie usłyszy nikt już mnie

I nikt nie poda ręki mi,

Bo każdy własną windą mknie

I między swymi piętrami tkwi.

 

1974

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI