Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
127 osób interesuje się tą książką
Humor, przygoda i emocje – finał, na który czekali wszyscy fani Mortki!
Złe otrzymało druzgocący cios, ale czy da za wygraną?
Król Rodryk Odnaleziony ma wątpliwości. Wysyła Kociołka, by poszukał odpowiedzi w księgach zgromadzonych w Wieżycy. Edmund i jego kompania ruszają w drogę.
To tylko wyprawa do biblioteki. Co może pójść nie tak?
Równolegle karczmę Pod Kaprawym Gryfem opuszcza żeńska drużyna, pod wodzą niewidzialnej królowej. Kobiety nie wiedzą, że ten, kto za nimi podąża, może ściągnąć na świat trwałe nieszczęście.
Do kogo należy głos, który prześladuje Sarę?
Czy Gramm słusznie wścieka się na Kociołka?
Co gryzie elfa Eliaha? (I dlaczego zaczął tyle gadać?!)
I kto, na zarazę, nasikał do beczek z piwem?
Siódme życzenie to rozrywka pyszna jak wypieki z Gryfowej kuchni. Czekają Was starcia z potworami, wyprawa do ruin w sercu puszczy, odkręcanie zamachu stanu i harce w błocie. Uronicie niejedną łzę – nie tylko ze śmiechu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 446
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Prolog
Słońce chylące się ku zachodowi świeciło krwawo, wydłużając cienie. Potrzeba mi było całej siły woli, by się nie odwrócić i nie myśleć o tym, co działo się za naszymi plecami. Być może właśnie dlatego zabrakło mi jej na wszystko inne. Być może dlatego o mało się nie rozsypałem.
Opanuj się, krzyczałem na siebie w myślach. Dotarłeś za daleko, by się teraz poddać i zawieść resztę!
Wiedziałem to doskonale, ale fale znużenia i goryczy targały mną jak dziurawą łódeczką. Ostatnie dni kosztowały mnie zbyt wiele. Nie mogłem już dłużej tego ciągnąć.
Bezwiednie zsunąłem się z siodła, wypuściłem wodze i usiadłem na przydrożnym kamieniu. Uniosłem wzrok, by odszukać towarzyszy i oświadczyć im, że od tej chwili mam wszystko gdzieś. Bo wypaliłem się jak świeczka.
Świat był nieco rozmyty, mimo to dostrzegłem Zwierzaka, który wyciągnął manierkę w moją stronę. Złapałem ją, łapczywie upiłem kilka łyków i oddałem, a potem, wbrew sobie i zdrowemu rozsądkowi, wychrypiałem:
– Czy on… Myślicie, że dał jakoś radę?
Gramm charknął i splunął na ziemię. Nadal siedział w siodle.
– Przestań, Kociołek – odpowiedział hardo, choć odwrócił wzrok. – Byłeś tam i widziałeś to, co my. Przestań się łudzić.
Tak, byłem tam. I widziałem to, co reszta. Teraz jednak pragnąłem tylko, by ktoś mnie okłamał. By ktoś podzielił się ze mną choć okruszkiem nadziei, który pomógłby mi odnaleźć siłę. Pieprzony Gramm z tą swoją subtelnością wyposzczonego barana.
– Musimy ruszać – rzekł głucho Urgo. – W przeciwnym razie wszystko pójdzie na marne.
Miał rację.
Sęk w tym, że nie byłem w stanie wdrapać się na konia i ruszyć w dół szlakiem. Nie, dalsza ucieczka naraz wydała mi się nie do pomyślenia. Coś we mnie wyło z żalu i nakłaniało mnie, bym wrócił tam, gdzie właśnie dochodziło do tragedii.
Bo może dało się jeszcze coś zrobić. Może mogłem zrobić coś, by go ocalić…
Nagły przypływ gniewu stłumił zdrowy rozsądek i wstałem. Złapałem konia za uzdę i już chciałem zawrócić, ale wtedy na mojej drodze wyrósł Eliah. Jego oblicze ziało chłodem.
– Wykluczone – powiedział elf. Krótkie słowo zabrzmiało jak trzask dartego na bandaż materiału. – Opamiętaj się. Żeby pchać się prosto w objęcia śmierci – skrzywił się – trzeba być albo znakomicie przygotowanym, albo nie mieć już na nic ochoty. Ty nie należysz do żadnej z tych kategorii.
Wciąż nie umiałem się pogodzić z nagłym gadulstwem Eliaha.
– Tam nic już się nie da poradzić – dodał Gramm, wskazując za siebie kciukiem.
Mówił szorstkim głosem, zbyt szorstkim nawet jak na niego. Zupełnie jakby sam walczył z nazbyt silnymi emocjami.
– Dokonamy zemsty gdzie indziej – powiedział Urgo.
Gramm zazgrzytał zębami.
– I to takiej, o której też ułożą legendę.
Eliah odwrócił od niego spojrzenie, jakby nie chciał pokazać, że widzi, jak drżą mu czubki wąsów i kosmyki brody.
– On ma rację, Majster – powiedział głucho. – Zemsta to dobra rzecz, a my jesteśmy blisko. I mamy jeszcze chwilę, by zakończyć zadanie.
– Mamy jeszcze chwilę – wymamrotałem i bez energii wspiąłem się na konia. – Prowadź, Eliah, bo ja… Ja…
– Już lepiej bądź cicho – mruknął Gramm i popędził jelonka.
Klepnąłem krasnoluda w ramię i ruszyłem przed siebie. Jechałem za Eliahem, za mną podążał Urgo, a dalej Zwierzak i Gramm.
Jechaliśmy pospiesznie, ścigani przez długie cienie wieczoru.
W pięciu.
Pięć dni wcześniej
Edmund
W ciągu trzech dni od zakończenia bitwy smok pojawił się jeszcze dwukrotnie.
Za pierwszym razem dostrzeżono go, jak leciał na wschód, ku Zgliszczom, a dzień później mignął wśród chmur w drodze na południe, ku Górom Sinym. Za każdym razem wywoływało to ożywione dyskusje, które na nowo rozbudziły niepokój mieszkańców Gryfa, ale nie minęło wiele czasu, a życie znów zaczęło wracać do normy.
Normy, która, przyznam szczerze, doprowadziłaby mnie do szału, gdyby nie obezwładniające zmęczenie.
Gospoda Pod Kaprawym Gryfem, która przez jakiś czas była głównym punktem oporu przeciwko Złemu, teraz sama przeistoczyła się w pole bitwy.
Z powodów, które przed nami zataił, król Rodryk Odnaleziony nakazał wszystkim swoim potomkom odesłać część hufców do dominiów, ale oni sami na razie wciąż siedzieli nam na głowie. Gryf był potężnym budynkiem i bez trudu zdołalibyśmy ugościć zarówno władcę Doliny, jak i piątkę spośród obecnych książąt tak, by nie wchodzili sobie w drogę, ale nie było w całej krainie domu na tyle dużego, by pomieścić bandę wysoko urodzonych razem z ich ego.
Największą z dostępnych komnat zajęli Nelia z Ryszardem, od razu przechodząc w tryb oblężenia, a najwyżej położoną zaanektowała Yanna, kierując się całkowicie mylnym przekonaniem, że im dalej od ziemi, tym mniejsza szansa na spotkanie ze Zwierzakiem. Stefan niemalże pobił się z Rupertem o komnatę, którą obaj uznali za właściwą ich statusowi – co o mały włos nie skończyło się tym, że musieliby zamieszkać razem.
A z wyborem lokum trzeba było się spieszyć, bo drugą siłą, która postanowiła zawalczyć o przestrzeń pod dachem, był Leśny Dwór – gromada liczna, zdeterminowana, niezwykle roszczeniowa i po przeżyciu wielu lat u boku króla całkowicie pozbawiona szacunku do któregokolwiek z jego potomków.
Ogromna sympatia do tej czeredy, którą nosiłem w sercu po wspaniałym przyjęciu w głębi lasu, wyparowała szybko, gdy patrzyłem, z jaką zapamiętałością walczą o najmniejszy skrawek przestrzeni. Zajęli dosłownie każdy kąt – naszą sypialnię, pokoik dziecięcy, sypialnię Andrei, mój gabinet, a nawet jedną z piwniczek. Głośno oprotestowywali przy tym konieczność dzielenia przestrzeni z innymi dworzanami oraz każdą najmniejszą niedogodność – zarówno realną, jak i wyimaginowaną.
Niemal natychmiast pojawiły się pierwsze intrygi i konflikty. Dwie damy dworu, Róża i Niezapominajka, postanowiły zdobyć komnatę księcia Nikodema razem z nim samym, co nie skończyło się dla nich najlepiej. Pech, nieodłączny towarzysz władcy Ugoru, sprawił, że obie opuściły komnatę z trudem, podpierając się nawzajem, a potem zleciały ze schodów. Rycerz Olcha wyczuł moment, gdy Stefan opuścił własny pokój, i zabarykadował się w nim na noc, przez co książę Wichrowin musiał spać na ławce w kuchni. Rupert, gdy się o tym dowiedział, o mało nie pękł ze śmiechu – ale mina mu zrzedła godzinę później, gdy do Gryfa przybyła jego żona, księżna Marianna. Rozwścieczony Stefan wyzwał Olchę na pojedynek, który został co prawda przerwany przez zniecierpliwionego króla, ale w tym czasie w pokoju zamieszkały trzy inne damy, których już nie dało się tak łatwo wyprosić. Jedynym gościem Gryfa, który nie miał nic przeciwko socjalizacji, była Yanna – regularnie zapraszała na noc lokatorów dowolnej płci. Cień na jej gościnność rzucała jedynie nieprzejednana skuteczność, z jaką pozbywała się towarzystwa o świcie.
Trwające pod dachem Gryfa napięcie potrzebowało ujścia. Cała gromada skupiła więc swą niechęć na nas.
Nie sądzę, bym przez całe życie usłyszał tyle skarg, ile przez ostatnie trzy dni. Łóżka były niewygodne. Przeciągi – nie do wytrzymania. Drzwi się zacinały. Schody były zbyt strome, a balustrada się chybotała. Na parterze mieszkały myszy, na piętrze zaś grasował kobold. Podłoga skrzypiała, okien nie dało się otworzyć, a piwo było pełne paprochów. Jedzenie – skandaliczne, wino – chrzczone, a po dachu ktoś łaził i gadał.
Moi przyjaciele, choć gotowi stawić czoła największym potwornościom Złego, ulotnili się błyskawicznie. Eliah wyparował z typowym dla siebie wdziękiem, choć później widziałem go raz czy dwa, jak rozmawiał z kimś z Leśnego Dworu. Równocześnie zniknął Żychłoń, choć dostrzegła go dama Macierzanka – na moje nieszczęście, dodam. Przypuszczam, że na balu u Leśnego Króla połączyło ich coś, co dama chciała powtórzyć lub przynajmniej dokończyć, bo snuła się za mną jak groza za poborcą podatkowym i bez ustanku wypytywała, kiedy Żychłoń wróci do domu lub gdzie można było skurwiela znaleźć. Gramm nie odstępował Balbiny, która urządziła za stawem rybnym szpital polowy dla rannych rycerzy i żołnierzy, a Urgo wyjechał, by strzec sierocińca – co zresztą przyjąłem z ulgą, bo nadal przebywali tam Edvin z Nuutem. Zwierzak zaś łaził po dachu i gadał do siebie.
Miałem wielką nadzieję, że nie oczekuje znowu przybycia swojego plemienia.
Co gorsza, wyjechała również Andrea, a ja uświadomiłem sobie, że po raz pierwszy w życiu tęsknię za teściową.
Musieliśmy bowiem zajmować się tą hałastrą we trójkę: z Sarą i Salią.
Nigdy w życiu nie byłem tak zmęczony. Pomogło to trochę, bo przynajmniej nie brałem do siebie niczyich skarg ani zażaleń. Wszystko spływało po mnie jak woda po kaczce, rejestrowałem jedynie najpoważniejsze fochy, które nagradzałem siarczystym splunięciem do miski czy kufla, wręczanych później narzekającym. Z tego, co widziałem, Sara również się nie krępowała. Król obiecał nam co prawda sowitą zapłatę, ale w moim porządku świata było to zaledwie moralne zadośćuczynienie, nie zarobek, i chętnie bym z niego zrezygnował, gdyby ta cała banda mogła się wynieść, najlepiej jeszcze dziś.
Niestety nic na to nie wskazywało. Co gorsza, zdawali się czuć u nas coraz lepiej, o czym świadczył fakt, że po zapadnięciu zmroku Leśny Dwór gromadził się, by łupać w kości i tańcować, a o świcie stawiał się w całości na śniadanie – marudny, kapryśny i z nową listą skarg. Książęta zaś trwali w swoich komnatach, broniąc ich wyniosłymi minami i zawziętą obecnością.
Nie mieściło mi się w głowie, jak szybko wszyscy zapomnieli, że ledwie kilka dni temu całej Dolinie groziła zagłada. Jeszcze mniej pasowało mi to, że sami oddaliśmy bardzo wiele, by tej zagłady uniknąć, a teraz musieliśmy usługiwać bandzie darmozjadów, która do walki stawiła się w ostatniej chwili, stosunkowo niechętnie, i poświęciła mnóstwo siły na konflikty – nawet jeśli konflikty sprowokowane przez Złe.
Wynieśliśmy się z Sarą i Salią do stajni, gdzie było ciepło, przytulnie i nikt nie ględził. Tam od razu zapadaliśmy w twardy sen bez majaków, nie mieliśmy siły, by odezwać się do siebie przed zaśnięciem, ani też ochoty, by rozmawiać po przebudzeniu. Parę razy miałem wrażenie, że koń Cwaniak nakrył nas kocykiem.
Czwartego dnia po bitwie obudziłem się, wbrew sobie, o świcie. Blada, wilgotna wiosna nie ustępowała i czułem, jak nieprzyjemna mgła wciska się do wnętrza stajni. Któryś z koni zaprotestował cichym prychnięciem, inny stuknął kopytem. Gdzieś za murem karczmy zarżały kolejne – zapewne niezadowolone, że nie udało im się wepchnąć pod dach. Przypomniałem sobie, że na suchszych terenach wciąż obozuje część rycerstwa ze wszystkich księstw, która zapewne ma te same pretensje co ich rumaki.
Pies ich trącał, pomyślałem.
Ostrożnie, by nie obudzić Sary, oparłem się na łokciu i przyglądałem się, jak śpi. Pochrapywała cicho, co oznaczało, że zasypiała naprawdę zmęczona. Była blada, a w jej rudych kosmykach utknęło sporo źdźbeł słomy. Miałem ochotę je powyciągać, ale nie chciałem jej budzić.
Niech śpi. Przynajmniej tyle nam na razie zostało.
Wkrótce odkryłem, że tym, co mnie obudziło, było złośliwe, niemożliwe do powstrzymania parcie na pęcherz. No tak. Wszak wczoraj, chcąc udowodnić rycerzowi Klonowi, że nikt nie szcza do piwa, sam wychyliłem zawartość jego kufla. Błąd, za który teraz płaciłem wczesną pobudką.
Przez moment usiłowałem zignorować doznanie, ale po prostu się nie dało, więc pogodziłem się z tym, że będę musiał się wyczołgać z cieplutkiego barłogu. Co gorsza, przypuszczalnie oznaczało to koniec odpoczynku, bo niektóre gadziny z Leśnego Dworu zapewne już siedziały w głównej izbie i narzekały, że im zimno.
Udało mi się nie obudzić Sary, co uznałem za niemały sukces. Ostrożnie przestąpiłem nad Salią, leżącą kawałek dalej na sianie, ale już bez większego przejęcia – dobudzenie mojej córki zwykle graniczyło z cudem. Wyszedłem na dziedziniec, gdzie powitały mnie szara, nieprzyjemna aura i kolejny dylemat.
Wygódka stała po drugiej stronie dziedzińca – zdecydowanie za daleko jak na tę porę dnia. Sara zabraniała mi sikać na środku podwórza i – dzięki jakiemuś tajemniczemu przeczuciu – zawsze wiedziała, kiedy łamałem ten zakaz. Tym razem jednak uznałem, że zaryzykuję.
Było mi zimno, a poza tym czułem, że zasłużyłem na odrobinę komfortu.
Wślizgnąłem się za stertę drewna – i zamarłem. Tuż przede mną stał król Doliny, właśnie podciągający portki.
Trochę mnie zatkało.
– O, Kociołek – rzucił władca z rozbawieniem. W jego oczach zatańczyły figlarne iskierki. – Zdziwiony? Nie wiedziałeś, że są miejsca, do których król chodzi piechotą?
– Nie, znaczy… wiedziałem – wymamrotałem. – Tylko…
Tylko nie miałem pojęcia, jaki obowiązywał mnie teraz protokół. Czy można było oddać mocz w obecności monarchy? A jeśli nie, to czy wolno się było oddalić? Czy może należało po prostu poczekać?
– Wybacz ten brak etykiety – burknął Rodryk. – Chciałem to załatwić w bardziej cywilizowany sposób, ale zobaczy-łem, że do wychodka tarabani się rycerz Buk, i natychmiast mi przeszło. Złota rada, Kociołek: nigdy nie wchodź do kibla po rycerzu Buku. Nigdy.
– Nigdy – przytaknąłem posłusznie.
– A teraz przestań już przebierać nogami i szczaj – król Rodryk gospodarskim gestem wskazał stertę drewna – póki możesz. Bo pewnego dnia sikanie przestanie być banalną czynnością, a stanie się wyzwaniem. Dla mnie już jest. Wszystko przez te lata życia w zimnie i wilgoci, tak sądzę.
Nie chciałem o tym słuchać.
– Na szczęście – władca się rozpromienił – pozostałe funkcje mojego przyrodzenia nadal działają bez zarzutu, co udowodniłem tej nocy.
O tym słuchać chciałem jeszcze mniej.
– Całkiem zapomniałem, jak skutecznie królowa potrafi dogodzić spragnionemu mężowi – wyrzekł rozmarzonym tonem.
– Królowa tu jest? – Sapnąłem i rozejrzałem się odruchowo.
– Zapewne znasz całą historię. – Władca uśmiechnął się szeroko. – Gdy trzeba się było ulotnić po pojawieniu się Szarego Płaszcza, poprosiła nadwornego maga, by rzucił na nią zaklęcie niewidzialności i zapomnienia. Mag był już wtedy nieco… pomylony, ale zadanie wykonał tak dobrze, że gdyby nie listy od żony, całkiem bym o niej zapomniał. Na szczęście ona nie zapomniała. Gdy tylko dowiedziała się, że jestem w twojej gospodzie, przybyła natychmiast. Wczoraj wieczorem, w samym środku potańcówki.
Nie mogłem tego objąć rozumem.
– Na Dolę… – jęknąłem z zażenowaniem. – Nie miałem pojęcia! Nic nie zauważyłem!
– Nic dziwnego – mruknął król. – Jest przecież niewi-dzialna.
W błocie tuż obok nas pojawił się ślad stopy – drobnej i zgrabnej, więc raczej kobiecej. Rodryk tego jednak nie zauważył, kontynuował z ożywieniem:
– Co w sumie ma swoje zalety. Daje pole do popisu dla wyobraźni, a poza tym… w naszym wieku może nie wszystko warto oglądać z bliska?
Rozległ się klaps – wyraźnie wymierzony w królewskie pośladki. Rodryk drgnął zaskoczony, po czym wybuchnął śmiechem.
– Elisa! Nie paraduj nago po dworze! – zawołał.
Odpowiedziało mu ciurkanie zza sterty drewna.
Nie wiem, czy kiedykolwiek w życiu czułem się równie zażenowany. Całkiem zapomniałem, że chwilę wcześniej chciałem się tylko wysikać.
– Kociołek! – Król spoważniał. – Słyszysz?
W istocie, wśród porannych mgieł, które wciąż snuły się nad Gryfem, niosły się coraz wyraźniejszy stukot kopyt i radosne pokrzykiwania. Coś mi podpowiadało, że to nie jeden z książęcych orszaków, obozujących na błoniach.
– Zobaczmy, kto to – zarządził Rodryk i ruszyliśmy razem w stronę bramy.
Nie mogłem się powstrzymać i zerknąłem na niego. Król Doliny był półnagi, ale wyglądał, jakby chłód w ogóle go nie ruszał. Skrzyżował muskularne ramiona na szerokiej, owłosionej piersi, odsłaniając paskudną bliznę na lewym przedramieniu. Był wyższy ode mnie, z pewnością silniejszy i bardziej zahartowany, a siwa broda i krzaczaste brwi przydawały jego twarzy posępnego majestatu. Nawet boso i w lnianych portkach robił większe wrażenie niż wszyscy jego potomkowie razem wzięci.
– Ho, ho, gospodarzu?! – zawołał ktoś z zewnątrz radośnie, czemu wtórował kobiecy śmiech. – Gospodarzu, znowu zaspałeś? Co to za obyczaje?
Nie wierzyłem własnym uszom.
Urgo?
– Leniuszku? Wstałeś? Czas na owsiankę!
Urgo miał poczucie humoru. Nie był błyskotliwy, ale w naszej drużynie szybko nauczył się celnie ripostować i od czasu do czasu potrafił rozbawić całą kompanię. Ale jeszcze nigdy nie słyszałem, by rzucał tak słabymi żartami – i żeby sprawiały mu one tyle radości. Był albo pijany, albo…
– Owsianeczka z miodkiem! – zawył wysokim głosem Urgo, a w odpowiedzi dało się słyszeć kobiecy chichot.
Dislai. No, to wszystko jasne.
Mimo wszystko wbiegłem na strażnicę nad bramą, by spojrzeć na nadciągających gości. Król podążył za mną. Co do królowej, nie byłem pewien.
Z porannej mgły wyłonił się nieduży orszak. Na czele jechali Urgo i Dislai, strzemię w strzemię. Za nimi podążała Dunna, na grzbiecie olśniewającego rumaka, przyglądając się towarzyszom z cierpliwym niedowierzaniem. A za nią…
– Ignacy! – zawołał Rodryk z radością i klasnął w dłonie. – Ha! Wykapany Fryderyk, choć bardziej przy kości. Wreszcie jesteś, huncwocie!
Pobladły młodzieniec spojrzał w górę ze zdumieniem.
– Dziadek? – wykrztusił.
– Ha, ha! – Rodryk zatarł dłonie. – A więc wszyscy już są! Czas zwołać obrady! No, Kociołku! Otwierajże tę bramę!
A ja już zbiegałem po schodach, bo za Ignacym jechała Luba, za nią zaś dwóch chłopców, za którymi tęskniłem jak szalony.
Zerwałem kłodę z wrót, rozwarłem skrzydła i uskoczyłem przed rumakiem Urgo, który – jak zwykle – uznał, że żartów nigdy dość, i udawał, że chce mnie rozjechać. Z tej chaotycznej sceny powitania zapamiętałem niewiele, poza jednym: pragnąłem jak najszybciej pobiec naprzeciw dzieciom. Wiem, że objąłem Urgo, pocałowałem Dislai w policzek, uścisnąłem dłoń Dunny i pochyliłem czoło przed księciem Ignacym, ale ani na chwilę nie spuściłem z oczu chłopców siedzących w siodle.
Kątem oka zauważyłem, że ze stajni wyszła Sara – półprzytomna, rozczochrana, obudzona przez matczyny instynkt, który wyczuł, że właśnie dzieje się coś ważnego dla rodziny. Rzuciliśmy się ku chłopcom jednocześnie, dokładnie w chwili, gdy ci zaczęli zeskakiwać z siodła.
Sara dopadła ich pierwsza.
– Edvin – szepnęła, całując starszego w głowę. – Nuut, kochanie!
Objęła ich obu, a ja otoczyłem ramionami całą trójkę. Chwilę później przytuliła się do nas Salia, najwyraźniej uznawszy, że ta okazja usprawiedliwia chwilową rezygnację z nastoletniej wyniosłości. Luba, wciąż szeroko uśmiechnięta, stała z boku, dopóki Sara nie chwyciła jej za rękę i nie wciągnęła do rodzinnego uścisku. Śmialiśmy się jak wariaci, kołysząc się i wirując, zupełnie obojętni na resztę świata.
– Ależ oni wychudli! – chichotała Sara. – Oj, kiepsko żywią w sierocińcu! Chyba będę musiała pogadać z Dislai!
– Dopytaj też, czy ich myją – mruknęła Salia.
– Ale za to jak zarośli! – zawołałem, zanurzając dłoń w czuprynie Nuuta. – Chyba czas skoczyć po nożyce do strzyżenia owiec!
– Nigdy! – pisnął najmłodszy i znów wszyscy wybuchnęliśmy śmiechem.
Nie wiem, w którym momencie ruszyliśmy w stronę karczmy, spleceni w rodzinnym uścisku. A potem nagle cała ta radość jakby się przygasiła – bo na ganku czekał komitet powitalny.
– Cieszymy się z przybycia waszych synów, mości gospodarzu – oznajmiła wyniośle dama Tulipan, zaplatając ramiona na obfitym biuście. – Niemniej niech ta radosna okoliczność nie wpłynie na jakość usług. Pragnę przypomnieć, iż wczoraj kilkakrotnie zamawiałam na rano herbatę, której się jak dotąd nie doczekałam.
– Mam nadzieję, że pamiętacie o owsiance – dodała dama Koniczyna, wydymając wargi. Jej spojrzenie sugerowało, że właśnie na to liczy, że nie. – Bez orzechów. Tak jak wczoraj. Źle działają na cerę.
– Nawet nie wspomnę, że w głównej izbie hula wiatr! – warknął rycerz Świerk. – Przecież młody książę Krzemyku zaszczycił nas swoją obecnością. Nie uchodzi, mości gospodarzu!
– Ktoś tu w ogóle zamiata?! – wydarła się któraś z dam w środku. – Dziewczęta, wiecie, co znalazłam na schodach?!
– A ja – dama Macierzanka unieruchomiła mi łokieć w żelaznym uścisku – nadal domagam się spotkania z jednym z waszych domowników, gospodarzu!
Nie mogłem w to uwierzyć. Wystarczyło kilka dni, bym z sojusznika Leśnego Dworu, uczestnika walki o przyszłość Doliny stał się kozłem ofiarnym odpowiedzialnym za każdy możliwy dyskomfort. Miałem wrażenie, że świat wokół ciemnieje, a w moim wnętrzu wzbiera wściekłość – ciężka, pęczniejąca inwektywami, gotowa eksplodować.
Na szczęście uprzedził mnie król.
– Do środka, do środka, moje gołąbeczki – wyrzekł z miną, która potrafiła zamienić każdą postawę w potulną uległość. – I macie pięć minut na zebranie całego dworu. Całego, bez wyjątków. Kociołkową rodzinę również zapraszam, a jakże.
– To jest klul? – zapytał z nabożeństwem Nuut, wciąż wtulony w matkę.
– Tak – szepnęła Sara. – Tata go znalazł w lesie.
– A skąd wiadomo, że to klul? – Nuut był sceptyczny. – Kolony nie ma.
– Porządny król nie potrzebuje korony – mruknąłem. – Popatrz tylko.
W izbie gęstniał tłum dworzan Leśnego Króla w różnych stadiach rozespania i rozchełstania. W powietrzu unosił się zapach przetrawionego alkoholu, nieświeżych koszul nocnych oraz rozmaitych maści i perfum, które sromotnie przegrywały z woniami ciała.
– Cieszę się, że was widzę – odezwał się król, ucinając wszelkie szepty i gasząc ziewnięcia. – Bo mam ważny komunikat.
– Nie można było z tym poczekać do śniadania, wasza królewska mość? – mruknął ktoś z tyłu.
– Nie – odparł król z anielskim uśmiechem. – Bo właśnie o śniadanie chodzi. Oficjalna wizyta królewska w karczmie Pod Kaprawym Gryfem dobiegła końca. Lada moment uiszczę należność wobec mości Kociołka i jego rodziny za wszystko, coście zjedli, wypili i zniszczyli. Dorzucę też parę mohinów ekstra na wietrzenie komnat, bo to przecież będzie istna tortura.
Zapadła cisza, gęsta jak wczorajsza owsianka.
– Wracamy do lasu? – wykrztusił tęgi rycerz, którego imienia nigdy nie poznałem.
– Jeszcze nie wiem. – Król udał zadumę. – Zapewne chcielibyście wrócić do swych dworskich obowiązków, ale, jak sami wiecie, nie mam zamku. Mam za to ojczyznę do ogarnięcia, i tym właśnie się teraz zajmę. Czekają mnie narady, objazdy i spotkania, które was zapewne zanudzą, a więc tak, możecie wracać.
Zamilkł, zadowolony z efektu. Sara dusiła się ze śmiechu.
– Możecie też zostać – dodał z nonszalancją – o ile państwo Kociołkowie się na to zgodzą. A czy moglibyście – spojrzał na nas z rozbawieniem – przypomnieć ceny noclegów i posiłków?
Szmery oburzenia, niedowierzania i coś, co chyba było jękiem, uświadomiły mi, że Leśny Dwór odzwyczaił się od pieniędzy.
– Mohin za noc – rzuciłem. – Z wyżywieniem.
– Taniocha – prychnął król.
Szmery przeszły w jęki, a nawet w skowyty. Któraś z dam zemdlała.
– Wasza Królewska Mość! – zawył któryś z rycerzy. – Nie po to krew przelewałem, by teraz…
– Na szczęście wasi gospodarze – głos króla był twardy jak topór – zgodzili się, byście odpracowali dalszy pobyt. Dama Piwonia podzieli was na zespoły sprzątające, dama Konwalia zajmie się gotowaniem i pieczeniem chleba. Rycerz Dąb ogarnie stajnię, rycerz Topola obejmie pieczę nad rozpalaniem ognia, a rycerz Olcha urządzi łaźnię, bo śmierdzicie, drodzy dworzanie. Wszelkie zażalenia kierować bezpośrednio do mnie. Najciekawsze nagrodzę specjalnymi zadaniami. Pierwsze pojawi się zaraz po powrocie rycerza Buka. Pytania?
Nie słyszałem nigdy tak przejmującej ciszy.
– Naprawdę? – zdziwił się król. – A myślałem, że ktoś spyta o alkohol. Cóż, w tych czasach alkohol to dobro rzadkie. Płaci się za niego gotówką. Żadnego odpracowywania.
Potem spojrzał na nas. Twarz miał surową, ale oczy jaśniały szczerym rozbawieniem.
– Drodzy gospodarze, od tej chwili macie wolne. Jeśli ktoś was zirytuje, zgłoście się, proszę, bezpośrednio do mnie.
Niewidoczny dotąd bard Droździk trącił struny lutni i zawodząc, zaintonował:
Przyszła kryska na Matyska,
Kto nie słyszał dziś króliska,
Niech rękawy zakasuje
I w dyżury się wpisuje!
Już miałem się odwrócić do Sary z tryumfalnym uśmiechem, gdy król chwycił mnie za ramię i przyciągnął do siebie.
– Ostatnia robota na dziś, Kociołek – szepnął mi do ucha. – Zrób mi coś dobrego do żarcia. Czeka mnie ciężki dzień, a o tych baranach można wiele powiedzieć, ale na pewno nie to, że potrafią gotować. Ale… – Spoważniał i przyjrzał mi się uważnie. – Ale może najpierw jednak idź za drewutnię i się wysikaj, co?
*
Leśny Dwór dyskretnie się rozpierzchł, nie chcąc ściągać na siebie królewskiej uwagi ani ryzykować kolejnych edyktów, ale niezwykłe widowisko trwało nadal. Miejsce dam i rycerzy zajęli książęta, którzy zgodnie z dworską etykietą wstawali najpóźniej, jak się dało. Jako pierwszy zszedł Stefan, który skinął ojcu głową, a po nim pojawił się Rupert – usiadł na ławie i otaksował króla wzrokiem.
– Ja rozumiem, że żyłeś w dziczy przez ileś tam lat, tato, ale jesteś już w cywilizowanym miejscu. – Prychnął. – My tu nosimy ubrania i tak dalej.
– Oceniasz ludzi po tym, co mają na sobie? – zdziwił się król. – To dopiero szerokie horyzonty! Pozostaje się cieszyć, że masz żonę, choć Dola jeden wie, dlaczego zgodziła się za ciebie myśleć.
Rupert spurpurowiał, ale nic już nie powiedział.
– To jest wasz bratanek Ignacy. – Król wskazał młodzieńca stojącego za nim. – Od kilku miesięcy książę Krzemyku. Jesteśmy już w komplecie i możemy przystąpić do rozmów o przyszłości Doliny.
– I do tego potrzebny jest ten smyk? – zdziwił się Stefan.
– A sądziłem, że przynajmniej prawo dynastyczne masz w małym palcu – westchnął król teatralnie.
Yanna, wciąż z głową owiniętą bandażem, zatrzymała się w połowie schodów i oparła łokcie na balustradzie, prezentując przy tym przepastny dekolt. Parsknęła głośnym śmiechem.
– Nie będę siadał do stołu z byle gówniarzem – zaczął Stefan, ale niespodziewanie przerwał mu ostry kobiecy głos:
– Oczywiście, że zasiądziesz. Ignacy ma do tego takie samo prawo jak ty czy Nelia i radzę ci podejść do sprawy z należytą powagą.
