Marlene Dietrich. Prawdziwe życie legendy kina - Riva Maria - ebook

Marlene Dietrich. Prawdziwe życie legendy kina ebook

Riva Maria

0,0
59,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Historia kobiety, która robiła wszystko, co chciała (z każdym, z kim chciała).

„Kiedy mówiła, inni jej słuchali. Kiedy się poruszała, wszyscy patrzyli. Miałam trzy lata, gdy dotarło do mnie, że nie mam matki – ja należę do Jej Wysokości”.

Maria Riva – jedyne dziecko Marlene Dietrich – od najmłodszych lat towarzyszyła matce na przyjęciach i w aktorskiej garderobie. Na planie filmowym zawsze czekała w gotowości z lusterkiem do poprawienia makijażu. Nikt nie znał Marlene tak jak jej córka.

Ikona stylu, królowa życia i toksyczna matka. Perfekcjonistka z wielkim ego, która nie cofała się przed niczym. Zagrała w pierwszej filmowej scenie pocałunku dwóch kobiet, a do stworzenia idealnego kostiumu zdobyła ubrania męskich prostytutek z ulic Berlina. Jej urokowi ulegli Ernest Hemingway i Gary Cooper. Uwiodła kochankę Grety Garbo, romansowała z Édith Piaf. Na złość Goebbelsowi zrzekła się niemieckiego obywatelstwa. Uwielbiała diamenty i futra, zajadała się frankfurterkami i gęsim smalcem, była uzależniona od soli przeczyszczających.

Błyskotliwie nakreślony portret gwiazdy wszechczasów i epicka panorama złotej ery Hollywood. W tej wyjątkowej biografii osobiste wspomnienia autorki przeplatają się z mało znanymi faktami z życia elit oraz fragmentami prywatnej korespondencji i pamiętników gwiazdy. Książka napisana z pazurem i szalenie dowcipna, pełna ciepła i szczera aż do bólu.

Biografia totalna, która pochłonie cię bez reszty.

„Bestia i anioł. Geniuszka i nieudaczniczka. Mistrzowski portret kobiety, która już sto lat temu żyła tak, jak świat zacznie żyć – być może – za sto lat. Gdy czytałam tę książkę wiele lat temu, natychmiast uznałam ją za najlepszą biografię, jaka kiedykolwiek powstała. Dziś jakimś cudem podoba mi się jeszcze bardziej”.

– Magdalena Parys

„»Kiedy byłam dzieckiem, myślałam, że nazywam się: Maria, córka Marleny Dietrich« – mówiła Maria Riva. I był w tych słowach żal. Ale bez obaw. To nie jest książka o znanej matce i porzuconej córce. To książka o miłości, jej poszukiwaniu i nieumiejętności wyrażenia. Jest tu wszystko: radość, smutek, samotność. I cały świat w tle. Berlin, szalone Hollywood. Druga wojna światowa. I czas po. Maria Riva napisała poruszającą, pełną ciepła i humoru, brawurową książkę”.

– Angelika Kuźniak

„Starannie dopracowana i niesamowicie zabawna. Uwadze Rivy nie umyka nawet najdrobniejszy cekin”.

– „The New York Times”

„Dietrich zachowywała się nieznośnie, to nie ulega wątpliwości. (…) Ale nawet gdy Riva opisuje, jak jej matka publicznie wyciąga brudne majtki z torebki z krokodylej skóry, wiemy, że patrzymy na prawdziwą gwiazdę”.

– „The Independent”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 1429

Data ważności licencji: 2/4/2026

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wszystkim, którzy weryfikowali moje wspomnienia, poprawiali je, odświeżali, polerowali, składam wyrazy najgłębszej wdzięczności. Wszystkim, którzy żyli z konsekwencjami mojej pracy nad tą książką i niezmiennie mnie kochali, obiecuję dozgonne oddanie. Książkę tę dedykuję wszystkim Rivom, tym dużym i tym małym, a także tym przyszłym… oraz Tami

SCHÖNEBERG

Musiał się prezentować wspaniale! Prosty jak struna, w ciemnoniebieskim, idealnie skrojonym mundurze kawalerii opinającym jego plecy szermierza, ze szlachetnymi rysami twarzy i wysokimi kośćmi policzkowymi, które podkreślały oczy skrzące się błękitem pod opadającymi powiekami. Uwodzicielskie spojrzenie Louisa Ottona Dietricha doskonale opisywałoby określenie bedroom eyes, które jeszcze wówczas nie istniało. Wyglądał dokładnie na tego, kim był: na pruskiego oficera urodzonego wśród przywilejów wyższych sfer. Kiedy zdjął pikielhaubę, jego złocistorudawe włosy – których kolor z czasem zaczęto nazywać tycjanowym przy opisywaniu jego córki – zalśniły w promieniach słońca wpadających przez wiktoriańskie firanki do biblioteki jego ojca. Znany birbant, Louis Dietrich, był przyzwyczajony do połajanek swojego anielsko cierpliwego rodzica.

