51,90 zł
Michał Urbaniak – legenda jazzu, kompozytor i aranżer. Wirtuoz pięciostrunowych skrzypiec i saksofonu. Artysta, który przekracza gatunki – to on wprowadził do jazzu elementy rocka, rapu i hip-hopu
Z dziennikarzem Jackiem Góreckim rozmawia o muzyce i pasji, miłości i ojcostwie, o polityce, Ameryce i Polsce. Wraca pamięcią do spędzonych w Łodzi dzieciństwa i młodości, pierwszych koncertów i podróży do Stanów Zjednoczonych, zawodowych sukcesów i współprac z gwiazdami światowego formatu: Milesem Daviesem, Herbiem Hancockiem, Natalie Cole czy Erykah Badu. W tej opowieści życie prywatne jest nierozłącznie splecione z zawodowym – artysta wspomina między innymi współpracę z pierwszą żoną Urszulą Dudziak czy przyjaciół artystów, którzy znacząco wpłynęli na jego drogę twórczą: Andrzeja Trzaskowskiego, Krzysztofa Komedę, Wojciecha Karolaka, Zbigniewa Namysłowskiego czy Tomasza Stańkę.
Dla Urbaniaka ta rozmowa jest z jednej strony rozliczeniem z przeszłością, z drugiej – próbą odzwierciedlenia osobistego spojrzenia na siebie i rzeczywistość. Dzieląc się swoją opowieścią, pragnie zachęcić czytelników do śmiałości w odkrywaniu świata i jazzu, odwagi do odpowiadania na najważniejsze i najtrudniejsze pytania i do poszukiwania własnej drogi – nawet tej najbardziej wyboistej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 279
NA POCZĄTKU BYŁ JAZZ
„Sny są jedyną rzeczywistością”, mawiał Federico Fellini. We śnie możesz wszystko. Improwizować. Podskakiwać na kilkutysięczniki. Nosić długie wąsy z mleka. Mieć wszystko. Mieć każdego. Mieć i być. Możesz odbyć nieodbyte rozmowy albo te w czasie dawnym urwane dokończyć. Przerwane objęcia we śnie się scalają. Sklejają lepkim lepem. Zapomnienie zamienia się w uszanowanie. Przegrana w zwycięstwo. Wczoraj w jutro. A podróż na mroźną Północ jest upalnym Południem. Ludzie się godzą, przebaczają, mówią najpiękniejsze słowa, nierzadko mówią po raz pierwszy: „Kocham cię”. W takim śnie masz władzę nad swoim życiem. Tylko we śnie możesz dokonać największego. Osiągnąć spełnienie. Odpowiedzieć na pytanie o sens życia. Takim snem jest niewątpliwie życie Michała Urbaniaka. Artysty. Jazzmana. Prekursora. Niepoprawnego romantyka. Momentami bluźnierczego. Niewinnego marzyciela. Czarodzieja dźwięków. Stworzonego z kobiet. Możliwe, że podobnie jak w przypadku Felliniego, Urbaniak jest kobietą. A przynajmniej jego dusza. To cholerny wrażliwiec. Amerykanin urodzony w Warszawie, wychowany w Łodzi. Ale przede wszystkim człowiek, który kocha. Kocha życie. Hedonista. Smakosz. Dla niektórych bluźnierca.
Pomysł dotknięcia Michała Urbaniaka pojawił się jesienią 2021 roku. Jesienne liście jak w szlagierze Josepha Kosmy potrząsał wiatr. Spotkaliśmy się wtedy podczas jakiegoś wywiadu, do jakiejś gazety. Tytuły nie mają znaczenia. Wszystko tylko gdzieś, coś, na chwilę, na moment. Podczas tego spotkania zrozumiałem, że ta jedna rozmowa wymaga rozszerzenia. Powiększenia. Dotykam bowiem autorytetu, a o autorytetach się zapomina. Jerzy Trela, wybitny aktor, powiedział kiedyś: „Nie róbcie z teatru hamburgera”. I właśnie o ten szacunek i autorytety cały czas mi chodzi. Żeby ocalić od zapomnienia... Żeby prowokować kolejne pokolenia do zaglądania tam, gdzie się nie zagląda. To tak jak z legendarną primabaleriną Niną Novak, baletmistrzynią oraz pedagożką Ballet Russe de Monte-Carlo, która otworzyła znaną na cały świat szkołę baletową w Caracas. Cały świat oprócz Polski. Kiedy spotkałem się z nią na rok przed jej śmiercią, opowiadała mi, że ma żal do kraju, w którym się urodziła, a w którym czuje się niepotrzebna, zapomniana, nieznana. Niepamięć jest początkiem końca. Początkiem zagłady. A jak powiedziała mi niegdyś Gołda Tencer: „Dopóki jest pamięć, jest człowieczeństwo”.
O Michale Urbaniaku ponad dziesięć lat temu powstała już jedna książka – Ja, Urbanator. Awantury muzyka jazzowego. Wybitnie napisana przez Andrzeja Makowieckiego. Dla mnie ważne było, by dopuścić do głosu człowieka, bez autocenzury, bez niewygodnych tematów. Zadać mu przy okazji jubileuszu osiemdziesiątych urodzin najważniejsze pytania i podotykać wspólnie takich haseł jak miłość, ojczyzna, śmierć, rozczarowanie, sukces, pieniądze, zdrada. Kiedy okazało się, że zaczynamy pracę po snach Michała, jego pamięci, wiedziałem, że interesuje mnie tylko on. Jego głowa. Dusza. To, co chce powiedzieć, wykreować, przemilczeć. Interesują mnie jego prawdy i wersje wydarzeń. Jego fantazje na swój własny temat. Wszystkie żony, dzieci, przyjaciele, przechodnie na ulicy, osoby trzecie, czwarte i dalsze w epokach zostawiam na zdjęciach. Na wersalkach, w krynolinach, całodobowych imprezach do rana. Nieruchome. Wychodzę z założenia, że biografie nie mają w sobie wiele z prawdy. Są fantasmagorią autora, popisem i wersją wydarzeń wielu ludzi. Często to, co czytamy, jest tylko ułamkiem wyrzuconej treści, niezgodną z wizerunkiem brudną plamką, rąbkiem spódnicy. Przez lata pracy zrozumiałem, że jedyną i prawdziwą rozmowę otrzymuję tylko ja. Na miejscu. Na gorąco. Na tu i teraz. A potem wchodzi autocenzura, która na kanapach w telewizji śniadaniowej lśni, uciekając od prawdziwego zdania, łapiąc się na poprawności politycznej. Autokreacja.
