Mercury 13 - Martha Ackmann - ebook

Mercury 13 ebook

Martha Ackmann

0,0
59,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Mercury 13 opowiada mało znaną historię trzynastu niezwykłych kobiet z NASA, które trenowały do lotów kosmicznych.

W 1961 roku, w chwili, gdy NASA wysłała w przestrzeń kosmiczną swojego pierwszego astronautę, grupa kobiet uczestniczyła w tajnych testach z nadzieją na to, że jedna z nich zostanie pierwszą Amerykanką w kosmosie. W legendarnej Lovelace Foundation przeszły one te same trudne próby, co astronauci z Siódemki programu Mercury, ale ostatecznie zostały odrzucone przez decydentów z NASA i Kapitolu. I dlatego to ZSRR stało się pierwszym krajem, który wysłał kobietę w kosmos, co nastąpiło w 1963 roku. USA czekały z podjęciem takiej decyzji przez kolejne dwie dekady.

Martha Ackmann przedstawia historię dramatycznych wydarzeń będących udziałem trzynastu niezwykłych kobiet, znakomitych pilotek, które niejednokrotnie kosztem prywatnego życia wspierały swój kraj w kosmicznym wyścigu ze Związkiem Radzieckim. Oprócz długich rozmów z bohaterkami Ackmann przeprowadziła wywiady z Chuckiem Yeagerem, Johnem Glennem, Scottem Carpenterem oraz innymi ludźmi z NASA i Białego Domu, którzy znali program od podszewki. W książce znalazły się także niepublikowane dotąd zdjęcia Trzynastki z testów w Lovelace.

Mimo niespełnienia marzeń o locie w przestrzeń kosmiczną, kobiety z Trzynastki osiągnęły bardzo wiele. Jerrie Cobb, która zaczęła latać w tak młodym wieku, że musiała siadać w kokpicie na poduszkach, zasłynęła z samotnych lotów nad lasem deszczowym Amazonii. Wally Funk, która dzięki elokwencji przebrnęła przez testy w Lovelace, została jedną z pierwszych kobiet-śledczych w urzędzie lotniczym FAA. Janey Hart, czterdziestoletnia matka ośmiorga dzieci i najstarsza z kandydatek na astronautkę, ujawniła talenty polityczne, prowadząc kobiety przez przesłuchania w Kongresie USA, a później pomagając w założeniu Narodowej Organizacji Kobiet.

Książka jest hołdem złożonym tym niezwykłym kobietom i piękną historią o ludzkiej determinacji, wytrwałości i niezachwianej nadziei.  

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 392

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału:Mercury 13

Copyright © Martha Ackmann 2003 Foreword copyright © Lynn Sherr, 2003

First published 2003

Wszystkie prawa zastrzeżone. Poza uczciwym, osobistym korzystaniem w celu nauki, badań, analizy albo oceny, przewidzianym w Ustawie o Prawach Autorskich, Projektowych i Patentowych z 1988 r., żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana w bazach danych ani transmitowana w żadnej postaci ani żadnymi środkami przekazu – elektronicznie, elektrycznie, chemicznie, mechanicznie, optycznie, przez fotokopie ani w żaden inny sposób – bez uprzedniej, pisemnej zgody właściciela praw autorskich.

© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Astra s.c. Kraków 2023

Przekład: Mateusz Józefowicz

Przygotowanie edycji: Jacek Małkowski

Redakcja: Marcin Grabski

Korekta: Barbara Faron

Projekt okładki: Grzegorz Japoł

Skład i przygotowanie do druku: Wydawnictwo Astra s.c.

Ilustracja na okładce: © Alamy/BEW

Wydanie I Kraków 2023

ISBN 978-83-67276-53-5

Wydawnictwo Astra 31-010 Krakówul. Rynek Główny 34/15 tel. 12 292 07 30

www.wydawnictwo-astra.plwww.facebook.com/[email protected]

Dedykuję rodzicom Florenze i Elizabeth Ackmann

Przedmowa

Lynn Sherr

Dokładnie o siódmej trzydzieści trzy rano 18 czerwca 1983 roku, o poranku rozświetlanym przez jasne słońce Florydy, prom kosmiczny Challenger wystartował z platformy startowej na białej gorącej kolumnie rakietowych gazów. Oficjalnie lot ten nazywał się STS-7 i był siódmą misją w mającym wówczas dwa lata pionierskim programie wahadłowców kosmicznych. Dla większości obserwatorów jednak misja Challengera reprezentowała coś o wiele bardziej rewolucyjnego: był to pierwszy lot amerykańskiej kobiety w kosmos. Sally K. Ride z gracją i humorem poniosła marzenia swoich przykutych do Ziemi sióstr. Gdy prom wystrzelił w niebo z siłą daleko przekraczającą jakiekolwiek wrażenia z lunaparków, natychmiast przesłała do Houston słyszalną dla wszystkich Amerykanów opinię: „Byliście kiedyś w Disneylandzie? To z całą pewnością jest bilet klasy E”. Czyli najfajniejsza ze wszystkich atrakcji.

Tego ranka komentowałam start dla ABC News. Ja także czułam dumę. Nie chodziło tylko o to, że jedna z nas poleciała, a w korpusie było jeszcze pięć kolejnych astronautek. Odczuwałam satysfakcję, że zarówno duch, jak i rzeczywistość amerykańskiego załogowego programu kosmicznego nieodwracalnie się zmieniły. NASA wreszcie ułożyła to wszystko prawidłowo.

Później czułam się jeszcze lepiej. Udzielił mi się entuzjazm i zaprosiłam siostrę i mamę do Centrum Kosmicznego Johna F. Kennedy’ego na oglądanie startu. Gdy wreszcie kurz dnia opadł i zeszły z nas emocje, obie były wniebowzięte. „Cudownie” – powiedziała moja podekscytowana siostra, która przedtem widziała starty jedynie w telewizji. Moja mama, która miała prawie osiemdziesiąt lat, podsumowała to najtrafniej: „Widziałam konną dorożkę. Widziałam samochód, pociąg i samolot. A teraz to. Wspaniale!”.

Wszystko było znakomite: misja, równość i niesamowite poczucie spełnienia odczuwalne przez cały naród. A co do samej gwiazdy programu, Sally – bardzo skromnej i bardzo miłej astronautki, która została moją bliską przyjaciółką – podczas wywiadu przed startem powiedziała mi: „Czuję presję, żeby czegoś nie zepsuć”. Nie zepsuła. W rzeczywistości na kilka kolejnych tygodni stała się najsławniejszą osobą na świecie, a małe dziewczynki masowo postanawiały zostać astronautkami.

Dzisiaj, po trzech dekadach, amerykańskimi promami kosmicznymi poleciało kolejnych trzydzieści sześć kobiet, robiąc w kosmicznej próżni właściwie to samo, co robili ich męscy koledzy. Wkładały skafandry i wychodziły na kosmiczne „spacery”, obsługiwały zrobotyzowane ramię i umieszczały na orbicie satelity. Shannon Lucid ustanowiła rekord długości pobytu na stacji kosmicznej Mir. Eileen Collins została w 1995 roku pierwszą kobietą pilotem promu kosmicznego. Pięć lat później przesiadła się na lewy fotel i została pierwszą kobietą dowódcą promu kosmicznego. Dowódcą. To zadanie było dotąd zarezerwowane dla mężczyzn, tych „najlepszych” duchowych spadkobierców Flash Gordona i kapitana Jamesa T. Kirka, rzucających wyzwanie grawitacji w roli pilotów doświadczalnych i przeciwnościom w roli pilotów myśliwskich. A teraz kobiety weszły do tego samego klubu. Kiedy to piszę, w korpusie astronautów jest trzydzieści kobiet, co stanowi niemal jedną piątą składu.

Jest także nieco mniej fortunny dowód na to, że kobiety osiągają parytet: cztery z nich oddały w programie swoje życie: Judy Resnik i Christa McAuliffe na pokładzie Challengera w 1986 roku oraz Kalpana Chawla i Laurel Clark na pokładzie Columbii w 2003 roku. Ich śmierć nie była ani bardziej, ani mniej tragiczna od śmierci ich kolegów mężczyzn, szczególnie jednak poruszyła mnie eksplozja Challengera, gdy Anna Fisher, lekarka, która dołączyła do pierwszej grupy kobiet w programie NASA, wraz z Resnik i Ride, powiedziała mi: „Naprawdę będzie mi brakować Judy. Nie będziemy mogły się spotkać na zlocie w wieku osiemdziesięciu lat”.

To, że myślała o takim zlocie, dużo mówi o dzisiejszym miejscu kobiet w kosmosie: ich loty, a być może i śmierć w kosmosie, uważamy za coś oczywistego. Kiedyś tak nie było.

Zanim w 1980 roku zaczęłam relacjonować działania NASA, było niewiele reporterek, jeszcze mniej dyrektorek NASA i nie było żadnej amerykańskiej astronautki. Jak niemal wszystko inne w amerykańskim społeczeństwie, kosmos był domeną mężczyzn – kierowaną przez mężczyzn, dla mężczyzn i z udziałem mężczyzn. Argumentami, które podtrzymywały tę ekskluzywność, były te same wyświechtane wymówki, które kiedyś nie pozwalały nam praktykować medycyny, kierować firmami, grać w tenisa o wysokie stawki czy głosować. Kobiety były zbyt słabe, zbyt emocjonalne, zbyt – cóż – kobiece, aby móc w tym wszystkim uczestniczyć. I oczywiście nie miały odpowiednich kwalifikacji.

