Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
20 osób interesuje się tą książką
Nonstead to miejsce, w którym przeszłość i nadprzyrodzone siły splatają się w jeden koszmar.
W tym mieście na końcu świata wszyscy udają.
Nie inaczej jest z nowo przybyłym gościem, uciekającym przed przeszłością. Przed znakomitym debiutem, który skończył się katastrofą dla jednego z czytelników. I przed samym sobą.
Nathan stracił miłość swego życia i pomyślał, że odwiedzi Nonstead, miejsce, w którym niegdyś byli szczęśliwi. Tyle że zamiast upragnionego spokoju wciągają go coraz to nowe zagadki. A także tajemnica Samotni – dziwnej chaty w lesie, emanującej złowrogą mocą. Nathan postanawia zmierzyć się z niesamowitym, choćby to miała być ostatnia rzecz w jego życiu.
W końcu musi się to udać, jeśli ma przy boku kogoś takiego jak Skinner. Alkoholika. Desperata. Mitomana. Przyjaciela.
Sprawdź, co kryje się w tajemniczym miasteczku Nonstead!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 318
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Rozdział trzeci Rozdział czwarty Rozdział piąty Rozdział szósty Rozdział siódmy Rozdział ósmy Rozdział dziewiąty Rozdział dziesiąty Rozdział jedenasty Rozdział dwunasty Rozdział trzynasty Rozdział czternasty Rozdział piętnasty Rozdział szesnasty Rozdział siedemnasty Rozdział osiemnasty Rozdział dziewiętnasty Rozdział dwudziesty Epilog
Narzucony przez popkulturę wizerunek diabła czy demona jest tak groteskowy, że aż nie do przyjęcia. Ciekawe, czy ktokolwiek zdaje sobie sprawę z tego, że współczesne diabły i demony wyglądają zupełnie inaczej, niż nam się wydaje. I, co gorsza, są już dawno wśród nas.
Anonim
Nonstead to nie jest złe miejsce.
Skądże znowu.
Nazywam się Rawlings i spędziłem tu całe życie, więc wiem, co mówię. No, może nie było to jakieś szczególnie imponujące życie. Każdy high flier z Nowego Jorku czy Filadelfii darłby ze mnie łacha, oczywiście pod warunkiem, że najpierw by mnie zauważył. A takich jak ja się nie zauważa. Kto zwraca większą uwagę na kierowców autobusów, sprzedawców w sklepach całodobowych, kelnerki w przydrożnych barach czy bibliotekarki? Cóż, rejestruje się ich obecność ze względu na czynność, którą wykonują, czy raczej czynność, dla której istnieją. Zakłada się również, że przynależą do tego samego gatunku co my, mają imię, nazwisko i numer polisy ubezpieczeniowej, a do tego ulubiony serial, tandetne życie rodzinne i jakieś tam poglądy, zapewne głupsze od naszych. Bywa też, że ocenia się ich pod kątem zamożności, głównie dla poprawy własnego samopoczucia. „Ha, wiedzie mi się lepiej niż temu czarnuchowi!”
Tak, wszystkich tych ludzi zauważa się dopiero wtedy, kiedy zaczyna ich brakować lub kiedy coś spieprzą. W przeciwnym razie stanowią tylko szare, jałowe, bezpłciowe tło coraz szybszego życia. Myślę, że dzielą się na tych, którzy nienawidzą swej pozycji, i tych, którzy się z nią pogodzili. Mało jest takich jak ja.
Takich, którzy lubią ową anonimowość, którzy ją cenią, kochają, ba, tarzają się w niej.
Kocham być rozmazaną twarzą w tle, której nie sposób zapamiętać.
Dzięki temu mogę robić to, co naprawdę uwielbiam.
Łomotanie stawało się coraz głośniejsze, aż wreszcie Nathan odczuł drgania na kierownicy. Wtedy zrozumiał.
– Jasna cholera – wycedził przez zęby i z rezygnacją zjechał na pobocze, po czym wyłączył silnik.
Cmoknęły otwierane drzwi, stuknęły o asfalt podeszwy ciężkich butów. Nathan uklęknął przy prawej przedniej oponie, pomacał sflaczałą, pomarszczoną gumę. Z rezygnacją wyprostował się i odruchowo zapalił papierosa. Ostry dym zmieszał się z wilgotnym oddechem lasu. Nathan spojrzał z niechęcią na czarne pnie sosen wznoszące się ku szaremu niebu i ledwie widoczne pasma mgły snujące się między nimi niczym duchy, a potem znów na drogę. Tuż przed zakrętem stał znak: „Nonstead 6 mil”.
– Przejechałem dwieście pieprzonych mil, a na ostatniej prostej pęka pieprzona opona. – Zaciągnął się mocno, po czym cisnął na ziemię ledwo napoczętego papierosa i ze złością go rozdeptał. – W środku pieprzonego lasu!
Ostatnie słowa niemalże wywrzeszczał, ale zignorował go zarówno mokry las, jak i niebieski wrangler, nieruchomy i obojętny. Nathan zaklął raz jeszcze i otworzył bagażnik samochodu, by wśród kartonów i toreb podróżnych poszukać lewarka. Sam nigdy nie zmieniał koła w samochodzie, ale widział to wystarczająco wiele razy na filmach, by wiedzieć, że to żadna filozofia.
Przynajmniej w założeniu.
– Dobra, ale czy w tym samochodzie jest koło zapasowe? – zapytał z ironią, gdy grzebał z tyłu auta.
Minęła chwila, nim przypomniał sobie okrągłe wybrzuszenie na drzwiach bagażnika. Uspokojony, już miał powrócić do poszukiwań lewara, gdy przerwał mu skrzek z wnętrza pojazdu.
Radio. Uruchomiło się radio.
Nathan zamarł. Nie znał się na samochodach, ale wydawało mu się, że przy wyłączonym silniku NIC nie ma prawa się włączyć.
– …nie całkiem posrany dzień? – Słowa wyrwały się z sekwencji trzasków. Jakiś didżej trajkotał nerwowo, jakby bał się, że nie zdąży wszystkiego powiedzieć, zanim znudzeni słuchacze zmienią stację. – Wszyscy mamy szczęście… biście wielkie szczęście, że… w tak cudownym mieście jak Nonstead z jego…
Zaskoczony Nathan oddychał płytko, nie chcąc uronić ani słowa z owego dziwacznego, niepojętego wywodu. Z jakichś powodów po plecach przemykały mu dreszcze.
– Potrzebujesz pomocy?
Wyprostował się tak gwałtownie, że rąbnął tyłem głowy o ramę drzwi bagażnika. Odwrócił się z zamarłym sercem.
W pierwszej chwili pomyślał, że człowiek, który przed nim stanął, zjawił się znikąd. Przez przerażony umysł przemknęło mu wspomnienie historii o UFO – spowite mrokiem zakamarki lasu, chaotyczne fale radiowe, osobliwi przybysze – dopiero potem dostrzegł starego forda mustanga na poboczu. Zauważył też, że nieznajomy jest słusznego wzrostu, ma na sobie przybrudzone ogrodniczki, wytartą koszulę flanelową z podwiniętymi rękawami, a głowę zdobi mu czapeczka z logo Cat.
„Na obcego raczej nie wygląda” – spróbował zadrwić w duchu, ale niespecjalnie się powiodło.
– Pomocy potrzeba? – indagował dalej niedoszły kosmita.
– T-tak… – bąknął Nathan. – Chyba tak. Pękła mi opona i właśnie szukałem… Jakoś nie mogę znaleźć… To nowy samochód i…
– Dobra, kapuję.
Nieznajomy podszedł i sprawnie wyjął koło zapasowe z zaczepu na tylnych drzwiach. Potem wrócił do mustanga, otworzył bagażnik i wyjął lewar oraz klucz. Bez słowa zdjął kołpak, nałożył klucz na śrubę i poluzował ją kopnięciem. To samo zrobił przy pozostałych, a potem wsunął lewarek w odpowiednie miejsce pod podwozie i zaczął pompować. Wrangler posłusznie zaczął się podnosić.
Obcy pracował w ciszy z niewytłumaczalną zawziętością. Nathan spojrzał na jego masywne przedramiona, brudne dłonie i paznokcie oraz nogawki, mokre na kolanach od klęczenia na asfalcie. Niespodziewanie poczuł zażenowanie, dyskretnie zdjął elegancką ramoneskę i wrzucił ją na tylne siedzenie, po czym uklęknął obok, nie dbając o to, że brudzi drogie dżinsy.
– Mogę ci jakoś pomóc? – zapytał.
– Nie – odparł tamten. – To robota dla jednej osoby.
– Słuchaj, dzięki, że się zatrzymałeś – ciągnął Nathan, czując się coraz bardziej niezręcznie. – Nigdy jeszcze nie byłem w takiej sytuacji i…
– Zdarza się. – Nieznajomy uznał, że wrangler znalazł się na odpowiedniej wysokości, przysunął się bliżej opony i zaczął odkręcać śruby. – Nigdzie nie jest napisane, że trzeba znać się na każdej sprawie. Mnie w Nowym Jorku przerosłoby wszystko.
– Niby skąd to wiesz? – zdziwił się Nathan.
– Jeśli chciałeś to ukryć, trzeba było odkręcić tablice rejestracyjne. – W głosie obcego po raz pierwszy zabrzmiało rozbawienie.
Ostatnia nakrętka puściła. Obcy złapał koło i zdjął je bez wysiłku, po czym dźwignął się i poszedł na tył samochodu, by wyjąć zapasowe.
– Dokąd się wybierasz? – Wsunął koło na miejsce.
– Cóż, prawie jestem na miejscu – odparł Nathan.
– A więc jedziesz do Nonstead?
Obcy zdjął czapkę, przetarł czoło – włosy miał jasne, lekko kręcone – po czym założył ją z powrotem.
– To źle? – spytał Nathan.
Nieznajomy obrzucił go spojrzeniem, w którym na próżno by szukać jakichkolwiek emocji, i powrócił do pracy. Klucz błysnął w jego dłoniach.
– Zaraz tam źle – mruknął. – Nie mamy tu wielu gości i tyle. A już tym bardziej z wielkiego miasta. Dziwne to i tyle, ale to nie moja sprawa.
– Byłem już kiedyś w Nonstead – odparł Nathan. – To nie taka dziura, jak by się wydawało.
– Że co powiedziałeś? – Nieznajomy przerwał pracę i zerknął na niego.
Nathan o mało nie podskoczył.
– Wybacz, nie o to mi chodziło – wypalił. – Nie chciałem cię urazić ani nic.
– Daruj sobie. – Tamten machnął ręką. – Mam w dupie, co sądzisz o Nonstead. Nonstead to dziura i tyle… No, nawet dałoby się tu żyć… Zresztą, co to ma za znaczenie? Mówisz, że już tu kiedyś byłeś?
– Tak, właściwie przejazdem. Zatrzymałem się w tym moteliku Rayleigh’s z dziewczyną.
– Rayleigh’s… – Obcy się uśmiechnął. – A więc dobrych parę lat temu. I wróciłeś. Ciekawe.
– Co jest w tym takiego ciekawego? – Nathan zmrużył oczy.
– Nic, właściwie nic. Masz kupę rzeczy z tyłu. Chcesz tu zostać?
– Jeszcze nie wiem. A jest z tym jakiś problem?
– Gdzie tam, wyluzuj. – Nieznajomy dźwignął się i dobrze wycelowanym kopniakiem dopchnął śrubę. – Tak tylko pytam. Cholera, zapomniałem się przedstawić! Skinner. – Wyciągnął mocną, spracowaną dłoń.
Nathan uścisnął ją najmocniej, jak umiał.
– Wayne – powiedział. – Wayne Wobson.
***
Nathan podświadomie oczekiwał, że Nonstead będzie wyglądać dokładnie tak jak przed paroma laty, kiedy zatrzymał się tu z Fioną. W istocie, wszystko w pierwszej chwili zdawało się to potwierdzać. Minął knajpę z wielkim parkingiem dla ciężarówek, gdzie wrzucili majątek do szafy grającej, a potem warsztat samochodowy z zardzewiałym dystrybutorem paliwa, chyba jeszcze z czasów Wielkiego Kryzysu, który Fiona usiłowała uruchomić po pijanemu. Mignął mu biały dom pośród drzew, który usiłowali odnaleźć, ale pogubili się wśród ścieżek i skończyli, kochając się na pniu wielkiego jesionu. Niewielki supermarket, gdzie kupowali piwo i kanapki z mięsem. Drewniany most, na którym całowali się w deszczu.
A potem pojawiły się pierwsze zgrzyty niczym czarne plamy nagryzmolone długopisem na starej cennej fotografii.
Jak choćby Rayleigh’s.