Michał mógłby być moim ojcem. Może nawet dziadkiem. W końcu w papierach różnica wieku między nami jest imponująca. Jednak tu nie chodzi o liczby, ale o powiązanie. A związaliśmy się na tyle silnie, że pomiędzy rozmowami padły słowa najważniejsze, których tu nie ma. Nie ma. Nie wszystko jest na sprzedaż. Dla wielu sprzedajemy tu i tak za dużo, bo lepiej jest milczeć. Ale Michał Urbaniak jako człowiek stworzony z jazzu nie ucieka od niewygodnych tematów, ma własne zdanie, a to w dzisiejszych czasach nie jest powszechne – dla mnie jest to wartość. Zdanie dla wielu mocne, kontrowersyjne, przemądrzałe, mądre, inspirujące – niech każdy dopisze, co chce. Ale je ma. Oddaję w wasze ręce zbiór dziesięciu rozmów, które – niczym przykazania – mogą być zarówno inspiracją, jak i – w wielu wypadkach – przestrogą. Przede wszystkim wierzę, że będą pretekstem do rozmowy i próbą odpowiedzenia sobie na pytania: kim jestem?; kim chciałbym być?; a kim inni chcą, żebym był? No i słuchajcie jazzu! Urbaniaka też.
I . LEGENDA
Masz świadomość tego, kim jesteś?
Jestem Michałem Urbaniakiem, wszelkie hasła typu „legenda” mnie nie interesują. Oczywiście, znam swoją wartość i ciągle się szczypię, sprawdzam, czy aby przypadkiem moje życie to nie sen. Sen, który nad ranem nagle zamieni się w brutalną rzeczywistość. Piękny sen o wesołym miasteczku, w którym dziecko z otwartą buzią zalicza po kolei wszystkie atrakcje, od różowej waty cukrowej, gigantycznych lodów z polewą czekoladową po gabinet strachu i diabelski młyn. Rollercoaster. Kiedyś Roman Polański powiedział mi, że życie to jest cyrk. I ja się z nim zgadzam. W tym cyrku występuję jako Michał Urbaniak.
Federico Fellini mawiał, że sny są jedyną rzeczywistością. O czym teraz śnisz?
Zaczynamy nasze rozmowy pod koniec pandemii, w czasie, kiedy za wschodnią granicą toczy się wojna. Rosja zaatakowała Ukrainę. Cyrk! I jak widzisz po moich oczach, to pytanie mnie wzruszyło, bo śnię teraz o niemożliwym. Od paru miesięcy prześladuje mnie taki sen, w którym nie mogę grać, nie potrafię wydobyć żadnego dźwięku. Męczę się, pocę i nic. Cisza. Zabijająca cisza. Paraliżująca cisza. Kiedyś obudziłem się w środku nocy z krzykiem, poczuciem, jakby ktoś mi coś zabrał, wyrwał ze środka coś, bez czego nie oddycham. Serce. Duszę. Mnie. Urbaniaka. A potem spostrzegłem, że tak się rzucałem we śnie, że rozbiłem stojącą na stoliku nocnym lampę. Miałem w tym czasie w snach wiele powrotów do przeszłości, spotkań z moją mamą, Nowym Jorkiem, kolegami z Ameryki. Sny pomagały mi przetrwać ten okres. Kiedyś przyśnił mi się Herbie Hancock, z którym grałem tak jak dawniej; zapytałem go podczas naszej garażowej próby, czy zagramy wspólnie jakiegoś mazurka, on rozłożył ręce, że nie zna nut, i się obudziłem.
A dzisiaj co ci się śniło?
Wygrana w lotto. Siedemdziesiąt jeden milionów, które postanowiłem przeznaczyć na stypendia dla młodych skrzypków. To był akurat piękny sen, ale wiadomość o wygranej mogła doprowadzić mnie we śnie do zawału. Żyję, chociaż też mocno się napociłem!
Jak poruszasz się po obecnej rzeczywistości?
W ostatnich trzech latach po raz pierwszy w życiu byłem sparaliżowany na granie. Spuchły mi palce, miałem problemy reumatologiczne. A przecież zdarzały się takie momenty w moim długim życiu, że grałem bez przerwy, po kilka tygodni. Mówię o tym dlatego, że nierzadko śledzimy losy artysty, który dochodzi do takiego punktu w życiu, że ciało odmawia mu posłuszeństwa i nie może tworzyć. To jest paraliż. Zderzenie się ze ścianą. Koniec. I co mu wtedy zostaje? Gapienie się w okno? Przeglądanie wspomnień, tego, co było i nie wróci? Nie dla mnie takie atrakcje. Jestem typem człowieka, który nie może mieć za dużo wolnego czasu, wtedy wkrada się niepotrzebne myślenie, a ja za dużo myśleć nie mogę, bo się w tym gubię i zatracam. Moje serce nie ma rozumu, kieruje się uczuciami. Wiąże się to niejednokrotnie z konsekwencjami, ale taki już jestem kochliwy. Kocham życie i czerpanie z niego pełnymi garściami. Dlatego nieustannie i permanentnie muszę tworzyć.
Jesteś trochę masochistą, lubisz życie na krawędzi.
Może nie na krawędzi, ale w zawrotnym tempie, a to jest różnica. Szybko, ale bezpiecznie. Tego nauczył mnie Nowy Jork: jak nie pędzisz, nie dobiegniesz do celu jako pierwszy. Co ciekawe, jako dziewięciolatek narysowałem z kolegą projekt pociągu, który pomiędzy Łodzią a Warszawą jeździłby za darmo. Lokomotywa na koło zamachowe rozpędzałaby pociąg. Lubię tempo, adrenalinę, kreowanie, wymyślanie, szukanie odpowiedzi. Takie dziwaczne pomysły, jak ta lokomotywa, do dzisiaj chodzą mi po głowie. Niestety, często przez to się nie wysypiam. Jest noc, a ja włączam komputer, sprawdzam pocztę, notuję szkice muzyczne i nim się położę, słoneczko za oknem.
