Miecze Watykanu - Seweryn Ashkenazy - ebook

Miecze Watykanu ebook

Seweryn Ashkenazy

5,0

Opis

Miecze Watykanu Seweryna Ashkenazego to książka niezwykła, w której łączą się i splatają się trzy opowieści: Pierwsza z nich to mroczna historia prześladowań, pogromów, wypędzeń i innych ludobójczych praktyk, jakich Watykan i jego sojusznicy - tytułowe „miecze”,  dopuszczali się wobec Żydów, ale także innowierców, heretyków i wszystkich, którzy faktycznie lub rzekomo zagrażali potędze Kościoła. To historia obejmująca XVI wieków, począwszy od roku 339 n.e. gdy na mieszane małżeństwa Żydów i chrześcijan w Cesarstwie Rzymskim nałożono karę śmierci, aż do czasów najnowszych: sojuszu z faszyzmem i nazizmem, udziału w prześladowaniach buddystów w Wietnamie, poparcia, jakiego Jan Paweł II udzielał reżimom w Chile i w Argentynie oraz czynnego udziału wielu księży  katolickich w rzezi w Rwandzie, gdzie w ciągu kilku miesięcy wymordowano ok. 800 tys. ludzi.
To także przejmująca opowieść o osobistych losach  Severyna Ashkenazego  i jego rodziny, ocalałych z Holokaustu dzięki polskiej rodzinie, która ukrywała Ashkenazych przez długie miesiące pod podłogą swojego mieszkania w Tarnopolu. To częć o niezwykłym wręcz emocjonalnym ładunku.
To wreszcie szczególnie ciekawa dla polskiego czytelnika opowieść o narodzie i kulturze żydowskiej, tak jak ją widzi i ocenia progresywny Żyd – patriota, ale nie chwalca, człowiek niereligijny, który naprawdę martwi się o byt swojego narodu i dlatego nie szczędzi  krytycznych uwag wobec tych cech kultury i obyczajowości żydowskiej, które pogłębiają podziały społeczne i to w kraju, którego byt wciąż jest zagrożony.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 313

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Spis treści

Miecze Watykanu

Nota o źródłach

Prolog

Kształtowanie się żydowskiej tożsamości

Część pierwsza 

Rozdział pierwszy

Rozdział drugi

Rozdział trzeci

Rozdział czwarty

Rozdział piąty

Rozdział szósty

Rozdział siódmy

Część druga

Rozdział ósmy

Rozdział dziewiąty

Epilog

Stopka redakcyjna

Miecze Watykanu

Ku pamięci moich ukochanych rodziców, Izydora i Bronisławy Aszkenazych, mojego brata Arnolda i wujka Marcela Jabłońskiego.

Dla Iriny. Bez jej miłości, słodkiego wsparcia i nieustannej zachęty ta książka nie ujrzałaby światła dziennego.

Nota o źródłach

Studiom i lekturom na temat zagadnień, o których mowa w tej książce, poświęciłem całe życie, toteż bibliografia do niej musiałaby być tak ogromna, że w praktyce bezużyteczna – zbyt długa byłaby lista przypisów. Tam, gdzie uznałem to za właściwe, zamieściłem w tekście informacje o pochodzeniu niektórych cytatów. W pozostałych przypadkach zachęcam czytelnika do potraktowania tej książki jako punktu wyjścia do własnych lektur i poszukiwań. Jeśli na tych stronach znajdziecie coś, w co trudno wam uwierzyć lub wręcz nie potraficie uwierzyć, przestudiujcie ten problem samodzielnie tak głęboko, jak to możliwe. Jest bowiem tak, że będąc pod wrażeniem piękna, jakie ludzkość i nasza rodząca się cywilizacja stworzyły przez tysiąclecia, czasem, przy pierwszym czytaniu, nie potrafimy przyjąć niektórych rzeczy i w nie uwierzyć – są tak plugawe i koszmarne, że aż niewiarygodne.

Przez szesnaście wieków [swojego istnienia], przed Holokaustem i podczas Holokaustu, Kościół katolicki prześladował i dręczył Żydów. Lud Izraela przetrwał, czy jednak – pytamy się dzisiaj – przetrwa sam Kościół, gdy na jaw wyjdą wszystkie jego uczynki?

dr Eugene Kessler

Prolog

Kształtowanie się żydowskiej tożsamości

Świat możemy naprawić tylko wspólnie, podzieleni – nie osiągniemy nic.

Burt Schuman, naczelny progresywny rabin Polski, 2009

Gdy zasiadłem do pracy nad tą książką, moim zamiarem nie było podważanie wiary w Boga. Zdaję sobie sprawę, że już dziesiątki tysięcy lat temu człowiek odczuwał potrzebę stworzenia reprezentacji siły wyższej, której się poddał. Wiara w to, co wspólne, co nas łączy, jest podstawową cechą i potrzebą rodzaju ludzkiego. Książka, którą macie przed sobą, nie jest próbą zakwestionowania tej potrzeby; pragnę raczej pogłębić nasze rozumienie tego wymiaru kondycji ludzkiej.

Celem tej książki jest omówienie, a jeszcze bardziej rzucenie nowego światła na wciąż żywe dziedzictwo lęku i nienawiści w trzech religiach Abrahamowych. Czy do stworzenia poczucia więzi i wspólnoty nie powinien nam wystarczyć sam lęk?! Lęk przed nieznanym, przed innym, przed samotnością, bezradnością, bólem i śmiercią? Nienawiść nie jest dziełem instynktu; nienawiści się uczymy, jesteśmy do niej zachęcani i nakłaniani. Biblia pełna jest opowieści, w których Bóg nawołuje do zemsty, wrogości i zabójstw. Żydowski Bóg jest mściwy i okrutny; raz po raz zachęca do popełniania okrucieństw, nie tylko wobec ludzi. Niezadowolony ze swojego dzieła, zsyła potop i uśmierca całą ludzkość i wszystkie stworzenia z wyjątkiem Noego, członków jego rodziny i pary zwierząt każdego gatunku. W jakiś czas później skazuje mieszkańców dwóch miast, Sodomy i Gomory, na okrutną śmierć, „spuszczając na nich deszcz ognia i siarki”. A to tylko pierwsza z ludobójczych rzezi, o których opowiada Pismo Święte.

Chrześcijaństwo nie wynalazło zła. Czerpało inspirację z okrucieństw popełnianych przez wyznawców judaizmu, ale nie poprzestało na nich, nasilając przemoc i topiąc we krwi setki milionów Żydów, braci w wierze, i miliony innych, którzy nie zgadzali się z jego dogmatami. Dogmaty te nie nakazują jednak, by wszyscy Żydzi zniknęli z powierzchni Ziemi. Wprost przeciwnie! Doktryna tej religii wymaga, aby naród żydowski istniał aż do powtórnego nadejścia Chrystusa, by mógł być świadkiem spełnienia się proroctwa i uznał go za swojego mesjasza.

Jeszcze dalej na drodze do zła i wyrafinowanych okrucieństw zaszedł islam. Jego święte księgi, hadisy, głoszą, że Dzień Sądu nie nadejdzie tak długo, aż muzułmanie nie pokonają i nie wymordują wszystkich Żydów, a jeśli jacyś Żydzi ukryją się za drzewami i za skałami, to te drzewa i skały zawołają: „O muzułmaninie, sługo Allaha, Żyd się za mną skrywa, przybądź i zabij go”.

Jak długo jeszcze w epoce powszechnego dostępu do wiedzy przywódcy głównych religii Abrahamowych będą oszukiwać wiernych – ludzi coraz lepiej wykształconych i coraz lepiej poinformowanych?

Główne religie i filozofie Dalekiego Wschodu: buddyzm, shintoizm, hinduizm, konfucjanizm i inne trwają we względnym pokoju. Czterysta lat temu w Japonii zdelegalizowano katolicyzm, co oznaczało, że również islam przestał być tam mile widziany. Odtąd w Japonii panuje religijna harmonia, czego nie można powiedzieć o Indochinach, Indonezji, Korei, Filipinach i innych krajach azjatyckich, które nie poszły za przykładem Japonii.

Biblia zostanie z nami na dobre. Co do tego nie ma wątpliwości. Jednak główne religie Abrahamowe będą mogły przetrwać tylko wtedy, gdy przeprowadzą głębokie reformy i przyjmą bardziej przyjazne i bardziej oświecone interpretacje swoich doktryn.

Ponad sto lat przed nadejściem ery chrześcijańskiej Żydzi desperacko wyczekiwali nadejścia mesjasza obiecanego im – jak wierzyli – przez samego Boga. Marzyli o powrocie do wspaniałych czasów królów Dawida i Salomona, a marzenia te stawały się coraz piękniejsze z upływem czasu. Sumerowie, Asyryjczycy, Babilończycy, Persowie, Grecy, a w końcu Rzymianie podbijali, niewolili i prześladowali Żydów z Judei i Samarii w stopniu, który zagrażał ich istnieniu, obciążając ich również nadmiernymi podatkami. Żydzi buntowali się wielokrotnie, ale ich bunty były skutecznie tłumione. Byli wierni swojemu Bogu, ale tak podzieleni ze względu na różne formy sprawowania kultu, że nie potrafili stworzyć wspólnego frontu walki z najeźdźcami. Sytuacja Żydów w dzisiejszym Izraelu przypomina tamte burzliwe czasy.

Wtedy Żydzi dzielili się na saduceuszy, faryzeuszy, herodian, skrybów (uczonych w piśmie), samarytan, zelotów, sykariuszy, esseńczyków i kilka innych sekt. Przed drugą wojną światową podzieleni byli na syjonistów, bundystów, ortodoksów, reformowanych, neologów, ateistów, komunistów i chasydów (oraz kilka dalszych sekt w ramach chasydyzmu). Kim Żydzi są dzisiaj? Mesjanistami (to znaczy Żydami dla Jezusa), strażnikami miasta („neturei karta” – fanatycznymi antysyjonistami nawołującymi do zniszczenia Izraela), ultraortodoksami, ortodoksami, chasydami (członkami różnych sekt chasydzkich), konserwatystami, postępowcami, rekonstrukcjonistami, ludźmi świeckimi i ateistami. Podziały te nie wróżą im dobrze na przyszłość. Podzieleni i skłóceni Żydzi współcześni są tacy sami jak ich przodkowie w czasach biblijnych: nadal nie uznają wspólnego przywództwa.

W tym miejscu wypada mi przypomnieć fragment Biblii, który służył Żydom jako swoiste raison d’être od czasów niewoli babilońskiej. W Torze Bóg zwraca się do ludu wybranego w te słowa: „To zbyt mało, iż jesteś Mi sługą dla podźwignięcia pokoleń Jakuba i sprowadzenia ocalałych z Izraela! Ustanowię cię światłością dla pogan, aby moje zbawienie dotarło aż do krańców ziemi”. Odtąd, w odpowiedzi na ten nakaz, sensem i celem życia każdego Żyda było przyczynienie się do poprawy bytu ludzkości przez wskazanie nowego rozumienia i nowego modelu cnoty. Żydowskim powołaniem i istotą żydowskiej tożsamości stało się pomaganie ludzkości. W ostatnich dekadach konflikty co do tego, jak praktykować wiarę, czy też – w niektórych wypadkach – jak jej nie praktykować, usunęły w cień to, co jest naprawdę ważne dla żydowskiej tożsamości. Żydzi zdają się tracić z oczu najgłębsze pojmowanie własnego dziedzictwa i wiedzę o tym, jak się o nie troszczyć. Źródłem tej wiedzy i tego pojmowania nigdy nie był sposób, w jaki odprawiali swoje rytuały, lecz to, jak wypełniali złożone przez biblijnych przodków przyrzeczenie, że będą dobrymi ludźmi.

Rozumienie własnej misji było przez Żydów rozwijane przez kolejne stulecia; pogłębiało się za każdym razem, gdy w swoich czasach podejmowali nowe, wynikające z niej wyzwania. Starożytna talmudyczna mądrość przez wieki wzywała ich do wysiłków na rzecz doskonalenia świata. Jeden z najważniejszych żydowskich nakazów tikkun olam (napraw świat!) każe im brać odpowiedzialność za świat i w ten właśnie sposób przyjąć dar życia. Dlatego Żydzi tak chętnie przyjmują moralną odpowiedzialność za losy ludzkości, starając się zachować przyzwoitość we wszystkim, co czynią. Widać to zarówno w wielkich, jak i w skromnych aktach dobroczynności, w dążeniu do wiedzy, dzięki której mogą naprawiać świat i nauczać innych, w poczuciu odpowiedzialności za wykształcenie swoich dzieci oraz – co może najważniejsze – w nacisku, jaki kładą na pełną świadomość tego, w jaki sposób tym, co robią, oddziałują na innych.

Konflikty i wzajemna obojętność między wyznawcami różnych wyznań w judaizmie nie pozostają bez wpływu na siłę tych jednoczących niegdyś wartości. Nie tak dawno żydowska tożsamość wyznaczała właściwe ramy dla wszystkich składowych żydowskiego życia. Choć status społeczny Żydów często ograniczał ich szanse życiowe, jednocześnie zapewniał im rozumienie tego, skąd pochodzą i kim są z racji swego pochodzenia. Bycie Żydem oznaczało zajmowanie się swoimi sprawami prawdziwie „po żydowsku”, co rodziło i umacniało żydowskie poczucie honoru.

Dumne pielęgnowanie żydowskiego dziedzictwa polegało na przestrzeganiu tysiącletnich nauk i zasad postępowania traktowanych przez Żydów jak busola wyznaczająca właściwy kierunek na życiowych ścieżkach. To z tej tradycji czerpali poczucie celu i sensu życia. Świadomość żydowskiej tożsamości i wynikającej z niej szczególnej pozycji społecznej dawała im również okazję do ujawnienia najgłębszych i najbardziej osobistych cech żydowskiego charakteru. Dobry Żyd pragnął zawsze wypełnić to, co najlepsze w jego dziedzictwie, i tym samym w pełni zrealizować swój osobisty potencjał.

Nie troszcząc się o jedność, poddając się dzielącym ich różnicom, Żydzi współcześni i przyszłe pokolenia mogą łatwo stracić zdolność dostrzegania piękna, jakie jest zawarte w ich tradycji. Czas już, by zadać sobie pytanie: jeśli Żydzi okażą się niezdolni do przetrwania jako „wspólnota dumy” – dumy z tego, kim są – to jak będą czerpać poczucie sensu ze swojej przeszłości? Jeśli dialog między wyznaniami w ramach jednej religii czy też brak tego dialogu będzie wyglądał tak jak dotąd, Żydzi stracą z oczu talmudyczny nakaz i powołanie do naprawy świata.

Ta książka nie jest jedynie katalogiem prześladowań i uprzedzeń wobec Żydów, którzy z rolą kozła ofiarnego borykają się od niepamiętnych czasów. W tkankę każdego opisanego tutaj wydarzenia są wplecione również te cechy, które pozwoliły Żydom z powodzeniem stawić czoło wszystkim wyzwaniom i przetrwać.

Brak jedności zagraża nie tylko integralności żydowskiej społeczności; zagraża także obecnemu i przyszłemu dobru, które Żydzi mogą – i powinni – czynić. W ostatecznym rozrachunku to być może największe zagrożenie ze wszystkich.

Część pierwsza 

Rozdział pierwszy

Od judaizmu do chrześcijaństwa i z powrotem

Podróż nie kończy się tam, gdzie dobiega kresu.

Guy Gavriel Kay, 2010 rok

Urodziłem się w Tarnopolu, mieście położonym w historycznym regionie Galicji, w pobliżu ówczesnej granicy ze Związkiem Radzieckim. Mieszkańcy Tarnopola w liczbie około 50 000 byli podzieleni na trzy grupy wyznaniowe niemal równej wielkości: polskich katolików, Żydów i prawosławnych Ukraińców. Była to dobrze prosperująca społeczność, a moi przodkowie ze strony ojca żyli w tej okolicy od pokoleń.

Mój ojciec był chemikiem spożywczym i człowiekiem interesu. Był także zdolnym matematykiem i skrzypkiem; mówił też w kilku językach, również po niemiecku. Matka urodziła się w Radomiu – mniej więcej sto kilometrów na południe od Warszawy, w starej rodzinie rabinicznej Katzenellenbogenów, której korzenie sięgają szesnastego wieku. Kilka lat później, wraz z rodziną, przeniosła się do Krakowa, gdzie spędziła niemal całe dzieciństwo.

W tamtych czasach mieszczańskie rodziny żydowskie w Europie przywiązywały wielką wagę do wykształcenia swoich córek, chcąc je lepiej dostosować do wymagań rynku małżeńskiego. Niemieckie porzekadło dobrze ilustruje, jakich cech wymagano wtedy od dobrej żydowskiej narzeczonej: „Zwei Sprachen und Klavier” – „dwa języki i pianino”. Matka mówiła biegle czterema językami, dobrze znała hebrajski i równie dobrze grała na pianinie, jak na mandolinie. Ojciec umiał oczarować każdego swoim poczuciem humoru i błyskotliwym intelektem.

Rodzice zakochali się w sobie od pierwszego wejrzenia. Niemal od razu okazało się, że obchodzą urodziny tego samego dnia – 17 listopada, z tym że matka miała wtedy lat dwadzieścia jeden, a ojciec już dwadzieścia cztery. Rodzice pobrali się w 1931 roku, a wkrótce potem, w roku 1932, przyszedł na świat mój brat. Ja urodziłem się w 1936 roku.

Prowadziliśmy wówczas bardzo wygodne życie. Moi rodzice byli uważani za filary lokalnej społeczności żydowskiej i szczycili się bliskimi kontaktami z elitą Tarnopola, do której należeli arystokraci, duchowni i wojskowi. Mieszkaliśmy w domu, który był wtedy i jest po dziś dzień jednym z najładniejszych budynków przy jednej z najpiękniejszych ulic miasta. Choć wychowaliśmy się w małym mieście, mój brat i ja mówiliśmy po francusku, zanim nawet nauczyliśmy się mówić po polsku i niemiecku (chociaż rodzice mówili między sobą głównie po niemiecku). Wraz z bratem byliśmy wożeni po mieście w wózkach, które były najnowszymi i najbardziej stylowymi modelami sprowadzonymi do Tarnopola aż z Wiednia. Krótko mówiąc, żyliśmy jak pączki w maśle w kokonie dobrobytu i powszechnego szacunku. Gdy sięgam pamięcią do tamtych lat, mam wrażenie, że prowadziliśmy życie pełne uroku, nawet jeśli nie całkiem wolne od pewnej dozy snobizmu. Wspominając te czasy, po upływie niemal stulecia, nie mogę powstrzymać się od uśmiechu na myśl o naszym wygodnym, mieszczańskim stylu życia.

W 1937 roku Adam Piasecki, ówczesny polski „król czekolady”, przyjechał z Krakowa do Tarnopola, aby spotkać się z moim ojcem i omówić z nim pewien projekt biznesowy. Piasecki miał nieraz do czynienia z moim dziadkiem ze strony ojca, więc panowie dobrze się znali. Chciał wiedzieć, czy ojciec nie wybrałby się z nim do Stanów Zjednoczonych jako partner w interesach, aby otworzyć tam fabrykę czekolady opartej na jego recepturach. Zapewniał ojca, że projekt ma pełne zabezpieczenie finansowe.

Zastanawiając się nad ofertą, rodzice rozmawiali o perspektywach życia w Ameryce. W rozmowie co rusz padały takie słowa i wyrażenia takie jak „mafia”, „ubogi” lub „biedak chory wenerycznie”. Rodzice uznali w końcu, że w Tarnopolu prowadzimy dobre i wolne od trosk życie, a ojciec, który był talmudystą, przypomniał, że Talmud zaleca uważne przemyślenie decyzji o porzuceniu wygodnego życia na rzecz wygodniejszego; postanowili zatem odrzucić ofertę Piaseckiego.

Dwa lata później znaleźliśmy się w pułapce. Nagle okazało się, że nie mamy gdzie się podziać. 17 września 1939 roku Sowieci przekroczyli wschodnią granicę Polski i oto z dnia na dzień znaleźliśmy się w innym świecie. Dwadzieścia miesięcy później do Tarnopola wkroczyli Niemcy. Nasze życie znowu obróciło się do góry nogami i stało się nie do zniesienia. Po kolejnym roku ukrywaliśmy się w prowizorycznym bunkrze, który był tak wilgotny, że do dziś dobrze pamiętam jego ściany lśniące od wilgoci. Miał około czterech metrów długości, niecałe dwa metry szerokości i tyleż wysokości. Nasze schronienie było po prostu dziurą wykopaną w twardej glinie pod piwnicą. Ukrywała nas rodzina polskich katolików, którzy mieszkali nad naszymi głowami – dosłownie.

W tym miejscu muszę podkreślić, jak wielki wpływ miał Talmud na decyzje mojego ojca. Wiele z jego finansowej przenikliwości można było wywieść z tej fundamentalnej księgi żydowskiej mądrości. Nie miałoby to wielkiego znaczenia, gdyby ścisłe przestrzeganie zaleceń Talmudu nie uratowało nam życia. To z tej kanonicznej księgi mój ojciec wiedział, że przedsiębiorca powinien podzielić swój majątek na trzy części: jedna trzecia w towarach, którymi handlował, jedna trzecia w nieruchomościach, siedzibie firmy i prywatnym domu, a pozostała jedna trzecia – w gotówce. W tamtych czasach w okupowanej Polsce gotówka oznaczała złote monety (najlepiej amerykańskie dwudziestodolarówki).

Gdyby Niemcy odkryli naszą kryjówkę, z pewnością skazaliby nas na śmierć. Gdyby wydało się, że rodzina mieszkająca nad naszymi głowami udziela schronienia Żydom, natychmiast zostaliby straceni. Państwo Knispelowie, którzy nas ukrywali, byli dzielnymi i przyzwoitymi ludźmi. Zażądali jedynie skromnej zapłaty za ukrywanie nas i wyżywienie, choć ryzykowali życiem, aby uratować nasze życia.

Podczas kilku lat, jakie spędziliśmy, ukrywając się, rodzice często rozpaczali, że nie umieli przewidzieć losu, jaki miał spotkać europejskich Żydów w tak bliskiej przyszłości. Obwiniali się za ten błąd i mieli do siebie pretensje. Okazywali to codziennie. Właśnie w ten sposób dowiedziałem się o propozycji Piaseckiego, aby nasza rodzina przeprowadziła się do Stanów Zjednoczonych.

Wiosną 1944 roku Armia Czerwona wyzwoliła nasze miasto i po raz pierwszy od prawie dwóch lat wyszliśmy z kryjówki pod piwnicą. Wkrótce dowiedzieliśmy się, że z około 18,5 tysiąca tarnopolskich Żydów przeżyło mniej niż 150.

Niektórych uratowali porządni chrześcijańscy Polacy; za wynagrodzeniem lub bez wynagrodzenia. Inni, zwykle na wsi lub w jakichś odludnych miejscach, mogli uchodzić za katolików. Jeszcze innych uratowali polscy małżonkowie lub przyszli małżonkowie.

18 stycznia 1945 roku Kraków został wyzwolony przez Armię Radziecką pod dowództwem legendarnego marszałka Iwana Koniewa. Moja rodzina przemieszczała się, podążając za Armią Czerwoną, z Tarnopola przez Lwów do Krakowa. 22 lutego skromnie obchodziliśmy moje dziewiąte urodziny w naszym nowym, wspaniałym mieszkaniu na ostatnim piętrze luksusowej kamienicy przy ulicy Krowoderskiej 6. Wcześniej dowiedzieliśmy się, że poprzedni lokatorzy byli wysoko postawionymi nazistami, którzy w wielkim pośpiechu uciekli, zanim Sowieci okrążyli miasto, zostawiając na miejscu cały swój dobytek, w tym pudełko z dziesiątkami prezerwatyw, które moja kuzynka Jona Kunstler, mój brat Arnold i ja wzięliśmy za baloniki. Napełnialiśmy je wodą i zrzucaliśmy z balkonu na głowy zaskoczonych przechodniów. Zabawa trwała kilka dni, aż jedna z przemoczonych ofiar zapukała do naszych drzwi i obrzuciła matkę stekiem niesmacznych epitetów. Za karę po obiedzie nie dostaliśmy deseru.

Nasze wspaniałe mieszkanie otrzymaliśmy dzięki sowieckiemu pułkownikowi, dowódcy artylerii, w uznaniu za pomoc, jakiej udzielił mu mój ojciec przy kalibracji dział należących do jednostki dowodzonej przez pułkownika. Niewielu potrafiło to zrobić równie dobrze jak ojciec, który świetnie znał topografię terenu i był doskonałym matematykiem, co umożliwiło mu precyzyjne działanie i skuteczne niszczenie celów.

Pułkownik był też utalentowanym muzykiem. Często odwiedzał nas wieczorami i grał w duecie z matką – on na akordeonie lub bałałajce, ona na mandolinie lub na pianinie. Podczas przerw w walkach spędzał u nas długie godziny, słuchając, jak matka gra na pianinie. Zadbał też o to, by ten instrument znalazł się w naszym nowym domu.

Doskonale pamiętam nasze pożegnanie z pułkownikiem, gdy wyjeżdżał z Krakowa, by wziąć udział w dalszych walkach. Był człowiekiem małomównym. Towarzyszyło mu dwóch adiutantów. Dopilnował, aby rodzice byli zadowoleni z mieszkania, które dla nich wybrał, oni zaś byli zachwyceni i wielokrotnie mu o tym mówili. Tego dnia jak zawsze czule poklepał mojego brata i mnie po policzkach, delikatnie uszczypnął nas w nos i pocałował w czoło. Uściskał mojego ojca, a potem poprosił o pozwolenie na przytulenie mojej matki. Gdy ojciec wyraził zgodę, pułkownik zdjął swoją oficerską czapkę i wręczył ją jednemu z adiutantów. Jego włosy były lekko zmierzwione, co nieco burzyło jego skądinąd nienaganny wygląd. Przypominał teraz większą i starszą wersję mojego ojca. Objął mamusię i tak trwał przez długą – jak nam się zdawało – chwilę, po czym pocałował ją w czoło. Dostrzegłem łzy w jego oczach. Policzki mamusi też były wilgotne od łez. Nagle odwrócił się i wyprostował. Zabrał czapkę z rąk jednego z adiutantów i skinął na nich, by poszli za nim. Powiedział tylko „żegnajcie” i nie patrząc na nas, zbiegł po ozdobnych schodach, które wiły się wokół szybu windy. Nie chciał czekać na przybycie windy na najwyższe piętro. Moi rodzice nigdy więcej go nie widzieli ani o nim nie słyszeli.

W naszym nowym, przestronnym domu po raz pierwszy od sześciu lat moi rodzice znowu mogli okazywać hojność i gościnność. Wujek Marcel (tak wszyscy do niego mówiliśmy, chociaż miał na imię Manuel), brat mamusi, powiedział mi kiedyś, że ilekroć odwiedzał swoją siostrę w Tarnopolu, w domu zawsze byli goście, w większości uchodźcy ze Związku Radzieckiego, mieszkający na górnych piętrach. Kiedyś spotkał tam Menachema Begina, przyszłego premiera Izraela. Nie inaczej było w Krakowie. Nasze nowe mieszkanie stało się miejscem schronienia dla wielu ocalałych, dla członków rodziny, a nawet dla wielu przypadkowych dalekich znajomych.

Kiedy pod koniec 1941 roku byliśmy zmuszeni przeprowadzić się do tarnopolskiego getta, rodzice w jakiś sposób zdobyli fałszywe dokumenty stwierdzające naszą katolicką tożsamość. Zabiegali o nie w nadziei, że w ten sposób zapewnią nam bezpieczeństwo. Odtąd mogliśmy się przedstawiać brzmiącym po polsku nazwiskiem „Jabłoński” (skądinąd było to nazwisko panieńskie mojej matki) i potwierdzić swą polskość fałszywym świadectwem chrztu. Nauczyliśmy się dobrze katolickich modlitw, a mój brat Arnold i ja co noc klękaliśmy pod krucyfiksami nad naszymi łóżkami i modliliśmy się do Jezusa Chrystusa. Wiedzieliśmy dobrze, że jesteśmy Żydami, ale wiedzieliśmy także, że nie wolno nam się do tego przyznać – to miała być tajemnica. To musiała być tajemnica!

W pewien piątkowy wieczór, gdy rodzice wezwali mnie i brata do jadalni na kolację, ze zdziwieniem zauważyliśmy, że na stole leżał biały koronkowy obrus, a na nim stały kieliszki do wina i leżała chałka. Dwa srebrne świeczniki z wysokimi białymi świecami stały obok krzesła matki u szczytu stołu. Gdy usiedliśmy, ojciec uroczyście rozpoczął tymi słowami: „Dzisiejsza noc jest zupełnie wyjątkowa”. Matka odmówiła tradycyjną żydowską modlitwę nad zapalonymi świecami, po czym skryła twarz w dłoniach i tak trwała przez dłuższą chwilę. Gdy opuściła ręce, powiedziała „amen”, a jej oczy były pełne łez. Ojciec rozlał wino i odmówił błogosławieństwo, a my z bratem po raz pierwszy wypiliśmy kilka kropli. Skrzywiliśmy się, nie smakowało nam. Potem ojciec poświęcił chałki, odłamał kilka kawałków i rozdał je wszystkim przy stole.