Nathan nie mógł uwierzyć własnym oczom. Zjechał na wybetonowany parking, teraz spękany i porośnięty chwastami, odruchowo zaciągnął ręczny i przez długą chwilę wpatrywał się w wiszące na zawiasie drzwi i roztrzaskany neon nad nimi, w płytę pilśniową w miejscu okna recepcji, w złuszczoną farbę na ścianach i roztrzaskane szyby. Mężczyzna odniósł wrażenie, że coś – jakaś przemożna siła – wyssała z motelu wszelkie życie, kolory, emocje i pozostawiła pustą bezużyteczną skorupę.
Z otworu ciemniejącego w sponiewieranych drzwiach do pokoju numer 6 wychynął psi łeb, rozczochrany i wynędzniały. Coś w ślepiach, coś zaskakująco złego i nieprzyjaznego sprawiło, że dłoń Nathana opadła na dźwignię zmiany biegów. Wrangler potoczył się do tyłu, zawrócił, podskoczył na nierówności i wolno popełznął w stronę szosy.
Wtedy zadzwonił telefon.
– Telefon? Jasna cholera, gdzie ja go…
Nathan poklepał się po kieszeni i uświadomił sobie, że zostawił go w kurtce, którą rzucił na tylne siedzenie. Odwrócił się, by po nią sięgnąć…
Przeszywający pisk. Huk. Syk wypełniających się poduszek powietrznych.
– Ja pierrr…! – wrzasnął.
Któraś z poduszek pękła z ogłuszającym trzaskiem, poparzyła go w rękę, ale zignorował to i wypadł na drogę. Zderzak wranglera wbił się w starego, odrapanego plymoutha, roztrzaskał reflektor i przeorał blachę nadkola. Kobieta za kierownicą usiłowała się wydostać.
Nathan w okamgnieniu doskoczył do drzwi, rozwarł je na oścież, złapał nieznajomą i wywlókł, nie zważając na jej krzyki.
– Nic się pani nie stało!? – zapytał oszołomiony. – Odejdźmy lepiej, bo…
– Bo co? – Kobieta wyrwała łokieć z jego uścisku. – Człowieku, na mózg ci padło? Filmów się, kurwa, naoglądałeś za dużo, czy co?
– Co? – Nathan w szeroko rozwartych oczach kobiety dostrzegł nie lęk, ale gęstniejącą złość. Instynktownie cofnął się o krok. – Ja bardzo panią przepraszam. Telefon mi zadzwonił i, cholera, nawet przed siebie nie spojrzałem. Naprawdę…
– Ale żeby mnie od razu z samochodu wywlekać? – Kobieta machnęła dłonią i dmuchnięciem odgarnęła falujący lok z czoła. Patrzyła wysoko nad ramieniem Nathana. – Człowieku, blachę mi wgiąłeś i tyle. Nie widać? Nie rób zamieszania.
– Jeśli chce pani zadzwonić na policję…
– Powiedziałam już, że nie potrzebujemy zamieszania. Zresztą śpieszę się, a te dranie… – W jej głosie niespodziewanie pojawił się jad. Po raz pierwszy spojrzała na Nathana, marszcząc brwi. – Czy ja już gdzieś pana nie widziałam? – zapytała.
Nathan oprzytomniał na tyle, że zaczął rejestrować kolejne, coraz subtelniejsze cechy jej wyglądu – delikatnie zmarszczki wokół podkrążonych oczu, siwe pasma w falujących włosach, szarość cery – ale pytanie ściągnęło go na ziemię.
– Chyba nie – rzucił sucho i sięgnął do tylnej kieszeni, skąd wyciągnął zmiętą wizytówkę. – Proszę. Zapewne będzie pani chciała pogadać z ubezpieczycielem. Niech oszacuje szkodę i zadzwoni do mnie, a pokryjemy ją z mojej polisy.
– W porządku – stwierdziła, biorąc do ręki wizytówkę. Miała obgryzione paznokcie, kolejny szczegół, którzy rzucił się w oczy Nathanowi. – Zrobi pan coś jeszcze dla mnie, panie… eee…
– Wobson, droga pani. Oczywiście.
– Niech pan cofnie to terenowe pudło. Spieszę się.
***
Agent nieruchomości wyglądał dokładnie tak, jak sobie go wyobrażał, gdy rozmawiał z nim przez telefon. Był mało atrakcyjnym, otyłym mężczyzną z coraz większą łysiną, próbującym ukryć zmęczenie życiem sztucznym, zawodowym uśmiechem i przenikliwym zapachem wody kolońskiej. Kiedyś Nathan gardził takimi ludźmi. Dzisiaj im zazdrościł.
Stał przed domem i rozmawiał przez telefon komórkowy. Na widok podjeżdżającego wranglera przerwał rozmowę i wsunął aparat do kieszeni marynarki udającej markową, po czym ruszył w stronę Nathana.
– Miło mi wreszcie pana poznać, panie Wobson – rozpromienił się, gdy zainteresowany wysiadł z samochodu. – Jestem Thomas McIntyre, witamy w Nonstead. Proszę wybaczyć, że niepokoiłem pana telefonami, ale musiałem mieć pewność, że pan dojedzie. Takie dzisiaj urwanie głowy, wie pan, jak to w sezonie.
– Nie wiem – burknął Nathan, uścisnąwszy dłoń, miękką i spoconą, jak się spodziewał. Że też musiał akurat wtedy do niego zadzwonić, nie rąbnąłby tej babki… Postanowił nagle wcielić się w rolę oschłego cynika. – Bo niby skąd. Przejdźmy lepiej do konkretów.
– Naturalnie. – McIntyre zatarł dłonie w geście równie stereotypowym, co obrzydliwym. – Pozwolę sobie rozpocząć od krótkiej historii tego domu. Otóż…
– Niech pan sobie daruje. – Nathan spojrzał na trapezoidalną bryłę. Słońce opadało coraz niżej i dom skrył się w cieniach, jego urok niespodziewanie zgasł. – Widziałem zdjęcia w internecie, czytałem opis, wszystko wiem. Podpiszmy umowę i miejmy to już z głowy.
– Ależ tak, oczywiście, oczywiście.
McIntyre poprowadził go na ganek. Nathan skrzywił się i zapalił papierosa. Handlarz pstryknął włącznikiem i drewniany ganek zalało żółte światło pojedynczej żarówki nad drzwiami. Na ściany wypełzły cienie. Agent wyciągnął pęk kluczy z kieszeni i zaczął dopasowywać właściwy do zamka.