Pandemia nie była dla ciebie łaskawa.
Tuż przed pandemią zarysował się plan: Warner Bros miał robić o mnie film dokumentalny, trasę koncertową miałem zaczynać od Blue Note w Nowym Jorku, a w maju mieliśmy lecieć na dokumentację. Przyszedł lockdown. Plany zaczęły się rozwiewać. Początkowo covid nawet mnie ucieszył. Dostałem wolny czas, który chciałem przeznaczyć na to, czego nie mogłem zrobić, będąc przez sześćdziesiąt lat w trasie koncertowej. Uporządkowanie całego archiwum, napisanie nowych nut, przeorganizowanie studia, dokręcanie jakichś niedokręconych rzeczy. Chuj. Nic z tego nie wyszło. Trzy tygodnie później wstawałem właściwie po to, żeby się położyć. Przeleżałem wiele dni, oglądając kanały informacyjne, zapadając w dość długi zimowy sen. Kiedy w tym czasie dzwoniliśmy do siebie z Wojtkiem Karolakiem, często śmialiśmy się, że jesteśmy w jakimś marazmie telewizyjnym. I tak mijały noce i dnie, pogoda za oknem nie miała znaczenia, nic mnie nie motywowało, aż w końcu od tego spania wysiadło mi serce. W ciągu ostatnich kilkunastu lat przeszedłem dwanaście operacji. Serce, przepuklina, biodra, sprawy, które mnie do tej pory nie dotyczyły. Nigdy wcześniej nie miałem czasu na chorowanie. Grałem koncerty z gorączką, wzmacniając się piwem z wódką, i byłem niezniszczalny jak Kapitan Ameryka! Aż tu nagle piżamka i Michaś kładzie się do szpitala. Nie dla mnie chorowanie i leżenie w łóżku!
Muzyka jako narkotyk twojego życia, wierna kochanka, nie pomogła ci się z tego wydostać?
Muzyka po raz pierwszy zeszła na bok. Zakładałem słuchawki i zaczynałem oglądać TVN24 lub CNN. Skakałem po kanałach informacyjnych i popadałem we frustrację przez świat, który rozpada się na kawałki. I z pozycji leżącej, w izolacji, zamknięciu nie da się tego świata poskładać. Na koniec byłem już tak zmęczony ciężarem tragedii i beznadziejnych wiadomości, które płynęły ze wszystkich stron, że nie miałem siły na muzykę. Nie dziwię się, że wielu ludzi cierpi na depresję, samotność to najpotężniejsza choroba XXI wieku. Wina w dużej mierze leży właśnie po stronie mediów, które bombardują nasze umysły przygnębiającymi informacjami, nie ma miejsca na pasję i opowieść o sztuce. Edukacja stała się wrogiem społeczeństwa. Gdyby zamiast ciężkich, smutnych newsów stworzyć program o muzyce, jazzie, przyrodzie czy historii świata, ludzie nie byliby tacy zdołowani życiem, a wręcz przeciwnie, byliby go ciekawi.
Bezpieczniej jest nie wiedzieć?
Nie chcę narzekać, bo spotykam na swojej drodze wielu ludzi, z którymi prowadzę świetne rozmowy, młodych, którzy mnie inspirują i zaskakują, odkrywając przede mną muzykę, o której nie wiedziałem. Lubię nowości i lubię być zaskakiwany. Ale w temacie mediów, kanałów informacyjnych, telewizji śniadaniowych i tak dalej jest niestety źle. Sprzedaje się popelina, autorytety są zasypywane popiołem. Jak nie pokaże się gołej dupy czy kilku trupów, to nie ma programu, telewizja nie istnieje. A gdzie wartość, edukacja?
Nie zapomnę, jak prezenterka w telewizji śniadaniowej jednym tchem poinformowała o śmierci wielkich mistrzów teatru, Jerzego Treli i Ignacego Gogolewskiego, po czym szybko przeszła do gorących newsów z burzliwego życia Britney Spears.
Ogłupianie zastąpiło wartość. Takim ludziom jak Jerzy Trela powinno się poświęcić pół programu. Czasem mnie korci, żeby stworzyć jakiegoś newsa na pierwszą stronę wszystkich tych szmatławców, które podekscytowane będą go przedrukowywać, a potem pokazać środkowy palec i powiedzieć, że to był żart.
Niedawno w mediach pojawiła się informacja, że umierasz.
Byłem w szpitalu w Aninie na zabiegu, ktoś powiedział dwa zdania za dużo i poszła wiadomość do mediów, że trzeba się za mnie modlić, bo umieram. Dosia, moja żona, miała telefoniczny armagedon przez trzy dni. Uprzedziła mnie, że zaczną wydzwaniać z dziwnymi pytaniami. Jurek Owsiak przyjechał do szpitala sprawdzić, co się dzieje. A ja nie umarłem. Zmartwychwstałem i mam ochotę na dużo szaleństwa.
Przeczytałeś kiedyś o sobie coś, co cię zabolało?
Mam do tego dystans, więc mnie to nie boli. Może jedyne, co jest uciążliwe, to artykuły o moim stanie zdrowia, bo wtedy zaczynają się niekończące się telefony od bliskich znajomych i tych, którzy przez lata do mnie nie dzwonili. A tu nagle telefon, żeby zapytać, jak się czuję. I każdemu trzeba tłumaczyć, jak jest naprawdę. Wszystkich, którzy chcieliby mnie pochować, informuję, że saksofony zaczęły z powrotem fruwać, a walizki ciągle się nie domykają. Nie zamierzam zejść ze sceny.
W książce Ja, Urbanator. Awantury muzyka jazzowego, wydanej dwanaście lat temu, autorstwa twojego przyjaciela z dzieciństwa, Andrzeja Makowieckiego, wyznajesz: „Jestem Amerykaninem”. Ale Ameryka w ostatnich latach oddala się od ciebie.