Zanim zaczęliśmy jeść, ojciec powiedział, że on i matka poczuli, że wreszcie można znowu bezpiecznie być Żydami, choć oczywiście wciąż istnieją różne zagrożenia. Dodał, że bardzo żałuje, że tak długo żyliśmy w kłamstwie, i oświadczył, że byłoby zdradą naszych przodków i tego, kim naprawdę jesteśmy, gdybyśmy nadal praktykowali katolicyzm; wszak nie była to już kwestia życia lub śmierci. Dodał, że kiedy mój brat i ja osiągniemy pełnoletność, będziemy mogli sami zdecydować, jak żyć, ale tymczasem będziemy żyć po żydowsku, a oni nauczą nas jak najwięcej o judaizmie. Po kolacji ojciec położył dłonie na głowie Arnolda i mojej i nas pobłogosławił.

Tej nocy, idąc do naszych sypialni, postanowiliśmy z bratem usunąć krucyfiksy wciąż wiszące nad naszymi łóżkami. Po ich zdjęciu z szacunkiem schowaliśmy je w górnej szufladzie komody mojego brata.

Tak rozpoczęła się nasza żydowska edukacja, a w następnych dniach, tygodniach, miesiącach i latach nie było dnia, w którym rodzice nie nauczyliby nas czegoś o naszej tradycji, naszej wierze i historii.

Chcąc dać czytelnikom wyobrażenie o tym, jak przebiegała ta nauka, wybrałem pięć zdarzeń z okresu następnych dwudziestu pięciu lat, które dobrze ilustrują, jak konsekwentnie rodzice dążyli do tego, by uczynić nas – brata i mnie – „dobrymi Żydami”.

Kraków, Polska, lato 1945 roku

W kilka dni po tym pamiętnym szabacie, w ciepłe słoneczne popołudnie, gdy zapach jaśminu mieszał się z wonią bzu, matka zabrała mnie na Rynek Główny w Krakowie – piękny renesansowy plac z modnymi sklepami, na którym można było doświadczyć całej gamy wrażeń, jak to zwykle bywa w każdym dużym mieście, gdzie skrajne ubóstwo spotyka bogactwo, nie wchodząc z nim w konflikt ani inne relacje. Tuż przed wejściem na plac zauważyliśmy grupę żebraków. Jedni położyli swe kapelusze na chodniku, inni trzymali je w rękach. Przez lata okupacji nauczyłem się już jednej z najtrudniejszych wojennych lekcji; wiele razy byłem świadkiem ludzkich nieszczęść i zrozumiałem, że muszę je ignorować, jeśli chcę przeżyć.

Matka zauważyła, że zaniepokoił mnie widok tych nieszczęśników.

– Jesteś już dość duży – powiedziała – żeby zacząć się uczyć, czym jest dobroczynność, a jako Żyd powinieneś się czuć odpowiedzialny za dobro innych, kiedy to tylko możliwe.

Potem wskazała młodego mężczyznę z czapką w ręku, który stał na chodniku z jedną nogą opartą o ścianę. Powiedziała, że gdyby ten zapewne zdrowy człowiek poszedł na dworzec i tam, za drobną opłatą, pomagał pasażerom nosić walizy, zarobiłby wystarczająco dużo, żeby przeżyć. Następnie spojrzała na starszego, rozczochranego mężczyznę, który siedział na zniszczonej walizce. Kapelusz położył przed sobą na chodniku. Miał splątane długie włosy; był zarośnięty, zaniedbany i brudny. Nawet dziecko musiało zauważyć, że był też nietrzeźwy.

– Sam widzisz – odezwała się matka – że nie możemy pomóc temu człowiekowi. Sam sprowadza na siebie tę tragedię. Przepiłby wszystko, co moglibyśmy mu dać, albo ktoś by mu wszystko ukradł. Sam musi sobie pomóc, zanim ktoś inny będzie mógł mu pomóc.

Potem wskazała starą kobietę po drugiej stronie ulicy. Zgarbiona staruszka w drżących rękach trzymała gałąź, na której opierała się jak na lasce.

– Popatrz uważnie! – powiedziała matka. – Jeśli nie pomożemy tej kobiecie, ona być może umrze z głodu. Masz tu parę złotych, podejdź do niej, ale zanim je wręczysz, spójrz jej głęboko w oczy. Dopiero potem daj jałmużnę i koniecznie jej podziękuj!

Wziąłem pieniądze i pobiegłem na drugą stronę ulicy. Byłem jeszcze mały, a ona była zgarbiona, więc nasze oczy spotkały się naturalnie, bez wysiłku lub zamiaru z niczyjej strony. Nigdy tej chwili nie zapomnę. Jej oczy były małe, jasnoszare i pełne łez. Wydawały się przezroczyste i pozbawione wyrazu. Gdy patrzyliśmy na siebie, wsunąłem jej do ręki pieniądze i powiedziałem: „Dziękuję pani”. Wydawała się zaskoczona moją wdzięcznością.

Cztery lata później ojciec nauczył mnie podstaw hebrajskiego. Uczył mnie sam, bo nie znaliśmy żadnego rabina. Osobiście poprowadził też moją bar micwę. Po uroczystości, podczas tradycyjnego posiłku, zapytałem go:

– Tatusiu, dlaczego kiedy dajemy biednym ludziom pieniądze, powinniśmy patrzeć im w oczy?

– To bardzo ważne – odparł ojciec. – Biedni ludzie wstydzą się swojego nieszczęścia. Codziennie omija ich wielu przechodniów i choć niektórzy dają im pieniądze, to czują się niezręcznie w tej sytuacji. Patrząc im w oczy, dajesz im do zrozumienia, że współczujesz im, rozumiesz ich położenie i jesteś po to, aby im pomóc.

Rozumiałem, co mówił, ale pytałem dalej:

– A dlaczego mówimy „dziękuję”?

– Ponieważ jako Żyd masz obowiązek zrobić dobry uczynek za każdym razem, gdy nadarzy się okazja – powiedział ojciec. – Ludzie w potrzebie pozwalają ci czynić dobro, dlatego musisz im dziękować za szansę, jaką od nich dostajesz.

Orlean, Francja, jesień 1952 roku

Któregoś jesiennego dnia 1952 roku moi rodzice, mój brat i ja czekaliśmy na ważnego gościa. Mieszkaliśmy wtedy przy Rue de Bourgogne 223 w Orleanie, w mieszkaniu nad jednym z naszych sklepów odzieżowych pod nazwą „La Confiance”. Gościem miał być syn dr. Weissa, świetnego żydowskiego lekarza z Tarnopola. Od jakiegoś czasu poszukiwał moich rodziców i dopiero niedawno dowiedział się, gdzie przebywają. Rodzice, choć nie byli bliskimi przyjaciółmi jego rodziców, utrzymywali z nimi przed wojną serdeczne stosunki. Wydaje mi się, że była niedziela, bo wszyscy byliśmy w domu, a sklepy były zamknięte. Nasz sklep i mieszkanie znajdowały się naprzeciwko świątyni protestanckiej, przy sporym placu, który służył jako parking podczas nabożeństw. Gość miał do nas zajść po południu i zjeść z nami obiad.

