Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Medytacja to coś więcej niż formalna praktyka siedzenia w bezruchu – to prowadząca poza poduszkę medytacyjną droga do budowania podstaw współczucia, świadomości i kreatywności we wszystkich aspektach życia.
W ramach tych klasycznych już nauk, posługując się przystępnym i barwnym językiem, Trungpa Rinpocze ukazuje sześć „aktywności” związanych z medytacją w działaniu:
szczodrość, dyscyplinę, cierpliwość, energię, klarowność i mądrość.
Poprzez proste i bezpośrednie doświadczenie każdy może osiągnąć autentyczną mądrość – zdolność do jasnego postrzegania sytuacji i radzenia sobie z nimi w umiejętny sposób.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 106
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Medytacja w działaniu była pierwszą przeczytaną przeze mnie książką na temat medytacji w praktyce buddyjskiej. Był rok 1969, właśnie ukończyłem studia w Boulder i otrzymałem stanowisko wykładowcy rzeźby na University of Colorado w Denver. Moja żona Basia (Judith Prien) i ja wraz z naszymi dwiema małymi córkami zamieszkaliśmy w wiejskiej, ale przytulnej chacie w Górach Skalistych na zachód od Boulder.
Wykładowca rzeźby, którego zastąpiłem na uniwersytecie, wspomniał mi o małej książeczce, którą dostał od kolegi. Tematem była medytacja buddyjska, a autorem – tybetański lama, więc czy miałbym może ochotę zerknąć? Owszem, zdecydowanie chciałem przeczytać książkę tybetańskiego lamy, właściwie bez względu na jej treść. Basia i ja, a także kilka osób, z którymi łączyły nas bliskie relacje, od pewnego czasu poszukiwaliśmy autentycznej ścieżki duchowej i czytaliśmy różne dostępne książki. Jak dotąd jednak nic do nas nie przemawiało.
Wspomniany egzemplarz Medytacji w działaniu Chögyama Trungpy Rinpocze odebrałem z pewnym przejęciem i natychmiast zagłębiłem się w treści, a potem nawet zorganizowałem „odosobnienie”, aby naukom autora poświęcić całą należną im uwagę. Lektura wprawiła mnie w zdumienie i w pewnym sensie podkopała moje wyobrażenie o tym, czym jest autentyczna ścieżka medytacyjna. Wbrew moim oczekiwaniom Trungpa Rinpocze – bo taki właśnie tytuł honorowy noszą lamowie, co znaczy „drogocenny” – nie stosował kategorii religijnych. Wprost przeciwnie, do opisu tego, czym dokładnie jest medytacja, wykorzystał język codzienny i zwykłe ludzkie doświadczenia – przedstawiał proste otwarcie się na własną świadomość, dzięki czemu widzimy rzeczy takimi, jakie są. To podstawowa dobroć bycia człowiekiem.
Wciąż rozmyślałem o tych naukach, bo książka i jej autor – tybetański lama – zafascynowali mnie. Niedługo potem ku memu wielkiemu zaskoczeniu dowiedziałem się, że John Visvader i Carl Uso, dwaj profesorowie uniwersyteccy, którzy byli na wykładzie Rinpocze w Kalifornii i przywieźli egzemplarz Medytacji w działaniu będący teraz w moim posiadaniu, zaprosili go do Boulder! Nie otrzymali odpowiedzi, więc napisali ponownie, tym razem załączając widokówkę przedstawiającą Góry Skaliste (sądzili, że być może będą przypominały góry w Tybecie). Oprócz tego uzyskali dla Trungpy Rinpocze roczne stanowisko nauczycielskie na Wydziale Filozofii. Tym razem odpowiedź nadeszła. Tak, Rinpocze przyjedzie do Boulder!
Spotykaliśmy się już wcześniej jako mała grupa, a teraz, wsparci przez kilka osób z ośrodka założonego przez Rinpocze na wschodzie Stanów Zjednoczonych i nazwanego „Tail of the Tiger” (Ogon Tygrysa), zaczęliśmy szukać kwatery dla naszego gościa. Po pewnym czasie wysoko w górach znaleźliśmy dom z kamienia, ze wspaniałym widokiem roztaczającym się z okien. W środku panowały dość spartańskie warunki, ale dołożyliśmy starań, aby wnętrze prezentowało się jak najlepiej – izolację w nieotynkowanych ścianach zakryliśmy drukowanymi tkaninami w lekko hipisowskim stylu młodych poszukiwaczy przygód, którzy w owym okresie osiedlali się w górach Kolorado.
Wkrótce potem przybył Rinpocze. Zawieźliśmy go z lotniska w Denver do domu w górach (mieliśmy auto, dość wiekowego jasnoniebieskiego volkswagena garbusa, którego wypożyczyłem do dyspozycji Rinpocze). Nazajutrz wieczorem Basia i ja ruszyliśmy z ośnieżonej góry, rozświetlonej przez piękny księżyc, i dalej cichymi, krętymi drogami pośród krajobrazu jak z baśni na szczyt drugiej góry, gdzie znajdowała się nieduża kwatera Rinpocze. Stał na zewnątrz, gdy z mroku wyłowiło go światło naszych reflektorów, ale zanim dojechaliśmy na miejsce, wszedł do środka, wyraźnie utykając (pamiątka po wypadku samochodowym w Szkocji).
Ruszyliśmy jego śladem i wprowadzeni przez asystenta przywitaliśmy Rinpocze kwiatami i kilkoma podarunkami. Przedstawiliśmy się i porozmawialiśmy trochę, nie wiedząc właściwie, o czym chciałby mówić ten mistrz medytacji. Rinpocze rozmawiał z nami zwyczajnie, choć nie zdawkowo, swobodnie posługując się angielskim z brytyjskim akcentem. W niedługim czasie zostaliśmy zaproszeni pojedynczo do oddzielnego pokoju, aby odbyć naszą pierwszą „rozmowę kwalifikacyjną”. Rozmowy te okazały się bardzo wnikliwe, każda na swój sposób, jak również bardzo zachęcające… Tak oto rozpoczęło się nasze życie na ścieżce medytacji.
W kolejnych dniach Rinpocze wygłosił serię wykładów i udzielił instrukcji dotyczących praktyki medytacyjnej. Z początku odbywały się małe spotkania, niekiedy organizowane w akademikach studenckich, z czasem zaś w wynajmowanych salach, bo zjawiało się coraz więcej ludzi zainteresowanych medytacją lub po prostu samym Rinpocze. Niektórzy mieli dość romantyczne oczekiwania, sądząc, że będą toczyć dyskusje na temat mgliście zdefiniowanego fajnego, „buddyjskiego” stylu życia. Lecz od samego początku Rinpocze podkreślał wagę praktyki medytacyjnej, udzielał instrukcji i nieustannie zachęcał ludzi do siedzenia. Prowadził niedzielne sesje medytacyjne w salonie większego domu, w którym zamieszkał wkrótce potem, również w górach, ale bliżej miasta.
Rozeszła się wieść o mistrzu tybetańskim osiadłym w Boulder i w efekcie coraz więcej ludzi, z okolicy, ale też z obu wybrzeży Stanów Zjednoczonych, przybywało, aby brać udział w wykładach i programach medytacyjnych prowadzonych przez Rinpocze. To wymagało zorganizowania większej i bardziej stałej przestrzeni. Dlatego założyliśmy ośrodek w mieście. Potencjalni uczniowie przyjeżdżali teraz nawet z Europy i innych regionów świata. Wśród Europejczyków znalazło się trochę Polaków. W naszym nowym ośrodku rozkręciliśmy teraz dużą działalność, nie tylko w rozumieniu praktyki medytacyjnej – uprawialiśmy także różne dyscypliny sztuki i udzielaliśmy stypendiów.
Z pełnym rozmachem zainicjowano też tłumaczenia z tybetańskiego na angielski ważnych tekstów i materiałów do praktyki na co dzień i na odosobnieniach. Polscy uczniowie zapragnęli dołożyć swoją cegiełkę do tej aktywności dharmicznej i postanowili dokonać tłumaczenia Medytacji w działaniu na polski. Poprosili mnie, bym się przyłączył do tej inicjatywy. Zgodziłem się, aczkolwiek nie bez zastrzeżeń, bo choć urodziłem się w Polsce, z powodu okoliczności drugiej wojny światowej wychowałem się z dala od ojczyzny. Zatem mojej znajomości polskiej gramatyki (która słynie z tego, że jest niebywale trudna) i polskiego słownictwa daleko było do poziomu wymaganego w przedsięwzięciu natury literackiej. Czułem jednak, że w tym przypadku mogę polegać na swoich kolegach i ich znajomości mowy ojczystej. Spotkaliśmy się więc z Rinpocze, aby przedstawić mu pomysł i poprosić o pozwolenie na dokonanie przekładu. Wysłuchał wystąpienia moich kolegów i po chwili udzielił nam zgody, a ja miałem wystąpić w roli „doradcy duchowego” w tym projekcie. Później, na osobności, jako że uczniowie ci nie byli zawodowymi tłumaczami ani uczonymi, Trungpa Rinpocze wyraził życzenie, bym dopilnował jakości przekładu. Obiecałem, że dołożę wszelkich starań, by wydany został tekst na odpowiednim poziomie.
Pomimo najlepszych intencji i wielkiego zaangażowania roboczy przekład – co być może przewidział Rinpocze – nie spełnił wymogów. Dowiedziałem się o tym od uczniów w Krakowie po tym, gdy na początku lat siedemdziesiątych, w reakcji na zaproszenie wystosowane przez pewnych ludzi, którzy przeczytali Medytację w działaniu po angielsku, Rinpocze wysłał mnie do Polski, abym nauczał dharmy.
W następnych dziesięcioleciach działalność medytacyjna w Polsce skupiła się bardziej na północy, w Warszawie i Szczecinie. Właśnie w Warszawie podczas jednej z moich nauczycielskich podróży poznałem Roberta Sudóła. Robert tłumaczył wystąpienia buddyjskich nauczycieli, którzy przyjeżdżali do Polski, i był jednym z koordynatorów ośrodka dharmicznego. Wspomniałem mu o przekładzie Medytacji w działaniu, bo jest zawodowym tłumaczem literackim. Wyraził zainteresowanie i obiecał zajrzeć do tekstu. Po pewnym czasie mimo nawału zajęć zaangażował się w dokończenie tego przedsięwzięcia.
W trakcie pracy Robert zorientował się, że jest wiele komplikacji, które należało pokonać, aby przekład mógł się ukazać – znalezienie odpowiedniego wydawcy, prawa autorskie, prawa spadkowe (Rinpocze już nie żył), prawa tłumacza, prawa wydawcy i tym podobne. Czas płynął, ten projekt wielu serc nigdy jednak nie został zarzucony do końca. I teraz doczekał się realizacji. Być może jest tym cenniejszy, że kiełkował bardzo powoli, jak nasiono rzadkiej rośliny, by rozkwitnąć i w pełni ukształtowanej postaci wreszcie objawić się światu. A ja w końcu dotrzymałem złożonej dawno temu obietnicy.
Dziś Medytacja w działaniu nie wydaje się może książką aż tak nowatorską i radykalną jak wtedy, gdy ukazała się po raz pierwszy, ale na zawsze pozostanie tekstem głęboko autentycznym i przeobrażającym czytelnika.
Ludwik C. Turzanski
(emerytowany) profesor nadzwyczajny
University of Colorado
Mangalam
Jest pogodny, upalny letni dzień, a grube gałęzie damarzyków mienią się kwieciem i uginają od ciężkich owoców. To dziki, skalisty krajobraz z wieloma jaskiniami, a najbliższe miasto oddalone jest o ponad sto mil. W niektórych jaskiniach mieszkają jogini o długich splątanych włosach, ubrani tylko w szatę z cienkiej białej bawełny. Jedni siedzą na jelenich skórach i medytują. Inni wykonują różne praktyki, takie jak trwanie w medytacji pośrodku ogniska, co jest dobrze znaną formą ascezy. Jeszcze inni odmawiają mantry lu b recytują święte formuły. Miejsce to tchnie atmosferą spokoju, samotności i ciszy, wydaje się raczej niesamowite. Być może nic się tu nie zmieniło od czasów stworzenia świata. Bezruch i cisza. Nie słychać nawet śpiewu ptaków. W pobliżu płynie wielka rzeka, ale nie ma rybaków. Rzeka jest tak ogromna, że ma chyba co najmniej siedem mil szerokości. Na brzegu asceci wykonują święty rytuał oczyszczenia. Widzimy, jak medytują i kąpią się w rzece. Taka właśnie scena roztaczała się dwa tysiące pięćset lat temu nad rzeką Nairandżana w indyjskiej prowincji Bihar.
Przybywa książę o imieniu Siddhartha. Ma arystokratyczny wygląd; dopiero niedawno zdjął koronę, kolczyki i ozdoby, więc czuje się nagi. Właśnie odesłał swojego konia i ostatniego sługę, a teraz wkłada czystą białą szatę. Rozgląda się dookoła i próbuje naśladować innych ascetów. Chce podążać za ich przykładem, podchodzi więc do jednego z nich i prosi o wskazania dotyczące praktyki medytacyjnej. W pierwszej kolejności wyjaśnia, że jest księciem, ale życie w pałacu straciło dla niego sens. Widział narodziny, śmierć, choroby i starość. Widział mędrca idącego ulicą, który go zainspirował. Oto przykład i sposób życia, które pragnie naśladować. To wszystko jest dla niego nowe i z początku nie może uwierzyć, że to naprawdę się dzieje. Nie może zapomnieć o zbytku i zmysłowych przyjemnościach, którymi raczył się w pałacu i które wciąż zajmują jego myśli. Oto książę Siddhartha, przyszły Budda.