Przez cały okres pandemii ciągle zadawałem sobie pytania: „Co ja robię w Polsce?” i „Po co tu jestem?”. Zadzwoniłem nawet kiedyś do Uli Dudziak, mojej pierwszej żony, z którą cały czas mam dobry kontakt. Zacząłem się jej zwierzać, że ta pandemia i zamknięcie mnie niszczą, a przez to wszystkie choroby, które się uaktywniły, mnie wykończą. Ona mi wtedy nakazała: „Pakuj się i zapierdalaj na lotnisko!”. Nie było to możliwe z powodu mojego stanu zdrowia. Powiedziałem jej, że brakuje mi grania w Ameryce, że przez chorobę boję się sięgnąć po instrument. Krzyknęła wtedy na mnie, że jak to, ja nie dam rady? „Przypomnij sobie, ile razy się podniosłeś”. Nieraz się budzę i myślę, żeby się spakować i uciec.
Wiesław Myśliwski napisał, że niezwykle ważne jest mieć poczucie, że ma się dom. Niekoniecznie musi to być ten, z którego pochodzisz. Podobnie jak z ojczyzną – trzeba znaleźć taką, która jest nasza, niekoniecznie tę, w której przyszliśmy na świat. Gdzie jest twój prawdziwy dom?
Ze mną nie da się w Polsce zbudować domu, a może właściwie nigdzie się nie da skonstruować tak solidnych ścian, które zatrzymałyby mnie na zawsze. Chociaż miejsce, które stworzyliśmy z Dosią na warszawskiej Woli, daje mi poczucie bezpieczeństwa i jest podstawą do tego, bym mógł się spełniać. Mój pierwszy dom jest jednak w Nowym Jorku. Domem jest miasto, dzielnice są pokojami, a ludzie moimi sąsiadami, do których zawsze mogę zagadać. Nie potrzebuję ścian, potrzebuję wolnej przestrzeni Manhattanu. Być może za bardzo żyję przeszłością. Ale to Ameryka była moim życiowym marzeniem, które się spełniło. Dlatego obecna rozłąka z nią jest niełatwa. Mija rok, mijają dwa, trzy lata, moi przyjaciele odchodzą, osoby, z którymi grałem, znikają z mapy Nowego Jorku i powrót do jądra i sensu życia się oddala. Jest jak odpływający statek na oceanie; ten statek z czasem jest coraz mniejszy i tracimy go z zasięgu wzroku.
A statek płynie... Szybko się wypada z tej amerykańskiej gry?
Jeśli masz na myśli pracę i biznes, to bardzo szybko. Agent dwa czy trzy razy zadzwoni z propozycją koncertu, ale jak mu odpowiadasz, że nie możesz, to już czwarty raz nie zadzwoni. Zadzwoni do kogoś innego. Poza tym pojawiło się nowe pokolenie, piekielnie zdolna młodzież, która zajmuje miejsca moich kolegów. Jednak nie zamykam się na przyszłość, ona mnie intryguje, pociąga. Mam świetny kontakt z młodymi muzykami, lubię im się przyglądać, jak zaczynają, jak szukają swojego miejsca w jazzie, muzyce. I jeśli dzwoni do mnie raper, który współpracuje ze Snoop Doggiem, to dla mnie znaczy więcej niż wszystkie osiągnięcia w młodości, bo widzę, że nowe pokolenie muzyków sięga po moją twórczość.
Z Markiem Pędziwiatrem
Takich przykładów jest jeszcze więcej, w ostatnich latach Urbaniaka samplowali: J. Cole, Q-Tip, Beastie Boys, Eminem, A Tribe Called Quest... A w ostatnich tygodniach utwór What a Day nowej ikony hip-hopu, którą bez wątpienia jest Tyler, the Creator, to właściwie w całości zsamplowany twój kawałek A Day in the Park!
Nie ma nic ważniejszego dla twórcy niż bycie aktualnym, świeżym i potrzebnym. Kiedyś takie tuzy jak Marcus Miller zaczynały w moim zespole, żeby wzbić się w powietrze i do dziś, z wielkimi sukcesami, unosić się bardzo wysoko. Cieszę się, że na polskiej, nieco skostniałej scenie jazzowej rządzą EABS i Błoto, w których króluje Marek Pędziwiatr. Chłopak, który wiele lat temu jako szczeniak pojawił się na Urbanator Days i brał udział w moich warsztatach. On jest przyszłością.
A czy czujesz się w tym kraju potrzebny jako artysta?
Od jakiegoś czasu jestem często blokowany na socialach czy Twitterze za moje wpisy. Mój największy problem polega na tym, że nie wiem dokładnie, po co jestem w Polsce. Przyleciałem tutaj, żeby dzielić się moim doświadczeniem, bo taką czuję misję. Nie chcę spijać śmietanki, odbierać nagród czy chodzić z wysoko podniesioną głową. Interesuje mnie wymiana myśli i dzielenie się tym, czego naprawdę się nauczyłem przez te już prawie pięćdziesiąt lat. Polityka w kulturze?!
Ale przecież otrzymałeś srebrny medal Zasłużony Kulturze Gloria Artis.
To było jeszcze za czasów poprzedniej władzy. Złoty też otrzymałem, a w zasadzie to nie... W czasie pandemii byłem w szpitalu w Aninie na rehabilitacji. Do Dośki zadzwoniła przedstawicielka łódzkiej organizacji kultury, która chciała nas poinformować, że zgłoszono mnie do złotego medalu Gloria Artis. Pan minister przyznał to odznaczenie. Wyznaczyli termin wręczenia, dokładnie pamiętam, to miał być piątek o godzinie siedemnastej w Filharmonii Łódzkiej. Mój pobyt na oddziale się przedłużał, więc poprosiliśmy, aby w moim imieniu medal odebrała pani prezydent Łodzi Hanna Zdanowska, która bardzo się ucieszyła na moją propozycję. Następnego dnia otrzymaliśmy telefon zwrotny, że w takim razie poczekamy na to, aż będę mógł odebrać odznaczenie osobiście. I sprawa do dzisiaj jest wyciszona.
Nie znalazła się żadna inna okoliczność?
Jak mogła się znaleźć, skoro miałem taką oto sytuację: rok czy dwa przed pandemią grałem koncert z Wojtkiem Karolakiem na dziedzińcu gmachu Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego na Krakowskim Przedmieściu. Dowiedziałem się, że w budynku jest pan minister, bo ma okna otwarte i ludzie pana ministra widzieli... Koncert się skończył i spodziewałem się, że przyjdzie do nas i się przywita, w końcu byłem u niego gościem. Nic z tego, wsiadł do swojej limuzyny i odjechał.