– Dobrze sobie zapamiętaj, że jeśli nie skończysz z tymi swoimi dziwkami, zostaniesz wysłany za morze, gdzie oskalpują cię Indianie!

Louisowi tak często grożono wygnaniem do dalekiej Ameryki, z jej indiańskimi hordami, że tylko stał w milczeniu przed biurkiem ojca, czekając, aż tradycyjny wykład dobiegnie końca. Żaden z dwóch mężczyzn nie traktował tej groźby poważnie. Jako dopiero drugi syn w rodzinie arystokratów Louis wiedział, że nie może liczyć na wiele, a do stracenia miał jeszcze mniej. Automatyczna decyzja o wstąpieniu do wojska gwarantowała elegancję na miarę munduru oraz stałe dostawy alkoholu i towarzyszy do uprawiania hazardu. Kurtyzany stanowiły nieodłączny element tego życia, podobnie jak lśniąca szpada przy jego szczupłym biodrze. Wyróżniwszy się niedawno we wszystkich wymaganych protokołach pułkowych, uznał, że jego wojskowe referencje prezentują się ostatecznie tak, że ojczyzna może być z niego wyłącznie dumna; a skoro spełnił obowiązek, zasługiwał na powrót do swojego ulubionego sportu. Louis uwielbiał miłosne potyczki: tropienie, gonitwę, zniewolenie, nieuchronne poddanie. Niczym niebieskooki sokół robił nalot, a zniecierpliwione dziewczęta omdlewały.

– Niech to szlag, Louisie! Nie masz mi nic do powiedzenia?

Spokojnie, jakby recytował katechizm, syn kolejny raz obiecał ojcu, że poskromi swoje żądze, będzie chronił szlachetne nazwisko Dietrichów przed najmniejszym choćby skandalem i dołoży starań, aby sprezentować rodzinie to, na czym tak ogromnie jej zależało: syna, z którego mogłaby być dumna. Louis potrafiłby oczarować skowronki w lipowych gałęziach. Ten comiesięczny rytuał „uzmysłowienia Louisowi jego błędów” zawsze kończył się tradycyjnym uściskiem dłoni, pełnym szacunku strzeleniem synowskimi obcasami i uprzejmym toastem za cesarza wzniesionym wybornym szampanem, z którego słynęła piwniczka głowy rodu. Następnie pozbawiony skruchy Louis wracał do uszczęśliwiania niemieckich panienek.

Kiedy jednak wykorzystał swoje talenty w domu rodzinnym i uwiódł jedną z pokojówek, jego rozwścieczona matka wzięła sprawy w swoje ręce. Nie było mowy o długich rozmowach ani tym bardziej o szampanie!

– Louis się ożeni! – oznajmiła wszem wobec.

Dietrichowie zostali wezwani na naradę rodzinną. Bracia, siostry, wujowie, ciotki, kuzyni, cały imponujący klan. Przybyli w okazałych landach albo na końskich grzbietach. Niektórzy podjechali swoimi „furgonami mocy” ze znaczkiem Daimlera, które przerażały wysmukłe konie w zaprzęgach. Przy potrząsaniu głowami w strojnych czepkach, skubaniu się za wąsy, stukaniu porcelaną miśnieńską i kryształem bawarskim omawiano i analizowano adekwatność oraz dostępność berlińskich dziewic z precyzją wymaganą do celów wojskowych. Rozpoczęła się kampania znalezienia odpowiedniej narzeczonej, „aby utrzymać Louisa w ryzach”. Szybko jednak ugrzęzła w miejscu. Wyglądało na to, że reputacja Złotego Sokoła dotarła do zdumiewającej liczby najlepszych domów. Dumne pruskie matki zwarły szeregi, odmawiając swoim cnotliwym córkom prawa do choćby rozważenia małżeństwa z takim „szokującym szelmą”. I podczas gdy rodzina prowadziła poszukiwania, Louis z równym animuszem ujeżdżał zarówno swoje konie, jak i kochanki.

Lista potencjalnych narzeczonych się kurczyła. Była jednak pewna dość cicha i nie najbrzydsza córka jubilera. Ta, której ojciec tworzył piękne czaso­mierze, idealne cudeńka, prawdziwe dzieła sztuki. Mogła się pochwalić znacznym posagiem, a jej rodzina czuła się zaszczycona faktem, że córka zyskała szansę na zamążpójście ponad swój stan.