– Mama? – Yanna wciągnęła gwałtownie powietrze i się wyprostowała.
– Owszem, to ja. – W głosie niewidzialnej królowej zabrzmiała nuta czułości. – Nie mogło mnie zabraknąć w takiej chwili, kochanie. A wy, chłopaki – wszelkie ciepło natychmiast zniknęło – lepiej uważajcie na słowa i argumenty. Okazja jest zbyt poważna, by ją psuć gówniarstwem. Jeśli to nie pomoże, weźcie pod uwagę, że w zaistniałej sytuacji strzał w gębę może was zaskoczyć. A ręka mi nie osłabła przez te lata.
Oczy zbaraniałych książąt zasnuła mgła wspomnień. Stefan ledwie zauważalnie się wzdrygnął.
– Mamo? – Yanna schodziła ze schodów, wyraźnie wzruszona. – Na Dolę, gdzie ty jesteś?
Skądś jednak wiedziała, dokąd iść, bo trafiła od razu. Z fascynacją patrzyłem, jak księżna otula przestrzeń o kształcie kobiecego ciała, a jej włosy unoszą się, gdy niewidzialna dłoń matki wślizguje się w ich pasma. Po chwili – choć nie bez wahania – dołączyła do nich również Nelia, która na próżno starała się ukryć łzy. Mężczyźni stali dookoła, zafascynowani i bez wątpienia wstrząśnięci, ale żaden nie zrobił nawet kroku.
– Mamo – wymamrotała Yanna. – Zanim cię opieprzę za to, że zniknęłaś z mojego życia, pozwól, że spytam: czemu nie masz nic na sobie?
– I z wszystkich ludzi na świecie akurat ty o to pytasz?
Splecione w uścisku kobiety rozstąpiły się, odepchnięte przez niewidzialną królową.
– Chyba rzeczywiście będę musiała się ubrać – mruknęła. – Nie chcę, żeby wnuczek źle mnie zapamiętał.
– No, więc skoro to ustaliliśmy – król klasnął w dłonie – pora coś zjeść. Leśny Dwór zaraz wyda wam posiłki, a za pół godziny spotykamy się w komnacie królewskiej. Rycerz Wiąz i rycerz Sosna będą trzymać straż pod drzwiami, a rycerz Dąb i rycerz Brzoza pod oknami. Rupert, masz przyjść z żoną. Nelia, ty męża lepiej nie bierz.
Odwrócił się do mnie i mrugnął.
– Niebawem będzie się tu dziać historia, Kociołku. A teraz zrób coś na ciepło dla mnie i królowej. Zaraz się ubierze.
*
Później okazało się, że śniadanie dla króla i królowej było właściwie jedyną przysługą, jaką oddałem tego dnia Dolinie. Oboje zjedli w pośpiechu, typowym dla ludzi, którzy zbyt długo żyli w drodze, a potem zagonili całą rodzinę do komnaty, którą odtąd mieliśmy już zawsze nazywać królewską. Wiąz i Sosna, dwaj krzepcy mężczyźni o surowych twarzach, opadających wąsach i spojrzeniu emerytowanych rozrabiaków, stanęli pod drzwiami z dwuręcznymi mieczami w dłoniach.
Nie pozostało nam więc nic innego, jak tylko wypełnić polecenie króla. Upiekliśmy ciasta z orzechami i resztą ubiegłorocznego miodu, zabraliśmy dzban wina i całą szóstką, wraz z Lubą, udaliśmy się do stajni, gdzie zastaliśmy już Urgo i Dislai. Na nasz widok oboje wydawali się lekko rozczarowani, ale nie potrafiłem się zdobyć na wyrozumiałość. Widziałem moją rodzinę w komplecie po raz pierwszy od wielu dni, a poza tym stajnia była jedynym miejscem, gdzie mogliśmy się wszyscy zmieścić.
Rozłożyliśmy się na kocach i delektując się wciąż ciepłymi ciastami, zaczęliśmy opowiadać sobie, co się wydarzyło.
Chłopcy byli bardzo ciekawi przebiegu bitwy i zasypywali nas pytaniami o wszystkie bohaterskie czyny. Sara i ja staraliśmy się odpowiadać wymijająco, mimo to ich oczy coraz bardziej się rozszerzały, gdy wyobraźnia dopowiadała im brakujące szczegóły.
Zasypywali nas pytaniami, aż w końcu Sara, najwyraźniej nie chcąc, by w nocy dopadły ich koszmary, ucięła temat pytaniem:
– A jak było u cioci Dislai?
Edvin i Nuut zamilkli.
– No, fajnie – bąknął w końcu Edvin, odwracając wzrok.
Nuut, co nie uszło mojej uwadze, z nadzwyczajną koncentracją wpatrywał się w szwy na nogawce.
– Fajnie – powtórzyła z namysłem Sara, która z pewnością zauważyła to samo, a może i więcej. – Mógłbyś się, kochanie, podzielić jakimiś szczegółami?
– Scegółami? – Nuut spojrzał na matkę z zaskoczeniem. Jego wielkie niebieskie oczy przypominały stawy niewinności i słodyczy. – No, codziennie jadłem zupkę. I myłem lączki. I cesałem się. I nie dłubałem w nosie. Ani w uchu. I nie pokazywałem języka. Wsystko było dobze.
Dislai ze zrozumieniem kiwała głową przy każdym kolejnym zdaniu.
– Wszystko prawda – skwitowała i również umknęła spojrzeniem.
– Absolutna prawda – potwierdziła Luba, wpatrzona w belki pod dachem.
Coś przed nami tajono, co stało się ewidentne, gdy zerknąłem na Edvina. Policzki mojego starszego syna nabierały bowiem czerwonej barwy, a on sam nerwowo wiercił się na sianie.
– A co u ciebie? – zapytała Sara słodkim głosem. – Też myłeś rączki?
Edvin miał zbyt ściśnięte gardło, by odpowiedzieć. Kątem oka ujrzałem, że Nuut wysyła mu spojrzeniem alarmowe sygnały, nie przestając się przy tym uśmiechać do Sary. Niezły był.
– I nie dłubałeś w uszku? – podjąłem grę.
Edvin pokręcił rozpaczliwe głową. Jego zachowanie wskazywało na to, że gdyby mógł, zakopałby się w sianie na tydzień.
– A jak było z czesaniem? – spytała Sara.
– Doskonale – wykrztusił Edvin. – I to tyle w temacie. Fajnie było.
– Nie daj się prosić! – Uśmiechnąłem się szeroko. – Opo-wiadaj!
– Nie mogę! – W spojrzeniu Edvina pojawiła się skrajna panika. Dostrzegłem, że teraz wpatruje się w Salię. – Nie mogę nic powiedzieć!
– Czemu nie? – Ojcowskie doświadczenie podpowiadało mi, że dotarliśmy blisko punktu przełamania oporu, czego nie powinienem w zasadzie robić, ale na ciekawość sposobu nie znałem.
– Bo wtedy ona mówi, że jestem kapusiem! – Edvin wycelował palcem w Salię, a ta otworzyła oczy z przepięknie udawanym zdumieniem.
– Coś podobnego – mruknęła Sara, zmieniając pozycję, by widzieć naszą córkę.
Ta wywróciła oczami i pokręciła głową, wpatrując się w brata z głębokim politowaniem.
– Jak zwykle niczego nie rozumiesz – rzuciła. – Kapusiem jesteś wtedy, gdy zdradzasz moje sekrety, matołku. O tym, co wyprawiał ten mały dzikus, możesz mówić spokojnie. Przecież to dla jego dobra!
– Nie! – wrzasnął Nuut tak głośno, że Cwaniak obejrzał się z zaciekawieniem. – To wcale nie jest dla mojego dobla!
– A właśnie, że jest! – ryknął Edvin, po czym gwałtownie odwrócił się ku nam. – Zaczęło się od tego, że Nuut wlazł na dach i zaczął sikać z gzymsu na podwórze, a potem namówił innych i zrobili sobie konkurs, mało nie obsikali cioci Werbeny, i chcieli, żebym też sikał, ale ja nie chciałem, opieprzyłem ich wszystkich, a potem Nuut powiedział, że mamy w domu katapultę i że pokaże, jak się taką robi, i ukradli dwa krzesła i pełno sznurów, i nic z tego nie wyszło, bo krzesła się połamały, ale zrobili z resztek drabinkę i uciekli, i pomalowali króliki, a potem Nuut znowu wylazł na dach, wrócił kominem i wystraszył dziadka, i…
Edvin przerwał tylko po to, by zaczerpnąć tchu.
– To też wszystko prawda – powiedziała Dislai. Słoma zaszeleściła, gdy przeciągnęła się w niej jak kot.
– Chciałabyś może, byśmy się do tego jakoś odnieśli? – spytała Sara.
– Nie – odparła kapłanka. – To chyba najgorsza chwila w dziejach świata na dyscyplinowanie kogokolwiek.
– I dobrze, bo mi się nie chce – mruknęła moja żona, wyciągając się wygodnie. – Edmund?
– Jutro – powiedziałem z pełnym przekonaniem. – Zajmiemy się tym jutro.
Nie widziałem twarzy Sary, ale niemal słyszałem, jak przewraca oczami. Jej zdaniem po słowo „jutro” sięgałem zawsze wtedy, gdy po prostu nie chciało mi się czymś zajmować. Mogłem sobie jednak pozwolić na tę niesubordynację, bo, jak powiedziała Dislai, moment na dyscyplinowanie dzieciaków był kiepski.
I właśnie dlatego ten dzień przerodził się w jeden z najbardziej leniwych, jakie kiedykolwiek stały się naszym udziałem. Pochwaliliśmy Edvina za właściwą postawę i poprosiliśmy, by darował sobie dalszą relację. Potem głos zabrała Dislai i zaczęła opowiadać o dziwactwach mojego teścia. Po niej pałeczkę przejęła Luba, uzupełniając historię o szczegóły nieznane kapłance. W tym akurat momencie komentarze Nuuta i Edvina były nawet pomocne, choć widziałem, że Sarze opowieść coraz mniej się podoba. Na szczęście dryfowała w stronę tematów lżejszego kalibru, aż wreszcie wszyscy zaczęliśmy żartować i opowiadać głupoty. Tu niestety inicjatywę przejął Urgo, któremu najwyraźniej odbiło, uznał bowiem, że jest morderczo zabawny. Zjedliśmy całe ciasto i dopiliśmy wino, a dzieciaki, jak gdyby nigdy nic, zaczęły dokazywać w sianie – co potraktowaliśmy jako zaproszenie do drzemki. Obudziły nas dopiero wrzaski radości, bo do dzieciaków dołączył Zwierzak. Zniknął co prawda Nuut, ale to akurat nikogo nie zaniepokoiło.
– Wrócił Żychłoń – oznajmił goblin, wyraźnie ucieszony, że znowu ma się z kim bawić.
– O, to dobrze. Jedna z dam dworu ma względem niego określone zamiary.
– To będzie musiała poczekać – rzekł Zwierzak. – Bo Żychłoń poszedł do króla. To dziwne, nie?
– Zaraz, do króla? – spytałem zaskoczony. – Żychłoń?
Nie znałem nikogo, kto bardziej gardziłby elitą Doli-ny niż stary guślarz. Byłem przekonany, że najpierw zajrzy do nas.