Medalu nie masz do dziś.
Pieprzę ten medal, i tak bym go nie przyjął z rąk Glińskiego, ale tu chodzi o to, w jaki sposób oni traktują ludzi kultury, którzy przysłużyli się wielkiej promocji tego kraju za granicą. Finał tej historii jest taki, że dostaliśmy niedawno telefon od pani ze stowarzyszenia, które mnie nominowało do tego medalu, z pytaniem, co ona ma z nim zrobić. Jak zapytała, czy może go wysłać pocztą, to zdębiałem! Odpowiedziałem, że mogę go odebrać na jakiejś stacji Orlenu!
W mediach nie istniejesz?
Bywam. Ale nie godzę się na występy w telewizji publicznej i Polskim Radiu, a stacje komercyjne ostatnio boją się jazzu. Telewizja i radio mnie nie grają. Bawią mnie polskie media, które czasem robią ze mnie figurę, czasem legendę, a czasem muzyka z Polski, który pozuje do zdjęć z wpływowymi artystami, żeby podbić swoją popularność. Tak było kilka lat temu, kiedy do Polski przyjechał Nigel Kennedy, dziś jeden z ciekawszych skrzypków, absolwent nowojorskiej Juilliard School, z którym znam się od 1982 roku. Wówczas przychodził na moje grania w nowojorskich klubach, żeby podpatrywać i uczyć się ode mnie. Po koncercie w Warszawie postanowiłem, że pójdę za kulisy i przywitam się z nim. Ucieszył się i od razu zaproponował mi szampana, do którego on dolewał sobie nieco spirytusu. Napiliśmy się, umówiliśmy na wspólne granie i przy okazji zrobiliśmy sobie zdjęcie, które wylądowało w sieci. Pod zdjęciem pojawiły się komentarze, że nie ma to jak promować się pod znanymi nazwiskami.
Bolą cię takie komentarze?
Po prostu nie mogę się nadziwić, dlaczego Polacy są tak skostniałym i sfrustrowanym narodem. Ten sam Nigel Kennedy wywołał skandal, grając z orkiestrą w Filharmonii Narodowej w Warszawie. Jak na poważny budynek i towarzystwo w czarno-białych eleganckich garniturach przystało, wszystko miało być po bożemu, z namaszczeniem i szacunkiem do świątyni muzyki poważnej. Nagle na scenę wychodzi Nigel: niewysoki, szczupły, w zielonej brokatowej marynarce, w przykrótkich, świetnie skrojonych spodniach, w butach na koturnie i skarpetkach, które przypomniały mi o czasach bikiniarzy. Miał wygolone skronie i połyskującego na środku czaszki, starannie ułożonego irokeza. Wapniaki i stetryczała widownia byli oburzeni, posypały się komentarze, że to skandal i brak szacunku. A potem zagrał koncert, jakby był opętany muzyką! Byłem nim zachwycony, bo to wielki geniusz, ale Krzysztof Penderecki, zniesmaczony wyglądem wirtuoza, opuścił salę. Wracając do promowania się na znanych nazwiskach, to podobne komentarze pojawiły się przy zdjęciach z Erykah Badu, z którą zobaczyłem się po jej koncercie. Kiedy dowiedziała się od swoich czarnych młodych muzyków, którzy mnie rozpoznali, że grałem na płycie Milesa Davisa, podarowała mi amulet i zrobiliśmy sobie zdjęcie. Na drugi dzień pojawiły się teksty, że chcę się tym zdjęciem wybić. Mało kto wiedział, że to spotkanie miało ciąg dalszy. Zaprosiłem Badu na ostatnią płytę...
Na backstage’u z Erykah Badu
Mówisz o swoim ostatnim albumie For Warsaw with Love, który powstał w ramach obchodów siedemdziesiątej piątej rocznicy wybuchu powstania warszawskiego. Ale Erykah Badu na tej płycie nie ma, w ogóle tej płyty nie ma...
W 2017 roku Muzeum Powstania Warszawskiego zaproponowało mi występ podczas ich festiwalu Niewinni Czarodzieje. Pomimo świetnego koncertu i odbioru już wtedy pojawiły się pierwsze problemy. Ludzie z biura Muzeum sugerowali dobór muzyków, chcąc mieć wpływ na ostateczny skład zespołu. Ponieważ mocno oponowałem, dali mi wolną rękę. Po koncercie, który bardzo się podobał, zaproszono wszystkich na bankiet, na którym był również sam dyrektor Muzeum Jan Ołdakowski. Przy kolejnej lampce czerwonego wina padły propozycje współpracy. Po niemal roku rozmów wreszcie skrystalizował się pomysł nagrania płyty na zbliżającą się siedemdziesiątą piątą rocznicę wybuchu powstania warszawskiego. Bardzo mocno się zapaliłem do tego projektu, szukałem klucza, nazwisk, żeby stworzyć coś mojego, a przy okazji oddać hołd Warszawie, w której się urodziłem. Im bardziej zbliżała się rocznica, tym bardziej kontakt z Muzeum zaczął słabnąć, na mejle nie przychodziły odpowiedzi, ale nie zniechęciło mnie to, dalej pracowałem nad albumem. W sierpniu następnego roku po koncercie, który grałem w Centrum Solidarności, podszedł do Dosi dyrektor Ołdakowski i zapytał, czy jego ludzie się już do nas odezwali. Odparliśmy, że od dłuższego czasu jest cisza. Po tej rozmowie projekt z lekka przyspieszył, dostałem umowę i dalej działałem w tej sprawie. Mimo przygotowanego konceptu i ustaleń z muzykami wiedziałem, że nie ruszę z nagraniami, dopóki nie dostanę pieniędzy. Umowę podpisaliśmy w lutym 2019 roku, a płytę mieliśmy oddać do końca maja, żeby zdążyć na sierpniowe obchody. Po podpisaniu wyjechaliśmy do Nowego Jorku pracować nad płytą. I był to jeden z najtrudniejszych okresów mojego życia, okupiony olbrzymim stresem i zdziwieniem.
Nowy Jork, 2019. Z Lennym White’em podczas nagrań do płyty dla Muzeum Powstania Warszawskiego
Co cię najbardziej zdziwiło w tej współpracy?
