Marzenie o pięknie. Jak Estée Lauder zbudowała imperium i stała się legendą - Laura Baldini - ebook

Marzenie o pięknie. Jak Estée Lauder zbudowała imperium i stała się legendą ebook

Baldini Laura

4,5

Opis

„Perfumy są jak miłość. Odrobina nigdy nie wystarczy”.

Nowy Jork, 1922 rok: szesnastoletnia Eszti pomaga wujowi w produkcji aptecznych maści w szopie na tyłach ogrodu. Uczy się od niego tajników sporządzania kremów i emulsji, a wkrótce sama zaczyna eksperymentować z różnymi składnikami. Odkrywa w sobie pasję do robienia kosmetyków. W ciągu kilku lat opracowuje swój autorski krem i sprzedaje go na plaży na Long Island w słoikach po dżemie. Ten pierwszy sukces otwiera jej drzwi do kariery w branży. U boku ukochanego mężczyzny, który bierze na siebie obowiązki domowe, aby wspierać ją w realizacji marzeń, dziewczyna tworzy własną markę: Estée Lauder. Rozwija ją, nie tylko wprowadzając na rynek nowe kosmetyki, lecz także wymyślając zaskakujące strategie marketingowe. W pracy wciąż przyświeca jej jeden cel: chce wydobyć naturalne piękno każdej kobiety.

Dzięki oryginalnym pomysłom i ciężkiej pracy dziewczyna z Queens podbija Nowy Jork. Ale sukces, o którym zawsze tak bardzo marzyła, ma swoją cenę. Może kosztować Estée miłość jej życia…

Poznaj historię Estée Lauder, legendy branży kosmetycznej, kobiety, która wyprzedzała swoje czasy i którą magazyn „Time” zaliczył do grona dwudziestu największych geniuszy biznesu XX wieku.

„Opowieść o Estée Lauder, która z piękna uczyniła marzenie do spełnienia i dała prawo wszystkim kobietom, aby po nie sięgnęły. Fabularyzowana biografia założycielki jednej z najbardziej znanych i cenionych marek kosmetycznych na świecie. Nie zawsze usłana różami droga do szczęścia, samorealizacji i wielkiej fortuny”.

Ałbena Grabowska

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 408

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (72 oceny)
44
20
7
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
n_urbanowicz

Nie oderwiesz się od lektury

świetna! dobrze się czyta, polecam
00
MonikaPajak

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna, wciągająca, wielowymiarowa. Dla mnie to książka o karierze kobiety i czasach w których kobiety kariery robić nie mogły, bo przecież nie wypada...
00
olga_las

Całkiem niezła

Ciekawa historia, ale przeciętnie napisana ksiazka
00
Kamila_t02

Nie oderwiesz się od lektury

Przyjemna lektura o pasji której Estee poświęciła życie. O życiu rodzinnym o wielkiej miłości o pięknie i o tym że każda kobieta ma w sobie piękno .
00
AgnZeb

Nie oderwiesz się od lektury

Zaskakująco świetnie się czytało, jakbym oglądała film. Czekam więc na ekranizację.
00

Popularność




Ty­tuł or­gi­nału: Ein Traum von Schön­heit. Es­tée Lau­der – Sie schuf ein Im­pe­rium und wurde zur Le­gende
Prze­kład DA­NUTA FRY­ZOW­SKA
Wy­dawca KA­TA­RZYNA RUDZKA
Re­dak­torka pro­wa­dząca KA­RO­LINA WĄ­SOW­SKA
Re­dak­cja MI­CHAŁ OLECH
Ko­rekta MAG­DA­LENA MA­TYJA-PIE­TRZYK, AU­RE­LIA HO­ŁU­BOW­SKA
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych ANNA POL
Ła­ma­nie KA­RO­LINA KOR­BUT
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji PAU­LINA KU­REK
Zdję­cie na okładce © Eve­ning Stan­dard / Hul­ton Ar­chive / Getty Ima­ges
Ein Traum von Schön­heit.Es­tée Lau­der – Sie schuf ein Im­pe­rium und wurde zur Le­gende Co­py­ri­ght © Pi­per Ver­lag GmbH, Mün­chen Co­py­ri­ght © for the trans­la­tion by Da­nuta Fry­zow­ska Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy, War­szawa 2023
War­szawa 2023 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67790-23-9
Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11A 01-527 War­szawa tel. 48 22 663 02 75re­dak­cja@mar­gi­nesy.com.pl
www.mar­gi­nesy.com.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

1

Man­hat­tan, Nowy Jork, wio­sna 1941

Przed wej­ściem do te­atru cią­gnęły się sznury zie­lo­nych tak­só­wek, z któ­rych roz­brzmie­wał ja­zgot klak­so­nów. Przy­po­mi­na­jący wieżę bu­dy­nek wzno­sił się ku za­snu­temu chmu­rami niebu, kon­ku­ru­jąc z ota­cza­ją­cymi go wie­żow­cami. Lu­dzie w ele­ganc­kich wie­czo­ro­wych stro­jach wy­sia­dali z tak­só­wek i śpie­szyli w mżawce ku ja­sno oświe­tlo­nemu por­ta­lowi, nad któ­rym roz­pięty był świetlny łu­ko­waty na­pis: Pa­ra­mo­unt. Po­ni­żej na ob­ra­mo­wa­nej ta­bliczce wid­niał ad­res: Broad­way 1501.

Prze­kro­czyw­szy próg su­chego holu, go­ście prze­py­chali się da­lej w stronę szatni, gdzie po­now­nie usta­wiali się w ko­lejce – tym ra­zem, aby od­dać swoje płasz­cze i ka­pe­lu­sze. Oku­tane w fu­tra pa­nie w eks­klu­zyw­nych na­kry­ciach głowy na per­fek­cyj­nie uło­żo­nych fa­lach tło­czyły się obok pa­nów w czar­nych smo­kin­gach.

Es­tée stała za­kli­no­wana mię­dzy dwoma kor­pu­lent­nymi da­mami, wdy­cha­jąc za­pa­chy Do­ro­thy Gray, Eli­za­beth Ar­den i Char­lesa Re­vsona zmie­szane z po­tem, al­ko­ho­lem i aro­ma­tycz­nym ty­to­niem. Do tej barw­nej mie­szanki nio­są­cej obiet­nicę cza­ru­ją­cego wie­czoru wkra­dła się także nuta jej wła­snych per­fum, które do­dała wczo­raj do kremu do twa­rzy. Olejki ete­ryczne po­zy­skała z nie­po­zor­nych ro­ślin, które ro­sły na po­kry­tych trawą pla­żach Co­ney Is­land, po­śród wydm i si­to­wia. Es­tée ze­brała je w ze­szłym ty­go­dniu, a te­raz z no­stal­gią wspo­mi­nała tamto bez­tro­skie po­po­łu­dnie. Po­mimo do­skwie­ra­ją­cego w ko­lejce go­rąca miała wra­że­nie, jakby wciąż czuła na roz­grza­nych po­licz­kach po­wiew chłod­nego wia­tru. Bryza de­li­kat­nie mu­skała jej skórę, kiedy Es­tée ob­ser­wo­wała ła­god­nie ko­ły­szące się fale Atlan­tyku, które raz po raz wdzie­rały się na plażę i...

– Na­sza ko­lej, skar­bie. – Głos Char­lesa spro­wa­dził ją z po­wro­tem na zie­mię.

Męż­czy­zna po­mógł jej zdjąć cienki płaszcz, po­dał go mło­dej szat­niarce, a ta z uśmie­chem wrę­czyła mu nu­me­rek.

– Na­pi­jesz się szam­pana, za­nim za­sią­dziemy na dusz­nej wi­downi?

Bie­gnące z boku sze­ro­kie schody wy­ło­żone czer­wo­nym dy­wa­nem pro­wa­dziły do baru, w któ­rym przed wy­stę­pem i pod­czas przerw ofe­ro­wano na­poje i drobne prze­ką­ski.

– Tak, chęt­nie.

Es­tée lu­biła ten wy­tworny tru­nek ser­wo­wany w kie­lisz­kach na dłu­gich nóż­kach o ścian­kach tak cien­kich, że czło­wiek bał się, iż roz­padną się w dłoni przy zbyt moc­nym ści­śnię­ciu. Szam­pan sta­no­wił kwin­te­sen­cję luk­susu i bo­gac­twa. Jesz­cze przed kil­koma laty Es­tée od­da­łaby wszystko, żeby móc skosz­to­wać choćby odro­binę tego mu­su­ją­cego ape­ri­tifu, który te­raz trak­to­wała jak coś oczy­wi­stego. Za­czy­nała od niego każdy wie­czór spę­dzany poza do­mem – a w ostat­nich mie­sią­cach było ich sporo.

Char­les i Es­tée po­de­szli do baru.

– Po­cze­kaj tu – rzu­cił Char­les i de­li­kat­nie po­pchnął Es­tée w kie­runku jed­nego ze sto­li­ków sto­ją­cych pod prze­szkloną fa­sadą, skąd mo­gła ob­ser­wo­wać in­nych go­ści.

Ze­szły się naj­waż­niej­sze oso­bi­sto­ści no­wo­jor­skiej so­cjety – ze świata sztuki, go­spo­darki i po­li­tyki. W rogu sali Hedy La­marr ga­wę­dziła z Clar­kiem Ga­ble’em. Obok ak­to­rów Es­tée roz­po­znała też wła­ści­cieli Bon­wit Tel­ler, jed­nego z naj­bar­dziej eks­klu­zyw­nych do­mów to­wa­ro­wych przy Pią­tej Alei. Mie­ścił się w bu­dynku tak nie­zwy­kłym, że lu­dzie zjeż­dżali tu z róż­nych sta­nów tylko po to, żeby na­sy­cić wzrok wi­do­kiem jego ele­wa­cji – ist­nego ar­cy­dzieła z pla­tyny, brązu i młot­ko­wa­nego alu­mi­nium. Es­tée ski­nęła uprzej­mie głową w kie­runku Wal­tera Bon­wita, syna za­ło­ży­ciela owego sa­lonu han­dlo­wego. W przy­szłym ty­go­dniu była z nim umó­wiona na spo­tka­nie, żeby za­pre­zen­to­wać nową pa­letę ko­sme­ty­ków – nie­po­wta­rzalna oka­zja, którą za­wdzię­czała Char­le­sowi. Es­tée po­winna wła­ści­wie try­skać ra­do­ścią, tym­cza­sem my­ślała o tym z upior­nym wręcz spo­ko­jem. Być może dla­tego, że wie­działa, iż stoi na wy­gra­nej po­zy­cji. Wal­ter Bon­wit za­pew­nił bo­wiem Char­lesa, że udo­stępni jej u sie­bie sto­isko.

Es­tée po­wio­dła wzro­kiem da­lej, ku ba­rowi, przed któ­rym usta­wiła się już ko­lejka. Stali tam wy­łącz­nie męż­czyźni i cier­pli­wie cze­kali. Ani jedna ko­bieta nie była chętna, by za­fun­do­wać drinka męż­czyź­nie, a ci, któ­rzy na to po­zwa­lali, sta­wali się obiek­tem drwin.

Char­les nie ścier­piałby, gdyby to Es­tée pła­ciła za na­poje. To zresztą on za­ła­twił nie­przy­zwo­icie dro­gie bi­lety na dzi­siej­szy wie­czór. Cze­kało ich nie­by­wałe wi­do­wi­sko, a miej­sca na wi­downi zo­stały wy­prze­dane w ciągu za­le­d­wie kilku go­dzin. Grał dziś Benny Go­od­man z ze­spo­łem, ale przed nim miał wy­stą­pić młody, do­brze ro­ku­jący pio­sen­karz, któ­remu prze­po­wia­dano wielką ka­rierę. Był to Frank Si­na­tra; w ze­szłym roku wy­pu­ścił on wielki prze­bój wraz z Tom­mym Dor­seyem. Es­tée lu­biła ich pio­senkę All or No­thing at All. Ostat­nio jed­nak rzadko jej słu­chała, po­nie­waż me­lan­cho­lijna me­lo­dia wpra­wiała ją w zbyt przy­gnę­bia­jący na­strój. A po­tem Es­tée przy­ła­py­wała się na tym, że oczy za­cho­dziły jej łzami, i po­pa­dała w no­stal­gię.

– Pani Lau­der?

Po­de­szła do niej młoda ko­bieta w wą­skiej, dłu­giej do ko­stek sukni wie­czo­ro­wej. We włosy miała wpięte złote piórko, któ­rego ner­wowe fa­lo­wa­nie do­rów­ny­wało pod­nie­ce­niu jego wła­ści­cielki. Es­tée nie mo­gła zi­gno­ro­wać tego krzy­kli­wego ak­ce­so­rium. Ten, kto usią­dzie za nią na wi­downi, przez cały wie­czór nie bę­dzie wi­dział ni­czego in­nego.

– Nie­dawno spo­tka­łam pa­nią w Sak­sie – traj­ko­tała z prze­ję­ciem ko­bieta. – Pani sto­isko jest wspa­niałe, po pro­stu wspa­niałe.

– Cie­szę się, że się pani po­doba. Dzię­kuję.

– Oczy­wi­ście inne sto­iska też są ni­czego so­bie. Ale to pani jest wy­jąt­kowe, a wie pani dla­czego?

Spoj­rzała z wy­cze­ki­wa­niem na Es­tée, trze­po­cząc przy tym do­kle­jo­nymi rzę­sami, które Es­tée naj­chęt­niej by wy­sku­bała. Jak taka ładna ko­bieta mo­gła się tak oszpe­cać? A prze­cież miała sy­me­tryczną i szczu­płą twarz, kształtne usta i oczy o nad­zwy­czaj­nym od­cie­niu zie­leni.

Ko­bieta kon­ty­nu­owała, nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź:

– Bo sama je pani ob­słu­guje. To dla­tego jest ta­kie wy­jąt­kowe. Wszy­scy mogą zo­ba­czyć, że pani ko­sme­tyki na­prawdę są sku­teczne. Pani jest tego ży­wym do­wo­dem. Uoso­bie­niem piękna.

– Bar­dzo dzię­kuję! – To nie pierw­szy raz, kiedy kom­ple­men­to­wano wy­gląd Es­tée.

– Poza tym pani kremy są do­stępne dla wszyst­kich ko­biet i nie­prze­sad­nie dro­gie. – Nie­zna­joma zni­żyła głos: – To strasz­nie nie­spra­wie­dliwe, że tylko te kre­zu­ski mogą po­zwo­lić so­bie na by­cie pięk­nymi.

– Cał­ko­wi­cie się z pa­nią zga­dzam – po­wie­działa Es­tée. – Każda ko­bieta ma prawo do tego, żeby nieco do­po­móc na­tu­ral­nemu pięknu, które w niej tkwi. – Mru­gnęła kon­spi­ra­tor­sko do nie­zna­jo­mej.

Ta aż kla­snęła z za­chwytu dłońmi odzia­nymi w dłu­gie czarne rę­ka­wiczki, które się­gały jej do łokci. Na­chy­liła się nieco zbyt po­ufale do Es­tée i od­chrząk­nęła za­kło­po­tana.

– Może udzieli mi pani drob­nej po­rady? Chcia­ła­bym dziś wy­glą­dać szcze­gól­nie ład­nie. – Jesz­cze bar­dziej zni­żyła głos. – Je­stem tu­taj z pew­nym mło­dzień­cem, na któ­rym chcę zro­bić wra­że­nie.

Es­tée się za­wa­hała. Ko­bieta z pew­no­ścią spę­dziła wiele go­dzin przed lu­strem, żeby uło­żyć włosy i się uma­lo­wać. Mimo to spra­wiała wra­że­nie ze­stre­so­wa­nej. Ostat­nią rze­czą, ja­kiej te­raz po­trze­bo­wała, były rady, które jesz­cze bar­dziej by ją spe­szyły.

– Wy­gląda pani olśnie­wa­jąco – stwier­dziła Es­tée.

– Na­prawdę? – Ten kom­ple­ment wy­star­czył, żeby ko­bieta się wy­pro­sto­wała i wy­pięła dum­nie pierś. – Ale może i tak nada­łaby mi pani ostatni szlif? Wi­dzia­łam, jak do­ra­dza pani klient­kom w Sak­sie.

Es­tée znowu za­częła się mio­tać. Mło­dej ko­bie­cie naj­wy­raź­niej bar­dzo za­le­żało na jej opi­nii.

– Je­śli pani chce, mogę tu i ów­dzie coś po­pra­wić.

– Bar­dzo dzię­kuję! – Ko­bieta ode­tchnęła z ulgą.

– Ale na­prawdę tylko po to, żeby pa­nią uspo­koić – do­dała Es­tée. – Bo już te­raz wy­gląda pani wspa­niale. – Po­ło­żyła to­rebkę na sto­liku, otwo­rzyła ją i za­częła szu­kać swo­jego glow, czyli ja­sno­ró­żo­wego roz­świe­tla­ją­cego pu­dru. – Dzięki temu na po­licz­kach można wy­cza­ro­wać de­li­katny po­łysk. – Es­tée od­krę­ciła sło­iczek i po­dała go mło­dej ko­bie­cie.

– Czy by­łaby pani tak miła...?

Nie­zna­joma rzu­ciła ukrad­kowe spoj­rze­nie przez ra­mię. Jej piórko zsu­nęło się przy tym bar­dziej na czoło, a sztuczne rzęsy przy le­wym oku się od­kle­iły.

– O nie! – Zroz­pa­czona zła­pała się za twarz i za­częła go­rącz­kowo mru­gać. Przez chwilę Es­tée bała się, że za­cznie pła­kać i cał­kiem roz­maże so­bie ma­ki­jaż.

– Nic się nie stało – uspo­ko­iła ją, a po­tem zła­pała ją za przed­ra­mię i od­wró­ciła twa­rzą do za­słony, tak aby nikt jej nie wdział.

– Czy mogę zdjąć to piórko? Żeby na­ło­żyć pani glow?

– Tak. Pro­szę zro­bić wszystko, co w pani mocy.

Es­tée po­śpiesz­nie wy­pięła piórko z wło­sów, od­kle­iła rzęsy przy dru­giej po­wiece i usu­nęła chu­s­teczką resztki kleju. Na­stęp­nie ostroż­nie wkle­pała pu­der w po­liczki mło­dej ko­biety i roz­pro­wa­dziła go opusz­kami pal­ców. Po­tem cof­nęła się o krok, żeby oce­nić efekty swo­jej pracy. I była bar­dzo za­do­wo­lona z tego, co zo­ba­czyła.

– Chce pani rzu­cić okiem? – Es­tée wy­cią­gnęła z to­rebki lu­sterko i po­dała je ko­bie­cie. W jed­nej chwili jej twarz roz­świe­tlił uśmiech.

– Jest pani ge­nialna, pani Lau­der. Wy­glą­dam na­prawdę ład­nie.

– Panijest na­prawdę ładna – po­pra­wiła ją Es­tée. – Każda ko­bieta jest ładna. Musi po pro­stu od­kryć w so­bie piękno. A w tym po­mogą od­po­wied­nie pro­dukty.

– Sprzeda mi pani ten pu­der?

– Chęt­nie. – Es­tée się ro­ze­śmiała. – Ju­tro od dzie­sią­tej będę w Sak­sie przy Pią­tej Alei.

– I ja też się tam zja­wię.

Es­tée po­ha­mo­wała pod­eks­cy­to­waną ko­bietę.

– Nie po­winna pani czuć się ład­nie wy­łącz­nie w je­den wie­czór, tylko każ­dego dnia – stwier­dziła. – I pro­szę ni­gdy nie sta­rać się być ładną dla męż­czy­zny, tylko dla sie­bie.

– Słu­cham?

– Jest pani warta tego, żeby o sie­bie za­dbać. Dzięki temu z każ­dym dniem bę­dzie się pani czuć le­piej. Pro­szę mi za­ufać.

Młoda ko­bieta za­my­śliła się na chwilę, po czym po­że­gnała się z uśmie­chem i z unie­sioną głową wró­ciła do swo­jego to­wa­rzy­sza.

– Nie mów, że wła­śnie udzie­li­łaś kon­sul­ta­cji ko­sme­tycz­nej. – Char­les, który ob­ser­wo­wał scenkę z pew­nej od­le­gło­ści, pod­szedł i po­dał Es­tée szam­pana. Małe bą­belki wzbiły się w górę z dna kie­liszka.

– Ta ko­bieta mnie roz­po­znała – wy­ja­śniła Es­tée. – Po­pro­siła mnie o małą po­radę.

– To na­prawdę godne po­chwały, że tak bar­dzo po­świę­casz się dla swo­jej marki. Po­dzi­wiam cię za to – oświad­czył Char­les. – Ale Pa­ra­mo­unt The­atre nie jest od­po­wied­nim miej­scem do ta­kich kon­sul­ta­cji.

– Każde miej­sce jest od­po­wied­nie – od­parła Es­tée. – Ostat­nio sprze­da­łam dwa sło­iczki kremu w win­dzie.

– Na­prawdę? – Char­les prze­wró­cił oczami, po czym upił łyk z kie­liszka.

Do­brze się pre­zen­to­wał w skro­jo­nym na miarę gar­ni­tu­rze i ele­ganc­kiej ko­szuli. Włosy miał sta­ran­nie za­cze­sane do tyłu i wy­gła­dzone wo­skiem; każdy ko­smyk był na swoim miej­scu. O dziwo, Es­tée wo­la­łaby, żeby tak nie było. Jego modny wą­sik rów­nież był ide­al­nie przy­strzy­żony. Cie­kawe, czy spał z bindą na twa­rzy.

– Och, tam stoją Mike i Ben­ja­min Ra­ve­no­wie – za­uwa­żył. – Mu­szę za­mie­nić z nimi słowo.

– Śmiało – po­wie­działa Es­tée. – Je­stem już dużą dziew­czynką i dam so­bie radę sama.

– To nie po­trwa długo. Chyba że chcesz iść ze mną? Mu­szę z nimi po­mó­wić o no­wej pro­duk­cji, która ma się po­ja­wić je­sie­nią.

Es­tée od­pra­wiła go mach­nię­ciem dłoni.

– Nie, idź sam. Ja tu po­cze­kam i po­ob­ser­wuję lu­dzi. To bywa bar­dzo zaj­mu­jące.

– Na pewno?

– Tak, na pewno. Nie przej­muj się mną. Przyjdź po mnie przed roz­po­czę­ciem wy­stępu.

Char­les po­słał jej po­ca­łu­nek i po­ma­sze­ro­wał na drugi ko­niec po­miesz­cze­nia. Spo­sób cho­dze­nia zdra­dzał, że do­brze mu się wie­dzie w ży­ciu.

Char­les Mo­sko­witz był dy­rek­to­rem Me­tro-Gol­dwyn-Mayer, jed­nej z naj­słyn­niej­szych ame­ry­kań­skich wy­twórni fil­mo­wych. Ry­czą­cego lwa, który po­ja­wiał się w czo­łówce fil­mów, znał każdy, kto cho­ciaż raz był w ki­nie.

Es­tée od­pro­wa­dziła Char­lesa wzro­kiem, są­cząc szam­pana i ob­ser­wu­jąc cie­kaw­skie spoj­rze­nia, które przy­ku­wał – ze strony za­równo ko­biet, jak i męż­czyzn. Jedni go po­dzi­wiali i ubó­stwiali. Inni pra­gnęli, żeby roz­pły­nął się w po­wie­trzu lub jak naj­szyb­ciej się stąd od­da­lił. Es­tée przez chwilę biła się z my­ślami. Może jed­nak po­winna do­trzy­mać mu to­wa­rzy­stwa? Każda nowa zna­jo­mość mo­gła mieć zna­cze­nie. Ko­nek­sje by­wały przy­datne w in­te­re­sach. W tej branży czło­wiek po­trze­bo­wał wielu przy­ja­ciół, któ­rzy mo­gliby mu po­móc. W ostat­nich la­tach Es­tée zbu­do­wała roz­le­głą sieć zna­jo­mych, któ­rzy ją wspie­rali. Ale dzi­siaj ja­koś za­bra­kło jej chęci na jej roz­sze­rza­nie.