Następnie otrzymuje, być może wbrew swojej woli, wskazania od swojego nowego guru. Przekazywane są mu ascetyczne praktyki rysziego, uczy się też siedzieć ze skrzyżowanymi nogami, przyjmować siedem pozycji jogi oraz stosować ćwiczenia oddechowe. Na początku jest to dla niego tak nowe, że wydaje się zabawą. Rozkoszuje się również poczuciem spełnienia, bo w końcu zdołał na dobre wyrzec się dóbr doczesnych i teraz podąża zwycięską drogą życiową. Pamięć o żonie, dziecku i rodzicach wciąż jest świeża, co z pewnością zakłóca jego jogiczne praktyki, ale wydaje się, że nie zawładnie już jego umysłem. Jogini nie mówią mu nic poza tym, żeby podążał ścieżką ascetycznej praktyki.
Takie były doświadczenia Buddy mniej więcej dwa tysiące pięćset lat temu. Nawet dziś można znaleźć bardzo podobny krajobraz i mieć bardzo podobne przeżycia, gdyby ktoś zdecydował się opuścić swój dom, wyrzec się kąpieli w ciepłej wodzie, zapomnieć o domowej kuchni i komforcie jazdy samochodem lub transportem publicznym, co wciąż bywa wielkim luksusem. Niektórzy z nas mogliby udać się tam samolotem, a więc dotrzeć na miejsce w zaledwie kilka godzin: zanim człowiek się obejrzy, już jest w środku Indii. Inni z zamiłowania do przygody mogliby zdecydować się na podróż autostopem. Taka wędrówka wydawałaby się nierealna, bo byłaby niezmiennie ekscytująca, bez choćby jednej chwili nudy. W końcu docieramy do Indii. Być może pod pewnymi względami jesteśmy zawiedzeni. Widzimy pewne oznaki modernizacji i snobizm klasy wyższej, wykształconych Hindusów, którzy wciąż naśladują Brytyjczyków. Na początku może to irytować, ale jakoś w końcu to akceptujemy i staramy się jak najszybciej opuścić miasto i ruszyć na odludzie. (W tym przypadku może to być tybetański klasztor lub indyjska aśrama). Możemy iść za tym przykładem i mieć takie same przeżycia jak książę Siddhartha. Pierwsze, co bardzo mocno odcisnęłoby się na naszym umyśle, to ascetyczny aspekt praktyki, a raczej brak luksusów. Czy nauczylibyśmy się czegoś z tych pierwszych kilku dni i miesięcy? Być może dowiedzielibyśmy się czegoś o tym sposobie życia. Ale być może, skoro nigdy nie widzieliśmy takiego kraju, przede wszystkim bylibyśmy podekscytowani. Mamy skłonność do interpretowania wszystkiego po swojemu, a gdy staramy się przełamać bariery komunikacyjne i językowe, w naszym umyśle toczy się dialog wewnętrzny. W dużej mierze nadal żyjemy we własnym świecie. Tak jak w przypadku Buddy, nasze podekscytowanie i poczucie nowości spowodowane pobytem w obcym kraju trwałyby przez siedem miesięcy. Piszemy listy do domu, jakbyśmy byli „opętani” tą krainą, zachłyśnięci własną ekscytacją i osobliwością wszystkiego wokół. Gdyby więc ktoś wrócił po kilku dniach lub tygodniach, nie nauczyłby się zbyt wiele, zobaczyłby po prostu inny kraj, inny sposób życia. Tak samo byłoby z Buddą, gdyby opuścił dżunglę nad Nairandżaną i powrócił do swego królestwa w Radżgirze.
Tyle że Budda przez długi czas praktykował medytację pod okiem hinduistycznych nauczycieli i przekonał się, że asceza i ślepe dostosowywanie się do jednego systemu religijnego na niewiele się zdają. Nadal nie otrzymał odpowiedzi na dręczące go pytania. Cóż, być może jednak je otrzymał. W pewnym sensie odpowiedzi na pytania sformułowały się już w jego umyśle, lecz wciąż widział to, co chciał zobaczyć, zamiast widzieć rzeczy takimi, jakie są. Zatem aby podążać ścieżką duchową, trzeba wpierw przezwyciężyć początkową ekscytację – to jedna z zasadniczych kwestii. Jeśli ktoś nie potrafi przezwyciężyć ekscytacji, nie będzie mógł niczego się nauczyć, bo emocjonalne podniecenie w każdej formie nas zaślepia. Nie widzimy życia takim, jakie jest, gdyż mamy skłonność do tworzenia własnej jego wersji. Dlatego nikt nigdy nie powinien czuć oddania ani dostosowywać się do żadnej struktury religijnej lub politycznej bez uprzedniego zrozumienia prawdziwej istoty tego, czego poszukuje. Etykietowanie siebie, przyjmowanie ascetycznego stylu życia lub zmiana kostiumu i scenerii – nic z tego nie przyniesie nam autentycznej przemiany.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki