Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Perfumy są jak miłość. Odrobina nigdy nie wystarczy”.
Nowy Jork, 1922 rok: szesnastoletnia Eszti pomaga wujowi w produkcji aptecznych maści w szopie na tyłach ogrodu. Uczy się od niego tajników sporządzania kremów i emulsji, a wkrótce sama zaczyna eksperymentować z różnymi składnikami. Odkrywa w sobie pasję do robienia kosmetyków. W ciągu kilku lat opracowuje swój autorski krem i sprzedaje go na plaży na Long Island w słoikach po dżemie. Ten pierwszy sukces otwiera jej drzwi do kariery w branży. U boku ukochanego mężczyzny, który bierze na siebie obowiązki domowe, aby wspierać ją w realizacji marzeń, dziewczyna tworzy własną markę: Estée Lauder. Rozwija ją, nie tylko wprowadzając na rynek nowe kosmetyki, lecz także wymyślając zaskakujące strategie marketingowe. W pracy wciąż przyświeca jej jeden cel: chce wydobyć naturalne piękno każdej kobiety.
Dzięki oryginalnym pomysłom i ciężkiej pracy dziewczyna z Queens podbija Nowy Jork. Ale sukces, o którym zawsze tak bardzo marzyła, ma swoją cenę. Może kosztować Estée miłość jej życia…
Poznaj historię Estée Lauder, legendy branży kosmetycznej, kobiety, która wyprzedzała swoje czasy i którą magazyn „Time” zaliczył do grona dwudziestu największych geniuszy biznesu XX wieku.
„Opowieść o Estée Lauder, która z piękna uczyniła marzenie do spełnienia i dała prawo wszystkim kobietom, aby po nie sięgnęły. Fabularyzowana biografia założycielki jednej z najbardziej znanych i cenionych marek kosmetycznych na świecie. Nie zawsze usłana różami droga do szczęścia, samorealizacji i wielkiej fortuny”.
Ałbena Grabowska
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 408
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
1
Manhattan, Nowy Jork, wiosna 1941
Przed wejściem do teatru ciągnęły się sznury zielonych taksówek, z których rozbrzmiewał jazgot klaksonów. Przypominający wieżę budynek wznosił się ku zasnutemu chmurami niebu, konkurując z otaczającymi go wieżowcami. Ludzie w eleganckich wieczorowych strojach wysiadali z taksówek i śpieszyli w mżawce ku jasno oświetlonemu portalowi, nad którym rozpięty był świetlny łukowaty napis: Paramount. Poniżej na obramowanej tabliczce widniał adres: Broadway 1501.
Przekroczywszy próg suchego holu, goście przepychali się dalej w stronę szatni, gdzie ponownie ustawiali się w kolejce – tym razem, aby oddać swoje płaszcze i kapelusze. Okutane w futra panie w ekskluzywnych nakryciach głowy na perfekcyjnie ułożonych falach tłoczyły się obok panów w czarnych smokingach.
Estée stała zaklinowana między dwoma korpulentnymi damami, wdychając zapachy Dorothy Gray, Elizabeth Arden i Charlesa Revsona zmieszane z potem, alkoholem i aromatycznym tytoniem. Do tej barwnej mieszanki niosącej obietnicę czarującego wieczoru wkradła się także nuta jej własnych perfum, które dodała wczoraj do kremu do twarzy. Olejki eteryczne pozyskała z niepozornych roślin, które rosły na pokrytych trawą plażach Coney Island, pośród wydm i sitowia. Estée zebrała je w zeszłym tygodniu, a teraz z nostalgią wspominała tamto beztroskie popołudnie. Pomimo doskwierającego w kolejce gorąca miała wrażenie, jakby wciąż czuła na rozgrzanych policzkach powiew chłodnego wiatru. Bryza delikatnie muskała jej skórę, kiedy Estée obserwowała łagodnie kołyszące się fale Atlantyku, które raz po raz wdzierały się na plażę i...
– Nasza kolej, skarbie. – Głos Charlesa sprowadził ją z powrotem na ziemię.
Mężczyzna pomógł jej zdjąć cienki płaszcz, podał go młodej szatniarce, a ta z uśmiechem wręczyła mu numerek.
– Napijesz się szampana, zanim zasiądziemy na dusznej widowni?
Biegnące z boku szerokie schody wyłożone czerwonym dywanem prowadziły do baru, w którym przed występem i podczas przerw oferowano napoje i drobne przekąski.
– Tak, chętnie.
Estée lubiła ten wytworny trunek serwowany w kieliszkach na długich nóżkach o ściankach tak cienkich, że człowiek bał się, iż rozpadną się w dłoni przy zbyt mocnym ściśnięciu. Szampan stanowił kwintesencję luksusu i bogactwa. Jeszcze przed kilkoma laty Estée oddałaby wszystko, żeby móc skosztować choćby odrobinę tego musującego aperitifu, który teraz traktowała jak coś oczywistego. Zaczynała od niego każdy wieczór spędzany poza domem – a w ostatnich miesiącach było ich sporo.
Charles i Estée podeszli do baru.
– Poczekaj tu – rzucił Charles i delikatnie popchnął Estée w kierunku jednego ze stolików stojących pod przeszkloną fasadą, skąd mogła obserwować innych gości.
Zeszły się najważniejsze osobistości nowojorskiej socjety – ze świata sztuki, gospodarki i polityki. W rogu sali Hedy Lamarr gawędziła z Clarkiem Gable’em. Obok aktorów Estée rozpoznała też właścicieli Bonwit Teller, jednego z najbardziej ekskluzywnych domów towarowych przy Piątej Alei. Mieścił się w budynku tak niezwykłym, że ludzie zjeżdżali tu z różnych stanów tylko po to, żeby nasycić wzrok widokiem jego elewacji – istnego arcydzieła z platyny, brązu i młotkowanego aluminium. Estée skinęła uprzejmie głową w kierunku Waltera Bonwita, syna założyciela owego salonu handlowego. W przyszłym tygodniu była z nim umówiona na spotkanie, żeby zaprezentować nową paletę kosmetyków – niepowtarzalna okazja, którą zawdzięczała Charlesowi. Estée powinna właściwie tryskać radością, tymczasem myślała o tym z upiornym wręcz spokojem. Być może dlatego, że wiedziała, iż stoi na wygranej pozycji. Walter Bonwit zapewnił bowiem Charlesa, że udostępni jej u siebie stoisko.
Estée powiodła wzrokiem dalej, ku barowi, przed którym ustawiła się już kolejka. Stali tam wyłącznie mężczyźni i cierpliwie czekali. Ani jedna kobieta nie była chętna, by zafundować drinka mężczyźnie, a ci, którzy na to pozwalali, stawali się obiektem drwin.
Charles nie ścierpiałby, gdyby to Estée płaciła za napoje. To zresztą on załatwił nieprzyzwoicie drogie bilety na dzisiejszy wieczór. Czekało ich niebywałe widowisko, a miejsca na widowni zostały wyprzedane w ciągu zaledwie kilku godzin. Grał dziś Benny Goodman z zespołem, ale przed nim miał wystąpić młody, dobrze rokujący piosenkarz, któremu przepowiadano wielką karierę. Był to Frank Sinatra; w zeszłym roku wypuścił on wielki przebój wraz z Tommym Dorseyem. Estée lubiła ich piosenkę All or Nothing at All. Ostatnio jednak rzadko jej słuchała, ponieważ melancholijna melodia wprawiała ją w zbyt przygnębiający nastrój. A potem Estée przyłapywała się na tym, że oczy zachodziły jej łzami, i popadała w nostalgię.
– Pani Lauder?
Podeszła do niej młoda kobieta w wąskiej, długiej do kostek sukni wieczorowej. We włosy miała wpięte złote piórko, którego nerwowe falowanie dorównywało podnieceniu jego właścicielki. Estée nie mogła zignorować tego krzykliwego akcesorium. Ten, kto usiądzie za nią na widowni, przez cały wieczór nie będzie widział niczego innego.
– Niedawno spotkałam panią w Saksie – trajkotała z przejęciem kobieta. – Pani stoisko jest wspaniałe, po prostu wspaniałe.
– Cieszę się, że się pani podoba. Dziękuję.
– Oczywiście inne stoiska też są niczego sobie. Ale to pani jest wyjątkowe, a wie pani dlaczego?
Spojrzała z wyczekiwaniem na Estée, trzepocząc przy tym doklejonymi rzęsami, które Estée najchętniej by wyskubała. Jak taka ładna kobieta mogła się tak oszpecać? A przecież miała symetryczną i szczupłą twarz, kształtne usta i oczy o nadzwyczajnym odcieniu zieleni.
Kobieta kontynuowała, nie czekając na odpowiedź:
– Bo sama je pani obsługuje. To dlatego jest takie wyjątkowe. Wszyscy mogą zobaczyć, że pani kosmetyki naprawdę są skuteczne. Pani jest tego żywym dowodem. Uosobieniem piękna.
– Bardzo dziękuję! – To nie pierwszy raz, kiedy komplementowano wygląd Estée.
– Poza tym pani kremy są dostępne dla wszystkich kobiet i nieprzesadnie drogie. – Nieznajoma zniżyła głos: – To strasznie niesprawiedliwe, że tylko te krezuski mogą pozwolić sobie na bycie pięknymi.
– Całkowicie się z panią zgadzam – powiedziała Estée. – Każda kobieta ma prawo do tego, żeby nieco dopomóc naturalnemu pięknu, które w niej tkwi. – Mrugnęła konspiratorsko do nieznajomej.
Ta aż klasnęła z zachwytu dłońmi odzianymi w długie czarne rękawiczki, które sięgały jej do łokci. Nachyliła się nieco zbyt poufale do Estée i odchrząknęła zakłopotana.
– Może udzieli mi pani drobnej porady? Chciałabym dziś wyglądać szczególnie ładnie. – Jeszcze bardziej zniżyła głos. – Jestem tutaj z pewnym młodzieńcem, na którym chcę zrobić wrażenie.
Estée się zawahała. Kobieta z pewnością spędziła wiele godzin przed lustrem, żeby ułożyć włosy i się umalować. Mimo to sprawiała wrażenie zestresowanej. Ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebowała, były rady, które jeszcze bardziej by ją speszyły.
– Wygląda pani olśniewająco – stwierdziła Estée.
– Naprawdę? – Ten komplement wystarczył, żeby kobieta się wyprostowała i wypięła dumnie pierś. – Ale może i tak nadałaby mi pani ostatni szlif? Widziałam, jak doradza pani klientkom w Saksie.
Estée znowu zaczęła się miotać. Młodej kobiecie najwyraźniej bardzo zależało na jej opinii.
– Jeśli pani chce, mogę tu i ówdzie coś poprawić.
– Bardzo dziękuję! – Kobieta odetchnęła z ulgą.
– Ale naprawdę tylko po to, żeby panią uspokoić – dodała Estée. – Bo już teraz wygląda pani wspaniale. – Położyła torebkę na stoliku, otworzyła ją i zaczęła szukać swojego glow, czyli jasnoróżowego rozświetlającego pudru. – Dzięki temu na policzkach można wyczarować delikatny połysk. – Estée odkręciła słoiczek i podała go młodej kobiecie.
– Czy byłaby pani tak miła...?
Nieznajoma rzuciła ukradkowe spojrzenie przez ramię. Jej piórko zsunęło się przy tym bardziej na czoło, a sztuczne rzęsy przy lewym oku się odkleiły.
– O nie! – Zrozpaczona złapała się za twarz i zaczęła gorączkowo mrugać. Przez chwilę Estée bała się, że zacznie płakać i całkiem rozmaże sobie makijaż.
– Nic się nie stało – uspokoiła ją, a potem złapała ją za przedramię i odwróciła twarzą do zasłony, tak aby nikt jej nie wdział.
– Czy mogę zdjąć to piórko? Żeby nałożyć pani glow?
– Tak. Proszę zrobić wszystko, co w pani mocy.
Estée pośpiesznie wypięła piórko z włosów, odkleiła rzęsy przy drugiej powiece i usunęła chusteczką resztki kleju. Następnie ostrożnie wklepała puder w policzki młodej kobiety i rozprowadziła go opuszkami palców. Potem cofnęła się o krok, żeby ocenić efekty swojej pracy. I była bardzo zadowolona z tego, co zobaczyła.
– Chce pani rzucić okiem? – Estée wyciągnęła z torebki lusterko i podała je kobiecie. W jednej chwili jej twarz rozświetlił uśmiech.
– Jest pani genialna, pani Lauder. Wyglądam naprawdę ładnie.
– Panijest naprawdę ładna – poprawiła ją Estée. – Każda kobieta jest ładna. Musi po prostu odkryć w sobie piękno. A w tym pomogą odpowiednie produkty.
– Sprzeda mi pani ten puder?
– Chętnie. – Estée się roześmiała. – Jutro od dziesiątej będę w Saksie przy Piątej Alei.
– I ja też się tam zjawię.
Estée pohamowała podekscytowaną kobietę.
– Nie powinna pani czuć się ładnie wyłącznie w jeden wieczór, tylko każdego dnia – stwierdziła. – I proszę nigdy nie starać się być ładną dla mężczyzny, tylko dla siebie.
– Słucham?
– Jest pani warta tego, żeby o siebie zadbać. Dzięki temu z każdym dniem będzie się pani czuć lepiej. Proszę mi zaufać.
Młoda kobieta zamyśliła się na chwilę, po czym pożegnała się z uśmiechem i z uniesioną głową wróciła do swojego towarzysza.
– Nie mów, że właśnie udzieliłaś konsultacji kosmetycznej. – Charles, który obserwował scenkę z pewnej odległości, podszedł i podał Estée szampana. Małe bąbelki wzbiły się w górę z dna kieliszka.
– Ta kobieta mnie rozpoznała – wyjaśniła Estée. – Poprosiła mnie o małą poradę.
– To naprawdę godne pochwały, że tak bardzo poświęcasz się dla swojej marki. Podziwiam cię za to – oświadczył Charles. – Ale Paramount Theatre nie jest odpowiednim miejscem do takich konsultacji.
– Każde miejsce jest odpowiednie – odparła Estée. – Ostatnio sprzedałam dwa słoiczki kremu w windzie.
– Naprawdę? – Charles przewrócił oczami, po czym upił łyk z kieliszka.
Dobrze się prezentował w skrojonym na miarę garniturze i eleganckiej koszuli. Włosy miał starannie zaczesane do tyłu i wygładzone woskiem; każdy kosmyk był na swoim miejscu. O dziwo, Estée wolałaby, żeby tak nie było. Jego modny wąsik również był idealnie przystrzyżony. Ciekawe, czy spał z bindą na twarzy.
– Och, tam stoją Mike i Benjamin Ravenowie – zauważył. – Muszę zamienić z nimi słowo.
– Śmiało – powiedziała Estée. – Jestem już dużą dziewczynką i dam sobie radę sama.
– To nie potrwa długo. Chyba że chcesz iść ze mną? Muszę z nimi pomówić o nowej produkcji, która ma się pojawić jesienią.
Estée odprawiła go machnięciem dłoni.
– Nie, idź sam. Ja tu poczekam i poobserwuję ludzi. To bywa bardzo zajmujące.
– Na pewno?
– Tak, na pewno. Nie przejmuj się mną. Przyjdź po mnie przed rozpoczęciem występu.
Charles posłał jej pocałunek i pomaszerował na drugi koniec pomieszczenia. Sposób chodzenia zdradzał, że dobrze mu się wiedzie w życiu.
Charles Moskowitz był dyrektorem Metro-Goldwyn-Mayer, jednej z najsłynniejszych amerykańskich wytwórni filmowych. Ryczącego lwa, który pojawiał się w czołówce filmów, znał każdy, kto chociaż raz był w kinie.
Estée odprowadziła Charlesa wzrokiem, sącząc szampana i obserwując ciekawskie spojrzenia, które przykuwał – ze strony zarówno kobiet, jak i mężczyzn. Jedni go podziwiali i ubóstwiali. Inni pragnęli, żeby rozpłynął się w powietrzu lub jak najszybciej się stąd oddalił. Estée przez chwilę biła się z myślami. Może jednak powinna dotrzymać mu towarzystwa? Każda nowa znajomość mogła mieć znaczenie. Koneksje bywały przydatne w interesach. W tej branży człowiek potrzebował wielu przyjaciół, którzy mogliby mu pomóc. W ostatnich latach Estée zbudowała rozległą sieć znajomych, którzy ją wspierali. Ale dzisiaj jakoś zabrakło jej chęci na jej rozszerzanie.
Estée miała wszystko, o czym zawsze marzyła, i była na najlepszej drodze do tego, aby odnieść jeszcze większy sukces. Dzięki pracowitości i wytrwałości mogła dotrzeć na sam szczyt. Mimo to, wbrew oczekiwaniom, nie czuła tego wieczoru pełni szczęścia. Szampan miał zwietrzały smak. Humoru nie poprawiło jej nawet stworzenie nowego kremu, a przecież kiedyś nie mogłaby sobie wyobrazić niczego piękniejszego...
2
Queens, Nowy Jork, jesień 1922
Eszti siedziała już od dwóch godzin nad zeszytem, ale bez większych efektów. Nie napisała na razie niczego poza tytułem. Proste, pozbawione zawijasów litery odcinały się oskarżycielsko bladoniebieskim tuszem od śnieżnobiałej kartki. Jesienne słońce malowało jasne plamki na blacie biurka, a w jego promieniach tańczyły drobinki kurzu. Zamiast skupić się na wypracowaniu o Chacie wuja Toma Harriet Beecher Stowe, Eszti wolała przeglądać czasopismo swojej matki. Przed nią leżał najnowszy numer miesięcznika „Woman’s Home Companion”, z którego czytelniczki mogły się dowiedzieć, w jakich płaszczach zimowych zadałyby szyku podczas zakupów na mieście. Znalazły się tam także porady na temat modnych krótkich fryzur, artykuł o znanych aktorkach oraz przepisy na wspaniałe ciasta w sam raz na Święto Dziękczynienia. Eszti pominęła te ostatnie i przeskoczyła do szkiców modowych, gdzie zobaczyła ciemnoczerwony płaszcz, o jakim zawsze marzyła. Niestety z pewnością koszmarnie drogi. Nigdy w życiu nie ubłagałaby rodziców, żeby kupili jej coś tak kosztownego.
Eszti westchnęła. Gdy dorośnie, chce zarabiać tyle pieniędzy, żeby było ją stać na najpiękniejsze ubrania z najbardziej ekskluzywnych butików na Manhattanie. Któregoś dnia wystąpi na Broadwayu i oczaruje widownię, stojąc w blasku reflektorów. Będzie grać w sztukach Oscara Wilde’a i Floyda Della. Albo w scenicznej adaptacji Chaty wuja Toma. Podobała jej się ta książka. Jutro bez najmniejszego problemu zreferowałaby ją przed całą klasą, w końcu była utalentowaną mówczynią. Nie potrafiła jednak zrozumieć, dlaczego pan Stringer, nauczyciel literatury angielskiej, tak bardzo nalegał, żeby streściła ją także pisemnie. To było zwykłe marnotrawienie czasu. Eszti wolała oddać się lekturze czasopisma.
Otworzyła periodyk na artykule o aktorkach, gdzie ze zdjęcia uśmiechała się do niej Mary Pickford. Miała nieskazitelną, porcelanową cerę. Ciekawe, co robiła, żeby tak wyglądać. Eszti przysunęła sobie czasopismo do twarzy. Nie ulegało wątpliwości, że zdjęcie jest prawdziwe. Rzeczona aktorka była uosobieniem piękna.
Rozmarzona Eszti opuściła gazetę. Oczami wyobraźni ujrzała siebie, jak stoi na scenie w olśniewającej wieczorowej sukni i raz po raz kłania się przed zachwyconą widownią, która nie przestaje obsypywać jej oklaskami. Eszti mogła całymi godzinami oddawać się tym marzeniom.
Wreszcie niechętnie odłożyła czasopismo. Teraz znów miała przed sobą zeszyt, nie potrafiła się jednak przemóc, żeby coś w nim zapisać. Powędrowała wzrokiem w stronę ogrodu. Jej biurko stało na niewielkim poddaszu, skąd widziała taras sąsiadów i porośnięty dziką roślinnością urokliwy kawałek ziemi, który przed laty nabył jej ojciec – dawny cmentarz, gdzie ona i jej siostra Renee spędziły beztroskie lata dzieciństwa wśród krzewów laurowiśni i dzikich róż. Teraz, jesienią, przywodził na myśl pagórkowaty krajobraz z barwnego pejzażu. Zupełnie jakby jakiś rozochocony malarz nie szczędził farb, po mistrzowsku dobierając rozmaite odcienie. Astry kwitły w soczystych fioletach, liście mieniły się pomarańczowo i żółto, a owoce dzikiej róży kładły czerwone akcenty na krzewach. Eszti lubiła wszystkie pory roku, ale najbardziej jesień. Powietrze było wtedy przesycone bogatym, głębokim aromatem dojrzałych owoców. Można było odnieść wrażenie, że przyroda chce się upewnić, iż ludzie nie zapomną przez nadchodzące skąpe zimowe miesiące, jaka jest różnorodna. W ostatnim zrywie objawiała się w pełnej krasie, a potem zapadała w sen zimowy, żeby najpóźniej wiosną znów ucieszyć świat bogactwem nowych, subtelnych zapachów.
Eszti otworzyła białe drewniane okno, które miała przed sobą, i wciągnęła w płuca ciepłe wczesnojesienne powietrze. Najchętniej wzięłaby z kuchni pusty słoik po dżemie i napełniła go tą cudowną wonną mieszanką. Przed południem wujek John skosił trawę. Ciekawe, gdzie się teraz podziewał. Może znowu przeprowadzał w szopie jeden ze swoich małych eksperymentów? Na tę myśl Eszti się rozweseliła. Zdecydowanym ruchem zamknęła zeszyt i odsunęła go na bok.
Esther Mentzer. Taka tożsamość widniała na okładce. Urzędnik stanu cywilnego nie znał węgierskiego imienia Eszti, dlatego bez namysłu wpisał do jej aktu urodzenia amerykańskie imię Esther. To jednak nie powstrzymało jej bliskich od nazywania jej zgodnie z pierwotnym zamysłem.
Nad referatem mogła popracować później. Będzie miała na to jeszcze mnóstwo czasu wieczorem, w najgorszym razie skrobnie kilka zdań rano przy śniadaniu. Teraz jednak musiała zobaczyć się z wujkiem Johnem.
Wybiegła radośnie z pokoju, nieco zbyt głośno zatrzaskując drzwi, i zeskoczyła niecierpliwie po schodach na parter. Ostatnie trzy stopnie pokonała jednym susem. Dobrze, że jej matka tego nie widziała, bo znowu złajałaby córkę za jej nadmierną żywiołowość. Eszti wymknęła się przez tylne drzwi do ogrodu, po czym czmychnęła obok rabat kwiatowych, zatrzymując się na chwilę przy kłosowcach i późno kwitnących różach. Nasyciwszy się ich upajającym zapachem, ruszyła w kierunku szopy. Mały jasnoniebieski drewniany domek znajdował się w głębi ogrodu. Tu i ówdzie od ścian odłaziła farba, a deski, z których był sklecony, przydałoby się odmalować.
Eszti zapukała, poczekała na rzucone przeciągle „Weeejdź!” i otworzyła drzwi. Zardzewiałe zawiasy zaskrzypiały. Eszti potrzebowała chwili, żeby jej wzrok przyzwyczaił się do panującego w szopie półmroku. Tu czekały na nią zupełnie inne doznania zapachowe. Zamknęła oczy, żeby wyczuć każdą nutę. Olejek migdałowy mieszał się z aromatem paczuli i wosku pszczelego. Masło shea z olejem z awokado. Ściany niskiego pomieszczenia były aż po sufit zastawione regałami, a te z kolei były zapełnione słoikami, garnkami i puszkami. Znajdowały się w nich suszone rośliny, jak również rozmaite ciecze i proszki. Każdy pojemnik był opatrzony etykietą. Eszti uwielbiała przechadzać się wzdłuż półek i czytać te egzotycznie brzmiące nazwy, na których łatwo było połamać sobie język.
Wujek John stał pośrodku szopy przy drewnianym stole, na którym znajdował się destylator.
– Eszti, co za niespodzianka! – powiedział ze swoim twardym niemiecko-czeskim akcentem, tak kalecząc każde słowo, że trzeba się było dobrze wsłuchać, żeby rozpoznać, iż mówi po angielsku.
Eszti w zasadzie nie lubiła, kiedy przypominano jej o pochodzeniu jej rodziny, ale ubóstwiała swojego wujka i przymykała oko na każdą jego wadę, nawet na jego osobliwą wymowę.
– Odrobiłaś już lekcje?
Wujek John odwrócił się do niej. Prawą ręką wymachiwał szklaną kolbą, w której przelewała się gęsta ciecz. Składała się z dwóch warstw, które różniły się od siebie barwą. Jak zwykle ilekroć wujek John pracował w swoim „laboratorium”, i tym razem miał na sobie biały fartuch.
W Czechach, dawnej ojczyźnie, gdzie jeszcze nazywał się Johann Schotz, prowadził małą aptekę, która przynosiła tak skromne zyski, że ani on, ani jego wspólnik nie byli w stanie z nich wyżyć. Kiedy rozpętała się wojna i cała Europa stanęła w płomieniach, Johann podjął decyzję. Pojechał w ślad za siostrą do Ameryki, zanim austriacki cesarz i jego wezwał na front, gdzie zapewne poniósłby bezsensowną śmierć wraz z tysiącami innych mężczyzn. Od tamtej pory mieszkał pod jednym dachem z Eszti, jej siostrą Renee i ich rodzicami. Jej starsze rodzeństwo, sześcioro dzieci z pierwszego małżeństwa matki, dawno wyprowadziło się z domu.
Wujek John czekał, aż Eszti odpowie, mierząc ją badawczo wzrokiem znad okularów w metalowej oprawce.
– Musiałam zrobić sobie przerwę – wyjaśniła Eszti, choć przemilczała to, że strony w jej zeszycie wciąż były puste. Podeszła bliżej i zaczęła podziwiać garnuszki i szklane naczynia stojące na drewnianym stole.
– Czuję się zaszczycony, że postanowiłaś spędzić ją ze mną. – Wujek John uśmiechnął się szelmowsko. – Chcesz się czegoś nauczyć od starego aptekarza?
– O tak, chętnie!
W zeszłym tygodniu wujek John wytłumaczył jej, jak dzięki wyciągom wydobyć z roślin cenne substancje, które są potrzebne do wytwarzania maści leczniczych.
– Ale higiena przede wszystkim – oznajmił, siląc się na surowy ton.
– Tak, oczywiście!
Eszti pobiegła do umywalki. Na obtłuczonym porcelanowym talerzyku leżała kwadratowa kostka mydła. Wujek John zrobił je sam. Pachniało konwaliami i lawendą. Eszti zwilżyła dłonie wodą, a następnie natarła je mydłem. W jednej chwili wytworzyła się cudownie miękka piana, która otuliła jej palce niczym milusia kołdra z pierza. Eszti bez pośpiechu namydliła każdy palec z osobna, patrząc, jak delikatne pachnące kopczyki piany opadają na dno umywalki i się tam rozpuszczają. Potem uniosła dłonie do twarzy.
– Eszti, nie!
Przestraszona zamarła z rękami w powietrzu. Wujek John uniósł ostrzegawczo palec.
– Woda i mydło są jak trucizna dla skóry twarzy.
Eszti natychmiast opuściła ręce, zmyła ostatnie obłoczki piany i wysuszyła dłonie.
– No to czym mam ją sobie umyć?
– Delikatnym olejkiem – odpowiedział wujek. – Taki olejek zbiera ślady brudu z całego dnia i zapobiega zapychaniu się porów.
Eszti nie kryła zmieszania.
– Ale czy olejek nie zapycha porów bardziej niż woda?
– Nie, raczej oczyszcza i odżywia skórę.
Dziewczyna nadal nie była przekonana.
– Żeby usunąć tłuszcz, musisz użyć innego tłuszczu – kontynuował wujek John. – Wyobraź sobie tłustą plamę po oleju na sukience. Jeśli chcesz się jej pozbyć, musisz użyć innej oleistej substancji, na przykład terpentyny.
Eszti w końcu zaczęła rozumieć.
– A żebyśmy nie musieli sprawdzać, jak to jest, proszę, idź po fartuch.
Wskazał w głąb szopy, gdzie wisiał drugi fartuch aptekarski. Eszti chętnie po niego pobiegła. Za każdym razem, gdy go wkładała, czuła się niesłychanie ważna. Fartuch sięgał jej do kostek i musiała podwinąć sobie rękawy.
– Co dzisiaj przygotowujesz?
Podekscytowana pochyliła się nad kolbą destylacyjną.
– Krem – odpowiedział wujek John. – W przeciwieństwie do maści, którą wyrabialiśmy w zeszłym tygodniu, krem zawiera wodę, dlatego potrzebujemy jakiegoś emulgatora.
Żądna wiedzy Eszti z ciekawością przyswoiła nowe słowo.
– Emulgator – powtórzyła z uznaniem.
Wujek John się uśmiechnął.
– Dzięki emulgatorom można połączyć dwa rodzaje płynów, które zazwyczaj się ze sobą nie mieszają.
Eszti nie chciała wyjść na niemądrą, dlatego nie spytała, co to znaczy, ale wujek John i tak wyczuł, że dziewczyna potrzebuje wyjaśnienia.
– Weźmy na przykład taką marynatę do sałatki – powiedział. – Twoja matka miesza ze sobą ocet, olej i sok z cytryny. Podczas gdy ocet i sok opadają na dno, olej pozostaje na wierzchu.
Eszti widziała już wielokrotnie, jak matka potrząsa marynatą w zamkniętym pojemniku, żeby wymieszać ze sobą wszystkie płyny.
– Kremy to nic innego jak emulsje powstałe z wody i tłuszczu. Szybko się wchłaniają i nawilżają skórę. – Wujek John pomachał kolbą i wtedy Eszti dostrzegła, że dwie ciecze połączyły się w jedną.
– Popatrz, to nasza baza do kremu. Teraz możemy do niej dodać, co tylko chcemy: substancje pielęgnujące, olejki zapachowe, leki...
– A możemy przygotować krem dla Belli?
– Dla twojej przyjaciółki Włoszki?
Skinęła głową. Isabella była jej najstarszą i najbliższą przyjaciółką. Jej rodzice pochodzili z południa Włoch, ale wyemigrowali do Stanów jeszcze przed jej narodzinami. Ilekroć Eszti odwiedzała Bellę, częstowano ją najsmaczniejszym makaronem i najbardziej chrupiącą pizzą. Bella miała śliczne, gęste i lśniące loki. W dzieciństwie Eszti zazdrościła jej pięknie opalonej cery, jednak odkąd ciało Belli nabrało kobiecych kształtów, dziewczynie zaczęły doskwierać różne dolegliwości skórne. Podczas gdy jej broda była wiecznie zaczerwieniona i tłusta, policzki pozostawały suche i stale się łuszczyły. Jej nos i czoło były usiane maleńkimi pryszczami, które Bella wyciskała, kiedy za bardzo urosły, co niestety tylko pogarszało sprawę. Eszti, która była obdarzona nieskazitelną cerą, potrafiła zrozumieć, dlaczego Belli jest przykro z tego powodu.
– Oczywiście, że możemy przygotować dla niej specjalny krem. – Wujek John odstawił kolbę. – Nie dalej jak w zeszłym tygodniu czytałem w fachowym czasopiśmie o takim krzewie, który rośnie tylko w krajach Nowego Świata.
– Nowy Świat... Przecież jesteśmy w Ameryce – przypomniała mu Eszti.
– A niech tam! – mruknął. – Ten krzew ma dziwną nazwę, zresztą jak wiele rzeczy, które tu znajdziesz.
Nie było tajemnicą, że wujek John tęsknił za swoją dawną ojczyzną. Najchętniej wsiadłby na najbliższy statek i wrócił do Europy. Sęk w tym, że sprzedał cały swój dobytek i zostawił wszystko za sobą.
– To oczar wirginijski, czyli inaczej Hamamelis virginiana.
Eszti nigdy nie słyszała o takiej roślinie. Obie nazwy brzmiały tak, jakby wujek John wyszperał je w jakiejś grubej książce z bajkami.
– Kora tego krzewu działa ściągająco i przeciwzapalnie. – Zdjął okulary. – Pamiętasz, w jaki sposób dodajemy ją do kremu?
– Oczywiście! – krzyknęła entuzjastycznie Eszti. – Robimy z niej wyciąg.
– Bystra z ciebie uczennica – pochwalił ją wujek.
– Pan Stringer, mój nauczyciel literatury angielskiej, niestety jest odmiennego zdania.
Wujek John machnął nonszalancko ręką i znów włożył okulary.
– Nie przejmuj się nim. – Wskazał słoik stojący na najwyższej półce. – Podaj mi lepiej tę cudowną roślinę.
Eszti podeszła do regału, szukając naczynia z napisem Hamamelis virginiana. Musiała się wspiąć na palce, żeby do niego dosięgnąć. Ostrożnie zdjęła je z góry.
– Mogę powąchać?
– Śmiało.
Odkręciła pokrywkę, przyłożyła nos do słoika i niemal natychmiast odwróciła głowę, krzywiąc się.
– O raju!
Wujek John wybuchnął śmiechem.
– A czego się spodziewałaś? To wyciąg z kory, nie z kwiatów.
– Bella na pewno nie wetrze sobie tego w twarz – oświadczyła z przekonaniem Eszti.
Wyobraziła sobie, jaki zapach miałaby ta mieszanka wody, tłuszczu i wyciągu z kory. I bynajmniej nie było to nic przyjemnego.
– Nieważne, jak krem pachnie na początku – wyjaśnił wujek John. – O efekcie końcowym decydujesz ty, dodając wybrane przez siebie substancje zapachowe.
– Myślisz, że mogę domieszać wody różanej i cytrynowej?
– Oczywiście. Powinnaś jednak pamiętać, że każda woda kwiatowa również zawiera substancje czynne.
– To znaczy, że płatki róży mają działanie lecznicze?
– Tak, naturalnie. Zapobiegają zapaleniu i wspomagają gojenie ran. Dlatego nadawałyby się jako dodatek do twojego kremu.
Eszti przesunęła wzrokiem po półkach. Nagle te wszystkie łacińskie nazwy roślin nabrały dla niej nowego znaczenia: Rosa canina, Boswellia, Hippophae rhamnoides... Nie dość, że brzmiały iście imponująco, jak składniki magicznego eliksiru, to najwyraźniej miały jeszcze magiczną moc. Eszti chciała je wszystkie poznać i dowiedzieć się, do czego się ich używa.
– Czy to znaczy, że mogę też przygotować krem dla Marii?
– Kim jest Maria?
– Przyjaciółką Belli. Ma spierzchnięte usta. Czasami są tak suche, że skóra wręcz pęka i krwawi. A potem tworzą się na nich brzydkie strupy. To wygląda okropnie i na pewno boli.
– Och, biedaczka – rzucił ze współczuciem wujek John. – Przyrządzenie balsamu do ust to błahostka.
– No a Sarah ma na policzkach małe krostki, a jej powieki są zawsze zaczerwienione.
– I na to powinno dać się coś zaradzić – stwierdził wujek.
Eszti przywołała w pamięci wszystkie swoje koleżanki z klasy. To było niesamowite. Każda narzekała na jakiś mniej lub bardziej poważny mankament. Bez względu na to, jaką miały urodę, żadna z dziewcząt nie wydawała się w pełni zadowolona ze swojego wyglądu. A przecież wszystkie były na swój sposób ładne. Bella miała błyszczące oczy, Maria zaraźliwy śmiech, a Sarah idealny nos.
– Wujku Johnie – powiedziała uroczyście Eszti. – Pokażesz mi, jak przygotować naprawdę dobry krem? Chcę, żeby wszystkie dziewczyny potrafiły dostrzec, jak bardzo w rzeczywistości są ładne.
– Myślisz, że krem jest w stanie tego dokonać? – W głosie wujka Johna słychać było lekkie rozbawienie.
Ale Eszti nie dała się zbić z pantałyku.
– Tak, wystarczy, że nauczą się dostrzegać swoje piękno. Jeśli poświęcą trochę czasu i zadbają o siebie, w czym pomoże im ten wspaniały krem, na pewno im się to uda.
– No, skoro tak, to chętnie ci pokażę – odparł z uśmiechem. – Zresztą i tak pierwsza lekcja już się zaczęła.
3
Manhattan, Nowy Jork, wiosna 1941
– Pobudka, zaraz zacznie się show! – Charles pstryknął palcami tuż przy uchu Estée.
– Przestań! – Odepchnęła jego rękę ze śmiechem. – Nie śpię.
Rozbawiony uniósł swoje krzaczaste brwi.
– Wcale na to nie wyglądało.
Podał jej szarmancko rękę, a Estée ujęła go pod ramię. Wraz z pozostałymi gośćmi przepchnęli się z baru na widownię. Na samym czele orszaku Estée wypatrzyła młodą kobietę, z którą rozmawiała wcześniej. Jak dobrze, że schowała piórko do torebki.
– Jestem ciekaw, czy ten Frank Sinatra naprawdę jest taki dobry, jak wszyscy twierdzą – rzucił Charles i zgasił cygaro w jednej ze złotych popielniczek przymocowanych do ściany.
– Słyszałam o nim same superlatywy – zauważyła Estée.
– To jeszcze nic nie znaczy – stwierdził ponuro jej towarzysz. – Jak myślisz, ile rzekomych gwiazd Broadwayu poznałem w minionych latach? Tylko garstce udało się wybić.
Estée przemilczała, że kiedyś też marzyła o tym, aby jej nazwisko pojawiło się na neonach największych teatrów w mieście. Teraz jednak ważniejsze było dla niej to, aby widniało na kosmetykach.
– Siedzimy w drugim rzędzie – oznajmił Charles, prowadząc Estée na widownię. Kątem oka widziała, jak zebrani na niej ludzie odwracają głowy. Od czasu do czasu dobiegały do niej strzępki rozmów.
– Czy to nie Charles Moskowitz? A kim jest ta atrakcyjna kobieta u jego boku?
– Nie mam pojęcia. On je zmienia jak rękawiczki.
Estée przystanęła i spojrzała na parę, która dyskutowała na jej temat. Oboje byli mniej więcej w wieku jej rodziców. Ozdoba, którą kobieta miała wpiętą we włosy, świadczyła o jej bogactwie, ale i braku gustu. Liczne kolorowe kamienie szlachetne mieniły się w blasku wiszących lamp niczym diadem księżniczki.
– Estée Lauder.
– Słucham?
Estée uśmiechnęła się uprzejmie.
– Pytała pani, kim jestem. Otóż nazywam się Estée Lauder. Produkuję i sprzedaję kosmetyki. Mam stoisko w Saksie, tuż obok Elizabeth Arden.
– Ależ... coś takiego... – Oburzona kobieta wciągnęła gwałtownie powietrze i szukając wsparcia, chwyciła męża za rękę.
– Życzę państwu miłego wieczoru.
– My pani również... pani Lauder.
Estée skinęła grzecznie głową i poszła dalej.
Kiedy małżeństwo znalazło się poza zasięgiem głosu, Charles roześmiał się rozbawiony.
– Teraz nigdy nie zapomną twojego nazwiska, możesz być tego pewna.
– I dobrze – stwierdziła Estée.
Charles zatrzymał się przy drugim rzędzie. Bilety z pewnością kosztowały majątek. Mieli środkowe miejsca, więc goście, którzy już usiedli, musieli wstać, żeby Charles i Estée mogli się przecisnąć. Estée lekko uniosła swoją czarną, długą do kostek suknię wieczorową i raz po raz cicho dziękując, w końcu dotarła na swoje miejsce.
Gwar na widowni przypominał Estée bzyczenie pszczół w ulu, wrzaski mew i radosny harmider panujący w parkach rozrywki na Coney Island, które tak chętnie odwiedzała w dzieciństwie. Kiedy zamknęła oczy, ujrzała siebie i swoją przyjaciółkę Bellę, jak zmierzają razem na plażę...
4
Queens, Nowy Jork, lato 1925
Na stole w kuchni piętrzyły się stosy małych słoiczków z jasnym kremem.
– Naprawdę myślisz, że ktoś będzie chciał kupić twoje kremy, Eszti?
Rose Schotz Mentzer stała z założonymi rękami obok pieca kuchennego i patrzyła ze zmarszczonym czołem na to, z jaką czułością jej córka zawija każdy pojemniczek w bibułkę, a potem układa w dużym koszu.
– Mamo, nazywam się Estée!
Rose rozłożyła ręce i machnęła nonszalancko dłonią.
– Bzdury! – stwierdziła rozzłoszczona. – Jesteś i zawsze będziesz Eszti. Nazwałam cię po mojej zmarłej ciotce, a ona miała na imię Eszti.
Estée przewróciła oczami z irytacją. W minionym roku szkolnym panna Bernard, nauczycielka plastyki, zaczęła wymawiać jej imię – Esther – z francuskim akcentem. Eszti była tak zachwycona tą sublimacją, że postanowiła posługiwać się już wyłącznie imieniem Estée. Zresztą nigdy nie przepadała za Eszti czy Esther. Jej koleżanki z klasy, przyjaciółki i nauczyciele zaakceptowali nowy wariant, ale jej bliscy wzbraniali się jeszcze uparcie przed tą brzmiącą z francuska przeróbką.
– Bella też się ze mną wybiera – rzuciła Estée. – Jedziemy pociągiem o ósmej na plażę na Coney Island.
Rose pokręciła głową z dezaprobatą. Sięgnęła po fartuszek w kwiaty, który wisiał na drzwiach do kuchni, i przewiązała go sobie w pasie. W ostatnich latach jej blond włosy niemal całkiem posiwiały, ale jej duże jasnoniebieskie oczy emanowały taką samą młodzieńczą energią jak dawniej. Zarówno Estée, jak i jej siostra Renee miały to szczęście, że odziedziczyły je po Rose, podobnie jak jej klasyczny nos. Estée zawsze uważała swoją matkę za uosobienie piękna. Chociaż Rose miała już sześcioro dzieci z poprzedniego małżeństwa i była o dziesięć lat starsza od ojca Estée, Max nie zawahał się ani chwili przed jej poślubieniem. Estée zawsze twierdziła, że wygląd jej matki miał duży wpływ na tę decyzję.
Jedyną rzeczą godną krytyki w wyglądzie Rose było to, jak się ubierała. Estée nigdy w życiu nie opasałaby się kwiecistym fartuszkiem. Nie nosiłaby też staromodnych sukienek sięgających aż do kostek ani białych rękawiczek, bez których jej matka nie opuszczała domu. Estée lubiła ładne ubrania i lejące się tkaniny, ale chwilowo nie było jej na nie stać. To miało się zmienić, kiedy sprzeda swoje kremy. Zamierzała wrócić do domu dopiero wtedy, kiedy zarobi wystarczająco dużo, aby mogła sobie kupić jasnożółtą letnią sukienkę, którą widziała w butiku obok sklepu spożywczego.
– Naprawdę chcesz stanąć na chodniku jak jakaś przekupka i sprzedawać kremy własnego wyrobu?
Rose mocowała się za plecami z troczkami. Estée włożyła ostatni słoiczek do koszyka, po czym podeszła do matki i pomogła jej zawiązać fartuszek.
– To nie jest jakiś tam krem – powiedziała z powagą. – To najlepszy możliwy produkt do pielęgnacji twarzy. Opracowanie tej receptury zajęło mnie i wujkowi Johnowi wiele miesięcy. Wszystkie moje przyjaciółki, które do tej pory stosowały ten krem, są nim zachwycone. Sama przyznałaś, że twoja skóra jest gładsza w dotyku, odkąd zaczęłaś go używać.
Rose odwróciła się, a na czole między jej brwiami pojawiła się pionowa zmarszczka.
– Ach, Eszti, wiem, ile czasu i energii poświęciłaś na przygotowanie tego kremu. Całymi dniami przesiadywałaś w szopie mojego brata. – Jej głos brzmiał teraz zdecydowanie łagodniej. – Po prostu nie chcę, żebyś się rozczarowała. Niełatwo jest coś sprzedać ot tak na ulicy. – Pogładziła córkę czule po policzku. – Nawet zwykłe sklepy mają z tym chwilowo problemy.
To była aluzja do sklepu żelaznego prowadzonego przez jej męża, który już od wielu lat przynosił więcej strat niż zysków. Na szczęście skupywanie i sprzedawanie działek budowlanych szło Maxowi Mentzerowi znacznie lepiej. Tak czy inaczej, rodzina nie mogła liczyć na duże sukcesy finansowe.
– Kobiety zawsze chcą ładnie wyglądać – powiedziała Estée.
Zawiesiła wzrok na wierzchu dłoni swojej matki, na którym pojawiły się już jasnobrązowe starcze plamy. Estée aż do teraz nie zwracała na nie uwagi. Czy to dlatego Rose nie chciała wychodzić z domu bez swoich białych rękawiczek? Dłonie bezlitośnie zdradzały wiek kobiety. Zawstydzona Rose cofnęła rękę i schowała ją pod fartuszkiem. Zawsze była dumna z tego, że nikt nie dostrzegał różnicy wieku między nią a jej mężem.
– Ja i Bella będziemy się dziś świetnie bawić – uspokoiła matkę Estée.
– Spakowałaś strój kąpielowy?
– Oczywiście, że nie – odparła Estée. – Nie jedziemy tam się kąpać, tylko sprzedawać kremy.
W tym samym momencie rozległo się pukanie. Estée pobiegła do przedpokoju i otworzyła drzwi gwałtownym szarpnięciem. Zgodnie z zapowiedzią na progu stała Isabella. Przyjaciółka wyglądała jak zwykle olśniewająco. Gęste ciemne loki poskromiła modną czerwoną apaszką i włożyła zwiewną letnią sukienkę w tym samym kolorze. Niedoskonałości skóry, które doskwierały jej jeszcze przed kilkoma laty, prawie całkiem zniknęły.
– Buongiorno!
Bella nie dość, że uwielbiała włoskie jedzenie i włoską muzykę, to jeszcze do każdej rozmowy wplatała jakieś słowa w języku, którym posługiwano się u niej w domu. Urodziła się w Nowym Jorku, więc była rodowitą Amerykanką, podobnie jak Estée. Była jednak tak samo dumna ze swojego pochodzenia jak wszyscy włoscy imigranci, którzy osiedlili się w Queens. Coniedzielne msze w kościołach katolickich odprawiano tutaj w języku ich dawnej ojczyzny, na każdym rogu znajdowała się pizzeria, a w warzywniaku mówiono równie płynną włoszczyzną, co w piekarni. Estée zastanawiała się czasem, czy zauważyłaby jakąkolwiek różnicę, przechadzając się ulicą po jakimś włoskim mieście.
– Cześć, Bella! – rzuciła i pocałowała przyjaciółkę w policzek. – Jestem już gotowa.
Wróciła szybko do kuchni i wzięła spakowany kosz.
Rose poszła za córką do przedpokoju.
– Nie zapomnij kapelusza. – Podała Estée nakrycie głowy w kształcie dzwonka.
Zarówno w katolickiej rodzinie Belli, jak i w żydowskiej rodzinie Estée niedopuszczalne było, żeby kobieta wyszła z domu bez nakrycia głowy. Przy czym w domu Mentzerów bynajmniej nie podchodzono rygorystycznie do judaizmu. Jedyna synagoga w dzielnicy znajdowała się kilka ulic dalej, przy Pięćdziesiątej Czwartej Alei, ale Mentzerowie chodzili do niej tylko podczas ważnych żydowskich świąt. Obchodzili za to także święta chrześcijańskie, chociaż z mniejszym rozmachem. Prawdziwą ucztę wyprawiali jedynie na Boże Narodzenie i co roku ubierali choinkę, jako że babka Rose była katoliczką. Matka Estée przestała gotować koszernie, odkąd wyjechała z Europy, a szabat był przestrzegany jedynie częściowo.
Niemniej jednak gdy tylko ojciec lub wujek Estée natrafiali w jakiejś zagranicznej gazecie na antysemicki artykuł, od razu przypominali bliskim o ich żydowskiej wierze. Tutaj, w Queens, nie doświadczano takich przejawów wrogości. Wyznanie każdego było jego prywatną sprawą i obchodziło tylko jego rodzinę. Liczył się za to status ekonomiczny. Ludzi oceniano po wielkości domu i sumie środków zgromadzonych na rachunku bankowym.
– Jak idzie twojemu ojcu w pizzerii? – spytała uprzejmie Rose.
– Och, całkiem dobrze, dziękuję – odpowiedziała Bella. – Zamierza wkrótce poszerzyć swoją ofertę o pastę. Mama od tygodni stoi w kuchni i przygotowuje makaron we wszelkich możliwych kształtach: spaghetti, cappellini, anelli, bavettine, bucatini...
– Mój Boże, nie miałam pojęcia, że jest tego aż tyle.
Bella się roześmiała.
– Mama zrobiła ponad dwadzieścia rodzajów makaronu. Gruby, cienki, wąski, szeroki, makaron w kształcie kapelusików i taki, który wygląda jak różki...
Rose przerwała słowotok dziewczyny:
– Muszę opowiedzieć o tym mężowi. Wkrótce zajrzymy z Maxem i skosztujemy tych pyszności.
– Mama się ucieszy.
Estée włożyła kapelusz i przejrzała się w owalnym lustrze wiszącym nad komodą. Była zadowolona ze swojego wyglądu. Włosy do ramion opadały jej pięknymi grubymi lokami ku brodzie. Podała Belli dwa składane krzesełka, które wzięła wcześniej z szopy i które miały jej posłużyć za prowizoryczne stoisko, a potem lekko popchnęła przyjaciółkę na werandę.
– Musimy już iść, bo inaczej spóźnimy się na pociąg.
– Miłego dnia! – zawołała Rose i pomachała do dziewcząt.
Gdy tylko zniknęły jej z widoku, Estée zwolniła.
– Już myślałam, że nigdy nie skończysz z wyliczaniem tych klusek.
– Przecież dopiero co zaczęłam. Mam je wymienić jeszcze raz? – zaoferowała ze śmiechem Bella. Nagle się zatrzymała i odstawiła krzesełka. – Gdzie ona jest? – wymamrotała pod nosem, szperając w torebce. – Ach, tutaj! – Z triumfalnym uśmiechem uniosła szminkę.
– Pamiętałaś! – Estée podskoczyła w miejscu z radości.
– Oczywiście – odparła Bella. – Jak mamy coś sprzedać, wyglądając jak wieśniaczki? Tam dalej jest ławka, usiądźmy.
Wskazała boczną uliczkę, gdzie pod trzema dużymi orzechami stały dwie ławki. Bella i Estée szybko pobiegły ku nim pełną kurzu ścieżką i usiadły w cieniu drzew. Bella rozciągnęła usta, odkręciła pomadkę i podała ją przyjaciółce.
– Chcę, żeby każdy mężczyzna marzył tylko o tym, żeby pocałować te usta.
– Ach, Bello. – Estée się roześmiała. – Nie robimy się na bóstwa dla mężczyzn, tylko dla nas samych.
– Hmm.
Bella była innego zdania, ale nie mogła nic powiedzieć, bo Estée właśnie malowała jej usta soczyście karminową szminką. Ten odcień idealnie harmonizował z jej sukienką. Całe szczęście, że Estée postanowiła dziś włożyć szerokie szare lniane spodnie i jasnoniebieską bluzkę zamiast liliowej letniej sukienki. Zestawienie tych kolorów wyglądałoby koszmarnie.
– Teraz ja – rzuciła i przekazała pomadkę Belli.
Jej rodzice zgorszyliby się, gdyby wiedzieli, że się maluje. Przyjaciółka z największym skupieniem pociągnęła jej pełne usta pomadką. Żadna z nich nie zauważyła, że ze sklepu z nabiałem wyszła akurat panna Brantoni. Stanęła w rozkroku przy dziewczętach i zaczęła im wygrażać z podniesioną pięścią.
– Macie natychmiast skończyć z tym niecnym pacykowaniem – zażądała z silnym południowym akcentem. – Opowiem twojej matce, że się po kryjomu malujesz. Nie masz wstydu, Isabello Rossi?
Bella ze strachu opuściła szybko rękę, zostawiając na brodzie Estée brzydki ciemnoczerwony ślad.
– Chole...
– I jeszcze przeklinasz? – Panna Brantoni była wściekła. – Cóż za bezbożne zachowanie. Twoi poczciwi rodzice na to nie zasłużyli. Pan Bóg stworzył was takimi nie bez powodu. Grzeszycie, majstrując przy swoim wyglądzie.
Twarz puszystej kobiety błyszczała od potu. Estée pomyślała, że przydałaby jej się maseczka, ale powstrzymała się od komentarza. Panna Brantoni jeszcze przez chwilę jazgotała, po czym poczłapała w przeciwnym kierunku. Najwyraźniej miała więcej sprawunków do załatwienia.
– Za godzinę pewnie już cała dzielnica będzie wiedziała, że malowałyśmy się szminką – westchnęła Bella.
– I co z tego? – rzuciła przekornie Estée.
W rzeczywistości jednak nie było jej do śmiechu, tak samo jak Belli, bo również jej rodzice uważali, że tylko rozwiązłe kobiety się malują. Uroda była darem od Boga. Nie uchodziło jej dopomagać. To, że z plakatów reklamowych i kolorowych czasopism uśmiechały się pewne siebie młode kobiety z pomalowanymi na czerwono ustami i mocno podkreślonymi powiekami, też nie miało znaczenia. Tylko nieliczna grupa kobiet mogła sobie pozwolić na to, żeby wyglądać jak wielkie hollywoodzkie ikony piękna.
Bella wyjęła z torebki białą chusteczkę i zaczęła wycierać czerwoną smugę. Ale tylko pogorszyła sprawę. Broda Estée była teraz cała czerwona jak jabłko podarowane Królewnie Śnieżce.
– Wyglądasz jak klaun – stwierdziła ze smutkiem Bella.
– Nabierz na chusteczkę odrobinę mojego kremu – zasugerowała Estée.
Bella sięgnęła do kosza i wyjęła jeden z dwóch słoiczków, które nie były zawinięte w bibułę – Estée zamierzała zaprezentować potencjalnym klientkom, jaki efekt na skórze pozostawia jej krem. Bella sprawnie odkręciła pokrywkę, zanurzyła róg chusteczki w naczyniu i ponownie przetarła brodę przyjaciółki. Wystarczyły dwa ruchy dłonią, żeby twarz Estée znów wyglądała nieskazitelnie.
– Wow! – rzuciła z zachwytem Bella, spoglądając na ślad szminki, który pozostał na chusteczce. – Mam dokończyć malowanie?
– Koniecznie.
Ledwo Estée się nadstawiła, drzwi do sklepu znowu się otworzyły. Tym razem przyjaciółki ostrzegł głośny dźwięk dzwonka, ale ich usta już były ciemnoczerwone. Na ulicę wyszła kolejna kobieta i ruszyła szybkim krokiem ku ławce pod trzema orzechami.
– Dobrze widziałam, co tu robicie – oświadczyła.
– Wybrałyśmy sobie na malowanie najgorsze miejsce w całym Queens – wyszeptała Estée tak cicho, że tylko Bella ją usłyszała.
Estée znała tę kobietę z widzenia. Jej mąż był klientem jej ojca, ale nie potrafiła sobie przypomnieć nazwiska. Szykując się na kolejne kazanie, wyprostowała ramiona i zaczęła szukać kontrargumentów.
– Jakim cudem tak szybko wyczyściłaś brodę przyjaciółce? – zwróciła się kobieta do Belli.
– Słucham? – Bella chyba też spodziewała się słów krytyki.
– Twarz twojej przyjaciółki jest nieskazitelnie czysta.
Estée zareagowała błyskawicznie.
– To zasługa opracowanego przeze mnie kremu uniwersalnego – wyjaśniła dumnie i wyjęła słoiczek z dłoni Belli. – Nie tylko oczyszcza, ale też pielęgnuje. Dzięki niemu skóra jest gładka i nawilżona i nie powstają na niej żadne brzydkie zaczerwienienia czy zmarszczki. Poza tym ma boski zapach. – Estée odkręciła słoiczek i wyciągnęła go ochoczo w kierunku kobiety, a ta po chwili wahania powąchała jego zawartość. – Proszę spróbować – rzuciła zachęcająco.
Ostrożnie, jakby chodziło o trującą substancję, kobieta zanurzyła palec w naczyniu, nabrała odrobinę kremu i rozsmarowała go sobie na dłoniach.
– Krem nadaje się też idealnie do pielęgnacji twarzy – kontynuowała Estée.
Jeszcze raz podsunęła kobiecie słoiczek. Ta ponownie nabrała niewielką porcję, ale tym razem nałożyła ją na policzki i powoli wmasowała.
– Rzeczywiście szybko się wchłania – stwierdziła zdziwiona, po czym uniosła dłonie do nosa. – W dodatku ładnie pachnie, nienachalnie.
– Nie znajdzie pani nigdzie lepszego produktu – stwierdziła Estée. – Może go pani stosować zarówno wieczorem, jak i rano. Dzięki niemu zawsze będzie miała pani idealną i odświeżoną cerę.
Kobieta zastanowiła się przez chwilę, po czym otworzyła torebkę i wyjęła portmonetkę.
– Wezmę jeden słoiczek.
Estée musiała się z całych sił powstrzymywać, żeby nie podskoczyć z radości i nie zacząć tańczyć wokół klientki, głośno wiwatując. Zachowała jednak spokój, podała kobiecie cenę i wręczyła jej jeden z zapakowanych w bibułę kremów. Pierwsze zarobione samodzielnie pieniądze schowała z udawaną nonszalancją do kieszeni spodni. Dopiero kiedy kobieta zniknęła za rogiem i Estée miała pewność, że nie zostanie usłyszana, rzuciła się Belli na szyję. Obie zaczęły skakać wkoło i wznosić radosne okrzyki, zupełnie nie przejmując się starszym mężczyzną, który akurat przechodził obok i mruknął coś pod nosem o szalonych małolatach.
Za dwie pięciocentowe monety Estée kupiła bilety na Coney Island. Ze względu na stały koszt przejazdu półwysep ten nazywany był zresztą The Nickel Empire, czyli Pięciocentowym Imperium. Co weekend tutejszą plażę i popularne parki rozrywki kuszące diabelskimi kołami, hipodromami i salami balowymi odwiedzało nawet milion osób. Belli i Estée udało się zająć dwa wolne miejsca w ostatnim wagonie pociągu.
Wspaniała późnoletnia pogoda również w tygodniu przyciągała na plażę wiele osób spragnionych słońca. Wszyscy chcieli się nacieszyć ostatnimi ciepłymi chwilami, zanim nadejdzie jesień i na kilka miesięcy wybije im z głowy morskie kąpiele. Rodzice wraz z dziećmi pchali się do pociągu z koszami piknikowymi i parasolami przeciwsłonecznymi. Tylko nieliczni mogli sobie pozwolić na hot doga za dziesięć centów u Feltmana bądź też wygospodarować pięćdziesiąt centów na kabinę na prywatnym kąpielisku. Dlatego większość zmierzała na publiczną plażę i do miejskiej łaźni. W koszach piknikowych mieli kanapki z wędliną i domowej roboty lemoniadę. Nie planowali wypożyczać leżaków, wystarczały im ręczniki kąpielowe i przytaszczone parasole. Wszystkie dzieci były wyposażone w łopatki i wiaderka, a dwóch wyjątkowo hałaśliwych chłopców przecisnęło się między pasażerami do okna, żeby popatrzeć na morze.
Estée rozkoszowała się podróżą i nie mogła się już doczekać, aż w końcu rozstawi swoje stoisko. Jej celem nie była plaża publiczna, tylko jeden z tamtejszych dużych hoteli, takich jak Brighton Beach czy Nassau, w których wolne dni spędzali zamożni nowojorczycy, z rozległymi, zadbanymi prywatnymi plażami, polami golfowymi i kortami tenisowymi.
Gdy tylko pociąg wjechał na stację Coney Island–Stillwell Avenue, zniecierpliwiona Estée zerwała się na równe nogi. Chciała opuścić wagon jako jedna z pierwszych, ale Belli aż tak się nie śpieszyło.
– Poczekaj, aż inni wysiądą – powiedziała, przytrzymując przyjaciółkę za ramię.
– Nie chcę stracić ani chwili – odparła Estée.
Bella westchnęła, przewróciła oczami, niechętnie wstała i wysiadła w ścisku razem z Estée. Tłum sunął w kierunku dworca, budynku w kształcie kopuły ze stali i szkła z elementami z czerwonej cegły. Po drodze liczni gazeciarze oferowali coś do czytania na plażę. Estée wypatrzyła między innymi ulubiony periodyk swojej matki „Woman’s Home Companion”. Ci, którzy nie mieli ze sobą prowiantu, mogli jeszcze nabyć w kiosku szybko parę jabłek, pieczywo i lemoniadę. Tymczasem z budki z hot dogami dolatywał zapach grillowanych kiełbasek, kiszonej kapusty i opiekanych bułek. Bella nagle się zatrzymała i złapała się za brzuch. Burczał tak głośno, że Estée słyszała to nawet pomimo panującego wokół hałasu.
– Jestem głodna – jęknęła Bella.
Estée zaczęła szperać w kieszeni spodni, gdzie zawsze trzymała gumę do żucia. Najbardziej lubiła Juicy Fruit od producenta mydła i proszku do pieczenia Williama Wrigleya. Musiała ją ukrywać przed rodzicami, którzy uważali, że młodym dziewczętom nie przystoi żuć gumę.
– Proszę. – Podała przyjaciółce jeden listek.
– Na co mi guma?
– Stłumi uczucie głodu.
– Wolałabym zjeść coś porządnego, na przykład hot doga – stwierdziła Bella, ale wzięła gumę, odwinęła ją z papierka i wsadziła sobie do ust. Najwyraźniej wiedziała, że nic nie jest w stanie powstrzymać Estée, która koniecznie chciała już dotrzeć na promenadę.
Ledwo wyszły z budynku dworca, na policzkach poczuły powiew ciepłej, słonej bryzy. Estée wystawiła twarz na wiatr.
– Mmm, piękny zapach – zachwyciła się. – Ktoś powinien stworzyć perfumy pachnące latem.
– Czyli słodkimi goframi?
Bella spojrzała tęskno na kolejną budkę, gdzie francuski imigrant zachwalał swoje naleśniki i gofry. Apetyczny aromat cynamonu i cukru ciągnął się wzdłuż ulicy.
– Lepiej pożuj gumę – zasugerowała Estée.
Obie ruszyły przed siebie wraz z pochodem innych plażowiczów. Estée rozejrzała się po promenadzie, która prowadziła do dużych, luksusowych hoteli.
– Tam widzę idealne miejsce – powiedziała, wskazując kompleks hotelowy, który wpisywałby się równie dobrze w krajobraz Lazurowego Wybrzeża. Szeroki podjazd był obrzeżony szpalerami palm w ogromnych podłużnych donicach. Bryłę trzypiętrowego wystawnego budynku urozmaicały liczne wykusze i wieżyczki, przez co przypominał zamek. Do każdego pokoju przylegał balkon, na którym stały biało-niebieskie leżaki. Na jednej z wieżyczek powiewała flaga amerykańska – jedyna oznaka tego, że hotel mieścił się na Coney Island.
– Chciałabym, żeby mnie też było kiedyś stać na spędzenie nocy w takim hotelu – westchnęła z przejęciem Estée.
Bella nie słuchała tego, co mówi.
– Chcesz się rozstawić tuż przed wejściem? – spytała zaniepokojona. – A jeśli nas stąd przegonią?
– Dlaczego mieliby to zrobić? – odparła wesoło Estée. – Sprzedajemy najlepszej jakości produkty, których nie musimy się wstydzić.
Pewna swego Estée pomaszerowała do pomalowanej na niebiesko drewnianej ławki stojącej pod ogromnym platanem. Roztaczał się stamtąd wspaniały widok na morze i złocistą plażę, wzdłuż której ciągnęły się rzędy kolorowych parasoli. Dzieci budowały zapory i twierdze albo bawiły się piłkami, podczas gdy młode kobiety w skandalicznych, wyzywających kostiumach zażywały kąpieli słonecznych. Tu i ówdzie wyrastały kosze plażowe przywodzące na myśl obrazki z północy Europy, a czerwone boje unoszące się w wodzie informowały osoby niepotrafiące pływać, jak daleko od brzegu kąpiel jest jeszcze bezpieczna.
– To miejsce będzie w sam raz – oświadczyła stanowczo Estée.
Bella rozłożyła krzesło i opadła na nie wyczerpana. Wyglądała tak, jakby pilnie potrzebowała odsapnąć.
– Nieważne, co powiesz – rzuciła, wachlując się rękami – i tak zaraz pójdę do tamtej budki i kupię sobie smażoną kiełbaskę. Umieram z głodu.
– Przesadzasz.
Bella zignorowała tę uwagę i wstała, sięgając po torbę.
– Chcesz coś?
Estée zrozumiała, że Bella nie żartuje.
– W zasadzie to przekąsiłabym coś małego – przyznała, bo nie jadła nic poza owsianymi ciastkami na śniadanie.
– A co konkretnie?
– Bez znaczenia – odpowiedziała Estée. – Zjem cokolwiek.
Nie kłamała. Kiedy się stresowała, zadowoliłaby się prawie wszystkim.
– Przyniosę nam coś dobrego – stwierdziła Bella i ruszyła do budki.
Estée została sama. Rozłożyła drugie krzesło i postawiła kosz na ławce, a ze słoiczków z kremem zbudowała małą piramidę. Już po kilku minutach zatrzymały się przy niej pierwsze spacerowiczki.
– Co jest w tych ślicznych słoiczkach? – zapytała jakaś kobieta po pięćdziesiątce.
Miała na sobie jasnoróżową sukienkę z obniżoną talią i głębokim dekoltem, która wydawała się odrobinę zbyt młodzieżowa jak na kogoś w jej wieku. Kobieta, która jej towarzyszyła, musiała być jej siostrą bliźniaczką, bo były do siebie podobne jak dwie krople wody, tyle że jej sukienka była turkusowa. Poza tym na szyi miała podwójny sznur pereł, który przesuwała nieustannie w palcach. Kobieta ubrana na różowo złapała bez pytania za jeden ze słoiczków i zaczęła go obwąchiwać.
– To miód? Czy dżem własnego wyrobu?
– To niezwykle skuteczny pielęgnacyjny krem do twarzy – wyjaśniła z dumą Estée.
– Krem do twarzy? – Kobieta skrzywiła się z odrazą, jakby Estée jej powiedziała, że w środku są pajęcze odnóża. – My stosujemy jedynie najlepsze produkty od Heleny Rubinstein i Elizabeth Arden. – Kobieta użyła liczby mnogiej, odpowiadając także za swoją siostrę.
To, że jednym tchem wymieniła obie królowe branży kosmetycznej, bynajmniej nie zniechęciło Estée do dalszego reklamowania swojego kremu.
– Ten produkt jest lepszy niż wszystkie, które miały panie okazję poznać.
Kobieta zaśmiała się szyderczo.
– Naprawdę wierzy pani, że jakieś smarowidło w zwykłym słoiku po dżemie nie ustępuje jakością wyrobom wielkiego studia kosmetycznego? – Pełna politowania odstawiła krem.
– Naturalnie – odpowiedziała z powagą Estée. – Nigdy bym pani nie okłamała.
Kobieta w różu ruszyła dalej, ale jej siostra ani drgnęła.
– Przygotowałam ten krem według starej europejskiej receptury – kontynuowała Estée. – Mój wujek przywiózł ją z Wiednia.
– Z Wiednia? – Kobieta w różu zmarszczyła czoło. – Ze stolicy muzyki?
– Nie inaczej.
Estée nie miała pojęcia, czy Wiedeń jest bardziej muzykalny niż reszta świata. Jeszcze nigdy tam nie była, ale zdążyła się już przekonać, że na ludziach robiło większe wrażenie, kiedy łączyła swoje pochodzenie ze znanym miastem, a nie z maleńkimi mieścinami na Węgrzech czy w Czechach, których nazw nie dało się wymówić i o których nikt nie słyszał. Prawda o jej korzeniach leżała zapewne gdzieś pośrodku. Kto byłby w stanie stwierdzić z całą pewnością, gdzie tak naprawdę mieszkali jej przodkowie? Monarchia Habsburgów była ogromna, a najważniejsze jej linie spotykały się w Wiedniu. Wujek John ubóstwiał to miasto i mówił płynnie po niemiecku, podobnie jak rodzice Estée.
– A niby czemu miałabym kupić akurat ten krem? – Kobieta w różowej sukience ponownie sięgnęła zaciekawiona po słoiczek, tym razem po ten na samym czubku piramidy.
– Bo dzięki niemu pani cera nabierze młodzieńczego blasku.
Kobieta skierowała wzrok na policzki Estée. Były idealnie gładkie, pozbawione zmarszczek czy innych niedoskonałości.
– Sama stosuję go od lat! – ciągnęła Estée w nadziei, że kobieta nie będzie tym faktem zdziwiona. Bądź co bądź, nie przekroczyła jeszcze nawet dwudziestki.
– Hmm. – Kobieta przyglądała się kremowi z coraz większym zainteresowaniem.
– Tu mam jeden otwarty. – Estée wzięła do ręki napoczęty dziś słoiczek, odkręciła go i podała klientce.
Ta chętnie go przyjęła, podsunęła sobie pod nos i zaciągnęła się zapachem. To, co wyczuła, najwyraźniej przypadło jej do gustu, bo uniosła kąciki ust w uśmiechu.
– Subtelny aromat. Ani zbyt duszący, ani zbyt mdły.
– Sporządzając ten krem, zwróciłam szczególną uwagę na odpowiednie wyważenie nut zapachowych – powiedziała Estée. – Proszę go spokojnie wypróbować.