Wilhelmina Elisabeth Felsing była dobrą dziewczyną. Słuchała matki, szanowała ojca, nie oczekiwała od życia niczego prócz okazji do należytego spełniania swoich powinności. Choć nie olśniewała urodą, sprawiała wrażenie zaradnej i godnej zaufania. W jej ciemnobrązowych oczach pojawiały się figlarne chochliki, nawet jeśli rzadko pozwalała drzemiącemu w niej duchowi na taką frywolność. Nie brakowało jej ciepła ani uczuć. Właściwie z czasem odkryła, że była zdolna także do gwałtownej namiętności, ale nawet wtedy, gdy musiała wybierać, zawsze przedkładała powinność nad wszystko inne. Niemieckie pochodzenie współgrało z jej naturą. Jak przystało na kobietę epoki wiktoriańskiej, była świadoma swojego przyszłego losu i to również pasowało do jej usposobienia. Skoro weszła w wiek odpowiedni do zamążpójścia, ojciec miał wkrótce przekazać obowiązki wynikające z jej istnienia odpowiedniemu mężowi. Znała swoje miejsce w berlińskim społeczeństwie, miejsce należne córce wziętego rzemieślnika. Josephine, jak ją nazywano, otrzymała dobre wykształcenie. Wiedziała również, na czym polega rola dobrej żony, uwzględniająca nadzorowanie służby, doglądanie składania pościeli, cotygodniowego polerowania srebra, trzepania dywanów, sezonowej wymiany draperii, inwentaryzowanie spiżarni, ustalanie codziennego menu z kucharzem, wyszywanie monogramów męża na jego osobistej bieliźnie, urodzenie mu dziedziców.

Miała dwadzieścia jeden lat, kiedy Louis Dietrich, pogodzony z losem, przybył do domu jej rodziców, aby złożyć wyrazy szacunku. Tak jak wypadało, w towarzystwie przyzwoitki w osobie swojej dumnej matki Josephine obserwowała, jak się zbliża. Jego męska uroda wstrząsnęła nią do tego stopnia, że zamiast spuścić wzrok, gdy mu się kłaniała, nie przestawała wpatrywać się w jego oblicze.

– Fräulein Felsing – mruknął cicho, muskając ustami wierzch jej chłodnej dłoni, a dla tej rozsądnej, nijakiej dziewczyny czas stanął w miejscu.

Kochała go! I ta dozgonna namiętność, niekwestionowana, niewytłumaczalna, czasem nawet niechciana, przetrwała zdrady, wojenną rzeź, a nawet śmierć, aż po kres jej dni.

Była ubrana w białą koronkę i odpowiednio dobraną pelerynkę z kaszmiru mającą chronić ją przed zimowym chłodem. Tradycyjna mirtowa opaska, ze starannie połączonymi końcami, przytrzymywała jej ślubny welon, symbolizując cnotliwość. Wiktoriańska dziewczyna w nowoczesnym edwardiańskim splendorze. Louis, który zrezygnował z wojskowej elegancji oficera na rzecz równie szykownego munduru porucznika w elitarnej policji carskiej w głębokim odcieniu śliwkowym, górował nad nią z bujną złocistą grzywą. Wypowiedzieli słowa przysięgi podczas ceremonii w obrządku anglikańskim. Był grudzień tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego ósmego roku; ona miała dwadzieścia dwa lata, a on trzydzieści.

Wprowadzili się do swojego nowego domu w Schönebergu, modnym mieście nieopodal Berlina, gdzie stacjonował Louis. Nazwa Schöneberg istotnie pasowała do tego urokliwego miejsca, pełnego wysokich topoli, ukwieconych ogrodów, kameralnych skwerków i przemyślanej architektury. Elegancko gięte latarnie świeciły dzięki przeprowadzonej niedawno elektryfikacji. Ciemnozielone tramwaje, z niedużymi zewnętrznymi platformami, które nie potrzebowały już koni do poruszania się po torach, dumnie sunęły dzięki wysokim antenom elektrycznym, zwiastując nowy wiek. Josephine prowadziła swoją małą siedzibę ze skutecznością dalece wykraczającą poza jej wiek. Wszystko lśniło, błyszczało, działało, jak należy. Louis był oczarowany swoją niezwykle poważną młodą żoną, której zależało wyłącznie na jego zadowoleniu. Małżeństwo mogło się ostatecznie okazać miłą odmianą.

Kiedy położna obwieściła narodziny jego córki, Louis przyjął wiadomość ze wzruszeniem pięknie wyrzeźbionych ramion i polecił przyprowadzić konia, skoro on sam spełnił spoczywający na nim obowiązek. Wiedział, że rozczarował ojca, który liczył na męskiego potomka; ponieważ jednak żadne z jego dzieci, czy to córki, czy synowie, nie mogły dziedziczyć, nie miało to dla niego większego znaczenia. Czuł potrzebę zmiany scenerii. Kochanki, z którymi ostatnio się spotykał, zaczęły go nudzić, a skoro Josephine miała karmić dziecko, zamierzał zamontować drzwi między ich sąsiadującymi ze sobą sypialniami. Nie dość, że krępował go widok karmiących kobiet, to jeszcze za niesmaczne uważał uprawianie miłości z matkami.

Josephine nazwała swoją pierworodną Elisabeth. Było to pulchne dziecko o brązowych oczach. Ciche, niewymagające stworzenie pragnące się przypodobać możliwie jak najdyskretniejszym egzystowaniem. Ukryte w niej głęboko pragnienie krzyczało: „Kochajcie mnie”, ale nikt go nie słyszał. Nigdy nie zostało jej wybaczone – ani wyjaśnione – że w chwili przyjścia na świat przypieczętowała samotność swojej matki.

Josephine wykonywała swoje codzienne obowiązki jako zaradna gospodyni i matka, żyjąc dla dźwięku przekręcanego w zamku klucza w środku nocy, który to dźwięk kładł kres jej tęsknocie.

Trzy tygodnie po dwudziestych piątych urodzinach, dwudziestego siódmego grudnia tysiąc dziewięćset pierwszego roku rano, po wyjątkowo trudnym porodzie, powiła drugą córkę. Olśniewające stworzenie z idealnie kształtną główką z aureolą włosów w kolorze zachodzącego słońca. Jej skóra mieniła się niczym orientalne perły, a błękit skrzył się spod opadających powiek. Złoty Sokół w miniaturze. Kiedy Josephine patrzyła na tę doskonałą istotę przy swojej piersi, namiętność, którą darzyła mężczyznę odpowiedzialnego za jej stworzenie, przelała się na jego dziecko. Czuła się tak, jakby szalejący żywioł opuścił jej ciało. Wraz z nową miłością, bliźniaczo podobną do tej starej, wypełnił ją potworny, niewytłumaczalnie natarczywy strach. Czy dziecko mogło odziedziczyć apetyty swojego ojca? Czy ono także będzie beztrosko ranić tych, którzy otoczą je miłością? Josephine przysięgła sobie, że będzie strzec córki, nawet przed samą sobą, jeśli zajdzie taka potrzeba. Nazwała ją Maria Magdalena. Czy w ten sposób próbowała ubłagać Boga o ochronę, czy może przepowiedziała przyszłość?

* * *

W wieku dwudziestu dziewięciu lat Josephine była starą kobietą. Frustracja zżerała ją od środka. Wczesny rozkwit, tak bezdusznie wstrzymany, zasuszył młodą dziewczynę, przeobrażając ją w chłodną matronę, niewzruszoną w swojej rutynie, stoicką, posłuszną rozkazom, deklaracjom i ociężałym truizmom. W swojej ciemnej spódnicy, siermiężnym gorsecie zapinanym pod samą szyję i praktycznych butach prezentowała się tak, że każdy, kto jej nie znał, mógł bez trudu wziąć ją za srogą gospodynię, a nie za młodą panią domu w Schönebergu. Josephine prowadziła dom i wychowywała dzieci żelazną ręką. Wzbudzała w nich strach. Skoro jednak strach przed rodzicami był całkiem naturalnym wymogiem w porządnym pruskim domu, dwie małe dziewczynki zaakceptowały go jako coś normalnego i próbowały sobie z nim radzić.

Elisabeth, znana jako Liesel, była inteligentnym dzieckiem. Niczym brązowy wróbelek, którego przypominała, dziobała okruchy uczuć, które spadały pod jej nogi. Kochała książki, nauczyła się czytać jeszcze przed piątymi urodzinami i zawsze gdy nie była potrzebna młodszej siostrze, uciekała na strych, do skarbca z książkami. Uwielbiała swoją piękną siostrę. Liesel należała do wąskiego grona ludzi niezdolnych do zazdrości. Oczywiście przyjemnie byłoby cieszyć się urodą i być za nią kochaną, ale jako rozsądna dziewczynka Liesel bardzo szybko pogodziła się ze swoją pospolitością.

Maria Magdalena była wyjątkowa; każdy od razu instynktownie dostrzegał i akceptował ten fakt. Lena – jak na nią wołano – bardzo dobrze zdawała sobie z tego sprawę. Czuła się inna od otaczających ją ludzi. Żyła w przekonaniu, że wszystkie piękne rzeczy na świecie zostały stworzone dla jej przyjemności. Nie zdradzała się z tym jednak, ponieważ wiedziała, że matka nie pochwalała myślenia o sobie jak o kimś wyjątkowym. Ale Liesel doskonale wyczuwała wyjątkowość młodszej siostry. Dlatego też Lena potajemnie uczyniła sobie z niej pokojówkę, która z radością sprzątała jej lalki i ścieliła łóżko. W końcu, skoro Liesel to uszczęśliwiało, umożliwianie jej wykonywania tych czynności zdawało się wielką życzliwością. Niemniej jednak Lena nalegała, aby Liesel przestała się do niej zwracać przezwiskiem, które dla niej wymyśliła. Nie lubiła być nazywana kicią. Niespełna czteroletnia Dietrich uważała, że to niepoważne. Poza tym Liesel dobrze wiedziała, jak dużą niechęć czuła do zwierząt jej młodsza siostra. Mutti nie pozwalała trzymać ich w domu. Przynajmniej w tej jednej sprawie Lena całkowicie popierała surowe zasady matki. Z kolei ojciec wzbudzał sympatię młodszej córki. Vati nigdy nie ustalał zasad. Zostawiał to mutti. Zatrudniał za to dobrze urodzone damy, aby przychodziły uczyć jego córki języków obcych. Prócz doskonałej znajomości francuskiego i angielskiego musiały się odznaczać urodą. Liesel wolała angielski. Lena uwielbiała francuski, ponieważ w tym języku wszystko brzmiało niezwykle romantycznie.

Louis bywał w domu tak rzadko, że swoim dzieciom przypominał niewyraźny zarys męskiego autorytetu. Wkrótce wojna miała całkowicie wyeliminować go z życia tych młodych istot.

Chwilowo jednak w Europie panował pokój. Był to okres obfitości. Kończyła się era wiktoriańska. Elegancja edwardiańskiej Anglii przedarła się przez kanał La Manche. Berlin stał się największym miastem przemysłowym w Europie, cenionym klejnotem w koronie cesarza. Wielu wierzyło, że pod każdym względem miasto stanowiło poważną konkurencję dla Paryża, wliczając w to wytworne damy prezentujące najnowsze trendy w modzie podczas spacerów lipowymi alejami.

Kobiety z rodziny Dietrichów, w miarę jak obserwowały lata zmagań żony Louisa, szczerze ją polubiły. Aby okazać sympatię i aprobatę dla jej przykładnego zachowania, często odwiedzały młodą matronę, aby wypić z nią herbatę i wnieść blask miasta do jej nijakiego życia. Ta biedaczka nigdy nigdzie nie wychodziła. Przecież nawet nie mogła, skoro nie miała męża, który by jej towarzyszył! Popijając mokkę ze śmietanką i zajadając rogaliki waniliowe, panie gawędziły, plotkowały, przyjemnie spędzały czas, podczas gdy Josephine uprzejmie słuchała, wznosząc się na wyżyny gościnności.

– Ledwie wczoraj – powiedziała piersiasta dama odziana w brązowawe czerwienie, z kosztowną kameą na szyi – po prostu musiałam poszukać beżowej muliny. Pamiętacie ten gobelin, który wisi w naszym saloniku muzycznym? Znalazłam w nim nieduże rozdarcie, tuż na przedramieniu jednej z muz! Natychmiast posłałam po powóz i pognałam do domu towarowego Wertheim. Należy do Żydów, niemniej jednak uważam, że to jeden z najwspanialszych cudów Berlina. Wszędzie te wystawne kompozycje kwiatowe! I te żyrandole! Musi ich być tyle co w Wersalu. W dziale spożywczym właśnie mieli świeżą dostawę tuńczyka z Morza Kaspijskiego i kawioru w ogromnych pojemnikach. Niezwłocznie kupiłam trochę dla męża. Sam car nie jada lepszego. Z myślą o dzieciach skusiłam się także na trochę tego przepysznego nugatu, dopiero co sprowadzonego z Florencji. I znalaz­łam zwiewny szal w tureckie wzory dla matki Maxa, która za tydzień kończy siedemdziesiąt lat. Na koniec wypiłam pyszną herbatę podaną z babką węgierską pełną rodzynek. Oczywiście wróciłam do domu bez sił, ale też całkiem zadowolona.

– Ineborgo, a kupiłaś beżową mulinę? – zapytała bardzo chuda dama w głębokim fiolecie.

– Tak, oczywiście! Wiesz, Sophio, równie dobrze jak ja, że w imperium Wertheima mają absolutnie wszystko!

– Mój mąż przeczytał dzisiaj rano w gazecie, a potem mi opowiedział – oznajmiła nijaka dama w jasnoszarej alpace – że doszło do trzęsienia ziemi w jakimś ważnym mieście gdzieś w Ameryce Północnej. „Prawdziwa katastrofa”, skomentował mój mąż.

– Pewnie chodziło mu o San Francisco, nazwane tak na cześć Świętego Franciszka z Asyżu. – Dama w fiolecie lubiła wszystko wyjaśniać.

– Och, tak. Wydaje mi się, że to właściwa nazwa. Mój mąż twierdzi, że wiele osób straciło życie.