Jak poniżej udowadnia Martha Ackmann, ta ocena była w tym wypadku, podobnie jak w wielu innych, absolutnie błędna. Kobiety z Programu Mercury 13 – Trzynastki Mercury – były nie tylko oddane sprawie i zdeterminowane. Były także niesamowicie utalentowane. Czytając o ich osiągnięciach i pasji do latania, uświadamiamy sobie, jak wiele szans zmarnował w tym obszarze amerykański rząd. A kobiety te nie stanowiły anomalii. Kobiet o takich kwalifikacjach było naprawdę wiele, jeśli tylko ktoś zadał sobie trud, aby ich poszukać i im zaufać. Jednocześnie jest to zabawne, a zarazem przygnębiająco znajome, gdy się dowiadujemy, że te utalentowane kobiety piloci, przemierzające nieboskłon i do granic żyłujące swoje samoloty, żeby zrobić wrażenie, musiały pudrować sobie nosy i wygładzać spódnice. Pewne rzeczy nigdy się nie zmienią.

Równie uderzających rzeczy dowiadujemy się o mężczyznach. Z jednej strony wielu z nich szydziło lub – według niektórych – czuło się zagrożonych na samą myśl o kobietach na granicy ludzkiego zasięgu, ale byli także liczni, którzy uważali, że jest to szczytna sprawa i zabrali się z energią do działania. Wskazując tych, którzy wspierali ten wysiłek i opisując ich czyny, Ackmann tworzy nowy panteon bohaterów.

Zawsze, gdy odwracamy kartę historii społecznej, ktoś stwierdza, że oto bariery upadają na zawsze i nie ma już drogi wstecz, kobiety (czy jakakolwiek inne grupa) właśnie zwyciężyły i bitwa dobiegła końca. Być może. Niezależnie od tego, co stanie się z amerykańskim programem kosmicznym – a spodziewam się, że duże zmiany nadejdą – wydaje się, że pozycja kobiet jest niezagrożona. Nadal jednak stanowią one mniejszość. Tak czy inaczej, zawsze są jakieś granice, do których przekroczenia należy dążyć.

Prosty przykład. Na ścianie mojego biura wisi dyplom w ramce. Jest już spłowiały od zbyt wielu zachodów słońca. To mój oficjalny certyfikat półfinalistki programu NASA Dziennikarz w Kosmosie. Krótkiego interesującego epizodu, którego celem było wysłanie kogoś z nas na pokładzie promu. Byłam jedną z czterdziestu osób, które dotarły do tego etapu – tuż przed tym, gdy katastrofa Challengera gwałtownie zakończyła selekcję. Nadal uważam, że reporter powinien polecieć w kosmos i nadal zgłosiłabym się na ochotniczkę. A jeśli nie ja, niech to będzie inna kobieta. Albo nawet mężczyzna. Możemy pozwolić sobie na wspaniałomyślność, gdy drzwi są wreszcie otwarte.

Od autorki

 

Trzynaście amerykańskich kobiet pilotów, które przeszły fizyczne testy dla astronautów w legendarnej Lovelace Foundation podczas swoich sprawdzianów w latach 1960–1961, nigdy nie określało się żadną grupową nazwą. Doktor W. Randolph Lovelace II, który wcześniej nadzorował te same testy fizyczne dla mężczyzn astronautów z Oryginalnej Siódemki Programu Mercury, nie nadał takiej nazwy tajnemu programowi testowania kobiet. Pierwsza kobieta, która przeszła testy, Jerrie Cobb, określała później towarzyszki mianem F.L.A.T (fellow lady astronaut trainees – stowarzyszone kursantki astronautyczne), one same jednak nie lubiły tego określenia i nie przyjęło się. Fakt, że grupa nie obrała wspólnej nazwy, przyczynił się do jej historycznej niewidzialności. Ponad trzy dekady po tych testach uwaga mediów – sprowokowana w dużej mierze przez drugą podróż Johna Glenna w kosmos – na nowo skupiła się na trzynastu kobietach i roli, jaką odegrały one w historii amerykańskich lotów kosmicznych. W prasie, telewizji i filmach dokumentalnych, w zasobach NASA i archiwach bibliotecznych, a także wypowiedziach organizacji profesjonalnych, takich jak Międzynarodowa Organizacja Kobiet w Lotnictwie, grupę tę zaczęto nazywać „Trzynastką Mercury”. Nazwa ta jest używana do dzisiaj, a same zainteresowane w większości ją preferują.

Rozdział 1

Kosmiczna gorączka

Jerrie Cobb pochyliła się i naciągnęła ciężką arktyczną odzież na swoją płócienną sukienkę w kolorze navy blue. Asfalt lotniska w lipcu 1957 roku osiągał już solidne trzydzieści stopni. Nieśmiałej, cichej dziewczynie pilotowi upał nie przeszkadzał tak bardzo, jak tłoczący się wokoło dziennikarze. Nie lubiła być w centrum uwagi ani odpowiadać na pytania o to, dlaczego do bicia nowego rekordu wysokości potrzebne są ciepłe ubrania. Cobb miała problem z układaniem myśli w słowa i wiedziała, że reporterom nie będzie trudniej ją cytować, niż tego by sobie życzyli. Pytania były przewidywalne: „Pani Cobb, czy boi się pani przed próbą pobicia rekordu świata?”, „Jak zimno tam będzie?”, „Dlaczego taka piękna dziewczyna spędza czas wśród brudnych i hałaśliwych samolotów?”, „A co z chłopakami? Czy boi się pani randki bardziej niż lotu na wysokość dziesięciu kilometrów?”. Cobb przez chwilę milczała, po czym podjęła próbę wyjaśnienia, że w jej życiu najważniejszą sprawą jest latanie. Zawsze miała trudności z wyrażeniem tego, jak bardzo była szczęśliwa, siedząc samotnie w samolocie. Uświadomiła sobie, że jej słowa brzmiały płasko i nie mogły tak naprawdę wyrazić wielkiej pasji do latania, którą czuła. Łatwiej było ukryć te emocje, skupiając się raczej na tym, co chciała tego dnia osiągnąć. Powiedziała reporterom, że jej celem jest pobicie aktualnego rekordu wysokości dla lekkiego samolotu. Ponieważ Oklahoma obchodziła pięćdziesięciolecie przyjęcia do Unii, Cobb chciała wykorzystać swój talent, aby pobić rekord świata dla Sooner StateI.Aero Design and Engineering, firma lotnicza z Oklahoma City, chętnie zasponsorowała Cobb i do pobicia rekordu udostępniła jej swój nowy dwusilnikowy samolot. Był to dobry zabieg promocyjny, zważywszy zwłaszcza na fakt, że zaledwie pięć tygodni wcześniej Cobb wykorzystała już jeden z ich samolotów do pobicia rekordu w długodystansowym locie bez przerwy na trasie z Guatemala City do Oklahoma City. Dzisiaj Cobb zamierzała zabrać aero commandera na pułap, którego nigdy dotąd nie osiągnął. Było to ryzykowne przedsięwzięcie. Piloci doświadczalni latali nim na nieco ponad osiem tysięcy metrów. Cobb zamierzała przekroczyć dziewięć tysięcy metrów. Jej rodzice mieli nadzieję, że nie spotka jej fatalne w skutkach przeciągnięcie.

Jerrie Cobb wyrwała się reporterom i skupiła uwagę na przedstartowej liście kontrolnej. Wstała dzisiaj o świcie, żeby odymić bębny barografu. Za pomocą trzymanej w pobliżu barografu laski kamfory pokryła jego bęben dymnym osadem. Ostra końcówka barografu miała zostawić w sadzy rysę, oznaczającą jej dokładną wysokość. Aby przygotować płuca do rozrzedzonego powietrza i usunąć z organizmu azot, przez dwie godziny poprzedzające lot oddychała czystym tlenem. Obeszła samolot, sprawdzając zawiasy sterów, stabilizator pionowy i orczyk, a następnie uklękła i sprawdziła ciśnienie w oponach. Opuściła plastikowy próbnik paliwa i przyjrzała się jego barwie i ewentualnym osadom, wciągnęła jego ostry, wyrazisty zapach. Przyglądała się urzędnikom z Narodowego Stowarzyszenia Lotnictwa, którzy oficjalnie potwierdzili certyfikaty wskaźników i klasę wagową commandera. Cobb zachowała wszelkie obawy dotyczące lotu na wysokim pułapie dla siebie. Wiedziała, że na wysokości kilku kilometrów i przy dużych przeciążeniach oddychanie stawało się trudne, pogarszało się widzenie, a pilot mógł zemdleć. Opowiadano jej o tym strasznym spadaniu w nieświadomość. Najpierw przestawało się widzieć kolory i wszystko stawało się szare. Pole widzenia ograniczało się do wąskiego tunelu, a w końcu przychodziła ciemność. Wiedziała, że żeby zachować przytomność na wysokości powyżej trzech tysięcy ośmiuset metrów, musiała mieć w kokpicie butle z tlenem. Zdawała sobie również sprawę, że – chociaż brzmiało to absurdalnie – musi zadbać o wygląd. Niepisane zwyczaje obowiązujące w świecie kobiet pilotów wymagały, aby pod ochronną odzieżą miała sukienkę i buty na wysokim obcasie. Od kobiet pilotów wychodzących z kokpitu oczekiwano wyglądu modelki, nawet jeśli całą noc pracowały przy silniku, po łokcie w smarach. Uświadomiła sobie, że zapomniała lusterka, dzięki któremu przed lądowaniem mogłaby poprawić makijaż, pożyczyła je więc od kogoś z tłumu. W końcu wdrapała się do kokpitu. Wreszcie była sama i zrzuciła niewygodne buty.