Es­tée miała wszystko, o czym za­wsze ma­rzyła, i była na naj­lep­szej dro­dze do tego, aby od­nieść jesz­cze więk­szy suk­ces. Dzięki pra­co­wi­to­ści i wy­trwa­ło­ści mo­gła do­trzeć na sam szczyt. Mimo to, wbrew ocze­ki­wa­niom, nie czuła tego wie­czoru pełni szczę­ścia. Szam­pan miał zwie­trzały smak. Hu­moru nie po­pra­wiło jej na­wet stwo­rze­nie no­wego kremu, a prze­cież kie­dyś nie mo­głaby so­bie wy­obra­zić ni­czego pięk­niej­szego...

2

Qu­eens, Nowy Jork, je­sień 1922

Eszti sie­działa już od dwóch go­dzin nad ze­szy­tem, ale bez więk­szych efek­tów. Nie na­pi­sała na ra­zie ni­czego poza ty­tu­łem. Pro­ste, po­zba­wione za­wi­ja­sów li­tery od­ci­nały się oskar­ży­ciel­sko bla­do­nie­bie­skim tu­szem od śnież­no­bia­łej kartki. Je­sienne słońce ma­lo­wało ja­sne plamki na bla­cie biurka, a w jego pro­mie­niach tań­czyły dro­binki ku­rzu. Za­miast sku­pić się na wy­pra­co­wa­niu o Cha­cie wuja Toma Har­riet Be­echer Stowe, Eszti wo­lała prze­glą­dać cza­so­pi­smo swo­jej matki. Przed nią le­żał naj­now­szy nu­mer mie­sięcz­nika „Wo­man’s Home Com­pa­nion”, z któ­rego czy­tel­niczki mo­gły się do­wie­dzieć, w ja­kich płasz­czach zi­mo­wych za­da­łyby szyku pod­czas za­ku­pów na mie­ście. Zna­la­zły się tam także po­rady na te­mat mod­nych krót­kich fry­zur, ar­ty­kuł o zna­nych ak­tor­kach oraz prze­pisy na wspa­niałe cia­sta w sam raz na Święto Dzięk­czy­nie­nia. Eszti po­mi­nęła te ostat­nie i prze­sko­czyła do szki­ców mo­do­wych, gdzie zo­ba­czyła ciem­no­czer­wony płaszcz, o ja­kim za­wsze ma­rzyła. Nie­stety z pew­no­ścią kosz­mar­nie drogi. Ni­gdy w ży­ciu nie ubła­ga­łaby ro­dzi­ców, żeby ku­pili jej coś tak kosz­tow­nego.

Eszti wes­tchnęła. Gdy do­ro­śnie, chce za­ra­biać tyle pie­nię­dzy, żeby było ją stać na naj­pięk­niej­sze ubra­nia z naj­bar­dziej eks­klu­zyw­nych bu­ti­ków na Man­hat­ta­nie. Któ­re­goś dnia wy­stąpi na Broad­wayu i ocza­ruje wi­dow­nię, sto­jąc w bla­sku re­flek­to­rów. Bę­dzie grać w sztu­kach Oscara Wilde’a i Floyda Della. Albo w sce­nicz­nej ad­ap­ta­cji Chaty wuja Toma. Po­do­bała jej się ta książka. Ju­tro bez naj­mniej­szego pro­blemu zre­fe­ro­wa­łaby ją przed całą klasą, w końcu była uta­len­to­waną mów­czy­nią. Nie po­tra­fiła jed­nak zro­zu­mieć, dla­czego pan Strin­ger, na­uczy­ciel li­te­ra­tury an­giel­skiej, tak bar­dzo na­le­gał, żeby stre­ściła ją także pi­sem­nie. To było zwy­kłe mar­no­tra­wie­nie czasu. Eszti wo­lała od­dać się lek­tu­rze cza­so­pi­sma.

Otwo­rzyła pe­rio­dyk na ar­ty­kule o ak­tor­kach, gdzie ze zdję­cia uśmie­chała się do niej Mary Pick­ford. Miała nie­ska­zi­telną, por­ce­la­nową cerę. Cie­kawe, co ro­biła, żeby tak wy­glą­dać. Eszti przy­su­nęła so­bie cza­so­pi­smo do twa­rzy. Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że zdję­cie jest praw­dziwe. Rze­czona ak­torka była uoso­bie­niem piękna.

Roz­ma­rzona Eszti opu­ściła ga­zetę. Oczami wy­obraźni uj­rzała sie­bie, jak stoi na sce­nie w olśnie­wa­ją­cej wie­czo­ro­wej sukni i raz po raz kła­nia się przed za­chwy­coną wi­dow­nią, która nie prze­staje ob­sy­py­wać jej okla­skami. Eszti mo­gła ca­łymi go­dzi­nami od­da­wać się tym ma­rze­niom.

Wresz­cie nie­chęt­nie odło­żyła cza­so­pi­smo. Te­raz znów miała przed sobą ze­szyt, nie po­tra­fiła się jed­nak prze­móc, żeby coś w nim za­pi­sać. Po­wę­dro­wała wzro­kiem w stronę ogrodu. Jej biurko stało na nie­wiel­kim pod­da­szu, skąd wi­działa ta­ras są­sia­dów i po­ro­śnięty dziką ro­ślin­no­ścią uro­kliwy ka­wa­łek ziemi, który przed laty na­był jej oj­ciec – dawny cmen­tarz, gdzie ona i jej sio­stra Re­nee spę­dziły bez­tro­skie lata dzie­ciń­stwa wśród krze­wów lau­ro­wi­śni i dzi­kich róż. Te­raz, je­sie­nią, przy­wo­dził na myśl pa­gór­ko­waty kra­jo­braz z barw­nego pej­zażu. Zu­peł­nie jakby ja­kiś roz­ocho­cony ma­larz nie szczę­dził farb, po mi­strzow­sku do­bie­ra­jąc roz­ma­ite od­cie­nie. Astry kwi­tły w so­czy­stych fio­le­tach, li­ście mie­niły się po­ma­rań­czowo i żółto, a owoce dzi­kiej róży kła­dły czer­wone ak­centy na krze­wach. Eszti lu­biła wszyst­kie pory roku, ale naj­bar­dziej je­sień. Po­wie­trze było wtedy prze­sy­cone bo­ga­tym, głę­bo­kim aro­ma­tem doj­rza­łych owo­ców. Można było od­nieść wra­że­nie, że przy­roda chce się upew­nić, iż lu­dzie nie za­po­mną przez nad­cho­dzące skąpe zi­mowe mie­siące, jaka jest róż­no­rodna. W ostat­nim zry­wie ob­ja­wiała się w peł­nej kra­sie, a po­tem za­pa­dała w sen zi­mowy, żeby naj­póź­niej wio­sną znów ucie­szyć świat bo­gac­twem no­wych, sub­tel­nych za­pa­chów.

Eszti otwo­rzyła białe drew­niane okno, które miała przed sobą, i wcią­gnęła w płuca cie­płe wcze­sno­je­sienne po­wie­trze. Naj­chęt­niej wzię­łaby z kuchni pu­sty słoik po dże­mie i na­peł­niła go tą cu­downą wonną mie­szanką. Przed po­łu­dniem wu­jek John sko­sił trawę. Cie­kawe, gdzie się te­raz po­dzie­wał. Może znowu prze­pro­wa­dzał w szo­pie je­den ze swo­ich ma­łych eks­pe­ry­men­tów? Na tę myśl Eszti się roz­we­se­liła. Zde­cy­do­wa­nym ru­chem za­mknęła ze­szyt i od­su­nęła go na bok.

Es­ther Ment­zer. Taka toż­sa­mość wid­niała na okładce. Urzęd­nik stanu cy­wil­nego nie znał wę­gier­skiego imie­nia Eszti, dla­tego bez na­my­słu wpi­sał do jej aktu uro­dze­nia ame­ry­kań­skie imię Es­ther. To jed­nak nie po­wstrzy­mało jej bli­skich od na­zy­wa­nia jej zgod­nie z pier­wot­nym za­my­słem.

Nad re­fe­ra­tem mo­gła po­pra­co­wać póź­niej. Bę­dzie miała na to jesz­cze mnó­stwo czasu wie­czo­rem, w naj­gor­szym ra­zie skrob­nie kilka zdań rano przy śnia­da­niu. Te­raz jed­nak mu­siała zo­ba­czyć się z wuj­kiem Joh­nem.

Wy­bie­gła ra­do­śnie z po­koju, nieco zbyt gło­śno za­trza­sku­jąc drzwi, i ze­sko­czyła nie­cier­pli­wie po scho­dach na par­ter. Ostat­nie trzy stop­nie po­ko­nała jed­nym su­sem. Do­brze, że jej matka tego nie wi­działa, bo znowu zła­ja­łaby córkę za jej nad­mierną ży­wio­ło­wość. Eszti wy­mknęła się przez tylne drzwi do ogrodu, po czym czmych­nęła obok ra­bat kwia­to­wych, za­trzy­mu­jąc się na chwilę przy kło­sow­cach i późno kwit­ną­cych ró­żach. Na­sy­ciw­szy się ich upa­ja­ją­cym za­pa­chem, ru­szyła w kie­runku szopy. Mały ja­sno­nie­bie­ski drew­niany do­mek znaj­do­wał się w głębi ogrodu. Tu i ów­dzie od ścian odła­ziła farba, a de­ski, z któ­rych był skle­cony, przy­da­łoby się od­ma­lo­wać.

Eszti za­pu­kała, po­cze­kała na rzu­cone prze­cią­gle „We­eejdź!” i otwo­rzyła drzwi. Za­rdze­wiałe za­wiasy za­skrzy­piały. Eszti po­trze­bo­wała chwili, żeby jej wzrok przy­zwy­czaił się do pa­nu­ją­cego w szo­pie pół­mroku. Tu cze­kały na nią zu­peł­nie inne do­zna­nia za­pa­chowe. Za­mknęła oczy, żeby wy­czuć każdą nutę. Ole­jek mig­da­łowy mie­szał się z aro­ma­tem pa­czuli i wo­sku psz­cze­lego. Ma­sło shea z ole­jem z awo­kado. Ściany ni­skiego po­miesz­cze­nia były aż po su­fit za­sta­wione re­ga­łami, a te z ko­lei były za­peł­nione sło­ikami, garn­kami i pusz­kami. Znaj­do­wały się w nich su­szone ro­śliny, jak rów­nież roz­ma­ite cie­cze i proszki. Każdy po­jem­nik był opa­trzony ety­kietą. Eszti uwiel­biała prze­cha­dzać się wzdłuż pó­łek i czy­tać te eg­zo­tycz­nie brzmiące na­zwy, na któ­rych ła­two było po­ła­mać so­bie ję­zyk.

Wu­jek John stał po­środku szopy przy drew­nia­nym stole, na któ­rym znaj­do­wał się de­sty­la­tor.

– Eszti, co za nie­spo­dzianka! – po­wie­dział ze swoim twar­dym nie­miecko-cze­skim ak­cen­tem, tak ka­le­cząc każde słowo, że trzeba się było do­brze wsłu­chać, żeby roz­po­znać, iż mówi po an­giel­sku.

Eszti w za­sa­dzie nie lu­biła, kiedy przy­po­mi­nano jej o po­cho­dze­niu jej ro­dziny, ale ubó­stwiała swo­jego wujka i przy­my­kała oko na każdą jego wadę, na­wet na jego oso­bliwą wy­mowę.

– Od­ro­bi­łaś już lek­cje?

Wu­jek John od­wró­cił się do niej. Prawą ręką wy­ma­chi­wał szklaną kolbą, w któ­rej prze­le­wała się gę­sta ciecz. Skła­dała się z dwóch warstw, które róż­niły się od sie­bie barwą. Jak zwy­kle ile­kroć wu­jek John pra­co­wał w swoim „la­bo­ra­to­rium”, i tym ra­zem miał na so­bie biały far­tuch.

W Cze­chach, daw­nej oj­czyź­nie, gdzie jesz­cze na­zy­wał się Jo­hann Schotz, pro­wa­dził małą ap­tekę, która przy­no­siła tak skromne zy­ski, że ani on, ani jego wspól­nik nie byli w sta­nie z nich wy­żyć. Kiedy roz­pę­tała się wojna i cała Eu­ropa sta­nęła w pło­mie­niach, Jo­hann pod­jął de­cy­zję. Po­je­chał w ślad za sio­strą do Ame­ryki, za­nim au­striacki ce­sarz i jego we­zwał na front, gdzie za­pewne po­niósłby bez­sen­sowną śmierć wraz z ty­sią­cami in­nych męż­czyzn. Od tam­tej pory miesz­kał pod jed­nym da­chem z Eszti, jej sio­strą Re­nee i ich ro­dzi­cami. Jej star­sze ro­dzeń­stwo, sze­ścioro dzieci z pierw­szego mał­żeń­stwa matki, dawno wy­pro­wa­dziło się z domu.

Wu­jek John cze­kał, aż Eszti od­po­wie, mie­rząc ją ba­daw­czo wzro­kiem znad oku­la­rów w me­ta­lo­wej oprawce.

– Mu­sia­łam zro­bić so­bie prze­rwę – wy­ja­śniła Eszti, choć prze­mil­czała to, że strony w jej ze­szy­cie wciąż były pu­ste. Po­de­szła bli­żej i za­częła po­dzi­wiać gar­nuszki i szklane na­czy­nia sto­jące na drew­nia­nym stole.

– Czuję się za­szczy­cony, że po­sta­no­wi­łaś spę­dzić ją ze mną. – Wu­jek John uśmiech­nął się szel­mow­sko. – Chcesz się cze­goś na­uczyć od sta­rego ap­te­ka­rza?

– O tak, chęt­nie!

W ze­szłym ty­go­dniu wu­jek John wy­tłu­ma­czył jej, jak dzięki wy­cią­gom wy­do­być z ro­ślin cenne sub­stan­cje, które są po­trzebne do wy­twa­rza­nia ma­ści lecz­ni­czych.

– Ale hi­giena przede wszyst­kim – oznaj­mił, si­ląc się na su­rowy ton.

– Tak, oczy­wi­ście!

Eszti po­bie­gła do umy­walki. Na ob­tłu­czo­nym por­ce­la­no­wym ta­le­rzyku le­żała kwa­dra­towa kostka my­dła. Wu­jek John zro­bił je sam. Pach­niało kon­wa­liami i la­wendą. Eszti zwil­żyła dło­nie wodą, a na­stęp­nie na­tarła je my­dłem. W jed­nej chwili wy­two­rzyła się cu­dow­nie miękka piana, która otu­liła jej palce ni­czym mi­lu­sia koł­dra z pie­rza. Eszti bez po­śpie­chu na­my­dliła każdy pa­lec z osobna, pa­trząc, jak de­li­katne pach­nące kop­czyki piany opa­dają na dno umy­walki i się tam roz­pusz­czają. Po­tem unio­sła dło­nie do twa­rzy.

– Eszti, nie!

Prze­stra­szona za­marła z rę­kami w po­wie­trzu. Wu­jek John uniósł ostrze­gaw­czo pa­lec.

– Woda i my­dło są jak tru­ci­zna dla skóry twa­rzy.

Eszti na­tych­miast opu­ściła ręce, zmyła ostat­nie ob­łoczki piany i wy­su­szyła dło­nie.

– No to czym mam ją so­bie umyć?

– De­li­kat­nym olej­kiem – od­po­wie­dział wu­jek. – Taki ole­jek zbiera ślady brudu z ca­łego dnia i za­po­biega za­py­cha­niu się po­rów.

Eszti nie kryła zmie­sza­nia.

– Ale czy ole­jek nie za­py­cha po­rów bar­dziej niż woda?

– Nie, ra­czej oczysz­cza i od­ży­wia skórę.

Dziew­czyna na­dal nie była prze­ko­nana.

– Żeby usu­nąć tłuszcz, mu­sisz użyć in­nego tłusz­czu – kon­ty­nu­ował wu­jek John. – Wy­obraź so­bie tłu­stą plamę po oleju na su­kience. Je­śli chcesz się jej po­zbyć, mu­sisz użyć in­nej ole­istej sub­stan­cji, na przy­kład ter­pen­tyny.

Eszti w końcu za­częła ro­zu­mieć.

– A że­by­śmy nie mu­sieli spraw­dzać, jak to jest, pro­szę, idź po far­tuch.

Wska­zał w głąb szopy, gdzie wi­siał drugi far­tuch ap­te­kar­ski. Eszti chęt­nie po niego po­bie­gła. Za każ­dym ra­zem, gdy go wkła­dała, czuła się nie­sły­cha­nie ważna. Far­tuch się­gał jej do ko­stek i mu­siała pod­wi­nąć so­bie rę­kawy.

– Co dzi­siaj przy­go­to­wu­jesz?

Pod­eks­cy­to­wana po­chy­liła się nad kolbą de­sty­la­cyjną.

– Krem – od­po­wie­dział wu­jek John. – W prze­ci­wień­stwie do ma­ści, którą wy­ra­bia­li­śmy w ze­szłym ty­go­dniu, krem za­wiera wodę, dla­tego po­trze­bu­jemy ja­kie­goś emul­ga­tora.

Żądna wie­dzy Eszti z cie­ka­wo­ścią przy­swo­iła nowe słowo.

– Emul­ga­tor – po­wtó­rzyła z uzna­niem.

Wu­jek John się uśmiech­nął.

– Dzięki emul­ga­to­rom można po­łą­czyć dwa ro­dzaje pły­nów, które za­zwy­czaj się ze sobą nie mie­szają.

Eszti nie chciała wyjść na nie­mą­drą, dla­tego nie spy­tała, co to zna­czy, ale wu­jek John i tak wy­czuł, że dziew­czyna po­trze­buje wy­ja­śnie­nia.

– Weźmy na przy­kład taką ma­ry­natę do sa­łatki – po­wie­dział. – Twoja matka mie­sza ze sobą ocet, olej i sok z cy­tryny. Pod­czas gdy ocet i sok opa­dają na dno, olej po­zo­staje na wierz­chu.

Eszti wi­działa już wie­lo­krot­nie, jak matka po­trząsa ma­ry­natą w za­mknię­tym po­jem­niku, żeby wy­mie­szać ze sobą wszyst­kie płyny.

– Kremy to nic in­nego jak emul­sje po­wstałe z wody i tłusz­czu. Szybko się wchła­niają i na­wil­żają skórę. – Wu­jek John po­ma­chał kolbą i wtedy Eszti do­strze­gła, że dwie cie­cze po­łą­czyły się w jedną.

– Po­patrz, to na­sza baza do kremu. Te­raz mo­żemy do niej do­dać, co tylko chcemy: sub­stan­cje pie­lę­gnu­jące, olejki za­pa­chowe, leki...

– A mo­żemy przy­go­to­wać krem dla Belli?

– Dla two­jej przy­ja­ciółki Włoszki?

Ski­nęła głową. Isa­bella była jej naj­star­szą i naj­bliż­szą przy­ja­ciółką. Jej ro­dzice po­cho­dzili z po­łu­dnia Włoch, ale wy­emi­gro­wali do Sta­nów jesz­cze przed jej na­ro­dzi­nami. Ile­kroć Eszti od­wie­dzała Bellę, czę­sto­wano ją naj­smacz­niej­szym ma­ka­ro­nem i naj­bar­dziej chru­piącą pizzą. Bella miała śliczne, gę­ste i lśniące loki. W dzie­ciń­stwie Eszti za­zdro­ściła jej pięk­nie opa­lo­nej cery, jed­nak od­kąd ciało Belli na­brało ko­bie­cych kształ­tów, dziew­czy­nie za­częły do­skwie­rać różne do­le­gli­wo­ści skórne. Pod­czas gdy jej broda była wiecz­nie za­czer­wie­niona i tłu­sta, po­liczki po­zo­sta­wały su­che i stale się łusz­czyły. Jej nos i czoło były usiane ma­leń­kimi prysz­czami, które Bella wy­ci­skała, kiedy za bar­dzo uro­sły, co nie­stety tylko po­gar­szało sprawę. Eszti, która była ob­da­rzona nie­ska­zi­telną cerą, po­tra­fiła zro­zu­mieć, dla­czego Belli jest przy­kro z tego po­wodu.

– Oczy­wi­ście, że mo­żemy przy­go­to­wać dla niej spe­cjalny krem. – Wu­jek John od­sta­wił kolbę. – Nie da­lej jak w ze­szłym ty­go­dniu czy­ta­łem w fa­cho­wym cza­so­pi­śmie o ta­kim krze­wie, który ro­śnie tylko w kra­jach No­wego Świata.

– Nowy Świat... Prze­cież je­ste­śmy w Ame­ryce – przy­po­mniała mu Eszti.

– A niech tam! – mruk­nął. – Ten krzew ma dziwną na­zwę, zresztą jak wiele rze­czy, które tu znaj­dziesz.

Nie było ta­jem­nicą, że wu­jek John tę­sk­nił za swoją dawną oj­czy­zną. Naj­chęt­niej wsiadłby na naj­bliż­szy sta­tek i wró­cił do Eu­ropy. Sęk w tym, że sprze­dał cały swój do­by­tek i zo­sta­wił wszystko za sobą.

– To oczar wir­gi­nij­ski, czyli ina­czej Ha­ma­me­lis vir­gi­niana.

Eszti ni­gdy nie sły­szała o ta­kiej ro­śli­nie. Obie na­zwy brzmiały tak, jakby wu­jek John wy­szpe­rał je w ja­kiejś gru­bej książce z baj­kami.

– Kora tego krzewu działa ścią­ga­jąco i prze­ciw­za­pal­nie. – Zdjął oku­lary. – Pa­mię­tasz, w jaki spo­sób do­da­jemy ją do kremu?

– Oczy­wi­ście! – krzyk­nęła en­tu­zja­stycz­nie Eszti. – Ro­bimy z niej wy­ciąg.

– By­stra z cie­bie uczen­nica – po­chwa­lił ją wu­jek.

– Pan Strin­ger, mój na­uczy­ciel li­te­ra­tury an­giel­skiej, nie­stety jest od­mien­nego zda­nia.

Wu­jek John mach­nął non­sza­lancko ręką i znów wło­żył oku­lary.

– Nie przej­muj się nim. – Wska­zał słoik sto­jący na naj­wyż­szej półce. – Po­daj mi le­piej tę cu­downą ro­ślinę.

Eszti po­de­szła do re­gału, szu­ka­jąc na­czy­nia z na­pi­sem Ha­ma­me­lis vir­gi­niana. Mu­siała się wspiąć na palce, żeby do niego do­się­gnąć. Ostroż­nie zdjęła je z góry.

– Mogę po­wą­chać?

– Śmiało.

Od­krę­ciła po­krywkę, przy­ło­żyła nos do sło­ika i nie­mal na­tych­miast od­wró­ciła głowę, krzy­wiąc się.

– O raju!

Wu­jek John wy­buch­nął śmie­chem.

– A czego się spo­dzie­wa­łaś? To wy­ciąg z kory, nie z kwia­tów.

– Bella na pewno nie we­trze so­bie tego w twarz – oświad­czyła z prze­ko­na­niem Eszti.

Wy­obra­ziła so­bie, jaki za­pach mia­łaby ta mie­szanka wody, tłusz­czu i wy­ciągu z kory. I by­naj­mniej nie było to nic przy­jem­nego.

– Nie­ważne, jak krem pach­nie na po­czątku – wy­ja­śnił wu­jek John. – O efek­cie koń­co­wym de­cy­du­jesz ty, do­da­jąc wy­brane przez sie­bie sub­stan­cje za­pa­chowe.

– My­ślisz, że mogę do­mie­szać wody ró­ża­nej i cy­try­no­wej?

– Oczy­wi­ście. Po­win­naś jed­nak pa­mię­tać, że każda woda kwia­towa rów­nież za­wiera sub­stan­cje czynne.

– To zna­czy, że płatki róży mają dzia­ła­nie lecz­ni­cze?

– Tak, na­tu­ral­nie. Za­po­bie­gają za­pa­le­niu i wspo­ma­gają go­je­nie ran. Dla­tego nada­wa­łyby się jako do­da­tek do two­jego kremu.