Sroga dama w konserwatywnym granacie, która musiała być bardzo wysoka, skoro nawet na siedząco górowała nad pozostałymi paniami, zaintonowała głosem nawykłym do wydawania rozkazów:

– Nasz cesarz spotkał się z carem Wszechrusi w Swinemünde. Tak, dobrze usłyszałyście. W Swinemünde. Często zabieram tam męża i dzieci. Zawsze powtarzam, że nie ma nic bardziej krzepiącego od morskiego powietrza. Nasz cesarz niewątpliwie podziela tę opinię.

Gruby jamnik usiadł, zaczął prosić, otrzymał cukrową nagrodę, po czym wrócił do drzemania pod obładowanym stolikiem.

Temat nowego Kościoła Pamięci, którego budowę zlecił cesarz, aby uwiecznić swojego dziada, interesował wszystkich bez wyjątku. Kto słyszał, że główna iglica będzie miała wysokość stu trzynastu metrów? Będzie się prezentowała zjawiskowo! Ale po co zaplanowano gwiazdę na pinaklu? Wszak to nie czubek choinki! To niestosowne dla budowli będącej miejscem kultu o tak dużej wadze.

– Kościół Pamięci Cesarza Wilhelma będzie święcił triumfy architektury kościelnej przez kolejne wieki, nawet jeśli uprą się na tę bożonarodzeniową ozdobę! – orzekła dama w granacie, tym samym kończąc dyskusję.

– Moja kucharka twierdzi, że w północnej dzielnicy jakieś kobiety… Ona użyła określenia damy, ale oczywiście w to nie wierzę. Tam mieszka wyłącznie klasa robotnicza. Moja kucharka upierała się jednak, że to damy. I one maszerowały z transparentami, domagając się przyznania kobietom „praw”. Jakich praw? Do czego niektórzy są zdolni, żeby zwrócić na siebie uwagę?! Co za wstyd! Trzeba by im powiedzieć: „Zajmijcie się swoimi rodzinami, domami i dziećmi i zejdźcie z ulic”.

Z tym wszyscy mogli się zgodzić.

– Wynajęliśmy lożę na premierę nowej operetki. Wybieracie się z mężem? – zapytała dama w mysich szarościach, zwracając się do sąsiadki w głębokim fiolecie, która odpowiedziała wyniośle:

– Nie, moja droga. Razem z mężem urządzamy w tym czasie wieczorek muzyczny z poezją Schumanna.

– Mąż powiedział mi, że pałac zapowiada kolejną paradę w tym tygodniu. Cesarz naprawdę kocha te swoje parady! Myślicie, że cesarzowa znowu wystroi się w ten nieciekawy bladolawendowy kolor, do którego ma tak wielką słabość? – Słowa te zapoczątkowały stosownie ożywioną rozmowę o najnowszych trendach w modzie, która oczywiście pochłonęła resztę popołudnia.

Zanim panie się rozeszły, z bawialni na piętrze wezwano córki gospodyni, aby złożyły wyrazy uszanowania, wyrecytowały wiersz Goethego i zostały poklepane po lśniących główkach przez swoje przychylne ciotki. Obie znosiły te męczarnie ze zrezygnowaną cierpliwością dobrze wychowanych dzieci.

Ale kiedy z wizytą przychodziła tante Valli, było całkiem inaczej.

Ta pełna życia syrena zachwycała urodą. Ponieważ dobrze wyszła za mąż, mogła sobie pozwolić na dopieszczanie swojego wrażliwego zmysłu luksusu. Bez namysłu trwoniła pieniądze zakochanego w niej męża. Jej ogiery, których dosiadała podczas polowań, pochodziły z najlepszych angielskich hodowli. Jej stroje jeździeckie przypominały wizje utkane z sukna i aksamitu, zwykle w jej ulubionym kolorze atramentowej czerni. Lśniący cylinder z doczepioną powabną woalką był cudem efektywności i natchnioną pokusą. Tante Valli prowadziła swoje liczne posiadłości z wprawnym rozmachem i słynęła z wykwintnych bankierów oraz wysokich lokajów, których wybierała osobiście, kierując się wzrostem i urodą kandydatów.

Kiedy pojawiała się tante Valli, obładowana egzotycznymi owocami i cukierkami z Paryża, nawet Josephine zapominała o surowości i rozciągała usta w uśmiechu. Cały dom zdawał się wybudzać z ponurego snu. Tante Valli olśniewała. Uwielbiały ją obie dziewczynki. Prezentowała się prześlicznie – ze swoją małą mufką z prawdziwej wydry z Ameryki Północnej, idealnie dopasowaną marynarką obszytą tym samym rzadkim futrem i kapeluszem ozdobionym kompozycją z aksamitnych wstążek oraz ptasich skrzydeł. Niczym zjawisko w kolorze leśnej zieleni. Podczas gdy Liesel uważnie słuchała opowieści ciotki o jej ostatnich wyprawach do dalekich miejsc, Lena pożerała wzrokiem jej obstalowane ciemnozielone trzewiki z perłowym połyskiem, delikatny szew na dobranych do obuwia skórzanych rękawiczkach, doskonałość brukselskiej koronki przy szyi. Postanowiła, że w przyszłości ona także będzie się ubierała jak wytworna dama i olśniewała urodą, dokładnie tak samo jak tante Valli.

Przy tych rzadkich okazjach, kiedy Louis był w domu, tante Valli szokowała dziewczynki, gdy przyjmowała od niego kieliszek koniaku, wychylała go jak mężczyzna i chichotała z własnego zuchwalstwa oraz przerażenia malującego się na twarzy Josephine. Zawsze potrafiła dorównać tempa Lou­isowi i z rozkoszą rzucała wyzwania męskiej sprawności jako jedyna kobieta, której pozwalał korzystać z tego przywileju. Z całej rodziny wyłącznie tante Valli trzymała jego stronę, kiedy sprzeciwiał się wymuszonemu małżeństwu. Wzięła jednak pod skrzydła to „biedne dziecko”, jak o Josephine mówiła rodzina, rozjaśniała jej samotne życie, gdy tylko miała na to czas, i karciła Lou­isa za jego lekceważącą postawę.

Na wiosnę tysiąc dziewięćset szóstego roku, kiedy Lena miała prawie pięć lat, cała rodzina pozowała do zdjęcia nadwornemu fotografowi. Tante Valli zaaranżowała to wydarzenie, wybrała dla wszystkich odświętne stroje, śmiała się z nadętej miny Louisa i zachwycała się, jak pięknie wyglądają słomkowe kapelusze, które poleciła założyć dzieciom.

Dziewczynki szybko rosły; wkrótce miały pójść do szkoły. Dlatego też nauki Josephine, która przygotowywała córki do roli porządnej niemieckiej żony, szły teraz w parze z edukacją formalną.

„Nie będziecie wiedziały, czy służba właściwie wywiązuje się ze swoich obowiązków, jeśli same nie nauczycie się ich dobrze wykonywać”, brzmiał jeden z edyktów, które dziewczynki słyszały raz za razem.

Nauczyły się zatem cerować, szorować, polerować, trzepać, szczotkować, trzeć i czyścić, podczas gdy nieustannie zmieniające się zastępy dam udzielały im lekcji dobrych manier, francuskiego, angielskiego oraz gry na pianinie i skrzypcach. W rezultacie pierwszego dnia szkoły obie Dietrichówny mogłyby spokojnie przeskoczyć pierwsze dwie klasy. Naturalnie coś takiego byłoby niedopuszczalne, skoro skrupulatnie przestrzegano zdyscyplinowanego realizowania ustalonego programu.

Tak oto pewnego mrocznego, chłodnego poranka dwie dziewczynki z warkoczami, w czarnych wełnianych skarpetach pomaszerowały do szkoły. Na plecach dźwigały przymocowane paskami skórzane teczki pełne ciężkich książek – obowiązkowe jarzmo wszystkich europejskich uczniów. Szkoła dla Dziewcząt im. Augusty Wiktorii majaczyła ponuro i złowieszczo w pierwszych promieniach słońca. Liesel pchnęła ciężką żelazną bramę, żeby wpuścić młodszą siostrę. Trzymając jej odzianą w mitenkę dłoń, wprowadziła je obie w świat powinności.

W szkole Liesel czuła się szczęśliwa. Lubiła wszystko, co wiązało się z nauką. Lena – wręcz przeciwnie; była jednak, podobnie jak siostra, wychowana na posłuszną panienkę, nie miała więc problemu z dostosowywaniem się do sztywnych szkolnych ram. Obie dziewczynki zdobywały doskonałe noty, których od nich oczekiwano. Codziennie po powrocie do domu zdejmowały buty, ustawiały je równo w pudełku przygotowanym w holu wejściowym. Po zasznurowaniu obuwia domowego myły ręce i zamieniały szkolne sukienki na fartuchy do nauki. Czekały je minimum dwie godziny odrabiania prac domowych, po których następowały konwersacje po francusku i pisanie wypracowań pod okiem guwernera. Później godzina gry na pianinie i skrzypcach, przerwa na pożywną kolację, zjadaną w najsurowiej egzekwowanej ciszy, jako że pogawędki były uważane za utrudnienie prawidłowego trawienia, a po posiłku, na zakończenie dnia – konwersacje po angielsku i pisanie wypracowań z inną korepetytorką. Dopiero gdy matka rozplotła im warkocze przed snem, dziewczynki zyskiwały drogocenne pół godziny na robienie tego, na co miały ochotę. Liesel zawsze wybierała lekturę, podczas gdy jej siostra gładziła długie kolorowe satynowe wstążki, które zbierała do ozdabiania swojej mandoliny. Jakimś cudem Lena znalazła czas, aby nauczyć się grać na tym włoskim instrumencie. Uważała, że jest romantyczny, i planowała przywiązać swoją śliczną kolekcję do jego gryfu. W jednej z książek znalazła rysunek przedstawiający młodego cygańskiego włóczęgę i chciała zostać właśnie takim chłopcem, grającym na mandolinie i ciągnącym za sobą wstążki.