Całe życie byłem przekonany, że jeśli umawiam się z kimś na coś, to obie strony dokładają starań, żeby wywiązać się z umowy. W tym wypadku robiono wszystko, żeby nie wywiązać się z umowy. Po raz pierwszy w życiu przeszkadzano mi w realizacji płyty. Wszystko zaczęło się od niezaakceptowanego singla, od którego były uzależnione pieniądze na płytę. Przez lata pracy w Ameryce nauczyłem się, że jak nie jesteś na starcie zabezpieczony pieniędzmi, to nic nie nagrywasz. Przez to wszystko czas na oddanie materiału się kurczył, na szczęście wielu moich amerykańskich kolegów czekało, chociaż wcale nie musieli. W umowie mieliśmy taki podpunkt, że Muzeum musi akceptować każdy nasz ruch, co było gwoździem do trumny tego projektu, ponieważ akceptacja trwała tak długo, że wszystko wymykało się spod kontroli. Na płycie można usłyszeć zarówno moje kompozycje, jak i interpretacje utworów Theloniousa Monka, Billa Evansa czy Milesa Davisa. Wśród gości byli chociażby Marcus Miller, David Gilmour, Michael „Patches” Stewart czy Lenny White. Na naszej liście znalazła się też Chaka Khan, będąca tuż po premierze swojej najnowszej płyty. Wszystko się opóźniało ze strony Muzeum, w końcu musieliśmy zrezygnować ze współpracy z nią. Skontaktowałem się więc z Erykah Badu, która się zgodziła i była gotowa z dnia na dzień wejść do studia. Akceptacja ze strony Muzeum trwała dwa tygodnie... Jak zaakceptowali Badu, było już za późno, ona nie mogła, ruszyła w trasę koncertową. Sposób traktowania artysty jako wyrobnika i dostarczyciela gwoździ jest dla mnie zaskoczeniem.
Instytucje kultury w Polsce pełne są przypadkowych ludzi, myślę, że na wielu nazwisko Erykah Badu nie robiło żadnego wrażenia.
Nieodpowiedni ludzie na nieodpowiednim miejscu, którzy nie mieli świadomości, co na tę rocznicę przygotowałem. Arogancja na każdym kroku, chociażby wtedy, kiedy jedna z pań kontaktujących się z nami w sprawie akceptacji kolejnych nazwisk dodała: „A tak, był tam jeszcze jakiś Hancock”. Herbie Hancock, ikona muzyki, jazzman, którego nowatorskie kompozycje stały się standardami, laureat czternastu nagród Grammy i zdobywca Oscara za muzykę do filmu Około północy, był po prostu „jakimś Hancockiem”. Ta sama pani żądała od nas umowy podpisanej przez Theloniousa Monka. Tylko że Monk nie żyje od 1982 roku i nie wystąpił na płycie, jedynie wykorzystaliśmy jego kompozycje.
Z Herbiem Hancockiem i Dionizym Piątkowskim
Dlaczego doszło do odstąpienia od umowy?
Po oddaniu singla, co było warunkiem następnego przelewu na produkcję płyty, zaczęły się pojawiać trudności dotyczące akceptacji materiału. W końcu zaakceptowano singiel, ale to sprawiło, że kolejne terminy zaczęły się przesuwać. Oddaliśmy master w ostatniej chwili, dlatego że Muzeum spóźniało się z zezwoleniami i przelewami. W każdym mejlu zapewnialiśmy, że oddamy płytę i uda się ją wytłoczyć na czas. Tak też się stało, zdążyliśmy i płyta miała premierę 26 lipca 2019 roku. Wziąłem nawet udział w konferencji prasowej, na której czułem się jak zło konieczne. Intruz. Ale się nie poddawałem, wręcz przeciwnie, jeszcze w czerwcu, czyli na miesiąc przed premierą, z radością poinformowałem Muzeum, że w ramach koncertu promującego płytę mam możliwość zagrania materiału z Miles Electric Band, zespołem, który nawiązuje do twórczości Davisa i składa się z muzyków, którzy grali z Milesem. Na co otrzymaliśmy odpowiedź, że „Muzeum nie będzie promować Milesa Davisa”. Mój koncert promujący płytę się nie odbył i do dziś nikt nie poinformował mnie o jego odwołaniu.
Premiera płyty się odbyła...
Ale po kilku miesiącach dowiedzieliśmy się od dystrybutora, że Muzeum wstrzymało nakład płyty i od tej pory nie można jej kupić. Koniec tej historii wygląda tak, że po oddaniu płyty wysłaliśmy do Muzeum fakturę, która do dziś nie została zapłacona, a w odpowiedzi dostaliśmy pismo z podpisem dyrektora i informacją, że ponieważ według nich płyta miała wady prawne, to naliczają nam karę finansową. A płytę wydano, była dystrybuowana. Podpisałem płyty dla jej sponsorów, co było dla mnie jednoznaczne z tym, że jest pełna akceptacja projektu. Chwilę przed otrzymaniem pisma spotkałem się z panem Ołdakowskim w kawiarni na rogu ulicy Siennej i Żelaznej. Powiedział mi wówczas, że są te pieniądze w ramach naszej umowy, tylko prawnicy je blokują. To był mój projekt życia, moja historia i tożsamość tego kraju zamknięte w muzyce, która dotarła do amerykańskich czy afrykańskich muzyków, którzy wcześniej o powstaniu warszawskim nic nie wiedzieli.
Jak zakończyła się ta sprawa?
Po prawie czterech latach od wydania płyty i po tym, jak uznałem, że w inny sposób niż przed sądem nie uda się rozwiązać tego problemu, finał był taki, że dla świętego spokoju zawarliśmy ugodę. Odzyskałem część pieniędzy, a Muzeum wycofało się między innymi z zarzutów dotyczących wad prawnych płyty. Pan dyrektor Ołdakowski nie był zainteresowany tą sprawą, więc nawet nie podaliśmy sobie dłoni na koniec...
A jak postrzegasz obecne celebrowanie powstania warszawskiego?
Widzę w tym, niestety, dużą przesadę. Zamiast pamięci rządzi polityka, zamiast wzruszenia i wspomnienia – walka złodziei o władzę. Polityka rządzi życiem, historią, kulturą. W pewnym sensie z tych obchodów rocznic wybuchu powstania warszawskiego, ale i tych związanych z Dniem Niepodległości, zrobiły się igrzyska śmierci. Przepychanka o to, kto, kurwa, godnie uczci te rocznice, kto złoży większy wieniec pod grobem i komu przy okazji uda się dopierdolić drugiemu. Cyrk! Pamiętam, jak za komuny w rocznicę wybuchu powstania warszawskiego protestowaliśmy, grając jazz. A dziś? Hucpa, cyrk, disco polo i nacjonaliści.
Przyczynia się do tego też Telewizja Polska?
Jak żył Zbyszek Namysłowski, przyrzekliśmy sobie, że w tej reżimowej telewizji nie będziemy występować. Nie po to przez całe życie, grając jazz, walczyliśmy o wolność, pokazywaliśmy środkowy palec każdej władzy, która naruszała prawa człowieka, żeby teraz skakać i pajacować w radiu czy telewizji rządzonych przez partię, która doprowadziła ten kraj do gorszego stanu niż za komuny. Za komuny to była jeszcze chociaż kultura, na Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu występowali Czesław Niemen, Ewa Demarczyk, Zbyszek Wodecki, a dziś rządzą dno i prostactwo. Moja noga na Woronicza za tej władzy nie postanie. Zbyszek Namysłowski miał podobne zdanie, zresztą ani Wojtek Karolak się tam nie pokazywał, ani Ewa Bem. Nie rozumiem Uli Dudziak, która zgodziła się jurorować w ich show, ale widocznie miała swoje powody. Ja nie potrafię spojrzeć w oczy prezenterom, którzy mają na koncie wielkie pieniądze, a mizdrzą się przed kamerą, udając, że nie ma to nic wspólnego z polityką. Otóż, proszę państwa, ma! Gdybym wystąpił w klubie jazzowym kierowanym przez dyktatora i złodzieja, to podpisywałbym się tym samym pod jego czynami.
Czego najbardziej brakuje ci w Polsce?
Zaufania do drugiego człowieka. W kraju, w którym rządzą nami złodzieje, staliśmy się podejrzliwi i kontrolujący drugiego. Nie wiadomo, kto z jakiej jest opcji, co wykrzyczy, co powie, czy nie obrazi, czy nie wyleje jadu albo beczki gówna na mnie, jeśli moje zdanie będzie odmienne od jego. Czuję się tu nieswojo i niebezpiecznie, uciekam wspomnieniami do Ameryki.
Tylko że w Ameryce wśród Polonii największe poparcie od lat ma obecna władza.
Uważam, że ktoś, kto od kilkunastu albo kilkudziesięciu lat nie mieszka w tym kraju, nie powinien mieć prawa do głosowania. To są Polonusy, których jedynym oknem na ojczyznę jest TVP Polonia, a tam wiadomo, jaka jest merytoryka, czy właściwie jej brak. Do tego swoje robią liczne wycieczki takich postaci i propagatorów patriotyzmu polskiego jak na przykład Macierewicz. Przypomnę też, że to Polonia w Chicago masowo głosowała na Donalda Trumpa. Polacy to naród łatwowiernych ludzi, nieważne, czy ręce brudne od błota, krwi, ważne, że w tej dłoni ktoś trzyma kasę, którą da za darmo. W Ameryce nie ma nic za darmo, jest tylko ciężka praca, przez co docenia się wolność słowa.
Ale ty jesteś pracoholikiem.
Mówię o sobie, że jestem „wszystkoholikiem”, to znaczy, że mogę wszystko i wszystko jest możliwe. Daniel Passent podczas wizyty w Nowym Jorku w latach siedemdziesiątych, w czasie, gdy podpisywałem kontrakt z Columbią, powiedział mi, że miałem szczęście. Odpowiedziałem mu, że tak, ale że na to szczęście ciężko zapracowałem. Nie dostałem na tacy ani kontraktu, ani pięćset plus czy innych tysięcy za nicnierobienie.
Od czasu tej płyty z okazji rocznicy wybuchu powstania warszawskiego nie wydałeś niczego nowego. Przez sześćdziesiąt lat od swojego debiutu nagrałeś ponad siedemdziesiąt albumów, jeszcze więcej było występów gościnnych i innych kolaboracji. Tak długiej przerwy w nagrywaniu materiału nie miałeś nigdy.
Nie będę ukrywać, że – poza zdrowiem – ta sytuacja z Muzeum przyczyniła się do tego, że straciłem poczucie sensu nagrywania albumów w Polsce. To jest bolesne, że w XXI wieku cenzuruje się artystów. Może oczekiwano ode mnie płyty w duchu patriotycznym, nie wiem. Dla mnie to była muzyczna podróż z bagażem miłości do czarnych twórców bluesa, jazzu i hip-hopu. Opowieść mająca zarażać miłością i mówiąca o szacunku, opowieść o tych, których już nie ma, ale też o tych, którzy przyjdą.
Środowisko muzyczne jest jednością?
Możliwe, że jest, ale ja na pewno nieco z niego wypadłem. Zmieniają się wartości, cele, zmienia się myślenie o kulturze, muzyce, jazzie, które jest dalekie od moich poglądów. Dlatego często mijam się ze środowiskiem. Przyleciałem do Polski z myślą, żeby zarażać prawdziwym amerykańskim czarnym graniem. Nie wszyscy chcą z tego korzystać.
Zjawisko Polish Jazz?
To jest dla mnie sztuczny twór. Bardzo często powtarzam, że nie ma czegoś takiego jak Polish Jazz. To tylko naklejka, hasło mające sygnować polskie wydawnictwa. Musimy mieć świadomość, że to nic nadzwyczajnego, a tym bardziej nowatorskiego, czego nie byłoby wcześniej na świecie. Do uprawiania jazzu potrzeba rytmu, feelingu i duszy. To są kluczowe podstawy, filozofia, która dzisiaj często jest zaniedbywana. Na rynku muzycznym pojawia się bardzo dużo płyt, które brzmią jak jazz, ale jazzem nie są.
A czy dzisiejsza kondycja jazzu nie jest w dużej mierze winą organizatorów, promotorów festiwali, wydarzeń muzycznych?