Gdy osiągnęła standardowy pułap, spojrzała na płaską prerię Oklahomy i nieboskłon nad nią. Zawsze, gdy wzbijała się w powietrze, niebo wydawało jej się bardziej błękitne, niż gdy patrzyła na nie z ziemi. Było jej żal ludzi, którzy przez całe życie nie odrywali się od niej. Pomyślała, że omija ich niezły spektakl. Gdy aero commander wzbił się na osiem tysięcy metrów, Cobb wyczuła, że cała maszyna napręża się tak jak jej własne ciało. Każde sto metrów wysokości oznaczało coraz większe trudności dla silnika samolotu i dla jej płuc. Zaczerpnęła tlenu z butli i ustawiła nos maszyny pionowo. „Jeszcze metr i kolejny” – zdawała się mówić samolotowi, nie odrywając wzroku od wskazówki wysokościomierza. Wraz ze wnoszeniem się maszyny w kokpicie stawało się coraz zimniej. Poniżej minus trzydziestu owiewka pokryła się lodem, a na przyrządach wewnątrz pojawił się szron. Kierując się wyczuciem i instynktem prawie w takim samym stopniu, jak przyrządami, Cobb wzbijała się coraz wyżej, niemal odliczając centymetry. I wtedy rozległo się pikanie. Alarm przeciągnięcia. Im bliżej siebie były poszczególne piknięcia, tym bliżej było do przeciągnięcia. Mogła albo opuścić nos samolotu, aby uniknąć zgaśnięcia silnika, albo pilnować odstępu między sygnałami i modlić się o to, żeby zdążyć zyskać jeszcze kilka metrów brakujących jej do pobicia rekordu. Cobb odpuściła nieco wznoszenie, a przez jej głowę przelatywały wizje katastrofy. Gdyby nastąpiło przeciągnięcie, commander zanurkowałby w niemożliwym do opanowania korkociągu, leciałby w dół coraz szybciej i szybciej, tracąc po drodze skrzydła i ogon i zmierzając w stronę śmiertelnej kolizji z ziemią. Cobb nasłuchiwała sygnałów. Czy miała jeszcze czas na to, aby ponownie zadrzeć nos samolotu? Czy mogła jeszcze zyskać wysokość brakującą do rekordu? Wyregulowała dopływ paliwa i pociągnęła w górę. Spojrzała na wysokościomierz, którego wskazanie pięło się coraz wyżej i wyżej. Osiem tysięcy pięćset metrów, osiem tysięcy osiemset metrów, dziewięć tysięcy sto metrów. Przy dziewięciu tysiącach dwustu czterdziestu czterech metrach commander zaczął się trząść, ale Cobb niemal się uśmiechnęła. Wyszarpała rekord świata.

Gdy zaczęła obniżać pułap, cieplejsze powietrze stopiło lód z owiewki, a oddychanie stało się łatwiejsze, co przyniosło jej ulgę. Gdy wynurzyła się z chmur, dostrzegła tłum czekający na nią na lotnisku. Pomyślała, że teraz przed nią najtrudniejsza część. Rekord miała już w kieszeniII, przyszła pora na uczesanie blond kucyka, umalowanie ust, wbicie stóp w szpilki i na rozmowy1.

Chociaż rozmowy nie były specjalnością Jerrie Cobb, zainteresowanie dziennikarzy, witających ją na lotnisku powinno być już dla niej rutyną. Miała dwadzieścia sześć lat, ale od bardzo dawna pojawiała się w prasowych nagłówkach. Była jedyną kobietą w Stanach Zjednoczonych, która latała wojskowymi samolotami transportowymi do wielu krajów w południowej Afryce, w Europie i Azji. Mogła pochwalić się dramatycznymi przeżyciami z samotnych lotów nad postrzępionymi szczytami Andów, z powrotów na łodziach do transportu bananów po awaryjnych lądowaniach i nocowaniu z pistoletem przy boku w nie do końca bezpiecznej okolicy. Startowała w kobiecych wyścigach przez kontynent i w zawodach międzynarodowych, a teraz została także rekordzistką świata. Osiągała cele, które były marzeniem każdego wysokiej klasy pilota, czy to kobiety, czy to mężczyzny. Przede wszystkim każdy znakomity pilot chciał lecieć „wyżej, szybciej i dalej”.

Te trzy słowa składały się na credo mistrza. Niektórzy żartowali, że Cobb ze swoimi dwoma rekordami świata stawała się dla Ameryki najlepszą bronią zimnej wojny. Gdy miesiąc wcześniej trafiła do księgi światowych rekordów dzięki najdłuższemu lotowi długodystansowemu bez przerw, mieszkańcy Oklahoma City podkreślali, że oto ich dziewczyna na ich samolocie pobiła rekord należący dotąd do rosyjskiego pilota mężczyzny w radzieckim jaku-2. Jerrie Cobb wydawała się jedną ręką ogrywać Rosjan, w – jak nazwała to jedna z lokalnych gazet – „powietrznych zawodach niecierpliwo-sowieckich”2.

Jerrie Cobb doleciała wyżej i dalej i miała na to dowód w postaci rekordów świata. Pozostał jednak jeszcze jeden rekord w lotniczym hat tricku – światowy rekord prędkości. W 1959 roku, na oczach wiwatującego siedmioipółtysięcznego tłumu uczestników Światowego Kongresu Lotnictwa w Las Vegas, Cobb wyruszyła do wyścigu z czasem do Reno, San Francisco, San Diego i z powrotem do Las Vegas w kolejnym dwusilnikowym aero commanderze. Przedstawiciele Narodowego Stowarzyszenia Lotnictwa i Międzynarodowej Federacji Lotniczej z Paryża, oficjalnego organu rejestrującego światowe rekordy lotnicze, mierzyli jej czas i gdy wylądowała, wyjęli z jej samolotu dwie zaplombowane skrzynki. Wysłali je do Amerykańskiego Biura Norm, które miało potwierdzić odczyt prędkości. Gdy przyszły wyniki, Cobb przyznano trzeci rekord świata. Była lepsza od dotychczasowego posiadacza światowego rekordu prędkości w kategorii lekkich samolotów, kolejnego Rosjanina3.

Już w 1959 roku Cobb zdobyła tytuł „Kobiety Roku w Lotnictwie”, przyznawany przez Narodowe Stowarzyszenie Lotnictwa Kobiet, i „Pilota Roku”, przyznawany przez Narodowe Stowarzyszenie Pilotów. Gdy po pobiciu trzeciego rekordu świata wróciła do domu, szef operacji lotniczych Bazy Sił Powietrznych Tinkek w Oklahomie stwierdził, że jej zwycięstwa nad Rosjanami w dziedzinie rekordów stoją na równi ze zwycięstwami w boju. Prezes Izby Handlowej Oklahoma City zgodził się z tym.

– Panna Cobb – stwierdził – zdaje się odbierać Rosjanom rekordy. Może byłaby w stanie pomóc prezydentowi Eisenhowerowi4.

Amerykańska opinia publiczna bardzo przejmowała się w tym czasie eskalacją zimnej wojny i pewną nonszalancją, z jaką Dwight Eisenhower podchodził do radzieckich osiągnięć w kosmosie. Zaledwie kilka miesięcy po pobiciu przez Cobb rekordu wysokości, nieziemskie piknięcie pierwszego rosyjskiego satelity, Sputnika, zszokowało uśpiony naród. Obudziło go i na zawsze połączyło wojskowe cele zimnej wojny z eksploracją kosmosu. Zaledwie parę godzin po wystrzeleniu satelity jego sygnał został uchwycony przez krótkofalowców i nagrany w celu wyemitowania go w radiu i telewizji w całych Stanach Zjednoczonych. Ten dźwięk spoza Ziemi wydał się słuchaczom zarówno ekscytujący, jak i przerażający. Skoro komuniści byli w stanie wyruszyć w kosmos, mogli również zdominować resztę świata. Wydawało się, że prezydent Eisenhower był początkowo jedynym Amerykaninem, który nie zdawał sobie sprawy z wojskowego, naukowego czy kulturowego znaczenia ćwierknięć SputnikaIII.

– Rosjanie po prostu wystrzelili w powietrze małą metalową kulę – stwierdził5.

Inni się z nim nie zgodzili. Demokratyczny senator z Michigan, G. Mennan Williams, posunął się do skomponowania poematu dotyczącego golfowej uwagi Eisenhowera:

Mały Sputniku wysoko na niebie

Moskiewski sygnał ślij.

I powiedz światu, że niebo dla ciebie

Czerwone, gdy Wujek Sam wciąż śpi.

Dla Kremla to sprawa oczywista,

Co w dole się u nas dzieje.

Może gdzieś w pole nasz golfista

Nas nie wystrzeli, mam nadzieję6.