– A co miał zrobić? – odparł Zwierzak, sypiąc sobie na głowę siano. – Król go wezwał i tyle.
To już było naprawdę ciekawe, ale uznałem, że szczegóły poznam później. Na razie postanowiłem się jeszcze zdrzemnąć.
Udało się.
Ze stajni wygoniły nas ostatecznie głód oraz narastająca świadomość, że jednak nie jesteśmy stworzeni do pełnoetatowego lenistwa. Zbliżał się wieczór, a w karczmie panowała wzmożona aktywność – na środku izby stała balia z mydlinami, w której kilku rycerzy z kwaśnymi minami prało bieliznę. W poprzek pomieszczenia wisiały sznury z upranymi ciuchami. Minęło nas kilka roznegliżowanych dam, które – niepewne naszego obecnego statusu – wolały nas zignorować, a któryś z rycerzy, zajadający owsiankę i krzywiący się przy każdym kęsie, spojrzał na nas z wyraźną pretensją. Najwyraźniej nowe porządki działały, choć nikt nie wyglądał na zadowolonego.
W kącie siedział Żychłoń, który pomachał do nas z uśmiechem.
– Wreszcie jesteście – rzekł na powitanie. – W kuchni siedzą jakieś trzy baby i wrzeszczą na każdego, kto tam zajrzy. I może dobrze, bo inaczej pewnie dostałbym całą michę tej brei.
Wskazał głową rycerza, który z coraz większym wysiłkiem przełykał kolejne łyżki.
– Zaraz odzyskamy kuchnię – obiecałem. – Król już skończył spotkanie z książętami?
– Szczegółów nie znam – powiedział guślarz. – Widziałem tylko, jak się rozchodzili do swoich komnat. Wyglądali na poruszonych. Chyba im nagadał.
– A ty? – zapytałem gładko. – O czym z nim rozmawiałeś?
Żychłoń uśmiechnął się, ale w jego oczach ujrzałem zadumę.
– Nieważne – rzucił. – Teraz Eliah u niego siedzi.
To było jeszcze dziwniejsze. Patrzyłem na guślarza, który wzruszył ramionami i rozłożył dłonie.
– Nasz świeżo odzyskany władca zaprosił Eliaha na rozmowę? – spytałem z niedowierzaniem. – Ale po co?
– Pewnie chciał z nim pogadać – stwierdził wymijająco Żychłoń i potarł łysą czaszkę.
– Ale o czym? – nie odpuszczałem.
Guślarz się wyprostował.
– O to będziesz już musiał spytać jego.
Wypuściłem powietrze przez nos.
– Aha. Czyli tego, o czym wy rozmawialiście, też się nie dowiem?
– Przykro mi, Kociołek. – W jego przymrużonych oczach błysnęło coś twardego. – To naprawdę są sprawy między nami.
Miałem wrażenie, że jeden z filarów mojego świata właśnie się kruszy.
– Od kiedy ty wchodzisz w układy z władzą, Żychłoń? – prychnąłem.
– Od dzisiaj.
Chwilę później do karczmy wpadł Gramm. Rozejrzał się, zlustrował balię i sznury z praniem, po czym wybuchnął śmiechem, gdy wpadli na niego Edvin z Nuutem. Wyściskał ich, zmierzwił im czupryny i z dłońmi opartymi na ramieniu każdego z nich podszedł do stołu.
– Nie wiem, czym wy ich karmicie w tym sierocińcu – zwrócił się do Dislai z udawanym wyrzutem – ale muszę złożyć skargę! Ten tu – wskazał na Nuuta – zaraz mnie przerośnie.
Wszyscy się roześmialiśmy. Mały Nuut stanął odruchowo na palcach i dzięki rozczochranej czuprynie prawie sięgał potężnemu krasnoludowi do ramienia. Przez chwilę wszystko wydawało się jak dawniej. Ale wtedy Gramm spojrzał w stronę drzwi prowadzących do komnaty królewskiej i zapytał:
– Eliah już wyszedł?
– To może chwilę potrwać – odparł Żychłoń.
– Czyli niepotrzebnie się spieszyłem – mruknął Gramm, przysiadając na ławie i wygładzając brodę.
Pokręciłem głową.
– Poczekaj… Ty też przyszedłeś na wezwanie króla?
– Taaa… – burknął krasnolud tonem, który wyraźnie sugerował, że nie chce wnikać w szczegóły.
Zdziwiło mnie to jeszcze bardziej i chyba zaczęło we mnie kiełkować rozdrażnienie całą tą sytuacją. Nie mogłem mieć do nikogo pretensji. Ba, powinno mnie cieszyć, że król darzy moich przyjaciół zaufaniem i uznał ich za partnerów do rozmów o jakichś tajnych sprawach. Przecież marzyłem o tym, by ktoś wreszcie zdjął ze mnie odpowiedzialność za kluczowe sprawy – odpowiedzialność, która wyczerpała mnie do cna. Marzyłem, by wrócić do prostego życia – zajmowania się rodziną, gotowania, prowadzenia interesu – ale…
Ale przecież zrobiłem tak wiele, by pomóc w walce ze Złym. Wolałbym sam zadecydować o zejściu ze sceny, niż zostać z niej zdjęty siłą czyjegoś autorytetu.
Najwyraźniej jednak zabrakło dla mnie miejsca na szachownicy, na której król ustawiał swoje pionki.
Powinienem się z tego cieszyć, lecz z trudnych do nazwania powodów obudziło to we mnie gorycz. Usiłowałem ją ukryć i wkroczyłem do kuchni zaraz po tym, jak Sara wyprosiła stamtąd trzy ciężko obrażone damy Dworu Leśnego Króla, by żartować ze wszystkimi, smażyć boczek i podgrzewać wino. Kątem oka dostrzegłem, że z komnaty królewskiej wyszedł Eliah z głębokim obrzydzeniem na twarzy, a do pokoju wchodzi Gramm. Krasnolud spędził tam tylko chwilę, ale wyszedł z przejętą miną i zniknął. Po nim zaś do środka wszedł Urgo, który zabawił najdłużej.
Oczywiście nic nie umknęło uwadze Sary, która wodziła za mną czujnym spojrzeniem, jakby już coś rozgryzła. Wcale mnie to nie dziwiło – przed tą kobietą nic nie mogło się ukryć, a z ludzkich min czytała lepiej niż ja z kart książki kucharskiej. Udałem więc, że zupełnie nie dostrzegam jej badawczego wzroku, co tylko pogłębiło wrażenie sztuczności, ale na szczęście nie powiedziała ani słowa.
Nie wiem, do czego życie małżeńskie zmusza mnie częściej, pomyślałem z przygnębieniem, smażąc suszone grzyby. Do ukrywania prawdy przed bliskimi czy do ratowania własnej godności.
Mimo wszystko kolacja okazała się całkiem przyjemna. Pomimo nadmiaru gości wciąż było z czego ugotować smaczny gulasz, a z porannego wypieku zostało jeszcze trochę chleba – lekko czerstwego, ale z czosnkowym masełkiem Sary zamieniał się w kulinarne arcydzieło. Całości dopełniły gorące wino z korzeniami, opowieści Żychłonia i gra na fujarce Zwierzaka. Sara, opromieniona światłem świec, wyglądała baśniowo. Z pełnym żołądkiem i lekko odurzonym umysłem śmiałem się z innymi i już wcale nie przeszkadzało mi, że król nadal nie wyraził chęci rozmowy ze mną, a po Urgo do jego komnaty wszedł jeszcze Vitalis, który przyjechał konno mimo późnej pory.
Siedzący gdzieś w kącie za stertą prania Droździk uderzył w struny lutni i zanucił płaczliwym głosem:
Jedzą, jedzą gospodarze,
A nam kiszki marsza grają,
Jedzą, jedzą, popijają,
Litości nie mają!
Siedzący w głównej izbie rycerze i damy Leśnego Dworu już dawno zamilkli i teraz wbijali w nas spojrzenia niewiele różniące się od tych, którymi podczas posiłków obdarzał nas Paproch. Dwóch chwatów, którzy wciąż trzymali straż przed drzwiami komnaty, wpatrywało się w nas z jawną wrogością.
Uraz do gości zaczynał we mnie powoli mięknąć i nawet przemknęła mi przez głowę myśl, żeby coś im upichcić, ale w porę przypomniałem sobie słowa króla. Nie mogłem przecież występować przeciwko jego woli.
Drzwi do komnaty królewskiej otworzyły się i wyszedł z nich zafrasowany Vitalis, kręcąc głową. Widząc to, odetchnąłem, wytarłem dłonie, poprawiłem koszulę i wstałem, przekonany, że teraz król Doliny już na pewno będzie chciał się ze mną zobaczyć. Zacząłem się nawet przepychać, kiedy Vitalis ocknął się z zadumy i spojrzał przytomniej na nasz stół.
– Zwierzak! – zawołał. – Król cię wzywa. Zostało coś z tego waszego gulaszu?
To natychmiast wypłukało z mojej głowy wszelki dobroczynny wpływ alkoholu i sprawiło, że na powrót zalała mnie gorycz.
W porządku, pomyślałem. Nie chce ze mną rozmawiać? Trudno. W dupie.
Usilnie próbując się przekonać, że tak właśnie jest, nałożyłem Vitalisowi resztkę gulaszu, dopiłem wino i poszedłem na górę, sprawdzić, czy damy i rycerze posłuchali ostatniego edyktu króla i opuścili pokój dzieciaków. Wspólnie z Sarą zagoniliśmy dzieciarnię do mycia i ogarnęliśmy izbę główną.
Droździk przyglądał się nam i trącał struny, aż zaśpiewał z mściwą żałością:
I tak oto gospodarze
Kolację zrobili,
Na swych gości już nie bacząc,
Wszystko wpier…
Urwał, najwyraźniej przekonany, że dzieciom wychowującym się w karczmie obce są jakiekolwiek przekleństwa. W innych okolicznościach doceniłbym tę troskę, ale w obecnej chwili zupełnie mnie to nie obeszło. Ostatni raz omiotłem izbę spojrzeniem i udałem się do stajni, gdzie padłem na siano, nakryłem się kocem i zacisnąłem powieki.
W ogóle mnie to nie obchodzi! – darłem się w myślach. – Rządźcie sobie sami tą cholerną Doliną! Ja mam wszystko w dupie!
Naraz usłyszałem znajome kroki, a Cwaniak prychnął radośnie. Siano zaszeleściło i poczułem, że ktoś wślizguje się pod mój koc. Cudowny zapach Sary był nie do pomylenia z żadnym innym, nie istniała też na świecie stajnia, która mogłaby go choćby przytłumić.
Moja żona przeciągnęła się jak kocica, po czym ułożyła się na mnie i z cichym mruknięciem musnęła wargami moje usta.
– Tak się zastanawiałam – szepnęła lekko ochryple. – Myślisz, że Urgo i Dislai już to robią?
– To? Jakie znowu to?
– No, to.
– Wciąż nie wiem, jakie „to” masz na myśli. Ach, to… – wymruczałem, gdy zamiary Sary stały się bardziej niż oczywiste. – Nie, nie wiem. Tego to chyba jeszcze nie.
– A to? – szepnęła namiętnie Sara.
– To chyba też nie.
– Pozostaje więc to.
– Niewykluczone. Tak, to chyba robią.
– Skoro tak, to my zrobimy to…
I dokładnie w chwili, gdy jej zamiary przeszły w czyn, do stajni wpadł jakiś zdyszany człowiek i wrzasnął:
– Pani Sara Edmundowa?! Jego wysokość chce z panią mówić!
– Co takiego? – syknęliśmy oboje.
Sara poderwała się i poprawiła suknię.
– O co mu, na zarazę, może chodzić? – burknęła. – Leż tu. Zaraz wracam.
Znalazła chodaki i potykając się, wybiegła ze stajni, odprowadzana zdumionym spojrzeniem Cwaniaka.
Koń spojrzał na mnie i prychnął.
– Ja też tego nie rozumiem – powiedziałem i wzruszyłem ramionami. – Nic a nic. Najwidoczniej wszyscy mają mnie w poważaniu i nikt nie chce…
W stajni było ciemno, mimo to dostrzegłem, jak Cwaniak zanurza łeb w żłobie i zaczyna żuć siano.
– Teraz to już oficjalnie mam wszystkiego dosyć – oznajmiłem żałosnym tonem, co koń oczywiście kompletnie zignorował.
W myślach sporządziłem listę ludzi, którzy wciąż darzyli mnie względnym szacunkiem – nie była długa. Znalazły się na niej jedynie imiona naszych dzieci.
– Skoro tak – mruknąłem, otrzepałem się z siana i wyszedłem ze stajni, gotów przespać noc na podłodze w dziecięcym pokoju, a rano wrócić do roli garnkotłuka, najwyraźniej jedynej, jakiej oczekiwał ode mnie świat.
Ostrożnie stawiając kroki, by nie wdepnąć w kałużę, wyminąłem stertę drewna i wóz – zapewne należący do księcia Sokolnika – który czekał na wymianę ośki. Dzieliło mnie już tylko kilka kroków od ganku i ciepłego wnętrza karczmy, gdzie właśnie tworzyła się historia Doliny – beze mnie! – gdy usłyszałem czyjeś gniewne szepty dobiegające zza rogu.
Kucnąłem i wstrzymałem oddech, by nie uronić ani słowa.
– Nieprawdopodobne – syczał ktoś, kogo po chwili rozpoznałem jako księcia Nikodema. – I do mnie się z tym zwracasz? Spośród wszystkich nas akurat do mnie?
– A do kogo niby? – warknął jego rozmówca, bez wątpienia Stefan.
Wychyliłem się ostrożnie zza narożnych belek karczmy i ujrzałem, jak książę Wichrowin pochyla się nad swoim bratem – i do niedawna rywalem – który przysiadł na ustawionej pionowo taczce.
– Wiem, że mieliśmy nieporozumienia… – zaczął Stefan, ale Nikodem przerwał mu gorzkim śmiechem.
– Zaatakowałeś moje państwo – wytknął. – Zabijałeś moich ludzi. Nazywaj rzeczy po imieniu.
– Nazywam! – Stefan rozłożył ręce. – Nasz konflikt to było tylko nieporozumienie w obliczu tego, co właśnie zgotował nam ojciec.
– Tak? – Nikodem skrzyżował ramiona na piersi. – To powiedz mi, w czym niby idea połączenia sześciu skłóconych księstw miałaby zaszkodzić przyszłości Doliny? Po mojemu gorzej już być nie może, czego sam jesteś najlepszym dowodem.
– Sama idea nie jest zła – zaczął ostrożnie Stefan. – Przeszkadza mi tylko to, kogo ojciec postawił na czele. Przecież to absurd!
Mówił w miarę spokojnie, ale była to jedynie fasada. Widziałem, jak drży ze złości.
– Jeśli nie połączymy sił, Dolina szybciej się rozpadnie ja-ko królestwo, niż rozpadłaby się jako sześć osobnych księstw. Królestwo to odpowiedzialność! To armia, gospodarka, dyplomacja! A do tego Złe mamy już niemal za płotem! Na czele powinien stanąć ktoś, kto zna się na rządzeniu, kto jest doświadczony, zdecydowany, odważny i sprawny w boju!
– Czyli ty? – spytał Nikodem z jawną drwiną. – Popraw mnie, jeśli się mylę, ale chyba spuściłem ci łomot.
Niemal słyszałem, jak Stefan przełyka ślinę. Wyprostował się, chrząknął i powiedział niemal spokojnie:
– To wszystko dlatego, że wypowiedziałem wojnę najdzielniejszemu z książąt Doliny.
– Przepiękne pochlebstwo – zachwycił się Nikodem. – Dawaj, dawaj! Co masz jeszcze?
– Propozycję – rzucił krótko Stefan.
– Poczekaj, niech no zgadnę. Jako ów najdzielniejszy książę mam poprzeć twoje starania o koronę, a w zamian hojnie mnie wynagrodzisz, zgadza się?
– Nooo… Powiedzmy, że podział władzy uzgodnimy sobie we dwóch.
Nikodem uniósł palec i wycelował go w pierś Stefana.
– Podział. – Splunął z pogardą. – Już samo to słowo sprawia, że chce mi się rzygać! Posłuchaj sam siebie, Stefan. Właś-nie zaproponowałeś mi udział w rozpoczęciu drugiej Waśni, mnie natomiast zależy tylko na tym, żeby uniknąć kolejnych bratobójczych starć z takimi wichrzycielami jak ty.
– Nie proponuję ci kolejnej Waśni – powiedział sucho Stefan. – Proponuję współdziałanie, żeby nie doszło do upadku. Z kim mam rozmawiać, powiedz mi? Z gówniarzem Fryderyka? Z tym bęcwałem Rupertem? Ze wściekłą wiedźmą Yanną, która zrobi wszystko dla matki? A może z Nelią, która wydłubałaby nam wszystkim oczy… łącznie z matką, o ile zdołałaby ją wymacać?
– Dobrze, że o niej wspomniałeś – powiedział Nikodem, odpychając się od taczki, która zachwiała się i upadła. – Bo nie można wykluczyć, że właśnie nas słucha. Może nawet stoi za tobą.
– Myślisz, że dam się na to nabrać? – prychnął Stefan.
– Myślę, że matka wie o nas wszystko – odparł Nikodem. – A ja przez ostatnie lata nauczyłem się, że może być dosłownie wszędzie.
Miałem wrażenie, że książę Ugoru rusza w moim kierunku. Błyskawicznie się wycofałem, trawiąc zasłyszane słowa, i wślizgnąłem się do karczmy, usiłując wyglądać na wielce zajętego – tak na wszelki wypadek, gdyby ktoś podejrzewał mnie o podsłuchiwanie.
Izba gościnna zdawała się nawiedzona przez duchy. Garderoba Leśnego Dworu bielała w półmroku, kołysząc się lekko w przeciągu. Żar w kominku rzucał na najbliższe sztuki odzieży pomarańczowy, niemal piekielny blask. Na ławach pod ścianami pochrapywało kilkoro ludzi, których rysy rozmazywały się w półcieniu. Wrażenie niesamowitości potęgowało stukanie dobiegające z kuchni – ktoś tam chodził, przesuwał przedmioty, mamrotał pod nosem. Promień światła łopotał niespokojnie.
Przez chwilę myślałem, że w karczmie naprawdę zadomowił się jakiś duch, póki nie usłyszałem mruknięcia:
– By tego Kociołka szlag trafił…
Wypuściłem powietrze i podszedłem do drzwi.
– Wasza Królewska Mość? – zapytałem chłodno. – W czym mogę pomóc?
W blasku świecy stojącej na kuchennym blacie zobaczyłem, jak król na czworakach grzebie w najniższej szafce, tam gdzie trzymałem kotły. Odwrócił się ze stęknięciem i spojrzał na mnie.
– O, jesteś, huncwocie. – Monarcha z trudem dźwignął się na nogi, otrzepał kolana i pomasował lędźwie.
Był przygarbiony, policzki miał zarośnięte, brodę potarganą, a jego cera wydała mi się w blasku świeczki żółtawa, niemal chorobliwa. Ów surowy majestat, którym emanował jeszcze rano, wydawał się teraz ulotnym wspomnieniem. Król Doliny przypominał zwykłego zmęczonego dziada.
– Możesz mi powiedzieć – odezwał się z przyganą – czemu chowasz gorzałkę przed swoim władcą?
– Nie chowam jej przed tobą, panie, tylko przed twoim dworem – odparłem. – I obawiam się, że wódki już nie ma. Wszystko zabrała Balbina do szpitala.
– I słusznie – sapnął król, choć bez przekonania. – A miód? Miód też wzięła?
– Chciała – powiedziałem, otwierając szafkę, którą zauważyć mógł tylko ktoś, kto spędził w naszej kuchni odpowiednio dużo czasu. – Ale wytłumaczyłem jej, że miód nie nadaje się do dezynfekcji ran ciała, leczy jedynie rany umysłu, a więc w szpitalu się nie przyda.
Skrzypnęły drzwi, po czym w głównej izbie rozległ się łoskot i rozbrzmiało stłumione przekleństwo Nikodema. Król nawet nie odwrócił głowy.
– Filozof z ciebie, Kociołku – mruknął. – Możemy więc przyjąć, że cierpię? Że mnie umysł boli?
– A kim ja jestem, by nie pomóc w cierpieniu? – Westchnąłem i wręczyłem królowi butelkę oraz drewniany kubek.
Władca spojrzał na mnie spode łba.
– A dla siebie nie weźmiesz?
– Dla mnie? – zdziwiłem się.
– Sam mam żłopać miód? Kociołku mój, za kogo ty mnie masz? Obalimy tę flaszkę, pogadamy…
Zalała mnie ulga.
– A już myślałem, że Wasza Wysokość… – wybełkotałem. – Że w sumie to ja… Na margines pójdę i… Ze wszystkimi rozmawialiście, panie, nawet z Sarą, a ja…
– Z twoją żoną musiałem omówić finansowanie owego oddziału najemników, którym zawładnęła – rzekł cierpko król. – Nie sądzisz chyba, bym skazał was na opłacanie tych moczymord z własnej kiesy? Poszła na górę, do dzieciaków. Chcesz do niej dołączyć?
Znów otworzyły się drzwi do karczmy. Po nerwowym, pospiesznym kroku poznałem Stefana.
– Nie będę cię zatrzymywał – pociągnął król, gdy kroki ucięło trzaśnięcie drzwiami do komnaty. – Chcesz, to idź do niej i pogadamy jutro, choć o suchej mordzie, a więc może nie będzie tak ciekawie.
– Nie… Nie… Ja… Eee… Teraz jest dobrze.
– To dokąd? – Król przyglądał mi się bacznie, jakby chciał ocenić, czy wystarcza mi poczytalności, by móc dokończyć tę rozmowę.
– Znam dobrą kryjówkę.
*
Do piwniczki, którą przed ostateczną rozprawą ze Złym zaanektował Żychłoń, nie wprowadził się nikt z Leśnego Dworu – głównie dlatego, że stojące przed drzwiami kubły ze strużynami i wiórami oraz sterta belek i desek wyraźnie wskazywały, że mieści się tam warsztat, a w takim miejscu trudno upchnąć dworzańskie ego. Co więcej, wciąż śmierdziało tam dziadem, ale królowi najwyraźniej zupełnie to nie przeszkadzało. Postawiliśmy kaganek na stoliku guślarza i usiedliśmy naprzeciwko siebie na pieńkach. Pieczołowicie, starając się nie uronić ani kropli, napełniłem oba kubki, a potem spojrzałem na króla niepewnie.