Przede wszystkim jest to wina organizatorów, bo to oni wyznaczają drogę, którą później pójdą słuchacze. To oni przyciągają ludzi, którzy może po raz pierwszy w życiu spotkają się z tym gatunkiem, i to oni kształtują ich gust i myślenie. Skoro jazzu nie ma w mediach, a przede wszystkim w telewizji, to rolę edukatorów odgrywają organizatorzy festiwali. Bardzo często jest tak, że przy okazji takich wydarzeń sięga się po popularne, sprawdzone nazwiska, niekoniecznie reprezentujące wysoki i uczciwy poziom.
Z synem mojego lidera Andrzeja Trzaskowskiego przed koncertem w sierpniu 2022, Campus Polska
Jesienią 2021 roku przeżyłem wstrząs podczas jubileuszu Zbigniewa Namysłowskiego, wielkiej legendy, na legendarnym festiwalu. Tylko że ten festiwal składał się z gości, którzy, unieruchomieni na krzesłach, nie wytwarzali jakiejkolwiek energii. A co najgorsze, w przerwach zajadali się sprzedawanymi przed wejściem frytkami, zalewając to wszystko piwem. To było porażające.
Edukacja muzyczna, ukształtowanie odbiorców to jest bardzo obszerny temat. Taki organizator zmaga się z wieloma trudnościami. Przede wszystkim trzeba myśleć o tym, jak przyciągnąć widzów, żeby pokryć koszty. Ważne jest też, by zainteresować media i nagłośnić wydarzenie. Problem tylko w tym, że dzisiaj nie ma krytyków jazzowych, muzycznych. Mimo rzetelnej prasy tutaj organizatorzy mają związane ręce. Podam przykład z własnego podwórka. Otóż kilka lat temu po jednym z koncertów podeszła do mnie młoda kobieta, przedstawiła się jako dziennikarka z dość poczytnego tytułu i poprosiła o wywiad. Zgodziłem się, a ona zaczęła od pytania, co słychać u Milesa Davisa... Bardzo grzecznie podziękowałem jej za tę rozmowę, mówiąc, że Miles od wielu lat nie żyje.
Jazz zawsze kojarzył się z buntem, z wolnością, muzyką uciśnionych ludzi, którzy walczą o lepsze jutro. Tak było już na samym początku w Nowym Orleanie, tak było po wojnie w latach pięćdziesiątych w Polsce, chociażby za sprawą Leopolda Tyrmanda. Co dzisiaj czujesz, kiedy grasz jazz?
Nie wyobrażam sobie, żeby muzyka nie była powodem do rozmowy, buntu. Szczególnie w czasie, w którym na wszelkie sposoby próbuje się z nas zrobić marionetki, wypranych z jakiegokolwiek myślenia ludzi. Nie możemy się temu poddać. Dlatego musimy prowokować się nawzajem i pobudzać do działania, szerzenia bezpiecznych poglądów, które podtrzymują przy życiu wymierający już humanizm, człowieczeństwo i szacunek do człowieka. Bardzo cenię sobie Rafała Trzaskowskiego za Campus, który stworzył, i za zaproszenie na to wydarzenie. To jest wspaniałe miejsce do dialogu i spotkania z młodymi ludźmi, bez wciskania propagandy, bzdur mających wyprać mózgi.
Polityka zajmuje bardzo znaczące miejsce w obecnej rzeczywistości. Ostro komentujesz i udzielasz się w mediach społecznościowych. Jest ci to potrzebne?
Dzięki sytuacji politycznej w Polsce czuję się coraz młodszy, dlatego że to jest dokładnie ta sama rzeczywistość, te same zasady gry, co w czasach, w których dorastałem i zaczynałem grać jazz ze środkowym palcem do góry przeciwko wszystkiemu. Kiedy słyszę, jak niejaki pan Brudziński mówi, że my, artyści, krytykujemy polityków, a potem „skamlemy o dotacje i pieniądze”, to się wkurzam i odpisuję, że te pieniądze się nam należą, żeby odchamiać lud, który zalany jest chamstwem takich polityków jak on.
Kilka lat temu, mniej więcej o podobnej porze, Tomasz Stańko powiedział mi, w swoim mieszkaniu na Powiślu, że tylko jazz ma sens. Podpisałbyś się pod tym zdaniem?
Bezwzględnie. Przede wszystkim dlatego, że w świecie muzyki jazz odnajdziemy w każdym gatunku muzyki rytmicznej. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że pewne elementy jazzu odnajdziemy też w disco polo. W Polsce staram się unikać słowa jazz. Ten gatunek wywołuje w wielu ludziach paraliż. Ludzie boją się jazzu. Jest czymś pozornie trudnym, niedostępnym, z wyższych sfer. Często mam do czynienia z ludźmi, którzy nawet nie wiedzą, że to, czego słuchają w domu, jest przesiąknięte albo chociaż delikatnie naznaczone jazzem. Zarówno w Polsce, jak i w Europie gatunek ten jest nadinterpretowany.
Spotykasz bardzo wielu młodych ludzi, zapraszasz ich na Urbanator Days. Przeciwko czemu oni dzisiaj się buntują, albo czy w ogóle jazz służy jeszcze do wymiany myśli?
Młodzi ludzie na całym świecie mają dzisiaj problemy, ponieważ bardzo trudno jest się przebić z prawdziwym, uczciwym graniem. Herbie Hancock powiedział niedawno, że musimy sobie uświadomić, że w muzyce jazzowej nie będziemy mieć już gwiazd. Owszem, utalentowani, świetni muzycy to co innego. Ale skoro w wirtualnym świecie nie musisz robić nic, a mimo to możesz być sławny i zarabiać miliony, to co kogo obchodzi jazz? To przerażające, bo wielu młodych ludzi nie ma za co żyć, a nie wyobrażają sobie niczego innego prócz grania. Mam takiego kolegę, który wziął bardzo duży kredyt, dwieście tysięcy, żeby nagrać album marzeń, wyjechał do Ameryki, zaprosił świetnych muzyków i... wrócił do Polski z genialną płytą, która nikogo nie interesuje, a on ma do spłacenia kredyt. Bunt w dzisiejszym świecie jest już czymś innym. Tu nie chodzi o konkretny kraj czy system, tu chodzi o przetrwanie.
Czy hip-hop nie jest dzisiaj tym, czym był jazz w czasach, w których ty zaczynałeś?
Zdecydowanie, dlatego ja