Eszti prze­su­nęła wzro­kiem po pół­kach. Na­gle te wszyst­kie ła­ciń­skie na­zwy ro­ślin na­brały dla niej no­wego zna­cze­nia: Rosa ca­nina, Bo­swel­lia, Hip­po­phae rham­no­ides... Nie dość, że brzmiały iście im­po­nu­jąco, jak skład­niki ma­gicz­nego elik­siru, to naj­wy­raź­niej miały jesz­cze ma­giczną moc. Eszti chciała je wszyst­kie po­znać i do­wie­dzieć się, do czego się ich używa.

– Czy to zna­czy, że mogę też przy­go­to­wać krem dla Ma­rii?

– Kim jest Ma­ria?

– Przy­ja­ciółką Belli. Ma spierzch­nięte usta. Cza­sami są tak su­che, że skóra wręcz pęka i krwawi. A po­tem two­rzą się na nich brzyd­kie strupy. To wy­gląda okrop­nie i na pewno boli.

– Och, bie­daczka – rzu­cił ze współ­czu­ciem wu­jek John. – Przy­rzą­dze­nie bal­samu do ust to bła­hostka.

– No a Sa­rah ma na po­licz­kach małe krostki, a jej po­wieki są za­wsze za­czer­wie­nione.

– I na to po­winno dać się coś za­ra­dzić – stwier­dził wu­jek.

Eszti przy­wo­łała w pa­mięci wszyst­kie swoje ko­le­żanki z klasy. To było nie­sa­mo­wite. Każda na­rze­kała na ja­kiś mniej lub bar­dziej po­ważny man­ka­ment. Bez względu na to, jaką miały urodę, żadna z dziew­cząt nie wy­da­wała się w pełni za­do­wo­lona ze swo­jego wy­glądu. A prze­cież wszyst­kie były na swój spo­sób ładne. Bella miała błysz­czące oczy, Ma­ria za­raź­liwy śmiech, a Sa­rah ide­alny nos.

– Wujku Joh­nie – po­wie­działa uro­czy­ście Eszti. – Po­ka­żesz mi, jak przy­go­to­wać na­prawdę do­bry krem? Chcę, żeby wszyst­kie dziew­czyny po­tra­fiły do­strzec, jak bar­dzo w rze­czy­wi­sto­ści są ładne.

– My­ślisz, że krem jest w sta­nie tego do­ko­nać? – W gło­sie wujka Johna sły­chać było lek­kie roz­ba­wie­nie.

Ale Eszti nie dała się zbić z pan­ta­łyku.

– Tak, wy­star­czy, że na­uczą się do­strze­gać swoje piękno. Je­śli po­święcą tro­chę czasu i za­dbają o sie­bie, w czym po­może im ten wspa­niały krem, na pewno im się to uda.

– No, skoro tak, to chęt­nie ci po­każę – od­parł z uśmie­chem. – Zresztą i tak pierw­sza lek­cja już się za­częła.

3

Man­hat­tan, Nowy Jork, wio­sna 1941

– Po­budka, za­raz za­cznie się show! – Char­les pstryk­nął pal­cami tuż przy uchu Es­tée.

– Prze­stań! – Ode­pchnęła jego rękę ze śmie­chem. – Nie śpię.

Roz­ba­wiony uniósł swoje krza­cza­ste brwi.

– Wcale na to nie wy­glą­dało.

Po­dał jej szar­mancko rękę, a Es­tée ujęła go pod ra­mię. Wraz z po­zo­sta­łymi go­śćmi prze­pchnęli się z baru na wi­dow­nię. Na sa­mym czele or­szaku Es­tée wy­pa­trzyła młodą ko­bietę, z którą roz­ma­wiała wcze­śniej. Jak do­brze, że scho­wała piórko do to­rebki.

– Je­stem cie­kaw, czy ten Frank Si­na­tra na­prawdę jest taki do­bry, jak wszy­scy twier­dzą – rzu­cił Char­les i zga­sił cy­garo w jed­nej ze zło­tych po­piel­ni­czek przy­mo­co­wa­nych do ściany.

– Sły­sza­łam o nim same su­per­la­tywy – za­uwa­żyła Es­tée.

– To jesz­cze nic nie zna­czy – stwier­dził po­nuro jej to­wa­rzysz. – Jak my­ślisz, ile rze­ko­mych gwiazd Broad­wayu po­zna­łem w mi­nio­nych la­tach? Tylko gar­stce udało się wy­bić.

Es­tée prze­mil­czała, że kie­dyś też ma­rzyła o tym, aby jej na­zwi­sko po­ja­wiło się na neo­nach naj­więk­szych te­atrów w mie­ście. Te­raz jed­nak waż­niej­sze było dla niej to, aby wid­niało na ko­sme­ty­kach.

– Sie­dzimy w dru­gim rzę­dzie – oznaj­mił Char­les, pro­wa­dząc Es­tée na wi­dow­nię. Ką­tem oka wi­działa, jak ze­brani na niej lu­dzie od­wra­cają głowy. Od czasu do czasu do­bie­gały do niej strzępki roz­mów.

– Czy to nie Char­les Mo­sko­witz? A kim jest ta atrak­cyjna ko­bieta u jego boku?

– Nie mam po­ję­cia. On je zmie­nia jak rę­ka­wiczki.

Es­tée przy­sta­nęła i spoj­rzała na parę, która dys­ku­to­wała na jej te­mat. Oboje byli mniej wię­cej w wieku jej ro­dzi­ców. Ozdoba, którą ko­bieta miała wpiętą we włosy, świad­czyła o jej bo­gac­twie, ale i braku gu­stu. Liczne ko­lo­rowe ka­mie­nie szla­chetne mie­niły się w bla­sku wi­szą­cych lamp ni­czym dia­dem księż­niczki.

– Es­tée Lau­der.

– Słu­cham?

Es­tée uśmiech­nęła się uprzej­mie.

– Py­tała pani, kim je­stem. Otóż na­zy­wam się Es­tée Lau­der. Pro­du­kuję i sprze­daję ko­sme­tyki. Mam sto­isko w Sak­sie, tuż obok Eli­za­beth Ar­den.

– Ależ... coś ta­kiego... – Obu­rzona ko­bieta wcią­gnęła gwał­tow­nie po­wie­trze i szu­ka­jąc wspar­cia, chwy­ciła męża za rękę.

– Ży­czę pań­stwu mi­łego wie­czoru.

– My pani rów­nież... pani Lau­der.

Es­tée ski­nęła grzecz­nie głową i po­szła da­lej.

Kiedy mał­żeń­stwo zna­la­zło się poza za­się­giem głosu, Char­les ro­ze­śmiał się roz­ba­wiony.

– Te­raz ni­gdy nie za­po­mną two­jego na­zwi­ska, mo­żesz być tego pewna.

– I do­brze – stwier­dziła Es­tée.

Char­les za­trzy­mał się przy dru­gim rzę­dzie. Bi­lety z pew­no­ścią kosz­to­wały ma­ją­tek. Mieli środ­kowe miej­sca, więc go­ście, któ­rzy już usie­dli, mu­sieli wstać, żeby Char­les i Es­tée mo­gli się prze­ci­snąć. Es­tée lekko unio­sła swoją czarną, długą do ko­stek suk­nię wie­czo­rową i raz po raz ci­cho dzię­ku­jąc, w końcu do­tarła na swoje miej­sce.

Gwar na wi­downi przy­po­mi­nał Es­tée bzy­cze­nie psz­czół w ulu, wrza­ski mew i ra­do­sny har­mi­der pa­nu­jący w par­kach roz­rywki na Co­ney Is­land, które tak chęt­nie od­wie­dzała w dzie­ciń­stwie. Kiedy za­mknęła oczy, uj­rzała sie­bie i swoją przy­ja­ciółkę Bellę, jak zmie­rzają ra­zem na plażę...

4

Qu­eens, Nowy Jork, lato 1925

Na stole w kuchni pię­trzyły się stosy ma­łych sło­icz­ków z ja­snym kre­mem.

– Na­prawdę my­ślisz, że ktoś bę­dzie chciał ku­pić twoje kremy, Eszti?

Rose Schotz Ment­zer stała z za­ło­żo­nymi rę­kami obok pieca ku­chen­nego i pa­trzyła ze zmarsz­czo­nym czo­łem na to, z jaką czu­ło­ścią jej córka za­wija każdy po­jem­ni­czek w bi­bułkę, a po­tem układa w du­żym ko­szu.

– Mamo, na­zy­wam się Es­tée!

Rose roz­ło­żyła ręce i mach­nęła non­sza­lancko dło­nią.

– Bzdury! – stwier­dziła roz­złosz­czona. – Je­steś i za­wsze bę­dziesz Eszti. Na­zwa­łam cię po mo­jej zmar­łej ciotce, a ona miała na imię Eszti.

Es­tée prze­wró­ciła oczami z iry­ta­cją. W mi­nio­nym roku szkol­nym panna Ber­nard, na­uczy­cielka pla­styki, za­częła wy­ma­wiać jej imię – Es­ther – z fran­cu­skim ak­cen­tem. Eszti była tak za­chwy­cona tą sub­li­ma­cją, że po­sta­no­wiła po­słu­gi­wać się już wy­łącz­nie imie­niem Es­tée. Zresztą ni­gdy nie prze­pa­dała za Eszti czy Es­ther. Jej ko­le­żanki z klasy, przy­ja­ciółki i na­uczy­ciele za­ak­cep­to­wali nowy wa­riant, ale jej bli­scy wzbra­niali się jesz­cze upar­cie przed tą brzmiącą z fran­cu­ska prze­róbką.

– Bella też się ze mną wy­biera – rzu­ciła Es­tée. – Je­dziemy po­cią­giem o ósmej na plażę na Co­ney Is­land.

Rose po­krę­ciła głową z dez­apro­batą. Się­gnęła po far­tu­szek w kwiaty, który wi­siał na drzwiach do kuchni, i prze­wią­zała go so­bie w pa­sie. W ostat­nich la­tach jej blond włosy nie­mal cał­kiem po­si­wiały, ale jej duże ja­sno­nie­bie­skie oczy ema­no­wały taką samą mło­dzień­czą ener­gią jak daw­niej. Za­równo Es­tée, jak i jej sio­stra Re­nee miały to szczę­ście, że odzie­dzi­czyły je po Rose, po­dob­nie jak jej kla­syczny nos. Es­tée za­wsze uwa­żała swoją matkę za uoso­bie­nie piękna. Cho­ciaż Rose miała już sze­ścioro dzieci z po­przed­niego mał­żeń­stwa i była o dzie­sięć lat star­sza od ojca Es­tée, Max nie za­wa­hał się ani chwili przed jej po­ślu­bie­niem. Es­tée za­wsze twier­dziła, że wy­gląd jej matki miał duży wpływ na tę de­cy­zję.

Je­dyną rze­czą godną kry­tyki w wy­glą­dzie Rose było to, jak się ubie­rała. Es­tée ni­gdy w ży­ciu nie opa­sa­łaby się kwie­ci­stym far­tusz­kiem. Nie no­si­łaby też sta­ro­mod­nych su­kie­nek się­ga­ją­cych aż do ko­stek ani bia­łych rę­ka­wi­czek, bez któ­rych jej matka nie opusz­czała domu. Es­tée lu­biła ładne ubra­nia i le­jące się tka­niny, ale chwi­lowo nie było jej na nie stać. To miało się zmie­nić, kiedy sprzeda swoje kremy. Za­mie­rzała wró­cić do domu do­piero wtedy, kiedy za­robi wy­star­cza­jąco dużo, aby mo­gła so­bie ku­pić ja­sno­żółtą let­nią su­kienkę, którą wi­działa w bu­tiku obok sklepu spo­żyw­czego.

– Na­prawdę chcesz sta­nąć na chod­niku jak ja­kaś prze­kupka i sprze­da­wać kremy wła­snego wy­robu?

Rose mo­co­wała się za ple­cami z trocz­kami. Es­tée wło­żyła ostatni sło­iczek do ko­szyka, po czym po­de­szła do matki i po­mo­gła jej za­wią­zać far­tu­szek.

– To nie jest ja­kiś tam krem – po­wie­działa z po­wagą. – To naj­lep­szy moż­liwy pro­dukt do pie­lę­gna­cji twa­rzy. Opra­co­wa­nie tej re­cep­tury za­jęło mnie i wuj­kowi Joh­nowi wiele mie­sięcy. Wszyst­kie moje przy­ja­ciółki, które do tej pory sto­so­wały ten krem, są nim za­chwy­cone. Sama przy­zna­łaś, że twoja skóra jest gład­sza w do­tyku, od­kąd za­czę­łaś go uży­wać.

Rose od­wró­ciła się, a na czole mię­dzy jej brwiami po­ja­wiła się pio­nowa zmarszczka.

– Ach, Eszti, wiem, ile czasu i ener­gii po­świę­ci­łaś na przy­go­to­wa­nie tego kremu. Ca­łymi dniami prze­sia­dy­wa­łaś w szo­pie mo­jego brata. – Jej głos brzmiał te­raz zde­cy­do­wa­nie ła­god­niej. – Po pro­stu nie chcę, że­byś się roz­cza­ro­wała. Nie­ła­two jest coś sprze­dać ot tak na ulicy. – Po­gła­dziła córkę czule po po­liczku. – Na­wet zwy­kłe sklepy mają z tym chwi­lowo pro­blemy.

To była alu­zja do sklepu że­la­znego pro­wa­dzo­nego przez jej męża, który już od wielu lat przy­no­sił wię­cej strat niż zy­sków. Na szczę­ście sku­py­wa­nie i sprze­da­wa­nie dzia­łek bu­dow­la­nych szło Ma­xowi Ment­ze­rowi znacz­nie le­piej. Tak czy ina­czej, ro­dzina nie mo­gła li­czyć na duże suk­cesy fi­nan­sowe.

– Ko­biety za­wsze chcą ład­nie wy­glą­dać – po­wie­działa Es­tée. 

Za­wie­siła wzrok na wierz­chu dłoni swo­jej matki, na któ­rym po­ja­wiły się już ja­sno­brą­zowe star­cze plamy. Es­tée aż do te­raz nie zwra­cała na nie uwagi. Czy to dla­tego Rose nie chciała wy­cho­dzić z domu bez swo­ich bia­łych rę­ka­wi­czek? Dło­nie bez­li­to­śnie zdra­dzały wiek ko­biety. Za­wsty­dzona Rose cof­nęła rękę i scho­wała ją pod far­tusz­kiem. Za­wsze była dumna z tego, że nikt nie do­strze­gał róż­nicy wieku mię­dzy nią a jej mę­żem.

– Ja i Bella bę­dziemy się dziś świet­nie ba­wić – uspo­ko­iła matkę Es­tée.

– Spa­ko­wa­łaś strój ką­pie­lowy?

– Oczy­wi­ście, że nie – od­parła Es­tée. – Nie je­dziemy tam się ką­pać, tylko sprze­da­wać kremy.

W tym sa­mym mo­men­cie roz­le­gło się pu­ka­nie. Es­tée po­bie­gła do przed­po­koju i otwo­rzyła drzwi gwał­tow­nym szarp­nię­ciem. Zgod­nie z za­po­wie­dzią na progu stała Isa­bella. Przy­ja­ciółka wy­glą­dała jak zwy­kle olśnie­wa­jąco. Gę­ste ciemne loki po­skro­miła modną czer­woną apaszką i wło­żyła zwiewną let­nią su­kienkę w tym sa­mym ko­lo­rze. Nie­do­sko­na­ło­ści skóry, które do­skwie­rały jej jesz­cze przed kil­koma laty, pra­wie cał­kiem znik­nęły.

– Bu­on­giorno!

Bella nie dość, że uwiel­biała wło­skie je­dze­nie i wło­ską mu­zykę, to jesz­cze do każ­dej roz­mowy wpla­tała ja­kieś słowa w ję­zyku, któ­rym po­słu­gi­wano się u niej w domu. Uro­dziła się w No­wym Jorku, więc była ro­do­witą Ame­ry­kanką, po­dob­nie jak Es­tée. Była jed­nak tak samo dumna ze swo­jego po­cho­dze­nia jak wszy­scy wło­scy imi­granci, któ­rzy osie­dlili się w Qu­eens. Co­nie­dzielne msze w ko­ścio­łach ka­to­lic­kich od­pra­wiano tu­taj w ję­zyku ich daw­nej oj­czy­zny, na każ­dym rogu znaj­do­wała się piz­ze­ria, a w wa­rzyw­niaku mó­wiono rów­nie płynną włosz­czy­zną, co w pie­karni. Es­tée za­sta­na­wiała się cza­sem, czy za­uwa­ży­łaby ja­ką­kol­wiek róż­nicę, prze­cha­dza­jąc się ulicą po ja­kimś wło­skim mie­ście.

– Cześć, Bella! – rzu­ciła i po­ca­ło­wała przy­ja­ciółkę w po­li­czek. – Je­stem już go­towa.

Wró­ciła szybko do kuchni i wzięła spa­ko­wany kosz.

Rose po­szła za córką do przed­po­koju.

– Nie za­po­mnij ka­pe­lu­sza. – Po­dała Es­tée na­kry­cie głowy w kształ­cie dzwonka.

Za­równo w ka­to­lic­kiej ro­dzi­nie Belli, jak i w ży­dow­skiej ro­dzi­nie Es­tée nie­do­pusz­czalne było, żeby ko­bieta wy­szła z domu bez na­kry­cia głowy. Przy czym w domu Ment­ze­rów by­naj­mniej nie pod­cho­dzono ry­go­ry­stycz­nie do ju­da­izmu. Je­dyna sy­na­goga w dziel­nicy znaj­do­wała się kilka ulic da­lej, przy Pięć­dzie­sią­tej Czwar­tej Alei, ale Ment­ze­ro­wie cho­dzili do niej tylko pod­czas waż­nych ży­dow­skich świąt. Ob­cho­dzili za to także święta chrze­ści­jań­skie, cho­ciaż z mniej­szym roz­ma­chem. Praw­dziwą ucztę wy­pra­wiali je­dy­nie na Boże Na­ro­dze­nie i co roku ubie­rali cho­inkę, jako że babka Rose była ka­to­liczką. Matka Es­tée prze­stała go­to­wać ko­szer­nie, od­kąd wy­je­chała z Eu­ropy, a sza­bat był prze­strze­gany je­dy­nie czę­ściowo.

Nie­mniej jed­nak gdy tylko oj­ciec lub wu­jek Es­tée na­tra­fiali w ja­kiejś za­gra­nicz­nej ga­ze­cie na an­ty­se­micki ar­ty­kuł, od razu przy­po­mi­nali bli­skim o ich ży­dow­skiej wie­rze. Tu­taj, w Qu­eens, nie do­świad­czano ta­kich prze­ja­wów wro­go­ści. Wy­zna­nie każ­dego było jego pry­watną sprawą i ob­cho­dziło tylko jego ro­dzinę. Li­czył się za to sta­tus eko­no­miczny. Lu­dzi oce­niano po wiel­ko­ści domu i su­mie środ­ków zgro­ma­dzo­nych na ra­chunku ban­ko­wym.

– Jak idzie two­jemu ojcu w piz­ze­rii? – spy­tała uprzej­mie Rose.

– Och, cał­kiem do­brze, dzię­kuję – od­po­wie­działa Bella. – Za­mie­rza wkrótce po­sze­rzyć swoją ofertę o pa­stę. Mama od ty­go­dni stoi w kuchni i przy­go­to­wuje ma­ka­ron we wszel­kich moż­li­wych kształ­tach: spa­ghetti, cap­pel­lini, anelli, ba­vet­tine, bu­ca­tini...

– Mój Boże, nie mia­łam po­ję­cia, że jest tego aż tyle.

Bella się ro­ze­śmiała.

– Mama zro­biła po­nad dwa­dzie­ścia ro­dza­jów ma­ka­ronu. Gruby, cienki, wą­ski, sze­roki, ma­ka­ron w kształ­cie ka­pe­lu­si­ków i taki, który wy­gląda jak różki...

Rose prze­rwała sło­wo­tok dziew­czyny:

– Mu­szę opo­wie­dzieć o tym mę­żowi. Wkrótce zaj­rzymy z Ma­xem i skosz­tu­jemy tych pysz­no­ści.

– Mama się ucie­szy.

Es­tée wło­żyła ka­pe­lusz i przej­rzała się w owal­nym lu­strze wi­szą­cym nad ko­modą. Była za­do­wo­lona ze swo­jego wy­glądu. Włosy do ra­mion opa­dały jej pięk­nymi gru­bymi lo­kami ku bro­dzie. Po­dała Belli dwa skła­dane krze­sełka, które wzięła wcze­śniej z szopy i które miały jej po­słu­żyć za pro­wi­zo­ryczne sto­isko, a po­tem lekko po­pchnęła przy­ja­ciółkę na we­randę.

– Mu­simy już iść, bo ina­czej spóź­nimy się na po­ciąg.

– Mi­łego dnia! – za­wo­łała Rose i po­ma­chała do dziew­cząt.

Gdy tylko znik­nęły jej z wi­doku, Es­tée zwol­niła.

– Już my­śla­łam, że ni­gdy nie skoń­czysz z wy­li­cza­niem tych klu­sek.

– Prze­cież do­piero co za­czę­łam. Mam je wy­mie­nić jesz­cze raz? – za­ofe­ro­wała ze śmie­chem Bella. Na­gle się za­trzy­mała i od­sta­wiła krze­sełka. – Gdzie ona jest? – wy­mam­ro­tała pod no­sem, szpe­ra­jąc w to­rebce. – Ach, tu­taj! – Z trium­fal­nym uśmie­chem unio­sła szminkę.

– Pa­mię­ta­łaś! – Es­tée pod­sko­czyła w miej­scu z ra­do­ści.

– Oczy­wi­ście – od­parła Bella. – Jak mamy coś sprze­dać, wy­glą­da­jąc jak wie­śniaczki? Tam da­lej jest ławka, usiądźmy.

Wska­zała boczną uliczkę, gdzie pod trzema du­żymi orze­chami stały dwie ławki. Bella i Es­tée szybko po­bie­gły ku nim pełną ku­rzu ścieżką i usia­dły w cie­niu drzew. Bella roz­cią­gnęła usta, od­krę­ciła po­madkę i po­dała ją przy­ja­ciółce.

– Chcę, żeby każdy męż­czy­zna ma­rzył tylko o tym, żeby po­ca­ło­wać te usta.

– Ach, Bello. – Es­tée się ro­ze­śmiała. – Nie ro­bimy się na bó­stwa dla męż­czyzn, tylko dla nas sa­mych.

– Hmm.

Bella była in­nego zda­nia, ale nie mo­gła nic po­wie­dzieć, bo Es­tée wła­śnie ma­lo­wała jej usta so­czy­ście kar­mi­nową szminką. Ten od­cień ide­al­nie har­mo­ni­zo­wał z jej su­kienką. Całe szczę­ście, że Es­tée po­sta­no­wiła dziś wło­żyć sze­ro­kie szare lniane spodnie i ja­sno­nie­bie­ską bluzkę za­miast li­lio­wej let­niej su­kienki. Ze­sta­wie­nie tych ko­lo­rów wy­glą­da­łoby kosz­mar­nie.

– Te­raz ja – rzu­ciła i prze­ka­zała po­madkę Belli.

Jej ro­dzice zgor­szy­liby się, gdyby wie­dzieli, że się ma­luje. Przy­ja­ciółka z naj­więk­szym sku­pie­niem po­cią­gnęła jej pełne usta po­madką. Żadna z nich nie za­uwa­żyła, że ze sklepu z na­bia­łem wy­szła aku­rat panna Bran­toni. Sta­nęła w roz­kroku przy dziew­czę­tach i za­częła im wy­gra­żać z pod­nie­sioną pię­ścią.

– Ma­cie na­tych­miast skoń­czyć z tym nie­cnym pa­cy­ko­wa­niem – za­żą­dała z sil­nym po­łu­dnio­wym ak­cen­tem. – Opo­wiem two­jej matce, że się po kry­jomu ma­lu­jesz. Nie masz wstydu, Isa­bello Rossi?

Bella ze stra­chu opu­ściła szybko rękę, zo­sta­wia­jąc na bro­dzie Es­tée brzydki ciem­no­czer­wony ślad.

– Chole...

– I jesz­cze prze­kli­nasz? – Panna Bran­toni była wście­kła. – Cóż za bez­bożne za­cho­wa­nie. Twoi po­czciwi ro­dzice na to nie za­słu­żyli. Pan Bóg stwo­rzył was ta­kimi nie bez po­wodu. Grze­szy­cie, maj­stru­jąc przy swoim wy­glą­dzie.

Twarz pu­szy­stej ko­biety błysz­czała od potu. Es­tée po­my­ślała, że przy­da­łaby jej się ma­seczka, ale po­wstrzy­mała się od ko­men­ta­rza. Panna Bran­toni jesz­cze przez chwilę ja­zgo­tała, po czym po­czła­pała w prze­ciw­nym kie­runku. Naj­wy­raź­niej miała wię­cej spra­wun­ków do za­ła­twie­nia.

– Za go­dzinę pew­nie już cała dziel­nica bę­dzie wie­działa, że ma­lo­wa­ły­śmy się szminką – wes­tchnęła Bella.

– I co z tego? – rzu­ciła prze­kor­nie Es­tée.

W rze­czy­wi­sto­ści jed­nak nie było jej do śmie­chu, tak samo jak Belli, bo rów­nież jej ro­dzice uwa­żali, że tylko roz­wią­złe ko­biety się ma­lują. Uroda była da­rem od Boga. Nie ucho­dziło jej do­po­ma­gać. To, że z pla­ka­tów re­kla­mo­wych i ko­lo­ro­wych cza­so­pism uśmie­chały się pewne sie­bie młode ko­biety z po­ma­lo­wa­nymi na czer­wono ustami i mocno pod­kre­ślo­nymi po­wie­kami, też nie miało zna­cze­nia. Tylko nie­liczna grupa ko­biet mo­gła so­bie po­zwo­lić na to, żeby wy­glą­dać jak wiel­kie hol­ly­wo­odz­kie ikony piękna.

Bella wy­jęła z to­rebki białą chu­s­teczkę i za­częła wy­cie­rać czer­woną smugę. Ale tylko po­gor­szyła sprawę. Broda Es­tée była te­raz cała czer­wona jak jabłko po­da­ro­wane Kró­lew­nie Śnieżce.

– Wy­glą­dasz jak klaun – stwier­dziła ze smut­kiem Bella.

– Na­bierz na chu­s­teczkę odro­binę mo­jego kremu – za­su­ge­ro­wała Es­tée.

Bella się­gnęła do ko­sza i wy­jęła je­den z dwóch sło­icz­ków, które nie były za­wi­nięte w bi­bułę – Es­tée za­mie­rzała za­pre­zen­to­wać po­ten­cjal­nym klient­kom, jaki efekt na skó­rze po­zo­sta­wia jej krem. Bella spraw­nie od­krę­ciła po­krywkę, za­nu­rzyła róg chu­s­teczki w na­czy­niu i po­now­nie prze­tarła brodę przy­ja­ciółki. Wy­star­czyły dwa ru­chy dło­nią, żeby twarz Es­tée znów wy­glą­dała nie­ska­zi­tel­nie.

– Wow! – rzu­ciła z za­chwy­tem Bella, spo­glą­da­jąc na ślad szminki, który po­zo­stał na chu­s­teczce. – Mam do­koń­czyć ma­lo­wa­nie?

– Ko­niecz­nie.

Le­dwo Es­tée się nad­sta­wiła, drzwi do sklepu znowu się otwo­rzyły. Tym ra­zem przy­ja­ciółki ostrzegł gło­śny dźwięk dzwonka, ale ich usta już były ciem­no­czer­wone. Na ulicę wy­szła ko­lejna ko­bieta i ru­szyła szyb­kim kro­kiem ku ławce pod trzema orze­chami.

– Do­brze wi­dzia­łam, co tu ro­bi­cie – oświad­czyła.

– Wy­bra­ły­śmy so­bie na ma­lo­wa­nie naj­gor­sze miej­sce w ca­łym Qu­eens – wy­szep­tała Es­tée tak ci­cho, że tylko Bella ją usły­szała.

Es­tée znała tę ko­bietę z wi­dze­nia. Jej mąż był klien­tem jej ojca, ale nie po­tra­fiła so­bie przy­po­mnieć na­zwi­ska. Szy­ku­jąc się na ko­lejne ka­za­nie, wy­pro­sto­wała ra­miona i za­częła szu­kać kontr­ar­gu­men­tów.

– Ja­kim cu­dem tak szybko wy­czy­ści­łaś brodę przy­ja­ciółce? – zwró­ciła się ko­bieta do Belli.

– Słu­cham? – Bella chyba też spo­dzie­wała się słów kry­tyki.

– Twarz two­jej przy­ja­ciółki jest nie­ska­zi­tel­nie czy­sta.

Es­tée za­re­ago­wała bły­ska­wicz­nie.

– To za­sługa opra­co­wa­nego przeze mnie kremu uni­wer­sal­nego – wy­ja­śniła dum­nie i wy­jęła sło­iczek z dłoni Belli. – Nie tylko oczysz­cza, ale też pie­lę­gnuje. Dzięki niemu skóra jest gładka i na­wil­żona i nie po­wstają na niej żadne brzyd­kie za­czer­wie­nie­nia czy zmarszczki. Poza tym ma bo­ski za­pach. – Es­tée od­krę­ciła sło­iczek i wy­cią­gnęła go ocho­czo w kie­runku ko­biety, a ta po chwili wa­ha­nia po­wą­chała jego za­war­tość. – Pro­szę spró­bo­wać – rzu­ciła za­chę­ca­jąco.

Ostroż­nie, jakby cho­dziło o tru­jącą sub­stan­cję, ko­bieta za­nu­rzyła pa­lec w na­czy­niu, na­brała odro­binę kremu i roz­sma­ro­wała go so­bie na dło­niach.

– Krem na­daje się też ide­al­nie do pie­lę­gna­cji twa­rzy – kon­ty­nu­owała Es­tée. 

Jesz­cze raz pod­su­nęła ko­bie­cie sło­iczek. Ta po­now­nie na­brała nie­wielką por­cję, ale tym ra­zem na­ło­żyła ją na po­liczki i po­woli wma­so­wała.

– Rze­czy­wi­ście szybko się wchła­nia – stwier­dziła zdzi­wiona, po czym unio­sła dło­nie do nosa. – W do­datku ład­nie pach­nie, nie­na­chal­nie.

– Nie znaj­dzie pani ni­g­dzie lep­szego pro­duktu – stwier­dziła Es­tée. – Może go pani sto­so­wać za­równo wie­czo­rem, jak i rano. Dzięki niemu za­wsze bę­dzie miała pani ide­alną i od­świe­żoną cerę.

Ko­bieta za­sta­no­wiła się przez chwilę, po czym otwo­rzyła to­rebkę i wy­jęła port­mo­netkę.

– We­zmę je­den sło­iczek.

Es­tée mu­siała się z ca­łych sił po­wstrzy­my­wać, żeby nie pod­sko­czyć z ra­do­ści i nie za­cząć tań­czyć wo­kół klientki, gło­śno wi­wa­tu­jąc. Za­cho­wała jed­nak spo­kój, po­dała ko­bie­cie cenę i wrę­czyła jej je­den z za­pa­ko­wa­nych w bi­bułę kre­mów. Pierw­sze za­ro­bione sa­mo­dziel­nie pie­nią­dze scho­wała z uda­waną non­sza­lan­cją do kie­szeni spodni. Do­piero kiedy ko­bieta znik­nęła za ro­giem i Es­tée miała pew­ność, że nie zo­sta­nie usły­szana, rzu­ciła się Belli na szyję. Obie za­częły ska­kać wkoło i wzno­sić ra­do­sne okrzyki, zu­peł­nie nie przej­mu­jąc się star­szym męż­czy­zną, który aku­rat prze­cho­dził obok i mruk­nął coś pod no­sem o sza­lo­nych ma­ło­la­tach.

Za dwie pię­cio­cen­towe mo­nety Es­tée ku­piła bi­lety na Co­ney Is­land. Ze względu na stały koszt prze­jazdu pół­wy­sep ten na­zy­wany był zresztą The Nic­kel Em­pire, czyli Pię­cio­cen­to­wym Im­pe­rium. Co week­end tu­tej­szą plażę i po­pu­larne parki roz­rywki ku­szące dia­bel­skimi ko­łami, hi­po­dro­mami i sa­lami ba­lo­wymi od­wie­dzało na­wet mi­lion osób. Belli i Es­tée udało się za­jąć dwa wolne miej­sca w ostat­nim wa­go­nie po­ciągu.

Wspa­niała póź­no­let­nia po­goda rów­nież w ty­go­dniu przy­cią­gała na plażę wiele osób spra­gnio­nych słońca. Wszy­scy chcieli się na­cie­szyć ostat­nimi cie­płymi chwi­lami, za­nim na­dej­dzie je­sień i na kilka mie­sięcy wy­bije im z głowy mor­skie ką­piele. Ro­dzice wraz z dziećmi pchali się do po­ciągu z ko­szami pik­ni­ko­wymi i pa­ra­so­lami prze­ciw­sło­necz­nymi. Tylko nie­liczni mo­gli so­bie po­zwo­lić na hot doga za dzie­sięć cen­tów u Felt­mana bądź też wy­go­spo­da­ro­wać pięć­dzie­siąt cen­tów na ka­binę na pry­wat­nym ką­pie­li­sku. Dla­tego więk­szość zmie­rzała na pu­bliczną plażę i do miej­skiej łaźni. W ko­szach pik­ni­ko­wych mieli ka­napki z wę­dliną i do­mo­wej ro­boty le­mo­niadę. Nie pla­no­wali wy­po­ży­czać le­ża­ków, wy­star­czały im ręcz­niki ką­pie­lowe i przy­tasz­czone pa­ra­sole. Wszyst­kie dzieci były wy­po­sa­żone w ło­patki i wia­derka, a dwóch wy­jąt­kowo ha­ła­śli­wych chłop­ców prze­ci­snęło się mię­dzy pa­sa­że­rami do okna, żeby po­pa­trzeć na mo­rze.

Es­tée roz­ko­szo­wała się po­dróżą i nie mo­gła się już do­cze­kać, aż w końcu roz­stawi swoje sto­isko. Jej ce­lem nie była plaża pu­bliczna, tylko je­den z tam­tej­szych du­żych ho­teli, ta­kich jak Bri­gh­ton Be­ach czy Na­ssau, w któ­rych wolne dni spę­dzali za­możni no­wo­jor­czycy, z roz­le­głymi, za­dba­nymi pry­wat­nymi pla­żami, po­lami gol­fo­wymi i kor­tami te­ni­so­wymi.

Gdy tylko po­ciąg wje­chał na sta­cję Co­ney Is­land–Stil­l­well Ave­nue, znie­cier­pli­wiona Es­tée ze­rwała się na równe nogi. Chciała opu­ścić wa­gon jako jedna z pierw­szych, ale Belli aż tak się nie śpie­szyło.

– Po­cze­kaj, aż inni wy­siądą – po­wie­działa, przy­trzy­mu­jąc przy­ja­ciółkę za ra­mię.

– Nie chcę stra­cić ani chwili – od­parła Es­tée.

Bella wes­tchnęła, prze­wró­ciła oczami, nie­chęt­nie wstała i wy­sia­dła w ści­sku ra­zem z Es­tée. Tłum su­nął w kie­runku dworca, bu­dynku w kształ­cie ko­puły ze stali i szkła z ele­men­tami z czer­wo­nej ce­gły. Po dro­dze liczni ga­ze­cia­rze ofe­ro­wali coś do czy­ta­nia na plażę. Es­tée wy­pa­trzyła mię­dzy in­nymi ulu­biony pe­rio­dyk swo­jej matki „Wo­man’s Home Com­pa­nion”. Ci, któ­rzy nie mieli ze sobą pro­wiantu, mo­gli jesz­cze na­być w kio­sku szybko parę ja­błek, pie­czywo i le­mo­niadę. Tym­cza­sem z budki z hot do­gami do­la­ty­wał za­pach gril­lo­wa­nych kieł­ba­sek, ki­szo­nej ka­pu­sty i opie­ka­nych bu­łek. Bella na­gle się za­trzy­mała i zła­pała się za brzuch. Bur­czał tak gło­śno, że Es­tée sły­szała to na­wet po­mimo pa­nu­ją­cego wo­kół ha­łasu.