– Obowiązuje mnie jakaś etykieta? – spytałem.
– Nie pierdol, Kociołku – mruknął król i upił łyk. – Niezły. Trójniaczek, od razu czuć.
Posmakował przez moment, przełknął, pokiwał głową z uznaniem i odstawił kubek. Potem nachylił się i podniósł jedną z Żychłoniowych deseczek. Wygrawerowany glif błysnął w świetle kaganka.
– A więc to tu powstawały? – spytał władca.
– Głównie tutaj – potwierdziłem. – Ta chyba ma jakąś wadę. W przeciwnym razie trafiłaby na górę, do walczących.
Król pokiwał głową i odłożył deskę z szacunkiem na stolik, po czym dopił miód.
– Nigdy byśmy sobie ze Złym nie poradzili, gdyby nie te bohomazy – oznajmił.
– I gdyby nie Żychłoń – dodałem, opróżniwszy własny kubek. – Każdy mógłby coś takiego wydrapać, ale zadziałają, tylko jeśli ten, kto je zostawia, ma w sobie prawdziwą moc.
– I tak oto twoja gospoda, Kociołku, stała się najbezpieczniejszym miejscem w Dolinie. – Rodryk pokiwał głową. – Wybacz, że nadal trzymam tu tę całą hałastrę, ale nie pozwolę nikomu z rodziny wyjechać, póki nie uporządkujemy spraw królestwa. Zaraza wie, czy Złe nie próbuje nas podsłuchać.
Pokiwałem skwapliwie głową i uzupełniłem kubki.
– Zostańcie, panie, jak najdłużej – poprosiłem. – Póki mamy chwilę wytchnienia.
Król z zadumą wodził palcem po glifie.
– Ta chwila może potrwać krócej, niż sądzimy – odezwał się wreszcie. – Ze wszystkich gorzkich lekcji, jakie odebrałem w życiu, najbardziej utrwaliłem sobie tę, by nigdy nie cieszyć się spokojem. Myślisz sobie wtedy – ciągnął, przesuwając palce nad płomieniem – że wreszcie masz prawo do odpoczynku. Że wszystko będzie już dobrze, a gdy się obudzisz, przywita cię życzliwe słońce i beztroski śpiew ptaków. I być może tak właśnie będzie. Ba, może nawet przez kilka dni z rzędu. Ale im dłużej trwasz w tym stanie, tym mocniej boli, gdy ten nagle się skończy. Bo zło, Kociołku, nigdy nie pozwala sobie na chwilę wytchnienia.
– Zło? – spytałem. – Chyba Złe?
– A czym się różni jedno od drugiego? Złe zmienia ciała, zło umysły – żachnął się władca. – Czy ktoś, kto nienawidzi, przestanie to robić? Czy kłamca zarzuci łgarstwa? A może wierzysz, że oszust przestanie żerować na naiwności, skurwysyn zaś wyjdzie na prostą? Nie. Gdy człowieka skazi zło, nie ma już dlań większej nadziei. Uzależni się od nienawiści i nigdy się od niej nie uwolni. Gdy pozna smak kłamstwa, przemocy, oszustwa, zawsze już będzie po nie sięgał.
– Z tym można sobie poradzić – zauważyłem.
– Prawda. – Król uśmiechnął się ze smutkiem. – Mamy wszak prawość. Mamy szacunek, miłość, cierpliwość i współczucie, a do tego wiele innych cnót, które wznoszą nas ponad zło. W ostateczności mamy też pały i miecze. Tak czy owak, nigdy zła nie zwalczysz do końca. Nigdy go nie usuniesz. Będzie wracać za każdym razem, gdy tylko z błogością przymkniesz oczy.
Skwapliwie zalałem wymowę słów króla połową zawartości kubka.
– Źle to brzmi – oceniłem.
– Fatalnie – zgodził się władca. – Dlatego też, Kociołku, każda mijająca chwila ma bezcenną wprost wartość. Bo nigdy nie wiesz, czy tej kolejnej ktoś ci nie obsra. I to mam ci do powiedzenia, jeśli chodzi o zło. Natomiast w sprawie Złego sytuacja jest jednocześnie lepsza i gorsza.
– Lepsza?
– No tak. – Monarcha opróżnił kubek. – Bo Złe możesz z czystym sumieniem zarąbać. Niestety, Złe ma dokładnie te same plany wobec ciebie. I tu, Kociołku, musimy się poważnie zastanowić. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że Złe właśnie teraz zbiera siły i przywali nam, gdy tylko się odwrócimy. Może za rok, może za dwa, może za dziesięć, ale uderzy na pewno. A ja tego nie chcę. Nie chcę tego dla Doliny ani dla ludzi, którzy w niej mieszkają.
Przez chwilę milczał, a potem nabrał tchu.
– Zacznijmy od rzeczy, która mnie męczy najbardziej – powiedział cicho. – Dusze trolli znaleźliście?
– Nie – przyznałem. – Ale udało nam się zabić kłobuka, który skupował je dla Złego. Vitalis, choć niby strzegł ich tajemnicy, nie wie nic o miejscu ich ukrycia, a my przetrząsnęliśmy całą Dolinę i nic.
– To dobrze. – Monarcha mlasnął. – Skoro wyście ich nie znaleźli, nikt tego nie dokona. Dobra, to skupmy się na innych sprawach. Od lat myślę o tym, czy istnieje jakiś sposób, by Złe przepędzić na zawsze. Nikt dotąd się nad tym nie zastanawiał. Nikt nie podjął próby. Władcy przede mną żyli własnym życiem i zbierali siły dopiero wtedy, kiedy Złe ujawniało swoje zamiary. Cieszyli się swoimi słodkimi chwilami wytchnienia, że aż miło! Stare kroniki są pełne opowieści o ich podbojach, polowaniach, wyprawach i ucztach. Ale żaden z tych durniów nie pomyślał o tym, by wziąć odpowiedzialność za przyszłość. Nikt nie zatroszczył się o dzieci i wnuki.
– Może się nie da – powiedziałem. – Może nie istnieje sposób, by raz na zawsze zniszczyć Złe.
– Musi istnieć! – Król zacisnął pięść z furią. – Musi! Wszystko da się zrobić! Trzeba tylko chcieć.
Przez chwilę oddychał ciężko.
– Szlag by wziął ten świat – rzucił nagle i się wyprostował. – Szlag by wziął wszystkich tych, którzy wolą kopać dołki pod sąsiadami, wbijać sobie nawzajem szpile i zwiewać w krzaki, gdy trzeba zrobić coś konstruktywnego. Gdybym mógł, Kociołku, spędziłbym resztę życia, waląc kijem po mordzie każdego, kto się choć krzywi, gdy trzeba zrobić coś dla innych. I dla własnej przyszłości.
Jeszcze chwilę oddychał ciężko, a potem skrzywił się nagle i wychylił pół kubka miodu.
– Nikt z tych durniów – ruchem głowy wskazał komnaty na piętrze – nie ma w sobie tego, co powinien mieć prawdziwy przywódca. Rupert myśli tylko o swoim bogactwie, Stefan o własnym ego, a Yanna o świętym spokoju. Nikodem jest zbyt niestabilny, by dowodzić, Ignacy za młody, a Nelii nikt nie posłucha, tym bardziej że po ślubie z tym fagasem Ryszardem jest w zasadzie lenniczką władcy Topierzysk. Spodziewam się zresztą noty dyplomatycznej od tego starego grzyba lada dzień. Było nie było, wciągnąłem jego syna wraz z żoną w rozgrywki wewnątrz Doliny. Jakbym, kurwa, nie miał nic lepszego do roboty.
Pozostawało mi tylko przytaknąć.
– Rozmawiałem z twoimi przyjaciółmi – ciągnął król, wyprzedzając moją rękę i nalewając nam obu – bo ciekawiło mnie, co mają do powiedzenia. My, ludzie, wiemy o Złym bardzo niewiele. W bibliotece w Dymie nie ma ponoć nic konkretnego poza opisami zwycięskich bitew moich poprzedników. Były też podobno pamiętniki Matta z Kurzu, ale jakiś kutas wypożyczył je i nie oddał. Ignaś obiecał, że sprawdzi w Krzemyku, gdzie mieści się największa biblioteka w Dolinie, ale nie mam wielkich nadziei. Pozostają więc Zgliszcza.
Chyba zrobiłem dziwną minę, bo król posłał mi karcące spojrzenie.
– Nie wiesz, że w Zgliszczach mają największy zbiór ksiąg i pergaminów na świecie? Podobno Nelia dostała go w prezencie ślubnym od teścia. Mało jej szlag nie trafił, bo spodziewała się klejnotów, a jak zapewne wiesz, z moich dzieci tylko Fryderyk garnął się do nauki. Na szczęście w porę przekonano ją, że księgi też mają wartość. To uchroniło Dolinę przed największym ogniskiem w dziejach. Może właśnie tam kryje się odpowiedź?
Potrząsnął głową i złapał mnie za rękę.
– Czym jest Złe, Kociołku? – wyszeptał chrapliwie. – Co to, na Dolę, jest? Bóstwo, które źle nam życzy? Wroga magia? Zaraza? Portal do innego świata? Co to, do cholery, jest? I jak mamy się tego pozbyć? Twój kompan krasnolud twierdzi z pełnym przekonaniem, że Złe to ucieleśnienie klątwy, która padła na Dolinę przez ludzką słabość i miałkość. Czyli sami gówno wiedzą, ale za to wymyślili propagandę… Twój kompan goblin ma Złe w dupie, bo na jego bagna i tak nie wlezie, a gobliny są na jego machinacje odporne. Zresztą, czego niby miałoby szukać na moczarach? Od rycerza oczywiście usłyszałem same patetyczne brednie przemieszane z nieśmiesznymi żartami, a guślarz powiedział tylko, że sam nie spocznie, póki się nie dowie.
Władca Doliny urwał, jakby miał coś jeszcze dodać, ale się zawahał. Zauważyłem to, lecz wszelkie podejrzenia rozpierzchły się, gdy znów wbił we mnie spojrzenie.
– Natomiast twój kumpel elf coś wie – oświadczył.
– Naprawdę? – wymamrotałem. – Powiedział coś?
– Nie – warknął monarcha. – I właśnie to jest podejrzane. Pytam go grzecznie, czy on albo jego plemię wiedzą coś o tym, czym naprawdę jest Złe i gdzie go szukać. A on nic. Siedzi tylko i gapi się we mnie, jakby miał mnie zaraz zeżreć. Albo… nie wiem co. Powtarzam pytanie. Dalej nic. Tłumaczę, jakie to ważne. Cisza. Co z nim jest, Kociołku? Niemowa? Stuknięty?
– Raczej to drugie.
– Ale wie coś?
Tak, Eliah coś wiedział. Pamiętałem, jak wskazał nam kierunek nadejścia kolejnej inwazji Złego. Pamiętałem też jego reakcje na pobratymców spotkanych w Krzemyku i kilka innych dziwnych zachowań.