– Będzie miał tu pan ciszę i spokój. Bywa, że młodzież przyjeżdża nad jezioro… – machnął ręką w kierunku tafli jeziora przebłyskującej między drzewami – …ale nigdy nie zostają długo… Zwłaszcza teraz, bo wieczory są coraz chłodniejsze. O, właściwy klucz.
– Dzięki Bogu – mruknął Nathan, mało zainteresowany paplaniem agenta nieruchomości.
McIntyre otworzył drzwi.
– Proszę bardzo, zapraszam do środka!
Ponure wrażenie, wywołane widokiem domu z zewnątrz, znikło z chwilą przekroczenia progu. Panele zaskrzypiały nieśmiało pod butami Nathana, owionął go delikatny, subtelny zapach drewna. Minął niewielką kuchenkę, pomysłowo zainstalowaną w korytarzyku, i już znalazł się w zaskakująco przestronnym salonie. Wzdłuż ścian ciągnęły się puste półki na książki, po prawej przedzielone kominkiem, po lewej rozcięte schodami. Za przeszkloną ścianą otwierał się widok na las i jezioro, teraz tonące w półmroku. Wszystko się zgadzało z fotografiami w internecie – stylowy kominek, skórzana kanapa, nawet fotel z rozłożoną przed nim, najwyraźniej zapomnianą i żenująco wręcz oklepaną skórą jelenia.
Nathan odetchnął kilkakrotnie.
– Ten dom jest na sprzedaż? – zapytał niespodziewanie.
McIntyre zatrzepotał powiekami.
– Cóż, musielibyśmy się skontaktować z właścicielem… – zaczął ze sztucznym entuzjazmem, który miał ukryć niepewność. – Mieszka w Wisconsin, dokąd przeprowadził się po chorobie córki i…
– Dobra, zostawmy temat na później – rzucił Nathan. – Niech pan daje umowę. Zapłacę za trzy miesiące z góry, a potem się zobaczy.
– Tak, tak. Wie pan, zimę mamy tu dość łagodną, ale niektórzy klienci nie przepadają za ogrzewaniem drewnem. Płaszcz wodny to moim zdaniem znakomite rozwiązanie i gdyby…
– Mogę zapłacić gotówką?
– Gotówką? – McIntyre znów zamrugał. – Za trzy miesiące z góry? To wyjdzie znaczna kwota, a prawda jest taka, że…
– Niech się pan nie boi. – Nathan wydął lekko wargi. – Nie jestem poszukiwany przez prawo i nie pracuję dla kartelu. Po prostu zaistniały pewne okoliczności, dla których wolę nie ujawniać numeru konta.
„A zatem personaliów” – wyczytał w oczach wahającego się agenta.
– Rozumiem, że obrót gotówką pociąga za sobą konieczność uiszczenia pewnej opłaty manipulacyjnej – ciągnął Nathan, okraszając te słowa krzywym uśmieszkiem. – Oczywiście jestem i na to przygotowany.
Ledwie zauważalny błysk chciwości w oczach McIntyre’a stanowił sygnał, że rozmowa dobiegła końca.
Jakieś dwadzieścia minut później silnik nissana zamruczał cicho i agent odjechał w stronę głównej drogi. Nathan zbiegł po trzeszczących drewnianych schodkach i otworzył tylne drzwi wranglera, aby wyciągnąć obie torby podróżne. Gdy wracał, promienie zachodzącego słońca, ostatnie już tego dnia, przebijały się między drzewami. Dom wyglądał teraz czarująco i Nathan mimowolnie się uśmiechnął.
Potem dostrzegł niewielki koci łebek na gzymsie i uśmiechnął się jeszcze szerzej. W tym momencie zadzwonił jego telefon.
– Słucham – rzucił do słuchawki, nie patrząc na ekran.
– Dobry wieczór, tu Anna Craig – usłyszał kobiecy głos.
– Kto taki?
– Anna Craig. Chyba nie zdążyłam się panu przedstawić. Mieliśmy dzisiaj stłuczkę.
– Aha. – Poczuł, jak jego dobry nastrój wyparowuje. – Dzwoni pani w sprawie polisy?
– Co? Tak, w sprawie polisy. Ach, zresztą, niech to szlag, nie umiem kłamać. Możemy poruszyć kwestię polisy, jeśli pan tego chce, ale nie w tej sprawie dzwonię.
– A w jakiej?
– Muszę z panem porozmawiać. I to jeszcze dzisiaj.
– O czym, jeśli można wiedzieć?
– Cóż, wydaje mi się, że może mi pan pomóc. A jeśli nie mnie, to przynajmniej mojej córce.
– Wybaczy pani, ale to chyba jakaś pomy…
– Nie, to nie pomyłka. Wiem, kim pan naprawdę jest.
– Naprawdę nie wiem, o czym pani mówi.
– Zostawię furtkę otwartą. Proszę pukać.
Nie pamiętam, kiedy to się właściwie zaczęło, serio. Chyba wtedy, gdy mojej żonie odbiło.
Nie było nam dane się dorobić, wiedziałem o tym od samego początku. Byliśmy skazani na typową prowincjonalną egzystencję bez szans na cokolwiek, co mogłoby uczynić ją szczególną. Wady wzroku i postawy oraz podejrzenie o cukrzycę wykluczyło służbę w Wietnamie, ku mojej cichej uldze zresztą. Nie było szans na spadek po bogatym wujku, bo nikogo takiego w mojej rodzinie nie było, a dom został przejęty przez bank krótko po śmierci ojca. Okazało się, że nieborak zaciągnął ciut za duży kredyt hipoteczny jak na swoje możliwości. Nie grałem w baseball, nie miałem ani talentów biznesowych, ani ciągotek politycznych, więc nie mogłem stać się kimś ważnym w rodzimym miasteczku. Nawet chciałem przez jakiś czas zostać policjantem, ale to też nie miało szans powodzenia. Nie przepadam za konfrontacjami, a to przekreśla sprawę.