Od wielu dni padał deszcz. Na ulicy nie było żywego ducha. Tylko od czasu do czasu widzieliśmy parasol przesuwający się pod naszym oknem. Bruk mienił się różnymi odcieniami szarości, a mój brat Arnold i ja czekaliśmy i czekaliśmy, oparci łokciami na parapecie.Wreszcie dostrzegliśmy parkujący przed domem samochód. Dla nas, nastoletnich chłopaków, był to niezapomniany widok. Czarny, lśniący Quinze Chevaux Citroën, samochód używany przez dygnitarzy, wydawał się jeszcze bardziej czarny i bardziej lśniący pod ciemnym, deszczowym niebem. Z limuzyny wysiadł dobrze ubrany mężczyzna, otworzył duży parasol i pomógł wysiąść pasażerowi, po czym obaj otworzyli bagażnik i wydobyli z niego coś, co z bratem uznaliśmy za owiniętego w jakąś tkaninę trupa. W panice zaalarmowaliśmy rodziców, jednak po chwili przekonaliśmy się, że nasze domysły były niedorzeczne. Pakunek wyglądał jak zwykły zrolowany dywan. W pośpiechu całą czwórką ruszyliśmy na dół, aby uchronić naszych gości przed zmoknięciem na deszczu.

Nienagannie ubrany, niemal całkiem łysy i nieprzeciętnie wysoki mężczyzna w średnim wieku ucałował matkę w rękę i przedstawił nam swojego asystenta, który wciąż trzymał na ramieniu coś, co już nie wyglądało ani jak trup, ani jak dywan. Mężczyzna skinął głową i stuknął obcasami. Ruszyliśmy w górę schodów. Po bliższym przyjrzeniu się doszliśmy z Arnoldem do wniosku, że zwój na ramieniu asystenta to starannie spakowana odzież. Mężczyzna bardzo uważał, żeby nie otrzeć się o ścianę, nic nie ubrudzić i nie uszkodzić. W mieszkaniu matka zasugerowała, aby goście złożyli tobół na kanapie i zasiedli do stołu zastawionego po brzegi talerzami i półmiskami z potrawami. Tylko na środku stołu stał wazon z kwiatami i świecznik z palącymi się świecami. Ojciec, jak to miał w zwyczaju, wciągnął gości w rozmowę. Wkrótce dowiedzieliśmy się, że gość zmienił nazwisko z Weiss na Leblanc, gdy po wojnie otrzymał obywatelstwo francuskie za wyjątkowe zasługi i służbę dla Republiki Francuskiej. Nie wtajemniczył nas w więcej szczegółów.

Monsieur Leblanc powiedział nam także, że zaraz po wojnie wrócił do Francji i ukończył studia w jednej z prestiżowych grande écoles, przerwane wraz z wybuchem wojny. Wcześniej, pokonawszy długą drogę przez Afrykę Północną, wstąpił do uformowanych w Anglii Sił Wolnych Francuzów (Forces Françaises Libres, FFL). Dzięki wyższemu wykształceniu otrzymał stopień oficerski i dowodził oddziałem FFL podczas inwazji na Francję. Był ranny, a potem otrzymał wysokie odznaczenie za swoje zasługi i talenty przywódcze. Ojca stracił w pierwszych dniach inwazji Hitlera na Związek Radziecki w 1941 roku. Z matką nie widział się aż do 1945 roku, gdy odnaleźli się dzięki agencji żydowskiej. Mój ojciec mógł się tylko domyślać, że Leblanc był francuskim dyplomatą wysokiego szczebla w misji rządowej na Półwyspie Iberyjskim. W pierwszych latach powojennych podejmował także trafne decyzje biznesowe i inwestycyjne.

Gdy wraz z bratem pomogliśmy mamusi sprzątnąć ze stołu, nasz gość wstał i oficjalnym tonem podziękował rodzicom za ciepłe przyjęcie, a przede wszystkim za wierność, jaką okazali talmudycznej sentencji „Kto ratuje jedno życie, ratuje cały świat”. Po chwili ruszył w stronę sofy, ale jego asystent wyprzedził go i podniósł tobół, aby pan Leblanc mógł go wygodnie rozpakować. Po usunięciu warstwy ochronnej materii naszym oczom ukazało się futro z norek pełnej długości. Pan Leblanc oświadczył, że jego matka miała je na sobie tylko raz, a kilka miesięcy temu, przed śmiercią, wyraziła życzenie, aby odziedziczyła je po niej kobieta, która uratowała jej życie. Leblanc podszedł do mamusi i rozpostarł futro, zapraszając ją, by je przymierzyła.

Matka rozpłakała się, gdy tylko zaczął mówić. Była podobnego wzrostu i podobnej budowy co pani Weiss, więc futro idealnie na nią pasowało. Pan Leblanc polecił uszyć je dla swojej matki na jej sześćdziesiąte piąte urodziny. Zlecenie powierzył swojemu przyjacielowi, jednemu ze słynnych kuśnierzy tamtych czasów.

Po chwili asystent pana Leblanca wręczył mu małą torebkę, a on wydobył z niej uroczą, świetnie dobraną okrągłą czapkę, którą umieścił na głowie matki. Następnie podał jej równie dobrze dopasowaną mufkę, w którą mamusia natychmiast włożyła ręce. Wyglądała cudownie! Nagrodziliśmy ją burzą oklasków. Ojciec powiedział, że przez całe życie nie widział równie pięknej bojaryni.

Mama uściskała gościa i podziękowała mu. Była nieco smutna, raczej onieśmielona niż wylewna. On odwzajemnił się, dziękując i całując jej dłonie. Po chwili cofnął się o krok, sięgnął do kieszeni marynarki i wyciągnął dwie koperty, jedną dla mojego brata i jedną dla mnie. Goście skierowali się do drzwi wyjściowych. Gdy były już otwarte, Leblanc wykrzyknął „Oh, j’ai presque oublié!” i wyjął z kieszeni małe białe pudełko, które również wręczył mojej matce, po czym już bardziej zdecydowanie zwrócił się ku wyjściu. Matka otworzyła pudełko, a gdy ujrzała znajdującą się w środku monetę, westchnęła, krzyknęła i raz jeszcze wybuchnęła płaczem. Łkając, rzuciła się w ramiona gościa. Wąski korytarz i niewielki hol nie mogły pomieścić wszystkich. Mój brat i ja skorzystaliśmy z okazji i wymknęliśmy się do kuchni, by oszacować wartość łupów.

To był dobry dzień; to był bardzo dobry dzień i być może najlepszy miesiąc, jaki do tej pory z bratem przeżyliśmy.

Gdy wyszliśmy z kuchni, aby dołączyć do rodziców i gości, na twarzy ojca malowało się zdumienie. Dopiero gdy matka podała mu otworzone już pudełko i zobaczył, co jest w środku, uśmiechnął się uspokojony. Tymczasem gość po raz kolejny ucałował matkę w czoło i w dłonie, a następnie skrzyżował jej ręce, przyłożył je do piersi i mocno przycisnął do serca, a potem do ust. Potem odwrócił się i w ślad za swoim asystentem pospiesznie zbiegł po słabo oświetlonych schodach. Chwilę później usłyszeliśmy ryk potężnego silnika. Goście odjechali.

Kiedy zostaliśmy sami, musieliśmy wziąć głęboki oddech, by zdać sobie sprawę, co się właściwie wydarzyło, i wysłuchać dawno zapomnianej historii mojej mamusi. Dopiero wtedy wszystko stało się jasne.

Pewnego dnia na początku lata 1944 roku matka wybrała się na targ w Tarnopolu, gdzie rolnicy sprzedawali swoje towary: nabiał, drób i inne produkty. Spotkała tam panią Weiss, której z początku nie poznała. Uratowali ją dzielni chłopi z jednej z wiosek. Kobieta się postarzała i schudła. Matce wydawało się, że jest bez środków do życia, że nie przeżyłaby bez pomocy. W pierwszej chwili dała jej tylko drobną sumę z pieniędzy, jakie wzięła ze sobą, idąc po zakupy, ale zaraz potem zdała sobie sprawę, że to nie wystarczy, aby pani Weiss dotrwała do końca wojny i mogła dołączyć do swojego jedynego dziecka, które – tego była pewna – przeżyło wojnę gdzieś we Francji.

W tym miejscu trzeba wyjaśnić, że matka zawsze ukrywała przy sobie pieniądze, biżuterię lub złote monety na wypadek niespodziewanych sytuacji. Ukrywała to przed ojcem. Zwykle nosiła też przy sobie mniej cenne złote monety, austriackie lub rosyjskie. Tego dnia miała jednak tylko dwudziestodolarówkę, którą dała pani Weiss, a ta, wstrząśnięta do głębi, objęła matkę, ucałowała jej ręce i zniknęła w tłumie. Była osobą wykształconą i dobrze znała wartość tego daru. W tamtych czasach w tych stronach ta jedna moneta wystarczyłaby na posag córki biednego Żyda lub na dwuletnią pensję robotnika. Gdy matka wróciła z zakupów i opowiedziała o tym spotkaniu ojcu, wspomniała tylko, że podzieliła się z panią Weiss częścią pieniędzy, które miała przy sobie, by zapłacić za sprawunki.

Wspomnienie tego wieczoru wciąż stoi mi przed oczami. Siedzieliśmy wszyscy przy stole oświetlonym gasnącymi płomieniami świec. Rodzice byli czule objęci, ojciec po lewej stronie mamusi trzymał jej prawą rękę w lewej i ją całował. Prawą ręką objął jej talię, podczas gdy ona pieściła jego szyję lewą ręką. Byli tak blisko siebie, tak bardzo się kochali… tak baaaardzo byli „jednym”. W którejś chwili ojciec zwrócił się do nas: „Chcę, żebyście wiedzieli, chłopcy, że zawsze miałem świadomość, iż wasza matka ukrywa przede mną jakieś pieniądze. Byłem dumny, że mogłem jej to umożliwić, bo wiedziałem, że dzięki temu czuje się bezpieczniej”.

Orlean, Francja, późne lato 1953 roku

W tamtych latach co roku spędzałem sześć letnich tygodni z angielską rodziną, aby nauczyć się języka. Gdy wróciłem, ojciec i matka czekali na mnie na ruchliwym peronie orleańskiego dworca kolejowego. Po długim, pełnym miłości uścisku od każdego z nich ojciec powiedział: „Mamy dla ciebie niespodziankę, chodź z nami”. Przeszliśmy kilkaset kroków do garażu. Było chłodne, wietrzne popołudnie; pogoda nie różniła się zbytnio od angielskiej. Pochmurne niebo zapowiadało zbliżającą się jesień. Naprawdę nie miałem pojęcia, co mnie czeka. Po wejściu do garażu zatrzymaliśmy się przy pierwszym samochodzie po lewej stronie: pięknym, nowym, czarnym jak smoła Peugeocie 203 – bardzo wówczas cenionym samochodzie – z tablicą rejestracyjną numer 777BG-45. Od razu zauważyłem tę niezwykłą liczbę, ale wiedziałem tylko, że 45 oznacza region Orleanu.

Ojciec mnie przytulił i tak – objęci – pozostawaliśmy przez dłuższą chwilę, a potem wręczył mi kluczyki i powiedział: „Kochamy cię. Byłeś zawsze dobrym chłopcem i dobrym synem. Samochód jest twój”. A potem dodał: „Mamy nadzieję, że od czasu do czasu nie zapomnisz zabrać rodziców na przejażdżkę”.Wkrótce potem dowiedziałem się, że ojciec poprosił burmistrza naszego miasta o specjalny numer dla nowego samochodu swojego syna. Ojciec wytłumaczył mi, dlaczego wybrał te właśnie litery i liczby. „B” oznaczało bon (dobry), beau (przystojny) lubbrave (odważny); „G” oznaczało gosse (dziecko), gamin (dzieciak) lubgarçon czygars (chłopak). Innymi słowy „dobre dziecko”, „odważny młody człowiek” lub „przystojny chłopak”. Ale trzy siódemki to zupełnie inna historia. Ojciec poświęcił wiele godzin, żeby mi wyjaśnić ich sens. W wielkim skrócie był taki: liczba „siedem” jest najważniejszą liczbą w numerologii żydowskiej. Pierwsza siódemka oznaczała zatem szczęście. Rodzice mieli nadzieję, że uchroni mnie przed nieszczęśliwymi przypadkami. Siódemka druga miała mi przypominać, żebym – kiedy to tylko możliwe – spędzał z rodziną siódmy dzień tygodnia, czyli szabat. Nie na długich modlitwach wszakże, ale na wspólnym czytaniu, grze na wiolonczeli, wspomnieniach i planowaniu przyszłości. Siódemka trzecia miała mi przypominać, że kiedy zostanę lekarzem (oczywiście bez wywierania presji, gdyż mój brat Arnold studiował już w szkole medycznej w Paryżu), powinienem, tak jak wujek Marcel, poświęcać jeden dzień w tygodniu na leczenie biedaków. Miałem też pamiętać, aby być uprzejmym dla pracowników i pozwalać im przeznaczać na odpoczynek każdą siódmą godzinę w pracy (jeśli nie wcześniej), tak jak Bóg przykazał, bo „nawet gleba musi odpocząć w siódmym roku, aby wyżywić ludzkość przez lat sześć”.

Kilka tygodni później jechaliśmy z Orleanu do Fontainebleau. Ojciec siedział za mną, a matka obok mnie z koszykiem piknikowym u stóp. Po pół godzinie jazdy autostradą matka podała mi zapakowaną w pergamin kanapkę. Pochłonąłem ją w mgnieniu oka, otworzyłem okno i wyrzuciłem papier. Gdy zastanawiałam się, czy nie poprosić matki, żeby podała mi filiżankę herbaty z termosu, ojciec poprosił, żebym zatrzymał samochód. Powiedział to ciepło, z miłością, ale tonem nieznoszącym sprzeciwu. Zatrzymałem wóz na poboczu, domyślając się, co mnie czeka. Ojciec powiedział: „Sewerku (to zdrobnienie od Seweryna), wiesz, że nie powinieneś wyrzucać papierów przez okno. Idź, proszę, poszukaj go i daj matce, aby można go było wyrzucić tam, gdzie jego miejsce”.