Start Sputnika zmusił Stany Zjednoczone do ponownej oceny swojej światowej dominacji w dziedzinie edukacji, rozwoju przemysłu i siły militarnej. Nauczyciele przyjrzeli się temu, czego uczą się amerykańskie dzieci, i z przerażeniem zauważyli wielkie braki w dziedzinie matematyki i nauk przyrodniczych. Amerykańscy naukowcy przeanalizowali luki dzielące rodzime osiągnięcia technologiczne od radzieckich i popadli w podobną frustrację, widząc, jak bardzo są do tyłu. Piloci bijący rekordy, tacy jak Jerrie Cobb, zdali sobie sprawę, że hasło „wyżej, szybciej, dalej” nabrało zupełnie innego znaczenia, odkąd wystrzelono satelitę. Dla najlepszych pilotów lot w kosmos stał się teraz nowym wyzwaniem. Pokonanie Rosjan na polu statków kosmicznych było jednak czymś zupełnie innym od pokonania ich w osiągnięciach lotniczych. Cobb zdała sobie sprawę, że determinacja i umiejętności pojedynczego pilota nie wystarczały do wyprzedzenia Sowietów w kosmosie. Zawody te wymagały wysiłku całego narodu, milionowych nakładów, tysięcy rąk do pracy i jednego zaawansowanego pojazdu kosmicznego.

Nawet prezydent Eisenhower musiał przyznać, że Stany Zjednoczone zajmowały w kosmicznym wyścigu drugie miejsce. Chcąc wyjść naprzeciw oczekiwaniom Amerykanów, w 1958 roku podpisał krajową ustawę aeronautyczną i kosmiczną, tworząc Narodową Agencję Aeronautyki i Przestrzeni Kosmicznej (NASA). Chociaż o kontrolę nad nią konkurowały siły powietrzne, armia i marynarka, Eisenhower zadecydował, że NASA będzie agencją o charakterze cywilnym, i dał tej nowej agencji federalnej szeroki mandat na rzecz współzawodnictwa z Sowietami o supremację w powietrzu i kosmosie. Mając tak szerokie kompetencje, młoda agencja stanęła przed tysiącami wyzwań, a fundamentalne pytanie dotyczyło priorytetów. Naukowcy z agencji twierdzili, że NASA powinna skupić się przede wszystkim na pozyskiwaniu wiedzy naukowej i technicznej. Argumentowali, że loty w kosmos nie powinny ograniczać się do wyścigu bez głębszego znaczenia, w którym jedynym celem jest pierwsze miejsce na mecie. Dla nich nie liczyło się to, czy Stany Zjednoczone wystrzelą pierwszego satelitę, czy nawet pierwszą żywą istotę – mężczyznę, kobietę, psa lub szympansa. Miejsce dla tego rodzaju zawodów było na stadionie. Takie działania przesłaniały ważniejsze, naukowe cele lotów w kosmos. Byli jednak tacy, zarówno w NASA, jak i poza nią, którzy łączyli eksplorację kosmosu z szerszymi celami narodowymi lub nawet międzynarodowymi. Udany start pojazdu kosmicznego był najlepszą demonstracją osiągnięć danego kraju i budował jego międzynarodowy prestiż. Starty rakiet kosmicznych były dramatycznymi i pełnymi napięcia spektaklami, które przyciągały uwagę opinii publicznej. Odgłosy gromu, jasne potoki ognia, smukłe rakiety wspinające się w niebo, coraz wyżej i wyżej, były stworzone dla nowego medium, jakim okazała się telewizja. Widzowie czuli jedność i narodową dumę, gdy rakiety zdawały się startować prosto z ich salonu.

W rzeczywistości myśl o pokonaniu Rosjan i wysłaniu w kosmos pierwszego człowieka przyciągnęła uwagę społeczeństwa o wiele mocniej, niż mógł to zrobić bezzałogowy pocisk wystrzelony w celach naukowych. Kto jednak miał zostać pierwszym człowiekiem w kosmosie? Początkowo Eisenhower uważał, że astronauci powinni wywodzić się z różnych grup zawodowych: polarników, alpinistów, meteorologów, lekarzy medycyny lotniczej, nurków głębinowych. W jego opinii, ludzie o rozmaitych zdolnościach i doświadczeniach wzbogaciliby eksplorację kosmosu. Wkrótce jednak prezydent zmienił zdanie. Pod koniec 1958 roku podjął decyzję, że NASA zawęzi zakres działania i wybierze astronautów spośród wojskowych pilotów doświadczalnych. W tej grupie było niewiele kobiet i naprawdę niewielu przedstawicieli mniejszości. Ta zmiana podejścia Eisenhowera świadczyła o tym, jak pilne wydawało mu się uruchomienie amerykańskiego programu załogowego przed Sowietami. Na decyzję wpłynęło także jego doświadczenie, poszanowanie protokołu wojskowego i rada ze strony kierownictwa NASA. Pierwszy administrator agencji, doktor T. Keith Glennan, twierdził na podstawie własnej wieloletniej służby, że wojskowi piloci doświadczalni są najlepszymi kandydatami na astronautów. Mówił, że ludzie ci, latający w wojsku, byli już doceniani ze względu na swoje umiejętności, doświadczenie i odwagę. Po co więc otwierać szerokie procesy selekcyjne dla wszystkich, skoro efektywniej będzie przebadać mniejszą grupę o wyrazistym profilu? Glennan przedstawił swoje poglądy prezydentowi, a ten – jak później wspominał – „zgodził się na to po pięciu minutach”7. Ta szybka decyzja podjęta tego samego dnia w Białym Domu zainicjowała serię niezwykłych wydarzeń, które wkrótce miały zapisać się na kartach historii. Jednocześnie uruchomiła jeszcze inny proces historyczny – dziedzictwo wykluczenia. Optując za szybkim i znanym, prezydent postawił wygodę nad równością i nie zastanowił się wystarczająco, czy taka ocena nie narusza podstawowych wartości demokratycznych. Eisenhowerowi i Glennanowi nie przyszło do głowy, że chęć i umiejętności do lotu w kosmos mogą mieć nie tylko biali mężczyźni.

Gdy wśród wojskowych ogłoszono nabór na kandydatów na astronautów, nie wszyscy piloci odrzutowców wyrazili zainteresowanie. Przykładowo niektórzy piloci z Bazy Sił Powietrznych Edwards uważali, że ich praca jest ważniejsza od zadań, które zaplanowano dla astronautów. Mówili, że siedzenie w kosmicznej kapsule to nie latanie. To wycieczka. Piloci doświadczalni codziennie podejmowali decyzje na pograniczu życia i śmierci, latali, opierając się na instynkcie i doświadczeniu. Absolutnie nie chcieli, żeby wyborów dokonywali za nich inżynierowie. Niektórzy piloci nazywali przyszłych astronautów „królikami doświadczalnymi”, „mielonką w puszce”, niczym więcej niż „obiektem testowym” wsadzonym do kapsuły przez ludzi z suwakami logarytmicznymi, z przykazaniem, żeby niczego nie dotykać. Jako pierwszych żywych pasażerów NASA rozważała nawet szympansy. Wielu narwanych pilotów doświadczalnych nie lubiło tego zrównania z małpą, niezależnie od tego, jak ekscytujący mógł być start. Na pewno nie pomógł również fakt, że człowiek, który złamał barierę dźwięku, najbardziej uznany ze wszystkich amerykańskich pilotów, Chuck Yeager, wyśmiewał astronautów, mówiąc, że przed lotem będą musieli posprzątać małpie kupy z fotela kapsuły kosmicznej8.

W kwietniu 1959 roku amerykańska opinia publiczna po raz pierwszy ujrzała siedmiu młodych mężczyzn, którzy mieli w imieniu kraju wyruszyć do załogowego wyścigu w kosmosie. „Oto astronauci narodowego Programu Mercury” – ogłosił z pompą Keith Glennan. Pomieszczenie zatrzęsło się od braw, a zgromadzeni na konferencji fotoreporterzy ruszyli do przodu, żeby wykonać zbliżenia9. Malcolm Scott Carpenter, Leroy G. Cooper jr., John H. Glenn jr., Virgil I. „Gus” Grissom, Walter M. Schirra jr., Alan B. Shepard jr. i Donald K. „Deke” Slayton byli amerykańscy do szpiku kości, niczym marsz Johna Philipa Sousy: uśmiechnięci, ostrzyżeni na zapałkę, salutujący żołnierze z małych amerykańskich mieścin. Mając od trzydziestu dwóch do trzydziestu siedmiu lat, byli promiennym uosobieniem białej protestanckiej klasy średniej. Dziennikarze natychmiast zapragnęli dowiedzieć się o nich wszystkiego: dlaczego chcieli lecieć w kosmos, co ich żony myślały o tej niebezpiecznej pracy, jak ich przekonania religijne miały się do idei lotu w kosmos, kto miał polecieć pierwszy. W świetle jupiterów było jeszcze dwóch ludzi, równie chętnych do opowiadania o Programie Mercury, co siódemka astronautów. Doktor W. Randolph Lovelace II, przewodniczący Komitetu Nauk Biologicznych NASA, i generał Donald Flickinger z sił powietrznych pomagali w opracowywaniu procedur testowych dla kandydatów na astronautów, przeprowadzonych w Lovelace Foundation w Albuquerque oraz w Laboratorium Medycyny Lotniczej Ośrodka Rozwoju Lotnictwa Wright (WADC) w Bazie Sił Powietrznych Wright-Patterson w Dayton. Odgrywali kluczową rolę w wyborze Oryginalnej Siódemki. Pięćdziesięciojednoletni Lovelace, interesujący i szanowany człowiek, dobrze wiedział, że jego testy dla astronautów były drogą przez mękę. „Mam nadzieję, że nigdy mnie nie przebadają – żartował, puszczając oko do astronautów. – To był dla nich trudny i długi okres. Naprawdę wybiera się bardzo inteligentnych i zmotywowanych ludzi, i właśnie taka jest cała ta grupa. I naprawdę jestem bardzo szczęśliwy, że mogliśmy być częścią tego programu”10.