Moja żona miała na imię Elisabeth. Piękne, dumne imię, na wyrost przyklejone do płochej, niewyraźnej dziewczyny o lichych włosach i chudej twarzy, pierwszej i, jak się później okazało, jedynej dziewczyny, która przespała się ze mną na tylnym siedzeniu samochodu. Pasowaliśmy do siebie jak ulał. Była nieśmiała i rozkojarzona, nie umiała się wypowiedzieć na żaden temat i ledwie skończyła college. Przez pierwsze trzy lata po ślubie czekaliśmy, aż wykituje jej matka i zostawi nam mieszkanie. Fakt, wtedy się jeszcze starałem, by zapewnić nam dobry start. Rzuciłem robotę magazyniera w Maddie’s, przez moment pracowałem w walcowni u starego Geoffreya, a w weekendy sprzedawałem lizaki i lody na meczach Thorsów. Próbowałem zostać kimś więcej. Po długo wyczekiwanej, wytęsknionej wręcz śmierci mamuśki próbowałem jeszcze mocniej, ale wnet odkryłem, że wyczerpałem już wszystkie możliwości, jakie podrzucił mi los. Dotarłem do ściany, jeśli chodzi o możliwości i entuzjazm, a motywacja rozpłynęła się szybko. Okres Elisabeth był bowiem równie regularny, oczywisty i rozczarowujący jak miesięcznik „Voice of Nonstead”.
Pogodziłem się z tym po kolejnych trzech latach. Po czterech przestało mi zależeć.
Na wszystkim.
W moim dodge’u zepsuła się skrzynia biegów. Nie naprawiłem jej, bo nie chciało mi się, i wóz straszył od tej pory na zagraconym podwórku. Nie sprzedawałem lizaków na meczach, wróciłem do Maddie’s, bo było tam mniej roboty. Nie chciało mi się, naprawdę. A im mniej mi się chciało, tym bardziej Elisabeth się wściekała. Z powodu redukcji etatów straciła posadę sekretarki w miejscowej szkole i nie znalazła już pracy. Wypełniła więc sobie życie telewizją, jedzeniem oraz pomstowaniem na życie i na mnie. Niewątpliwie właśnie z jakiegoś życiowego serialu zaczerpnęła pomysł, by co piątek urządzać mi awanturę i kazać spać w salonie na kanapie. A ja się zgadzałem.
Bo czemu nie?
Na kanapie było mi wygodniej. Nie musiałem brać prysznica, co na tym etapie życia robiłem i tak tylko dla świętego spokoju. Nikt mi nie truł dupy żalami do późna w nocy, za to mogłem oglądać telewizję w opór. W razie potrzeby mogłem też ją pogłośnić na tyle, by nie słyszeć chlipania z sypialni. A gdy zasypiałem…
Cóż, nie mogę do tej pory oprzeć się wrażeniu, że jakiś anioł stróż, opiekun zagubionych sierot tego świata czy święty Mikołaj dla ubogich, podsyłał mi wówczas jakiś prezent na pocieszenie. Mieliśmy w salonie duże okno i czasami, gdy nad Nonstead nie było chmur, zasypiałem wpatrzony w migoczące tęsknie gwiazdy. Bywało, że tuż przed zaśnięciem nawiedzała mnie jakaś wizja, tak barwna, że aż trudna do ogarnięcia. Bywało, że we śnie pojawiała się uśmiechnięta buzia widzianej za dnia dziewczyny.
To chyba wtedy tak naprawdę zacząłem marzyć.
Choć nigdy, przenigdy nie uwierzyłbym w to, co w ten sposób osiągnę.
Tysiące myśli kłębiło się w głowie Nathana, gdy jechał pod podany przez Annę adres. Wraz z zapadnięciem ciemności obudził się wiatr i zeschłe liście przemykały w świetle reflektorów niczym spłoszone zwierzątka.
„Czego ona może ode mnie chcieć?” – powtarzał raz za razem, z trudem skupiając uwagę na drodze. Gdyby nie wcześniejszy pobyt w Nonstead, nigdy by do niej nie trafił. Skręcił na jedynym skrzyżowaniu w lewo, minął szkołę i zaparkował samochód przy nieczynnej już drogerii. Dom Anny Craig znajdował się po drugiej stronie ulicy, obwiedziony tym samym białym płotem, z tym samym idiotycznym krasnalem ogrodowym, z którego tak długo wtedy śmiali się z Fioną. Teraz jednak nie wydawał się Nathanowi aż tak zabawny, tym bardziej że w domu nie paliły się żadne światła. Z prawej strony na ścianę padał tylko blask odległej latarni.
Nathan zdusił żar dopalającego się papierosa w przepełnionej popielniczce, wysiadł z samochodu i nacisnął klamkę furtki, która otworzyła się z cichym skrzypnięciem.
Przez dłuższą chwilę nic się nie działo. Dom milczał, a krasnal wpatrywał się w niego groźnie. Wiatr toczył foliową siatkę po chodniku.
Drzwi domu otworzyły się niespodziewanie.
– Niech pan wejdzie – powiedziała Anna. Wydawała się jeszcze bardziej wzburzona i rozkojarzona niż w południe.
Przeszedł powoli przez ogród, wbiegł po schodach.
– Niech pan będzie cicho – kontynuowała. – Vanessa już śpi. Proszę, niech pan wejdzie.
Wszedł, choć miał zamiar zakończyć rozmowę już w progu.
– Niech pan zdejmie tę kurtkę – rzuciła kobieta cicho, nie odwracając się. – Pobrzękuje pan jak kowboj.
Zdjął najciszej, jak potrafił.
Chwilę później siedział przy stole w przestronnej, lecz staromodnej kuchni, oświetlonej pojedynczą jarzeniówką nad zlewem. Przez okno widział czapeczkę kiczowatego krasnala i krzewy. Anna bezszelestnie podeszła do zlewu i nalała wody do czajnika.
– Napije się pan czegoś? – spytała cicho.
– Wolałbym dowiedzieć się, o co chodzi.
– Proszę spojrzeć na wydruki na stole.
Nathan niechętnie wziął pierwszy z nich. Na pierwszej kartce z czarno-białym zdjęciem zobaczył samego siebie za stołem zawalonym książkami, ledwie widocznego wśród łowców autografów. Tytuł artykułu brzmiał: Nathaniel McCarnish pokazuje wielkim, gdzie ich miejsce. Nie musiał czytać dalej.
Odetchnął ciężko i odłożył artykuł do pozostałych, po czym splótł dłonie i spojrzał na Annę, która właśnie zalewała herbatę.
– Jaśminowa. – Postawiła przed nim kubek z gorącym, aromatycznym naparem. Jej oczy były osobliwie blade w świetle jarzeniówki. – Jedyna, którą mogę jeszcze pić. Mam żołądek rozwalony od kawy.