– Eliah… – zacząłem z wahaniem. – Tak, on ma trochę nie po kolei w głowie. I coś wie, ale mam wrażenie, że to się wiąże z jakimś jego sekretem. Czymś naprawdę mrocznym. On jest w Dolinie wygnańcem. Poznaliśmy się w czasie Waśni, gdy pojawił się pod Kozimbrodem, żeby zamordować hrabiego Henryka za spalenie Gorczycy.
– Pamiętam Henryka. – Król się skrzywił. – Na samo wspomnienie tego człowieka mam ochotę zacząć się drapać.
– No właśnie – mruknąłem. – Więc mniejsza o to, co się z nim stało. Od tamtej pory Eliah nie wrócił do ojczyzny i wygląda na to, że nie może. Nikt nie drążył, bo wystarczy, że rozmowa zejdzie na temat elfów, a on… no…
– Zastyga i się gapi – dokończył król. – Znam ten wzrok. Brrr. Ale jeśli wie coś o Złym, to powinien się tą wiedzą podzielić!
– Nie wiem, czy wie. Wiem tylko, że ma coś na sumieniu. I jestem pewien, że w razie potrzeby stanie po naszej stronie. Jeśli będzie coś wiedział, powie, kiedy uzna, że już pora.
– Miejmy nadzieję – burknął władca.
W milczeniu spełniliśmy toast.
– Skoro na elfa nie ma co liczyć – wychrypiał po chwili – pojedziesz do Zgliszcz. Z Nelią i jej przydupasem. Moja nierozgarnięta córeczka przekazała księgozbiór świątyni Doli, ale to nie powinno być przeszkodą. Vitalis wypisze ci glejt, ja też. Ryszard, mąż Nelii, też się podpisze, jak nim potrząsnę. Przeszukajcie całą bibliotekę i znajdźcie wszystko, co dotyczy Złego.
Upiłem łyk miodu i przez chwilę smakowałem go w milczeniu. Z jednej strony cieszyło mnie, że król nie odsunął mnie od sprawy, że wciąż miał dla mnie zadanie. Z drugiej – spodziewałem się czegoś… sam nie wiem. Bardziej odpowiedniego?
– Wasza Królewska Mość – wymamrotałem. – Z całym szacunkiem, ale wydawało mi się, że… po tym wszystkim… No, my i biblioteki to jakby…
– Aha. – Monarcha zmrużył powieki. – Za mało heroicz-ne, tak?
– Nie, nie – zaprotestowałem. – Wykonam zadanie, po prostu… Nigdy nie ciągnęło mnie do ksiąg, i nie sądzę, żeby moi towarzysze…
– Już nie pierdziel, Kociołku. – Król czknął. – Nie chodzi o to, żebyś sam łaził po bibliotece. Masz znaleźć kogoś, kto ci wszystko przyniesie. I właśnie do tego twoi mało oczytani towarzysze bardzo się nadają.
Dopił resztkę.
– Mógłbym posłać kogokolwiek, choćby tych moich kochanych bałwanów z Leśnego Dworu. Sęk w tym, że w mniejszej grupie strach ich posyłać, bo trzeba liczyć się z tym, że ktoś się przewróci czy pochoruje. Jeśli zaś pojadą w większej, istnieje spore ryzyko, że się schleją i pogubią, a potem pół dnia będą się nawzajem szukać. Nie, wy ogarniecie to znacznie lepiej.
*
Problem z miodem, którym się z Jego Wysokością uraczyliśmy, polegał na tym, że jego prawdziwe działanie ujawniało się dopiero po powstaniu.
– Na Dolę – wymamrotał król. – Kociołku, co… co myśmy właściwie wyżłopali?
– Miodek – oznajmiłem po krótkim namyśle.
– Nie… – Pokręcił głową. – To było coś lepszego.
– Miodzio? Mioduś?
– Mioduś – uznał Rodryk. – Mioduś może być. Chodź, Ko… Kociołku. Idziemy się wyszczać.
Łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Wsparci o siebie nawzajem, wpadliśmy na stos Żychłoniowego drewna, a gdy już się podnieśliśmy, runęliśmy na schodach. Świeczka zgasła – rozśmieszyło nas to do łez i chwilowo zatrzymało dalszy postęp. Nadal rechocząc, dotarliśmy do kuchni, gdzie ja wywróciłem stertę rondli, a król walnął się o krzesło i potknął o drugie. Potem zatrzymał nas próg, który nigdy wcześniej nie wydawał się aż tak wysoki.
Nie wiem, jakim cudem wydostaliśmy się z karczmy i znowu trafiliśmy na tę samą stertę drewna.
– Wiesz, co mnie… mnie martwi? – wybełkotał król.
– Możliwe, że wiem – mruknąłem.
– Gówno tam wiesz – rozeźlił się władca. – Martwi mnie to, że… jak ja, kurwa, w tym stanie znajdę moją królową?
– A więc jednak nie wiem.
– No, nie wiesz. Nie lej mi po butach.
– Przepraszam. O ja pierdzielę! – wrzasnąłem nagle. – Tam, na niebie!
Noc była stosunkowo bezchmurna, a tyjący półksiężyc rozsiewał po niebie chłodny, srebrzysty blask. Alkohol przytępił moje zmysły, ale nie miałem wątpliwości, że widzę smoka. Ogromnego, skrzydlatego potwora.
– To ten sam – powiedziałem cicho. – Ten, co wtedy. Po bitwie.
– Gówno tam – wymamrotał król Rodryk. – Cienki jakiś. O wie… wiele chudszy.
– To jeszcze gorzej – uzmysłowiłem sobie z trudem. – Bo to oznacza, że są dwa.
– Może być ich nawet pięć! – ryknął władca, zawiązując w pośpiechu portki. – Albo, kurwa, sześć! Dopadnę jednego po drugim! Będę rąbał gadziny mieczem! Przebijał kopią! Będę je lżył! Ciachał, kłuł i tłukł! Będę tańczył na ich truchłach!
– Ja też! – wrzasnąłem, czując, że udziela mi się bojowy nastrój. – Ja też będę lżył! I tańczył!
– Wracaj tu, skurwielu! – Król Rodryk podążał za oddalającym się potworem, wymachując pięściami. – No, chodź tu! Rozwalę ci pysk o bruk!
– Ja też! Ja też ci go rozwalę! Kutafonie ty!
– Razem ci go rozwalimy! – wył tryumfalnie władca. – Ja i mój kompan Kociołek!
Objął mnie mocno, żeby nie upaść.
– Razem! Razem!
Gdzieś nad nami z suchym trzaskiem otworzyło się okno.
– Możecie się wreszcie przestać wydzierać, pieprzone moczymordy? – rozległ się ostry głos Sary. – Czy mam zejść i natłuc wam obu po gębach?
– Zejdź! – zawył król i uniósł ręce. – Zejdź tu i zatańcz ze mną, dziewczę!
– Nie – wychrypiałem ze zgrozą. – Królu, niech nie schodzi! Jak zobaczy, że nasikaliśmy…
– Cicho bądź! – huknął władca. – Szczanie to ludzka rzecz. A ty zatańcz ze mną, dziewczę, nawet jeśli przy okazji miałbym zebrać po pysku!
– Wy, Wasza Królewska Mość? – jęknęła Sara.
– Mość-srość! – Król Rodryk kręcił się w kółko i klaskał. – Tańczyć chcę! Dość już wszystkiego! Pora na chwilę szczę… szczęścia! Zapomnienia! Ra… dości!
Parsknąłem śmiechem.
– Złe tylko na to czeka!
– Gówno tam! – Król spojrzał na mnie półprzytomnie. – Sam widziałeś, jak… jak spieprzało przed nami!
Raz jeszcze pogroził pięścią tej części nieba, gdzie zniknął smok, i właśnie wtedy drzwi karczmy stanęły otworem. Z Gryfa wybiegło kilka dam w koszulach nocnych i dwóch rycerzy z pochodniami, a za nimi wytoczył się Droździk, który zaśpiewał:
Król nasz na zabawę woła,
Zostać w wyrku szkoda,
Tańcować do świtu będziem,
Wszak noc ciągle młoda!
Niespodziewanie zapłonęły kolejne pochodnie, powietrze przecięły piski i śmiechy, o bruk dziedzińca zadudniły obcasy. Załopotały suknie, huknęły męskie głosy, a Droździk, pociągnąwszy tęgi łyk gorzałki, znów uderzył w struny. Chwilę później w moje objęcia wpadła Sara.
– Dolo, co ja narobiłam! – szepnęła mi do ucha z przestrachem. – Samego króla obrzuciłam wyzwiskami!
– Choć raz to ty nabroiłaś, a nie ja.
– Co?! – zawołała. – Te baby tak piszczą, że nic nie słyszę!
– Nie sądzę, by król cię zrozumiał! – odkrzyknąłem, przemyślawszy swoje słowa. – Chodź, zatańczymy!
– Na Dolę, Edmund! – sapnęła Sara i chyba próbowała się wyślizgnąć z moich objęć, ale wtedy ktoś zadął w dudy i poczułem, jak ramiona mojej żony miękną, a po chwili tańczyliśmy już po łuku, śladem króla i bodajże damy Jagody, za nami zaś przytupywał raźno Zwierzak (skąd on się tu wziął?) z damą Piwonią, która z czułością gładziła go po głowie.
Korowód tańczących powiększał się z każdą chwilą, niczym wir wciągając kolejne pary.
– Co tu się dzieje? – Sara rozglądała się dokoła. Mimo oszołomienia bezbłędnie wykonywała wszystkie figury, z czym ja, wciąż pod wpływem trójniaka, miałem pewien problem.
– Nie wiem! – odwrzasnąłem z radością. – Jakie to ma znaczenie!
W roztańczonym półmroku, opromienionym blaskiem pochodni, trudno było dostrzec szczegóły, ale miałem wrażenie, że Sara zmrużyła oczy i pociągnęła nosem.
– Cuchniesz jak bimbrownia! – oświadczyła, nie przerywając tańca.
– Ale piłem służbowo! – zapewniłem żarliwie. – Z królem! W ramach obowiązków wobec Doliny!
Wokół nas tańczył któryś z rycerzy – bez koszuli, za to z brzuszyskiem wprawionym w ruch obrotowy. W świetle jego pochodni dostrzegłem, że w spojrzeniu Sary pojawiło się coś ostrożnego.
– I coście ustalili? – spytała, już nieco zdyszana.
– Wyjeżdżam jutro – rzuciłem krótko. – Z chłopakami. Ale tylko do biblioteki w Zgliszczach! Wracamy niebawem!
Spodziewałem się, że Sara zacznie protestować i zasypywać mnie pytaniami, czym, jak zwykle, wpędzi mnie w straszliwe poczucie winy, ale tylko odwróciła wzrok i ściągnęła usta. Miałem też przemożne wrażenie, że jej dłoń, oparta na moim ramieniu, zacisnęła się odrobinę mocniej.
I wydawało mi się, że coś szepnęła. Jej słowa utonęły w pisku kilku dam, ale chyba zabrzmiało to jak: „ja też”.
Zdałem sobie z tego sprawę dopiero później. Na razie trwał najlepszy dzień mojego życia.