Doktor Lovelace nie wspomniał jednak wówczas, że obaj z Flickingerem byli także zainteresowani przetestowaniem kobiet pod kątem potencjalnego udziału w lotach kosmicznych i przeczuwali, że mogą one mieć pewne przewagi nad męskimi astronautami. Zastanawiali się na przykład, czy niższa masa ciała u kobiet nie uczyniłaby z nich lepszego ładunku dla amerykańskich rakiet, które miały trudności z wynoszeniem dużej masy. Każdy kilogram statku wymagał większej mocy rakiety. Człowiek o większej masie wymagał także większej ilości tlenu i żywności. Gdyby masę kapsuły kosmicznej dało się ograniczyć nawet nieznacznie, dzięki skorzystaniu z lżejszego astronauty, nośność rakiety stałaby się mniejszym problemem. Lovelace i Flickinger byli także ciekawi, czy kobiety mogły spełnić wysokie standardy sprawności fizycznej ustanowione dla astronautów Programu Mercury. Czy kobiety były fizycznie słabsze, mniej wytrwałe i gorzej radziły sobie z izolacją, ze stresem i z zagrożeniem? Lovelace i Flickinger niechętnie przyjmowali ogólny pogląd o niższości kobiet i chcieli ocenić je naukowo i porównać uzyskane od nich dane z danymi o mężczyznach. Będąc naukowcami, mieli zawodowe kontakty ze społecznością międzynarodową i wiedzieli, że Sowieci rozważali możliwość wyłonienia kosmonautek. Według plotek z Moskwy Rosja mogła nawet wysłać kobietę do pierwszego lotu orbitalnego, a ogólnie uważano, że pierwsza misja załogowa jest tylko kwestią czasu. Tak czy inaczej, Lovelace i Flickinger chcieli przetestować jedną kobietę, poddając ją tym samym próbom medycznym w bazie Wright-Patterson i Lovelace Foundation, które pod ich nadzorem zakończyło właśnie siedmiu astronautów Programu Mercury. Potrzebowali tylko odpowiedniej ochotniczki. Uzdolniona kobieta pilot byłaby dla nich idealną kandydatką.

W ciągu kilku miesięcy po konferencji prasowej siódemka astronautów Programu Mercury uzyskała status narodowych celebrytów. Magazyn „Life” zaczął publikować historie o nich, opatrzone pięknymi zdjęciami z ich życia rodzinnego i rygorystycznego treningu NASA. Byli młodzi, pełni energii, kompetentni i atrakcyjni, doskonale dopasowani do obowiązującej formy pomnikowego bohatera, włączając w to apetyt na prędkość. Chociaż opinia publiczna uważała niektórych z nich za nadętych, a nawet nieco lekkomyślnych, z ich corvettami, austinami-healyami i plotkami o pozamałżeńskich romansach, wybaczano im te słabości. Byli przecież amerykańskimi chłopcami z krwi i kości. Dobrze znane stały się także ich żony, które musiały być dopasowane do innej, równie znajomej formy. „Life” prezentował je na pozowanych zdjęciach, na których z uwagą słuchały opowieści mężów o szkoleniu w kapsule, dotrzymywały im towarzystwa, gdy oni odrabiali swoje astronautyczne zadania domowe, albo uczęszczające na kursy golfa, żeby móc grać z mężami. Te zdjęcia przekazywały wiadomość o tym, że kobiety zawsze przyglądały się mężom, czekały na nich, pomagały im i uczyły się od nich. Podpis pod zdjęciem w „Life” doskonale oddawał oczekiwania społeczne względem pasywnej roli kobiet, a konkretnie trzech żon astronautów, nakładających na twarz maseczki „dla zabicia czasu”11.

Gdy w 1960 roku na prezydenta został wybrany John F. Kennedy, wielu patrzyło na nowego szefa jak na kolejnego pełnego wigoru człowieka czynu, który mógł sprawić, że kraj wyprzedzi Rosjan i stanie się przewodnią siłą w kosmosie. Kennedy wiedział, że musi posprzątać w NASA, wprowadzić własnego administratora i ustanowić nowe priorytety. Dyrektor NASA mianowany przez Eisenhowera, T. Keith Glennan, złożył już rezygnację, zmęczony nieustannym zapewnianiem Amerykanów, że Stany Zjednoczone robią wszystko, co mogą, aby pokonać Związek Radziecki. Krytycyzm nieudolności NASA w dziedzinie startów rakiet powoli zmieniał się w kpinę. Tak wiele rakiet wybuchło na wyrzutni, że nadano im sarkastyczne nazwy. Navajo zmieniło się w „Nie latają”. Pociski Snark, które często kończyły w falach Atlantyku, były przyczyną „osnarkania wód”. Pewien stary kawał z przylądka Canaveral był szczególnie kąśliwy. Brzmiał tak: „Czy wiesz, jak dzieci na przylądku Canaveral uczą się liczyć? Pięć, cztery, trzy, dwa, jeden, a niech to diabli!”. Nawet sami astronauci mieli powody, aby wątpić w kompetencje agencji. John Glenn nigdy nie zapomniał wiosennej nocy z 1959 roku, gdy NASA przywiozła nowo wybraną grupę astronautów na przylądek, aby po raz pierwszy zaprezentować im start rakiety Atlas. Cała siódemka patrzyła na wieżę podtrzymującą pocisk. Odliczanie doszło do zera, silniki buchnęły ogniem, rakieta uniosła się, a następnie eksplodowała. Gdy szczątki spadały do oceanu, oni stali bez ruchu, w pełni świadomi ryzyka, które wkrótce będą mieli podjąć. Długą ciszę przerwał dopiero Alan Shepard, siląc się na czarny humor.

– Cóż, cieszę się, że tej się pozbyli – stwierdził12.

John F. Kennedy wiedział, że dowcipy o niekompetencji NASA muszą się skończyć. Musiał znaleźć dla agencji energicznego lidera, który potrafiłby odwrócić nieprzychylne wiatry i dać krajowi nadzieję, że Stany Zjednoczone są w stanie pokonać Rosjan w kosmosie. Potrzebował także kogoś, kto poradzi sobie z przeciągającymi się problemami administracyjnymi w NASA – bitwami między naukowcami, politykami i wojskiem o kontrolę nad agencją i o pierwszeństwo poszczególnych misji. Ekipa Kennedy’ego nie mogła jednak znaleźć odpowiedniego człowieka, który chciałby się podjąć tego zadania. Odrzucili kilkanaście osób z listy kandydatów, aż w końcu przewodniczący senackiej komisji do spraw kosmicznych zasugerował Jamesa Webba z Oklahomy13. Webb był znany jako skuteczny administrator jeszcze z czasów prezydentury Harry’ego Trumana – był szefem Biura Budżetowego, a później podsekretarzem stanu. Gdy opuścił Waszyngton i przeniósł się na zachód, gdzie podjął pracę w przemyśle naftowym, zaangażował się w wiele ogólnokrajowych działań propagujących naukę i przyciągających do Oklahomy branżę lotniczą i kosmiczną. Nakłaniał władze stanowe, aby patrzyły w przyszłość i rozwijały Oklahomę, stawiając na lotnictwo i kosmos, zamiast kurczowego trzymania się kowbojskiej przeszłości14. Kennedy’emu się to spodobało.

W deszczowe styczniowe popołudnie, kilka dni po zaprzysiężeniu Kennedy’ego na prezydenta, Jerrie Cobb siedziała obok Jamesa Webba w Izbie Handlowej Oklahoma City na uroczystym lunchu zorganizowanym na cześć liderów przemysłu lotniczego i kosmicznego15. Patrząc na jej spokój, nie można było podejrzewać, że ma w zanadrzu tajemnicę. Po przypadkowym spotkaniu z doktorem Lovelace’em i generałem Flickingerem, zaledwie kilka miesięcy po konferencji prasowej, na której przedstawiono Oryginalną Siódemkę, Cobb została dopuszczona do testów w Lovelace Foundation. Lovelace i Flickinger dostali swoją wyjątkową kobietę pilota. Gdy później, na konferencji w Sztokholmie, Lovelace przedstawił niezwykłe wyniki, które osiągnęła Cobb, dziennikarze zaczęli w środku nocy wydzwaniać do jej rodziców, próbując namierzyć tę małomówną kobietę, którą media natychmiast ochrzciły mianem „pierwszej amerykańskiej astronautki”. Ostatni rok Cobb był pełen zamętu, a teraz otrzymała nowe zadanie. Doktor Lovelace zaczął właśnie testy dwunastu kolejnych kobiet pilotów, a ona pomagała mu w selekcji. Pierwsza kandydatka dotarła już do Lovelace Foundation w Albuquerque, a na wiosnę i latem miały przyjechać kolejne. Wszystkie je zobowiązano do zachowania tajemnicy, ale Cobb znała ich tożsamość i uważała je za wyjątkowych pilotów i idealne osoby do testów. Była tam para bliźniaczek z Kalifornii, Jan i Marion Dietrich, młodziutka, dwudziestodwuletnia Mary „Wally” Wallace Funk z Taos w Nowym Meksyku, właścicielka firmy lotniczej z Michigan Bernice „B” Steadman, oficer rezerwy sił powietrznych z Akron Jean Hixson, instruktorka lotnicza z Georgii Myrtle Cagle, inżynier z Kansas City Sarah Gorelick, pilot biznesowy z Houston Rhea Hurrle, pilot służby leśnej z Chicago Irene Leverton, instruktorka lotnicza z Uniwersytetu Oklahomy Gene Nora Stumbough, wygadana wyścigowa pilot z Dallas Geraldine „Jerri” Sloan i żona senatora z Michigan Jane „Janey” Hart16.