– Pani Craig, ja naprawdę…
– Wystarczy „Anno” – przerwała mu. – Niech się pan nie przejmuje, panie McCarnish. Nie jestem żadną fanką pańskiego talentu. Szczerze powiedziawszy, nie czytałam pana książki, ale jestem na bieżąco z wydarzeniami we współczesnej literaturze amerykańskiej. Od razu wiedziałam, że skądś pana znam…
– Mam na imię Nathan – westchnął mężczyzna. Czuł, że nadszedł moment, by się poddać.
– W porządku. Tak będzie łatwiej. Od razu wiedziałam, że cię znam. Nie zmyliła mnie ani fryzura na zapałkę, która nawiasem mówiąc, kompletnie do ciebie nie pasuje, ani wizytówka z lipnym nazwiskiem, ani nawet twój akcent. Po tym zderzeniu poniosły cię emocje i na moment zapomniałeś o nowojorskim akcencie. Usłyszałam ślady wymowy jak z Downtown Abbey.
– Cóż… – mruknął Nathan, niemile rozczarowany.
– Nie martw się, mało kto by się połapał. – Zmrużyła oczy. – Ja miałam… cóż, sposobność poznać angielski dialekt w miarę dobrze, aż za dobrze.
Jej wzrok na moment umknął ku oprawionemu w antyramę zdjęciu przy framudze. Nathan spojrzał w tym samym kierunku, lecz dostrzegł na nim jedynie zamazane plamy. Na zewnątrz znów ocknął się wiatr, zeschły liść przemknął z szelestem po parapecie. Anna aż podskoczyła.
– No dobrze. – Mężczyzna rozparł się na krześle. – Owszem, nazywam się Nathan McCarnish i jestem pisarzem, o ile autora jednej książki można nazwać pisarzem.
– Co za skromność! – Uśmiechnęła się krzywo. – Szepty wywołały więcej zamieszania niż Buszujący w zbożu Salingera.
– Tak – Nathan wydął wargi – choć wciąż nie wyjaśnia to, dlaczego chciałaś się ze mną zobaczyć o tej porze w sprawie innej niż polisa ubezpieczeniowa. Jestem nudnym, zwyczajnym człowiekiem, który próbuje schować się przed przeszłością i nie ma we mnie nic fascynującego…
– Przestań ględzić i posłuchaj: „Nieprawdopodobna wrażliwość i wnikliwość, z którą McCarnish przedstawia postacie, pozwala przypuszczać, iż oparł swą debiutancką powieść na solidnych badaniach, nie tylko psychologicznych, ale i parapsychologicznych”. O, i jeszcze to: „Jeśli nazwiemy Stephena Kinga ekspertem od legend miejskich, Nathaniel McCarnish bez wątpienia zasługuje na miano mistrza wśród malarzy nastrojów. Ton znawcy, z jakim snuje swe opowieści, utwierdza czytelnika w przekonaniu, iż Nathan McCarnish ma co najmniej doktorat ze strachologii”.
– Więc o co ci chodzi, o autograf? – spytał zniecierpliwiony.
– Nie jestem psychofanką. Naprawdę oglądasz za dużo filmów. – Parsknęła i wzięła do ręki wydruki.
– Boże drogi, powiesz mi wreszcie, o co ci chodzi? – Nathan wywrócił oczami.
– Słyszałeś? – Anna zesztywniała nagle i złapała go za rękę. – Słyszałeś?
– Co?
– Cicho! Słuchaj!
Zaskoczony, skupił się i odniósł wrażenie, że z góry dobiegło ciche stuknięcie. Potem kolejne.
– Słyszałeś? – Oczy Anny płonęły niezdrową fascynacją i przerażeniem. Zaciskała dłoń na jego nadgarstku z ogromną siłą.
– Tak, coś słyszałem, jakby wiatr… – odparł Nathan, nie wiedząc, dlaczego szepcze.
– Gówno tam wiatr. Chodź na górę, ale cicho, błagam.
Najpierw pokonali cichcem wąskie, lekko trzeszczące schody, potem znieruchomieli przy drewnianych drzwiach. Nathan, choć nie rozumiał sytuacji, był zaintrygowany. Anna wskazała gestem drzwi. Mężczyzna delikatnie przyłożył do nich ucho.
Nic. Długo, długo nic, potem chyba szelest pościeli. Zaspany dziecięcy głos. Kilka niezrozumiałych sylab.
– To twoja córka? – szepnął ledwie słyszalnie.
Anna przytaknęła niecierpliwym ruchem głowy.
– Mówi przez sen, to dlatego…
Nie dokończył. Kobieta zatkała mu usta dłonią. Pachniała kremem i jaśminem.
Dziewczynka powiedziała jeszcze kilka niezrozumiałych słów, choć wyraźniej. Jej łóżeczko zaskrzypiało znowu, a potem odpowiedział jej męski głos.
Serce Nathana biło jak szalone. Spojrzał z przerażeniem na Annę, lecz ta pokręciła tylko głową i zachęciła go gestem, by słuchał dalej. Po dłuższej chwili zdołał przemóc strach i ponownie zbliżyć się do drzwi. Dziewczynka śmiała się, raz nawet zaklaskała. Męski głos nie zmienił tonacji, nadal był zimny i bezosobowy. Co gorsza, Nathan nie rozumiał, czy to w ogóle rozmowa. Niektóre zbitki dźwięków przypominały co prawda słowa, ale nie tworzyły z innymi żadnej całości ani też nie odpowiadały sobie nawzajem. Miał wrażenie, że podsłuchuje dwoje ludzi mówiących przez sen.
Był poruszony, może nawet wstrząśnięty, ale mimo to położył dłoń na klamce i spojrzał na Annę. Ta skinęła głową, ale raz jeszcze nakazała mu ciszę.
Nathan powoli, ostrożnie uchylił drzwi.
Miodowe światło lampki na biurku. Plakaty i dyplomy w antyramach. Związane wstążkami firanki. Ubrania na obrotowym krześle, jasna skarpetka na dywanie. Misie stłoczone na parapecie.
I łóżko, w którym spała mała dziewczynka, pochrapując cicho. Nathan miał wrażenie, że uśmiecha się lekko.
Oprócz niej w pokoju nie było nikogo. Spojrzał pytająco na Annę, ale ta wzruszyła jedynie ramionami i pomogła mu zamknąć drzwi. Zeszli razem do kuchni.
– Wyraźnie słyszałem rozmowę – rzekł, siadając ciężko na krześle. – Co to było?