Wysiadłem z samochodu. Szukałem wyrzuconego przez okno kawałka papieru, bacząc, by nie pomylić go z innymi śmieciami zalegającymi na poboczu drogi. Po minucie lub dwóch znalazłem go, wróciłem do samochodu i podałem go matce, ale ona wskazała mi schowek na śmieci w koszu piknikowym. Już miałem ruszyć w dalszą drogę, ale zanim zdążyłem uruchomić silnik, znowu zatrzymał mnie ojciec. „Sewerku – powiedział – widzę przez tylną szybę, że na jezdni są też inne śmiecie. Podnieś je, proszę, i wyrzuć je do kosza”. Klnąc pod nosem, nie bardzo szczęśliwy, wróciłem i zebrałem z szosy kilka kawałków papieru. Gdy wróciłem do samochodu i znów byłem gotowy do uruchomienia silnika, ojciec dotknął mojego ramienia i powiedział: „Poczekaj, zanim ruszymy dalej”. Westchnąłem głęboko i usadowiłem się na swoim miejscu, gotów na nieuchronny wykład.

Każdy rodzicielski wykład, każda krytyka, każda uwaga do mojego brata lub do mnie zawsze zaczynała się tak samo, od słów: „kocham cię, ale…” lub „bardzo cię kochamy, ale…”. Nienawidziłem tego. Wolałbym, żeby kochali mnie mniej i nie suszyli głowy przy byle okazji.

Matka pouczała mnie nawet na łożu śmierci. Podczas jednego z naszych ostatnich spotkań powiedziała: „Dzieci nie są odpowiedzialne za oczekiwania, nadzieje i marzenia swoich rodziców”, a potem, niezdolna już do samokontroli, dodała: „Spełniłeś prawie wszystkie oczekiwania twojego ojca i moje”.

Prawie wszystkie! Nie musiałem pytać, pod jakim względem ich zawiodłem. Wiedziałem dobrze. Przerwałem studia doktoranckie na UCLA1 i nie napisałem pracy doktorskiej. Do dziś tego żałuję. Kiedy sam zostałem ojcem i sierotą, zrozumiałem, jak bardzo moi rodzice obawiali się o przyszłość swoich dzieci. Oczywiście nie byliśmy dość silni, dość mądrzy ani gotowi pod innymi względami, żeby się zmierzyć z tym, co nas w życiu może spotkać. Zastanawiam się w związku z tym, czy to ten lęk, dziedziczony z pokolenia na pokolenie, sprawia, że żydowscy rodzice są aż tak wymagający dla swoich dzieci.

Usadowiony wygodnie w swoim fotelu czekałem na kolejny wykład ojca. „Moje dziecko, rozejrzyj się. Widzisz te wszystkie samochody, pieszych, rowerzystów i motocyklistów? Gdyby każdy z nich wyrzucił choć jeden śmieć na drogę, żylibyśmy w ogromnym, przepełnionym po brzegi śmietniku. Nam, Żydom, Bóg polecił zadbać o to, by świat, gdy go opuszczamy, był lepszy niż ten, który zastaliśmy. Tikkun olam!”.

Z upływem lat coraz częściej tęsknię za tymi wykładami, napomnieniami i uwagami. Lekcje moich rodziców zapadły mi głęboko w serce. Dzisiaj, w wieku osiemdziesięciu czterech lat, nadal nie wyrzucam nawet wykałaczki przez okno samochodu i nadal schylam się, by pozbierać śmieci, które zostawili inni.

Paryż, Francja, lato 1954 roku

Byłem gościem Michela Fargeauda, mojego najlepszego przyjaciela. Obaj właśnie zdaliśmy maturę i spędzaliśmy czas wspólnie, świętując koniec nauki w liceum. W tych dniach po raz pierwszy poczułem smak dorosłości. Byłem pełen optymizmu, a nawet entuzjazmu, ale jednocześnie trapiły mnie te wszystkie lęki, które towarzyszą nam w tych rzadkich chwilach, w których skończyliśmy jedną podróż, ale jeszcze nie zaczęliśmy następnej. Przede mną rozpościerała się nieznana dotąd droga, a ja zastanawiałem się, czy i jakie ciemne chmury mogą pojawić się na horyzoncie mojego życia.

Michel był bratnią duszą i moim ulubionym wspólnikiem w różnych „ciemnych sprawkach”. Mój wyjazd do Paryża oznaczał, że zatrzymam się we wspaniałym apartamencie jego rodziców w świetnej dzielnicy. Jego ojciec był prezesem najwyższego sądu gospodarczego Francji, a jednocześnie piastował prestiżowe stanowisko głównego radcy prawnego w banku Lazard Frères, który był własnością tej samej żydowskiej rodziny i był przez nią zarządzany od powstania w wieku XIX; po dziś dzień zresztą pozostaje jednym z najpotężniejszych banków w tym kraju. Pan sędzia zawsze doceniał naszą przyjaźń; był ciepłym i uprzejmym gospodarzem podczas moich wielu pobytów w jego domu. Matka Michela, energiczna gospodyni i wściekła antysemitka, polubiła mnie podczas pierwszej kolacji w ich domu, gdy pomogłem jej sprzątnąć ze stołu (jak nauczyła mnie matka), podczas gdy reszta rodziny przeniosła się do salonu, by bezzwłocznie zasiąść do drinków i deserów po kolacji. W jej oczach byłem oczywiście Żydem, ale całkiem znośnym, a nawet wyjątkowo „dobrym Żydem”.

Dni, które spędziliśmy w Paryżu, dały nam wiele okazji do zabawy, podczas której mogliśmy w pełni nacieszyć się młodością: zabawialiśmy piękne dziewczyny, podziwialiśmy poranki i rozbijaliśmy się po ulicach miasta moim ukochanym peugeotem. Zupełnie inaczej, poważniej, przebiegały nasze noce i wieczory. Pełne były wrażeń ze świata, z którego pochodził Michel. Nierzadko braliśmy udział w uroczystych, sztywnych kolacjach, wydawanych przez znane i szanowane paryżanki, podczas których czuło się, że każdy nasz gest i każda część garderoby są uważnie badane i oceniane. Michel i ja czuliśmy się tak, jakbyśmy mogli przejrzeć wszystkie sztuczki uczestników tych spotkań, a same kolacje traktowaliśmy jak przedstawienia teatralne. Obserwując, jak wszyscy wokół nas komentują niebezpieczny świat paryskich wyższych sfer z całą należytą powściągliwością, po prostu przyjmowaliśmy to wszystko do wiadomości, świetnie się przy tym bawiąc. Śmiechu było co niemiara. Sam traktowałem to wszystko jak szkołę życia w wielkim świecie odległym od mojej rodzinnej codzienności w prowincjonalnym Orleanie. Jednak pomimo silnych wrażeń, jakich doznawałem w towarzystwie mojego najlepszego przyjaciela, i ekscytacji życiem w tym lśniącym wszystkimi kolorami mieście najbardziej czekałem na kolację z wujostwem, młodszym o dziewięć lat bratem mojej matki, moim bohaterem, i jego żoną.

Na spotkanie z wujkiem Marcelem cieszyłem się bardziej niż z kimkolwiek innym na świecie. Tak jak moi rodzice należał do moich najważniejszych przewodników i nauczycieli, ale był również świetnym kompanem. Co więcej, wydawało mi się, że wujek Marcel wie wszystko. Był najczystszym wcieleniem ideału człowieka renesansu: jednocześnie dentysta i lekarz, biegle władał pięcioma językami, światowej klasy narciarz, wielokrotnie nagradzany pływak i skrzypek. W Krakowie był też uważany za bohatera, bo uratował małego chłopca, który topił się w Wiśle.

Poza