Rozmawiając niewinnie z Jamesem Webbem przy zastawionym stole, Jerrie Cobb miała nadzieję, że nie zapyta jej o testy w Nowym Meksyku. Poprzedniego dnia „The New York Times” wydrukował krótki artykuł o dwunastu anonimowych kobietach, które przechodzą testy na astronautki. Cobb nie chciała odpowiadać na żadne pytania o ich tożsamość ani o jakiekolwiek inne szczegóły, które trafiłyby do jakiejś gazety17. Jednak Webb nie miał tyle czasu na rozmowę, ile się spodziewała. Gdy zaczęto sprzątać naczynia, do Webba zadzwonił doradca naukowy prezydenta Kennedy’ego. Webb opuścił podium, wyszedł z sali i odebrał połączenie. To, co usłyszał, zaskoczyło go. Kennedy potrzebował go natychmiast w Waszyngtonie. Chciał wraz z wiceprezydentem Lyndonem Johnsonem przedstawić mu propozycję stanowiska szefa NASA. Webbowi to schlebiało, ale zachował rezerwę, uważając, że do tego zadania lepiej nadawałby się naukowiec. Biały Dom naciskał i Webb w końcu zgodził się wieczorem polecieć do stolicy. Rozłączył się i powrócił na miejsce do Jerrie Cobb. Zajadając deser, oboje starali się nie zdradzić swoich kosmicznych tajemnic18.

Po spotkaniu z Johnsonem i Kennedym James Webb, ku własnemu zaskoczeniu, zmienił pierwotne zdanie co do proponowanej mu funkcji.

– Nigdy nie odmówiłem żadnemu prezydentowi – stwierdził19. Gdy tylko Webb się zgodził, Kennedy odesłał go do swojego sekretarza prasowego, a sam zniknął, aby przygotować swoje pierwsze orędzie o stanie państwa, które miał wygłosić tego wieczora. Stojąc przed akredytowanymi przy Białym Domu dziennikarzami, nieco onieśmielony tempem wydarzeń, Webb powitał ich jako nominowany przez prezydenta Kennedy’ego administrator NASA. Gdy tylko zdołał dostać się do telefonu, zadzwonił do żony, żeby przekazać jej tę wiadomość. Powiedziała mu, że właśnie usłyszała o tym w radiu20.

Tego wieczora, po zaledwie dziesięciu dniach swojej prezydentury, Kennedy wygłosił orędzie o stanie państwa. Dla młodego prezydenta była to okazja do odcięcia się od poprzedniej administracji, zapowiedzenia śmiałych kroków i wkroczenia na nowe obszary. Przyznał, że to, czego dowiedział się przez ostatnie półtora tygodnia, było „oszałamiające” i dawało narodowi powody zarówno do optymizmu, jak i do zmartwienia. Podkreślił, że gospodarka, obrona, a nawet eksploracja kosmosu wymagały podjęcia agresywnych działań. Mówił, że chociaż Stany Zjednoczone wyprzedzały Sowietów w badaniach naukowych Układu Słonecznego, to Rosjanie byli o wiele dalej w budowie potężnych rakiet zdolnych do wyniesienia człowieka na orbitę. Dla uważnych słuchaczy informacje Kennedy’ego o programie kosmicznym nie stanowiły powodu do nadmiernego entuzjazmu. Czołowa rola w badaniach kosmosu nie była nawet w połowie tak ekscytująca, jak plan wysłania człowieka na orbitę. To było jak przyznanie się, że Stany Zjednoczone są na etapie pisania równań na tablicy, podczas gdy Sowieci w praktyce odliczają do startu21.

Rosja miała wystrzelić załogową kapsułę jeszcze wcześniej, niż wyobrażał sobie Kennedy. Dwunastego kwietnia 1961 roku na Kapitolu telefony rozdzwoniły się o trzeciej nad ranem, przekazując wieści z Rosji o tym, że major Jurij Gagarin okrążył Ziemię. Gdy dziennikarze zaczęli domagać się komentarza z NASA, zadzwonili do „głosu kontroli misji Mercury” – Johna „Shorty’ego” Powersa – i stwierdzili, że ten śpi w najlepsze.

– Wszyscy tutaj zaspaliśmy – wyznał22. Generał Flickinger akurat uczestniczył w konferencji prasowej na przylądku Canaveral, gdy wręczono mu kartkę z notatką.

– Wynieśli człowieka na orbitę – cicho powiedział do grupy dziennikarzy23. W ciągu kilku godzin miesiąc miodowy prezydenta Kennedy’ego z Kongresem gwałtownie się skończył. Ludzie domagali się odpowiedzi. James G. Fulton, członek Izby Reprezentantów z Pensylwanii, twierdził, że starania Stanów Zjednoczonych na rzecz wysłania człowieka w kosmos są niewystarczające.

– Jestem już solidnie zmęczony podejściem Mother Hubbard „zakasywania rękawów, gdy Rosjanie coś zrobili” – mówił. – Wystarczyłoby popracować trochę po godzinach i posiedzieć nocami nad kilkoma programami, zamiast wychodzić z biura o siedemnastej. Wydaje mi się, że Stany Zjednoczone stać na taki wydatek i opłacenie nadgodzin24.

Rozdrażnienie Fultona przemawiało do wielu Amerykanów – przyszedł czas wziąć się do roboty.

Kilka godzin później prezydent Kennedy zorganizował konferencję prasową i dziennikarze od razu zapytali go, czy Stany Zjednoczone są w stanie dogonić Rosjan, a może nawet prześcignąć ich w kosmicznym wyścigu. Zacisnął dłoń w pięść i dwukrotnie uderzył w mównicę, aby zapewnić, że wszyscy – być może najbardziej on sam – zrozumieją, jak się rzeczy mają.

– Zanim sytuacja się polepszy, możemy otrzymać jeszcze gorsze wiadomości i nadgonienie zajmie nam nieco czasu. Mam jednak nadzieję, że uda nam się wyznaczyć kilka obszarów, w których możemy być pierwsi i które być może przyniosą ludzkości bardziej długotrwałe korzyści. Jak na razie jednak jesteśmy z tyłu. – Prezydent przełożył leżące przed nim kartki, zawahał się i podsumował: – Nie uważam, że pierwszy człowiek w kosmosie jest symptomem osłabienia wolnego świata25.

Tego wieczora telewizja CBS przerwała nadawanie zaplanowanego serialu Malibu Run, zamiast tego emitując godzinny program specjalny poświęcony wydarzeniom dnia. Na początku spiker stwierdził, że sowiecki wyczyn zapisze się jako jedno z największych osiągnięć ludzkości. „Dzieci, które dzisiaj rodzą się w Związku Radzieckim, będą nosić imię Jurij – dodał. – W Moskwie, jeśli nosisz nazwisko Gagarin, wszyscy chcą postawić ci drinka, bo wszyscy Sowieci świętują”. Radziecki przywódca Nikita Chruszczow zakpił z Zachodu, mówiąc: „Niech kraje kapitalistyczne spróbują nas teraz dogonić”. Ton niekończących się wywiadów z amerykańskimi naukowcami, politykami i urzędnikami z NASA był defensywny, a ich optymizm mało przekonujący. James Webb wydawał się przyparty do muru. Opatulony płaszczem chroniącym go przed chłodem wczesnej wiosny, próbował zminimalizować szkody, które ponosił amerykański honor:

– To, co wydarzyło się zeszłej nocy, to wynik wieloletniej pracy. Spodziewamy się własnego lotu orbitalnego przed końcem tego roku.

Senator, który towarzyszył Webbowi podczas wywiadu, patrzył w ziemię i beznamiętnie stwierdził:

– Jesteśmy do tyłu o jakieś dziewięć miesięcy, do roku.

Jeden z dziennikarzy zapytał, czy skoro Rosjanie pierwsi wynieśli człowieka na orbitę, to Program Mercury zostanie przerwany.

– To tak, jakby stwierdzić, że Chevrolet nie powinien produkować samochodów, bo Henry Ford zrobił to pierwszy – zaprotestował John Glenn. Niezależnie jednak od tego, jak bardzo chciano tłumaczyć sobie lot Gagarina, Stany Zjednoczone nie zdołały pierwsze wysłać człowieka w kosmos. Ameryka przegrywała z Sowietami26.