– Nie wiem. – Kobieta wzruszyła ramionami. – Pojęcia nie mam. Vanessa zawsze mówiła przez sen i nigdy nie było w tym nic dziwnego. Wykrzykiwała jakieś słowa, czasem frazy, bywało, że się śmiała. To typowe dla wielu dzieci i trudno się tym przejmować.
Zacisnęła zęby i przez chwilę milczała, patrząc w kąt, w którym stało wiadro z mopem.
– Nie zwróciłam więc uwagi na to, że proces się nasila, że Vanessa mówi coraz więcej. Zmroziło mnie dopiero, gdy usłyszałam, jak ktoś jej odpowiada. Nie pamiętam, by cokolwiek przeraziło mnie tak bardzo. Nie pamiętam też, bym kiedykolwiek wcześniej zareagowała tak szybko. Wpadłam do jej pokoiku jak burza, drzwi walnęły o ścianę, dziecko się obudziło, zaczęło płakać… Pokój był pusty, a ona oczywiście nic nie pamiętała. Nic, zupełnie nic. Następnej nocy zaczaiłam się pod drzwiami, próbowałam zajrzeć przez szparę, dalej nic. W pokoju nie było nikogo, a rozmowa, bo zaczynało to przypominać rozmowę, wydawała się zupełnie bez sensu. Serce waliło mi jak oszalałe, ale tym razem weszłam ciszej.
– I co się stało? – Nathan uświadomił sobie, że od dłuższego czasu wstrzymuje oddech.
– Znów zaczęła płakać. Nie mogłam jej uspokoić przez całą noc, a następnego dnia była nieobecna i kapryśna. Jak dziecko, któremu zabrało się ulubioną zabawkę. Próbowałam od niej wyciągnąć, co ów głos oznacza, kto to naprawdę jest i o czym rozmawiają, ale niczego się nie dowiedziałam. Niczego. Mała milczała jak zaklęta, zupełnie jakby nie rozumiała, o co mi chodzi. Jakby naprawdę nie była świadoma tego wszystkiego. Wyciągnęłam właściwie tylko jedno i to nie bezpośrednio od niej. Zobacz.
Pod wydrukami z internetu leżał dziecięcy rysunek wykonany kolorowymi kredkami. Nathan przyjrzał mu się w skupieniu, a wtedy po jego plecach przebiegł kolejny zimny dreszcz. Rysunek przedstawiał małą dziewczynkę z kokardkami na kucykach oraz wyższą od niej istotę z rogami. Dziewczynka była uśmiechnięta, stwór nie. I trzymali się za ręce.
– Dostałam to od Alice Vickers, jej nauczycielki – wyjaśniła Anna. Patrzyła nieobecnym wzrokiem w przestrzeń. – Jesteśmy koleżankami, może nawet przyjaciółkami. Przyniosła mi to dwa tygodnie temu i spytała, czy nie mamy problemów. Temat pracy brzmiał: „Mój najlepszy przyjaciel”.
– Jasny gwint – mruknął Nathan i odłożył rysunek, jakby nagle zaczął go parzyć w palce. – Próbowałaś porozmawiać o tym rysunku? Albo jakoś wybić jej te rozmowy z głowy?
W oczach Anny błysnęła irytacja, lecz głos nadal miała spokojny.
– Wybić z głowy? Ona nie jest ich świadoma i nie wiem nawet, czy je pamięta. Przez kilka tygodni spałam w jej pokoju w nadziei, że jakoś przerwę to wszystko, i przez jakiś czas był spokój, ale którejś nocy mnie zmorzyło. Obudził mnie jakiś dźwięk. Otworzyłam oczy i zobaczyłam, jak siedzi na krawędzi łóżka i śmieje się z zamkniętymi oczami. W pokoju oczywiście nie było nikogo, ale miałam niemalże pewność, że przez sen rejestrowałam męski głos. Gdy ją zbudziłam, kompletnie nie wiedziała, co się dzieje, i przepłakała resztę nocy.
Urwała na moment.
– I nawet nie pytaj o pomoc psychologiczną. Od miejscowego terapeuty usłyszałam mnóstwo bzdur o dojrzewaniu i reakcji młodego umysłu na rozwód.
– A kościół? – wypalił.
Gdyby wzrok mógł mrozić, już byłby bryłą lodu.
– Nie ma mowy – odparowała Anna. – Nie powierzę sekretu swej córki żadnemu z tych oszustów w koloratkach.
„A więc lepiej ściągnąć tu wypalonego twórcę horrorów?” – pomyślał Nathan, ale na głos powiedział coś innego:
– Jak długo to trwa?
– Już piąty miesiąc. Wystarczająco długo, bym zrozumiała, że ten dziwaczny bełkot ma dla niej znaczenie… ogromne znaczenie. Chyba większe niż ja i mój niepokój. Zrozumiałam, że jeśli go nie uszanuję, że jeśli nie pogodzę się z tymi ich rozmowami, Vanessa zacznie się ode mnie oddalać i zbliży się do tego demona, czy co to, kurwa, jest.
W jej oczach zalśniły łzy. Nathan przyjrzał się swoim paznokciom i przygryzł wargę.
– Pora, żebym i ja coś powiedział – wykrztusił po dłuższej chwili. – Zdaje się, że ściągnęłaś mnie tu w charakterze egzorcysty. Masz nadzieję, że to, o czym piszę, to nauka, którą zgłębiłem, tak? Liczysz na to, że naprawdę znam się na duchach, demonach i wilkołakach i że pomogę rozwiązać problem twojej córki?
– Nie. – Anna nie patrzyła na niego. – Już nie. Straciłam nadzieję, gdy ujrzałam twoją reakcję przy pokoiku Vanessy.
– A co z niej wyczytałaś?
– Lęk. Zaskoczenie. Niedowierzanie. Tak zareagowałby każdy człowiek.
– Słuchaj, bardzo mi przykro, ale nie jestem medium ani pogromcą wampirów – ciągnął Nathan. – Wiem o świecie nadprzyrodzonym tyle, ile wyczytałem z kilku książek oraz Wikipedii. Resztę dopowiedziała wyobraźnia. Tylko wyobraźnia. Nie prowadziłem badań psychologicznych i parapsychologicznych, nie mam doktoratu ze strachologii. Siedziałem sobie wieczorami przy laptopie i pisałem, a potem poszczęściło mi się z agentem i koniec. Tyle w tym magii, co w opracowywaniu strategii marketingowych.
– Specjalista od marketingu nie czaruje tysięcy ludzi w różnym wieku – powiedziała Anna. – Jego dokonania nie stają się tematem debat i reportaży. Nie zdobywa fanów, którzy strzelają sobie w głowę pod wpływem jego dokonań.
Nathan znów przygryzł wargę.
– Skoro przeprowadziłaś aż tak dokładny research, to powinnaś wiedzieć również to, że sąd filadelfijski nie uznał mojej winy – syknął przez zęby. – Nie czuję się też winny śmierci tego chłopaka. Moja książka…
– Dobrze już, dobrze, nie unoś się. – Anna westchnęła i dopiła resztę zimnej herbaty. – Idiotka ze mnie i tyle. Tonący brzytwy się chwyta, a ja… Cóż, może jeszcze nie tonę, ale już widzę rękę piszącą słowa na ścianie.
– „Mene, tekel, fares”. – Nathan uśmiechnął się mimo woli. – Nie nazywam się Fox Mulder, ale może będę jednak mógł pomóc. Czy próbowałaś nagrać jakąś rozmowę córki z tym nieznajomym?
Anna wyciągnęła z kieszeni pedrive’a i pchnęła do Nathana po blacie kuchennym.
– Proszę – szepnęła. – Odprowadzę cię do drzwi. Jutro będą dzwonić z ubezpieczalni.
Mieszkam w miejscu, które każdy szanujący się człowiek przeznaczyłby w najlepszym wypadku na komórkę. To klitka na zapleczu Maddie’s tuż przy drzwiach dla personelu. Mam tu zlew, stare wojskowe łóżko i niewielki kaloryfer, mam kilka kartonów na różne pierdoły, szafę oraz stare biurko z komputerem. Kibel znajduje się drzwi obok. Jest tu nawet okno, ale dawno już go nie myłem, bo właściwie to go nie potrzebuję. Śmierdzi tam trochę stęchlizną, ale tylko przez jakąś minutę po wejściu. Bywa ciemno, bo szef pozwala wziąć tylko najtańsze żarówki, bywa też zimno, ale wtedy biorę z magazynu sklepu dmuchawę i jakoś sobie radzę.
Ze wszystkim sobie poradzę, byle tylko mieć święty spokój.
Gnieżdżę się tu od kilkunastu lat. Gdy tylko zaterkocze stary budzik ze zbitą szybką, wygrzebuję się z koców, myję zęby i spryskuję się jakimś dziadostwem w sprayu – ten dupek Wilson, pan i władca Maddie’s, nie życzy sobie, bym zanadto śmierdział – a potem zakładam ten idiotyczny mundurek, noszony przez pracowników sklepu, rozciągam gębę w uśmiechu i idę do pracy. Przez jakieś osiem do dziesięciu godzin zajmuję się wszystkim tym, czego szanujący się człowiek nigdy by się nie tknął. Zbieram śmieci z parkingu, ustawiam wózki, myję podłogi i okna, czasami metkuję towary w magazynie, czasami pomagam starszym ludziom taszczyć zakupy do samochodów, zdarza się nawet, że siedzę na kasie, choć to jedyna rzecz, za którą nie przepadam.
Cała reszta mi pasuje. Serio.
I tak od wielu lat. Dwunastu, może trzynastu. Sam już nie wiem.
Nie pamiętam nawet, kiedy się wyprowadziłem od Elisabeth. Pamiętam tylko chwilę, w której podjąłem tę decyzję. Było to tego wieczoru, kiedy obejrzała o jeden babski film za dużo i chyba sobie coś nieco wypiła. Najpierw zebrało jej się na seks. Usiłowała dopiąć swego z przerażającą desperacją i nic jej w tym nie przeszkadzało, nawet to, że zaglądałem wówczas pod prysznic średnio raz w miesiącu i to nigdy na długo. Czułem, że opór nie ma sensu, więc uległem i czekałem, czym to się skończy. Dosłownie czekałem, bo Elisabeth przypomniała sobie o istnieniu pozycji na jeźdźca. Po kwadransie jęków i stęków w końcu się rozryczała i zarzuciła mi, że mam romans.
Nie wybuchnąłem gorzkim śmiechem, nie wydrwiłem jej, nie zacząłem się tłumaczyć. Nie, podarowałem sobie całą teatralną otoczkę. Zsunąłem ją z siebie – co wówczas nie było już łatwym zadaniem – zaciągnąłem przed lustro i pokazałem jej owego niskiego człowieczka o podkrążonych oczach, rzedniejących włosach i niezdrowej cerze, człowieczka z wydatnym brzuchem, cienkimi nogami i włochatymi ramionami.
„Opamiętaj się, kobieto” – powiedziałem spokojnie, obojętnie. Nie zależało mi.
Wyprowadziłem się też bez teatralnych gestów. Nie było trzaskania drzwiami, łez, obelg. Obudziłem się, wyszczałem, zjadłem coś, spakowałem trochę rzeczy i poszedłem w cholerę.
To znaczy na zaplecze Maddie’s.
Tam czekał na mnie spokój. I nie tylko to.
Miasteczko Nonstead
Copyright © by Marcin Mortka 2025
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2025
Redakcja – Paweł Wielopolski
Korekta – Anna Strożek, Aneta Wieczorek
Projekt typograficzny i skład – Kasia Kotynia, Joanna Pelc
Projekt okładki – Paweł Szczepanik / BookOne.pl
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek
inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana
elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu
bez pisemnej zgody wydawcy.
Drogi Czytelniku,
niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.
Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.
Dziękujemy!
Ekipa Wydawnictwa SQN
Wydanie I tej edycji, Kraków 2025
Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:
Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska, Katarzyna Kotynia
Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Julia Siuda, Zuzanna Pieczyńska
Promocja: Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Aleksandra Parzyszek, Małgorzata Folwarska, Marta Sobczyk-Ziębińska, Natalia Nowak, Magdalena Ignaciuk-Rakowska, Martyna Całusińska, Aleksandra Doligalska
Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Małgorzata Pokrywka, Patrycja Talaga
E-commerce i IT: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Marcin Mendelski, Jan Maślanka, Anna Rasiewicz
Administracja: Monika Czekaj, Anna Bosowiec
Finanse: Karolina Żak
Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak
www.wsqn.pl
www.sqnstore.pl
www.labotiga.pl
Okładka
Spis treści
Strony tytułowe
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Strona redakcyjna
Reklamy
Spis treści