– Je­stem głodna – jęk­nęła Bella.

Es­tée za­częła szpe­rać w kie­szeni spodni, gdzie za­wsze trzy­mała gumę do żu­cia. Naj­bar­dziej lu­biła Ju­icy Fruit od pro­du­centa my­dła i proszku do pie­cze­nia Wil­liama Wri­gleya. Mu­siała ją ukry­wać przed ro­dzi­cami, któ­rzy uwa­żali, że mło­dym dziew­czę­tom nie przy­stoi żuć gumę.

– Pro­szę. – Po­dała przy­ja­ciółce je­den li­stek.

– Na co mi guma?

– Stłumi uczu­cie głodu.

– Wo­la­ła­bym zjeść coś po­rząd­nego, na przy­kład hot doga – stwier­dziła Bella, ale wzięła gumę, od­wi­nęła ją z pa­pierka i wsa­dziła so­bie do ust. Naj­wy­raź­niej wie­działa, że nic nie jest w sta­nie po­wstrzy­mać Es­tée, która ko­niecz­nie chciała już do­trzeć na pro­me­nadę.

Le­dwo wy­szły z bu­dynku dworca, na po­licz­kach po­czuły po­wiew cie­płej, sło­nej bryzy. Es­tée wy­sta­wiła twarz na wiatr.

– Mmm, piękny za­pach – za­chwy­ciła się. – Ktoś po­wi­nien stwo­rzyć per­fumy pach­nące la­tem.

– Czyli słod­kimi go­frami?

Bella spoj­rzała tę­skno na ko­lejną budkę, gdzie fran­cu­ski imi­grant za­chwa­lał swoje na­le­śniki i go­fry. Ape­tyczny aro­mat cy­na­monu i cu­kru cią­gnął się wzdłuż ulicy.

– Le­piej po­żuj gumę – za­su­ge­ro­wała Es­tée.

Obie ru­szyły przed sie­bie wraz z po­cho­dem in­nych pla­żo­wi­czów. Es­tée ro­zej­rzała się po pro­me­na­dzie, która pro­wa­dziła do du­żych, luk­su­so­wych ho­teli.

– Tam wi­dzę ide­alne miej­sce – po­wie­działa, wska­zu­jąc kom­pleks ho­te­lowy, który wpi­sy­wałby się rów­nie do­brze w kra­jo­braz La­zu­ro­wego Wy­brzeża. Sze­roki pod­jazd był obrze­żony szpa­le­rami palm w ogrom­nych po­dłuż­nych do­ni­cach. Bryłę trzy­pię­tro­wego wy­staw­nego bu­dynku uroz­ma­icały liczne wy­ku­sze i wie­życzki, przez co przy­po­mi­nał za­mek. Do każ­dego po­koju przy­le­gał bal­kon, na któ­rym stały biało-nie­bie­skie le­żaki. Na jed­nej z wie­ży­czek po­wie­wała flaga ame­ry­kań­ska – je­dyna oznaka tego, że ho­tel mie­ścił się na Co­ney Is­land.

– Chcia­ła­bym, żeby mnie też było kie­dyś stać na spę­dze­nie nocy w ta­kim ho­telu – wes­tchnęła z prze­ję­ciem Es­tée.

Bella nie słu­chała tego, co mówi.

– Chcesz się roz­sta­wić tuż przed wej­ściem? – spy­tała za­nie­po­ko­jona. – A je­śli nas stąd prze­go­nią?

– Dla­czego mie­liby to zro­bić? – od­parła we­soło Es­tée. – Sprze­da­jemy naj­lep­szej ja­ko­ści pro­dukty, któ­rych nie mu­simy się wsty­dzić.

Pewna swego Es­tée po­ma­sze­ro­wała do po­ma­lo­wa­nej na nie­bie­sko drew­nia­nej ławki sto­ją­cej pod ogrom­nym pla­ta­nem. Roz­ta­czał się stam­tąd wspa­niały wi­dok na mo­rze i zło­ci­stą plażę, wzdłuż któ­rej cią­gnęły się rzędy ko­lo­ro­wych pa­ra­soli. Dzieci bu­do­wały za­pory i twier­dze albo ba­wiły się pił­kami, pod­czas gdy młode ko­biety w skan­da­licz­nych, wy­zy­wa­ją­cych ko­stiu­mach za­ży­wały ką­pieli sło­necz­nych. Tu i ów­dzie wy­ra­stały ko­sze pla­żowe przy­wo­dzące na myśl ob­razki z pół­nocy Eu­ropy, a czer­wone boje uno­szące się w wo­dzie in­for­mo­wały osoby nie­po­tra­fiące pły­wać, jak da­leko od brzegu ką­piel jest jesz­cze bez­pieczna.

– To miej­sce bę­dzie w sam raz – oświad­czyła sta­now­czo Es­tée.

Bella roz­ło­żyła krze­sło i opa­dła na nie wy­czer­pana. Wy­glą­dała tak, jakby pil­nie po­trze­bo­wała od­sap­nąć.

– Nie­ważne, co po­wiesz – rzu­ciła, wa­chlu­jąc się rę­kami – i tak za­raz pójdę do tam­tej budki i ku­pię so­bie sma­żoną kieł­ba­skę. Umie­ram z głodu.

– Prze­sa­dzasz.

Bella zi­gno­ro­wała tę uwagę i wstała, się­ga­jąc po torbę.

– Chcesz coś?

Es­tée zro­zu­miała, że Bella nie żar­tuje.

– W za­sa­dzie to prze­ką­si­ła­bym coś ma­łego – przy­znała, bo nie ja­dła nic poza owsia­nymi ciast­kami na śnia­da­nie.

– A co kon­kret­nie?

– Bez zna­cze­nia – od­po­wie­działa Es­tée. – Zjem co­kol­wiek.

Nie kła­mała. Kiedy się stre­so­wała, za­do­wo­li­łaby się pra­wie wszyst­kim.

– Przy­niosę nam coś do­brego – stwier­dziła Bella i ru­szyła do budki.

Es­tée zo­stała sama. Roz­ło­żyła dru­gie krze­sło i po­sta­wiła kosz na ławce, a ze sło­icz­ków z kre­mem zbu­do­wała małą pi­ra­midę. Już po kilku mi­nu­tach za­trzy­mały się przy niej pierw­sze spa­ce­ro­wiczki.

– Co jest w tych ślicz­nych sło­icz­kach? – za­py­tała ja­kaś ko­bieta po pięć­dzie­siątce.

Miała na so­bie ja­sno­ró­żową su­kienkę z ob­ni­żoną ta­lią i głę­bo­kim de­kol­tem, która wy­da­wała się odro­binę zbyt mło­dzie­żowa jak na ko­goś w jej wieku. Ko­bieta, która jej to­wa­rzy­szyła, mu­siała być jej sio­strą bliź­niaczką, bo były do sie­bie po­dobne jak dwie kro­ple wody, tyle że jej su­kienka była tur­ku­sowa. Poza tym na szyi miała po­dwójny sznur pe­reł, który prze­su­wała nie­ustan­nie w pal­cach. Ko­bieta ubrana na ró­żowo zła­pała bez py­ta­nia za je­den ze sło­icz­ków i za­częła go ob­wą­chi­wać.

– To miód? Czy dżem wła­snego wy­robu?

– To nie­zwy­kle sku­teczny pie­lę­gna­cyjny krem do twa­rzy – wy­ja­śniła z dumą Es­tée.

– Krem do twa­rzy? – Ko­bieta skrzy­wiła się z od­razą, jakby Es­tée jej po­wie­działa, że w środku są pa­ję­cze od­nóża. – My sto­su­jemy je­dy­nie naj­lep­sze pro­dukty od He­leny Ru­bin­stein i Eli­za­beth Ar­den. – Ko­bieta użyła liczby mno­giej, od­po­wia­da­jąc także za swoją sio­strę.

To, że jed­nym tchem wy­mie­niła obie kró­lowe branży ko­sme­tycz­nej, by­naj­mniej nie znie­chę­ciło Es­tée do dal­szego re­kla­mo­wa­nia swo­jego kremu.

– Ten pro­dukt jest lep­szy niż wszyst­kie, które miały pa­nie oka­zję po­znać.

Ko­bieta za­śmiała się szy­der­czo.

– Na­prawdę wie­rzy pani, że ja­kieś sma­ro­wi­dło w zwy­kłym sło­iku po dże­mie nie ustę­puje ja­ko­ścią wy­ro­bom wiel­kiego stu­dia ko­sme­tycz­nego? – Pełna po­li­to­wa­nia od­sta­wiła krem.

– Na­tu­ral­nie – od­po­wie­działa z po­wagą Es­tée. – Ni­gdy bym pani nie okła­mała.

Ko­bieta w różu ru­szyła da­lej, ale jej sio­stra ani drgnęła.

– Przy­go­to­wa­łam ten krem we­dług sta­rej eu­ro­pej­skiej re­cep­tury – kon­ty­nu­owała Es­tée. – Mój wu­jek przy­wiózł ją z Wied­nia.

– Z Wied­nia? – Ko­bieta w różu zmarsz­czyła czoło. – Ze sto­licy mu­zyki?

– Nie ina­czej.

Es­tée nie miała po­ję­cia, czy Wie­deń jest bar­dziej mu­zy­kalny niż reszta świata. Jesz­cze ni­gdy tam nie była, ale zdą­żyła się już prze­ko­nać, że na lu­dziach ro­biło więk­sze wra­że­nie, kiedy łą­czyła swoje po­cho­dze­nie ze zna­nym mia­stem, a nie z ma­leń­kimi mie­ści­nami na Wę­grzech czy w Cze­chach, któ­rych nazw nie dało się wy­mó­wić i o któ­rych nikt nie sły­szał. Prawda o jej ko­rze­niach le­żała za­pewne gdzieś po­środku. Kto byłby w sta­nie stwier­dzić z całą pew­no­ścią, gdzie tak na­prawdę miesz­kali jej przod­ko­wie? Mo­nar­chia Habs­bur­gów była ogromna, a naj­waż­niej­sze jej li­nie spo­ty­kały się w Wied­niu. Wu­jek John ubó­stwiał to mia­sto i mó­wił płyn­nie po nie­miecku, po­dob­nie jak ro­dzice Es­tée.

– A niby czemu mia­ła­bym ku­pić aku­rat ten krem? – Ko­bieta w ró­żo­wej su­kience po­now­nie się­gnęła za­cie­ka­wiona po sło­iczek, tym ra­zem po ten na sa­mym czubku pi­ra­midy.

– Bo dzięki niemu pani cera na­bie­rze mło­dzień­czego bla­sku.

Ko­bieta skie­ro­wała wzrok na po­liczki Es­tée. Były ide­al­nie gład­kie, po­zba­wione zmarsz­czek czy in­nych nie­do­sko­na­ło­ści.

– Sama sto­suję go od lat! – cią­gnęła Es­tée w na­dziei, że ko­bieta nie bę­dzie tym fak­tem zdzi­wiona. Bądź co bądź, nie prze­kro­czyła jesz­cze na­wet dwu­dziestki.

– Hmm. – Ko­bieta przy­glą­dała się kre­mowi z co­raz więk­szym za­in­te­re­so­wa­niem.

– Tu mam je­den otwarty. – Es­tée wzięła do ręki na­po­częty dziś sło­iczek, od­krę­ciła go i po­dała klientce.

Ta chęt­nie go przy­jęła, pod­su­nęła so­bie pod nos i za­cią­gnęła się za­pa­chem. To, co wy­czuła, naj­wy­raź­niej przy­pa­dło jej do gu­stu, bo unio­sła ką­ciki ust w uśmie­chu.

– Sub­telny aro­mat. Ani zbyt du­szący, ani zbyt mdły.

– Spo­rzą­dza­jąc ten krem, zwró­ci­łam szcze­gólną uwagę na od­po­wied­nie wy­wa­że­nie nut za­pa­cho­wych – po­wie­działa Es­tée. – Pro­szę go spo­koj­nie wy­pró­bo­wać.