John Kennedy miał niecały tydzień na to, żeby skupić swoją uwagę na NASA. Przeszkodziła w tym sytuacja międzynarodowa. Pięć dni po starcie Gagarina uzbrojony kontyngent kubańskich emigrantów wylądował na południowym wybrzeżu Kuby, w Zatoce Świń. Ponad tysiąc wyszkolonych przez CIA i uzbrojonych przez amerykański rząd rebeliantów ruszyło w głąb lądu z zamiarem obalenia komunistycznego reżimu i pozbawienia Fidela Castro władzy. Armia kubańska szybko odparła powstańców, niemal setkę z nich zabijając, a resztę zmuszając do wyjścia z mokradeł z rękoma w górze. W Europie i Ameryce Południowej zaaranżowano antyamerykańskie demonstracje. Ostra krytyka spotkała prezydenta Kennedy’ego, wydarzenia te postrzegano bowiem jako źle zaplanowaną inwazję, bez odpowiedniego wsparcia lotniczego. Inni potępiali go w ogóle za zatwierdzenie tej misji. Taka upokarzająca porażka wkrótce po rozpoczęciu urzędowania nowej administracji była dla Kennedy’ego i jego ludzi poważnym ciosem. Trzeba było poprawić nastroje, żeby opinia publiczna odzyskała wiarę i w prezydenta, i w swój kraj. Pokonany, sfrustrowany, zły i zawstydzony Kennedy wysłał następnego dnia wiadomość do wiceprezydenta Johnsona, pytając go, czy NASA jest w stanie osiągnąć coś znaczącego w kosmosie. Pytał: „Czy pracujemy dwadzieścia cztery godziny na dobę nad obecnymi programami? Jeśli nie, to dlaczego? Czy mamy jakiś inny program kosmiczny, który mógłby pozwolić nam osiągnąć coś wyjątkowego i w którym moglibyśmy być górą?”27.

Zanim jednak Stany Zjednoczone mogły wygrać kosmiczny wyścig, najpierw musiały nadrobić zaległości. Piątego maja 1961 roku o dziewiątej trzydzieści cztery rano Alan Shepard wystartował z wyrzutni numer pięć, stając się pierwszym Amerykaninem w kosmosie. Czerwony blask rakiety Freedom 7 rozświetlił rząd okien betonowego baraku, w którym w napięciu oczekiwali inżynierowie. Gdy grunt zatrząsł się pod ich nogami, wszyscy naraz westchnęli z ulgą. Przynajmniej rakieta okazała się wystarczająco mocna, aby oderwać Sheparda od ziemiIV. I chociaż jego lot był jedynie lotem suborbitalnym i trwał zaledwie piętnaście minut, w końcu pozwolił Amerykanom dotrzeć w kosmos. Odprężony James Webb wygłosił tego dnia przemowę, której pragnął i w której chwalił NASA za udany start. Nie musiał użyć żadnej z dwóch dodatkowych przygotowanych przemów: jednej, informującej świat o tym, że Shepard katapultował się z powodu usterki, i tej drugiej, gorszej, w której ogłosiłby, że Shepard zginął29.

Jerrie Cobb chciała uczestniczyć w starcie Sheparda, ale była akurat w Nowym Jorku z prelekcją dla Stowarzyszenia Pisarzy Lotniczych i Kosmicznych. Po artykule w „The New York Timesie” zaczęły pojawiać się inne doniesienia o testach kobiet pilotów w Albuquerque. Cobb zaczęła opowiadać o swoich egzaminach astronautycznych sprzed ponad roku. W wystąpieniu podkreśliła zalety niskiej masy ciała astronautek w porównaniu z astronautami i opisała program testów z kobietami, który był wówczas realizowany w Nowym Meksyku.

– Te kobiety to ochotniczki – powiedziała – i rząd nie ponosi kosztów ich szkolenia do roli przyszłych astronautek.

Jerrie Cobb uważnie dobierała słowa, aby nie zdyskredytować odwagi lub umiejętności istniejącego męskiego korpusu astronautów, jednak uważała za istotne podkreślić, że kobiet nie dopuszczono do lotów w kosmos, ponieważ nie pozwalano im być także doświadczalnymi pilotami wojskowymi.

– Nie widzę powodów, dla których nie można byłoby skorzystać z pilotów cywilnych – twierdziła – tym samym nie odciągając pilotów wojskowych od ich ważnych zadań na rzecz naszego systemu obronności.

Jerrie Cobb coraz wyraźniej mówiła o własnym pragnieniu zostania astronautką i dołączenia do Sheparda w kosmicznym wyścigu.

– Rosja wysłała na orbitę pierwszego człowieka – powiedziała – ale teraz Stany Zjednoczone mają niepowtarzalną szansę, by wysłać w kosmos pierwszą kobietę. Widzicie tu tę, która chętnie jutro poleciałaby tym redstonem30.

Później tego samego dnia, podczas konferencji prasowej prezydent Kennedy stwierdził, że misja Sheparda dowiodła, że kraj powinien „podwoić wysiłki” w kosmosie31. W swoim biurze wiceprezydent Lyndon Johnson pospiesznie kończył przygotowania do wyjazdu do południowo-wschodniej Azji, gdzie miał ocenić skalę przyszłej amerykańskiej pomocy dla Sajgonu. Miał jeszcze kilka zadań do wykonania przed wyruszeniem do Wietnamu, w tym udzielenie prezydentowi odpowiedzi dotyczącej amerykańskich wysiłków w kosmosie. Johnson wysłał rozporządzenie do NASA i do Departamentu Obrony i poprosił obie instytucje o dostarczenie w ciągu trzech dni ich raportów dotyczących krajowych priorytetów w kosmosie32. Pierwszy lot załogowy przyniósł satysfakcję i ulgę, ale Johnson musiał wiedzieć, czy NASA będzie w stanie wkrótce prześcignąć Rosjan.

Publiczna reakcja na lot Sheparda była niesamowita. Ludzie ustawili się wzdłuż Pennsylvania Avenue, aby spojrzeć na niego i sześciu pozostałych astronautów, gdy kilka dni później jechali kabrioletami na Kapitol. Kennedy dobrze zapamiętał tę sympatię narodu. Zmagając się z walkami na tle rasowym, które w Alabamie toczyli ze sobą Jeźdźcy Wolności i segregacjoniści, oraz z kryzysem politycznym narastającym w Laosie, Kennedy wiedział, że zarówno jego administracja, jak i cały kraj potrzebują świeżego i budującego jedność wyraźnego celu.

W ten weekend James Webb i jego zespół NASA pracowali do trzeciej rano, definiując kosmiczne priorytety, a następnie przesłali tajną notatkę do sekretarza obrony Roberta McNamary, prosząc go o podpis i przekazanie jej wiceprezydentowi Johnsonowi. W raporcie napisano:

„To człowiek w kosmosie, a nie sama maszyna rozbudza wyobraźnię całego świata. Niezwykłe osiągnięcia w kosmosie symbolizują więc siłę technologii i zdolności organizacyjne danego kraju […]. Nasze osiągnięcia stanowią istotny element w międzynarodowym współzawodnictwie między systemem sowieckim i naszym”33.

Notatka zawierała także szczegółowe cele Programu Apollo, zakładającego lądowanie człowieka na Księżycu. Po południu tego samego dnia, którego Shepard przejechał triumfalnie przez Waszyngton, Kennedy podjął decyzję34. Znalazł wyścig kosmiczny godny walki o zwycięstwo.

Dwudziestego piątego maja John Kennedy przedstawił licznie zgromadzonym członkom połączonych izb Kongresu to, co uznał za „pilne narodowe potrzeby”. Prezydent uśmiechnął się szeroko i pewnie rozpoczął:

– Wyjątkowe czasy wymagają zmierzenia się z wyjątkowymi wyzwaniami.

Robert McNamara siedział obok prokuratora generalnego Roberta Kennedy’ego w pierwszym rzędzie i słuchał, jak prezydent mówi o potrzebie lepszej obrony przed możliwym, sowieckim atakiem nuklearnym. Według prezydenta, schrony atomowe „miały chronić ludzi przed materiałem radioaktywnym”. Następnie spojrzał na zgromadzonych przed nim senatorów i kongresmanów – pięciuset osiemnastu mężczyzn i dziewiętnaście kobiet – i opowiedział o swoich celach w kosmosie.

– Przyszedł czas na nowe wielkie amerykańskie przedsięwzięcie – powiedział. Kraj nigdy dotąd nie sformułował konkretnych długoterminowych celów w kosmosie i musi wykonać wielki skok na oczach całego świata. Prosząc o wsparcie ze strony narodu, prezydent zwracał się do „wszystkich naukowców, inżynierów, serwisantów, wszystkich techników, podwykonawców i urzędników państwowych, aby dali słowo, że ten kraj ruszy do przodu pełną parą i w duchu wolności, w tej ekscytującej kosmicznej przygodzie”.

Podsumowując, wygłosił swoje śmiałe historyczne wyzwanie, które usłyszał cały świat:

– Jestem przekonany, że nasz naród powinien postawić sobie za cel, aby do końca tego dziesięciolecia umieścić człowieka na Księżycu i sprowadzić go bezpiecznie z powrotem na Ziemię. Żaden inny projekt kosmiczny nie będzie bardziej ekscytujący, nie wywrze na ludzkości większego wrażenia i nie będzie ważniejszy dla dalszej eksploracji kosmosu, żaden też nie okaże się tak trudny ani tak kosztowny35.

James Webb otrzymał od prezydenta rozkaz: NASA leci na Księżyc. Jerrie Cobb i pozostałe kobiety z Trzynastki Mercury zastanawiały się, czy polecą gdziekolwiek.

I Nazwa nadana Oklahomie oznacza „stan niecierpliwych” i odnosi się do osadników, którzy licznie zasiedlali nowe tereny przed wyznaczonym przez władze terminem [przyp. tłum.].

II Jakiś czas później wykryto usterkę mechaniczną w barografie, który Cobb otrzymała od urzędu, i musiała powtórzyć swój lot. W 1960 roku ponownie podeszła do bicia tego samego rekordu wysokości i tym razem barograf zarejestrował jeszcze wyższy pułap, niż osiągnięty w 1957 roku – 37 010 stóp, czyli 11 280 metrów [Jeśli nie oznaczono inaczej, wszystkie przypisy dolne pochodzą od autorki].

III Paul Dickson w książce Sputnik: The Shock of the Century (Sputnik. Szok stulecia) twierdzi, że Dwight Eisenhower był znacznie bardziej świadomy konsekwencji wystrzelenia Sputnika, niż początkowo sądzono. Dickson utrzymuje, że dla Eisenhowera Sputnik był uzasadnieniem koncepcji „wolnego kosmosu”, otwierającej Stanom Zjednoczonym drogę do stworzenia satelitów szpiegowskich obserwujących rozwój radzieckiego programu rakietowego.

IV Wśród inżynierów, którzy mieli nadzieję na obecność tego ranka w baraku, była Joan Fencl Bowski z McDonnell Aircraft z Saint Louis, firmy, która zaprojektowała kapsułę kosmiczną Mercury. Miała w ręku przepustkę NASA i zgodę bezpośredniego przełożonego. Jednak otrzymała wiadomość od wiceprezesa firmy McDonnell, Waltera Burke’a, który zabraniał jej wyjazdu. Wprawdzie ani Bowski, ani jej koledzy nie złożyli żadnego protestu w tej sprawie (współpracownicy powiedzieli jej, że dyskusja z wiceprezesem byłaby źle postrzegana), ale dowiedziała się później, że powodem odmowy był brak damskiej toalety w placówce NASA. „To było strasznie głupie – powiedziała Bowski. – Byłam wściekła, zniechęcona i całkowicie rozbita. To była pierwsza załogowa kapsuła kosmiczna i chciałam uczestniczyć w tych pracach do końca. Kochałam tę pracę”. Gdy Shepard startował, Bowski była w Saint Louis i pracowała nad nowym zadaniem. Chociaż była zawiedziona, że pozbawiono ją emocji na przylądku Canaveral, wiedziała, że nikt nie mógł podważyć jej wkładu w to historyczne wydarzenie, chociaż zapewne miał on zostać zapomniany. „Praca nad rakietą systemu ucieczki była moim dziełem” – podkreśliła z dumą28.

Rozdział 2

Szykując się do skoku

Nie dziwi fakt, że Jerrie Cobb została pilotem. Wystarczy spędzić godzinę w Oklahomie, żeby zrozumieć, że tutaj wszystko lata. Przykładowo autostrada numer trzydzieści pięć, biegnąca z północy na południe i łącząca Oklahoma City z Ponca City, gdzie mieszkali rodzice Cobb: znaki drogowe chwieją się na słupkach w tył i w przód, wyrzucane z pick-upów papierki po batonach gnają wzdłuż pobocza, a jastrzębie, nieruchome, jakby były namalowane, szybują w górze po nieboskłonie. W Oklahomie wszystko, co nie jest uwiązane, prędzej czy później zostanie poderwane i rzucone w powietrzny przestwór.

Jerrie Cobb była w ruchu niemal przez całe swoje dzieciństwo. Kilka tygodni po jej urodzeniu w Norman w Oklahomie cała rodzina – William Harvey Cobb i Helena Stone Cobb oraz jej starsza siostra – przenieśli się do Waszyngtonu, gdzie dziadek ze strony matki sprawował urząd republikańskiego kongresmana. Ulysses Stevens Stone zarobił i stracił bardzo dużo pieniędzy w Oklahomie. Pracował w przemyśle naftowym, nieruchomościach, sektorze bankowym, a nawet w produkcji karmelizowanego popcornu. Stanowił uosobienie sukcesu i upadku, typowego dla tego stanu. Gdy nie został wybrany ponownie, wraz z rodziną wrócił do Oklahomy, gdzie William Harvey Cobb pracował jako sprzedawca samochodów. Kilka lat później Europę zalała fala nazistowskich wojsk i zmobilizowano jednostkę Gwardii Narodowej, w której służył William Harvey. Rodzina przeniosła się do bazy Korpusu Sił Powietrznych Armii Stanów Zjednoczonych w Wichita Falls w Teksasie, a następnie do Denver, aby po zakończeniu wojny wrócić do Oklahomy. Helena Stone Cobb cieszyła się z powrotu do korzeni. Oboje z mężem byli absolwentami Uniwersytetu Oklahomy, a ona miała szczególny sentyment do studenckiego stowarzyszenia Gamma Phi Beta. Ktoś z odwiedzających Cobbów wspominał sposób, w jaki pani Cobb identyfikowała kobiety: „Ach, pamiętasz Sally, należała do Kappa Kappa Gamma”. Albo: „To jest Jane, należała do Kappa Alpha Theta”. Wydawało się, że jakiekolwiek inne życiowe osiągnięcia tych kobiet były dla Heleny mniej ważne niż ich przynależność do stowarzyszenia1. Z pewnością młodsza córka odczuła na własnej skórze osąd matki. „Matka kochała mnie, ale nigdy tak naprawdę nie rozumiała” – wspominała później Jerrie Cobb2. Helenę Cobb zadziwiał przede wszystkim fakt, że córka wraz z ojcem spędzała długie godziny, remontując stary dwumiejscowy samolot Waco, który William Harvey kupił w Wichita Falls3. Niezależnie zresztą od tego, gdzie się znajdowali, Jerrie Cobb wydawała się kroczyć śladami ojca. Starsza siostra Jerrie, Carolyn, uważała, że ich ojciec chciał mieć syna. Według niej: „Jerrie zajęła jego miejsce”4.

Przebywanie w pobliżu lotnisk od najwcześniejszych lat miało wielki wpływ na młodą Jerrie Cobb. Podobnie jak dorastanie w nowym środowisku i często wśród obcych ludzi. Cobb radziła sobie z rolą outsiderki, przyjmując dwie strategie: nie odzywając się i trzymając się na uboczu. Gdy na wczesnym etapie rozwoju ujawniła się u niej wada wymowy, przez którą bełkotała, poczuła się inna i wyśmiewana. Później w autobiografii nazywała te dziecięce problemy z mową „bolesnymi”5. Nie angażowała się w naukę i preferowała przebywanie na świeżym powietrzu oraz aktywność fizyczną. Potrafiła tygodniami wagarować. Gdy William Harvey Cobb odkrył, że córka ucieka z lekcji, wsadził ją do samochodu i zabrał z Denver do Parku Narodowego Rocky Mountain na poważną rozmowę. Wiedział, że lepiej do niej dotrze, gdy będą przebywać w otoczeniu drzew i spokojnej natury. Tak czy inaczej, radził sobie z Jerrie lepiej niż jego żona. Przekonał dziewczynkę, że bez szkoły nie czeka jej żadna przyszłość. Niechętnie wróciła do nauki, z mocnym przekonaniem co do trzech kwestii: szkoła nie była fajna, mówienie było gorsze, a najlepsza zabawa była w samotności6.

William Harvey Cobb nie przebierał słowach, rozmawiając z córką o jej planach na przyszłość. Jerrie wiedziała, co lubi i co chce robić w życiu. Chciała pilotować samoloty. Gdy William Harvey Cobb uruchomił starego Waco, zabrał ją na przejażdżkę. Dla dwunastoletniej Jerrie odkrycie latania było jak znalezienie domu. Ojciec w goglach z przodu, ona na poduszkach na tylnym fotelu – latali na trzysta metrów. Tam William Harvey podnosił obie ręce do góry, dając jej znak, że maszyna jest jej. Jerrie chwytała za drążek przed sobą i poruszała nim do przodu, do tyłu, w lewo i w prawo. Była zachwycona tym, jak Waco reagował na każdy jej ruch, i uwielbiała pewność siebie, jaką dawało jej latanie7.

Gdy rodzina przeprowadziła się z Denver do Oklahoma City, Jerrie była w trzeciej klasie w liceum Classen. Jak prawie wszędzie w Oklahoma City, wszystko w tej szkole kręciło się wokół ery kosmicznej. Zespoły sportowe nosiły nazwę „Komety”. Album szkolny nazywał się „Orbita”. Przy pobliskiej Route 66 futurystyczny architekt Richard Buckminster Fuller zaprojektował kopułę geodezyjną dla Bank of Tomorrow. W szkole Cobb znalazła bratnią duszę w osobie certyfikowanego instruktora latania. J.H. Conger – nauczyciel matematyki, a zarazem trener futbolu w liceum Classen – uczył się pilotażu pod kierunkiem słynnego lotnika Wileya Posta. Na długo zanim odbył swój pierwszy samotny lot dookoła świata, Post był chłopakiem z farmy z Oklahomy, dającym lekcje latania w samolotach, które Conger nazywał „starymi gratami, do których bałby się dzisiaj wsiąść”8. Pod kierunkiem Congera Cobb nauczyła się latać należącym do szkoły samolotem Aeronca. Odbyła samodzielny lot w swoje szesnaste urodziny. Nocami i w weekendy pracowała, aby zarobić na kolejne lekcje i w siedemnaste urodziny zdobyła prywatną licencję pilota. Gdy skończyła osiemnaście lat, miała już licencję komercyjną. Kończąc Classen, myślała tylko o zakupie samolotu i zarabianiu jako pilot. Miała nawet plan9.