Państwo młodzi, Lou­is Otto Dietrich i Wilhelmina Elisabeth Josephine Felsing, Berlin 1898.

Pierwszy rodzinny portret Dietrichów: sześcioletnia Liesel, jej matka, ojciec i młodsza siostra, pięcioletnia Lena (której tak bardzo spodobał się jej kapelusz z kokardą, że nosiła go do końca dnia).

Siostry Dietrich w szkolnych fartuchach, gotowe do roli „grzecznych dziewczynek”.

Ze swoją mutti nad morzem.

Zdjęcie klasy Leny zrobione w 1909 roku, kiedy miała siedem i pół roku. Tego dnia przystroiła głowę specjalną kokardą i zawsze uważała, że powinna była zostać ustawiona w pierwszym rzędzie.

* * *

W tysiąc dziewięćset dwunastym roku z okazji Wielkanocy tante Valli w tajemnicy podarowała Lenie upominek w postaci małego czerwonego pamiętnika oprawnego w skórę, ze złotymi tłoczonymi literami. Jego elegancja natychmiast przypadła do gustu młodej dziewczynie.

– Spisuj w nim swoje uczucia – szepnęła do niej ciotka. – Jesteś wystarczająco duża, aby je mieć. Pamiętaj, że zawsze warto mieć takiego sekretnego przyjaciela, któremu można się zwierzyć.

W kolejnych latach Lena otwierała serce, aby zapełnić strony tomików w wielu kolorach, ale ten pierwszy, który nazwała Czerwonym, zawsze lubiła najbardziej. Czasem pisała berlińskim slangiem, wyjątkowym w swej sardonicznej, ulicznej nonszalancji. Był to język tak odmienny od arystokratycznego wysokoniemieckiego, którym posługiwała się w domu, że aż nasuwało się pytanie, skąd dobrze wychowana panienka może znać takie słowa. Nawet gdy porzucała jego nieokrzesane brzmienia, by popaść w bardziej romantyczne tony, do końca życia łatwo było wydobyć z niej dziewczynę z berlińskiej ulicy. Tymczasem w wieku dziesięciu lat i sześciu miesięcy miała zacząć wyrabiać w sobie nawyk, który towarzyszył jej do końca życia.

Zatonięcie Titanica w kwietniu tego roku nie wstrząsnęło emocjami Leny; nie czuła więc potrzeby, aby wspomnieć o tej tragedii. Dopiero dwa miesiące później, podczas letniego wyjścia, zdarzyło się coś, co w końcu uznała za wystarczająco ważne, aby to opisać:

8 czerwca 1912

Drogi Czerwoniutki. Wczoraj był wspaniały dzień! Wszyscy wybraliśmy się na wycieczkę do Saatwinken z H. Schultz. Siedziałam mu na kolanach. Drogi pamiętniku, nawet sobie nie wyobrażasz, jakie to było przyjemne. Tysiąc całusów.

Twoja Leni

Jednym z ulubionych miejsc spotkań berlińskiej młodzieży było duże lodowisko tonące w migoczących światełkach. Orkiestra dęta wygrywała tam walce Straussa i najnowsze sentymentalne nuty opowiadające o miłości, stracie, tęsknocie i cierpieniu – ulubioną muzykę Leny.

26 lutego 1913

Na lodowisku było cudownie. Upadłam i wielu chłopców pospieszyło mi na ratunek. Żegnam Cię na jakiś czas, Czerwony. Mnóstwo buziaków.

Twoja Leni

17 lutego 1914

Na lodowisku ciągle wygrywali piosenkę All Men Are Rogues. Z pewnością to prawda, jeśli nie liczyć kilku wyjątkowych osób, takich jak Losch, vati i wuj Willi, i może jeszcze ktoś o inicjałach S.F.? Nie chcę zdradzać jego imienia i nazwiska. Ktoś mógłby tu zajrzeć. Muszę już kończyć. Mam lekcję gry na skrzypcach. Adieu, mój Czerwony.

Twoja Leni

19 lutego 1914

Dzisiaj na lodowisku było naprawdę miło. Tylko Liesel znów mnie wypytywała, czy wypisuję te bzdury o chłopcach. No naprawdę! Czy to są bzdury, mój słodki Czerwony? Z pewnością nie! Zresztą dobrze wiemy, o czym pisze ona. Liesel to takie niewiniątko.

CałusyTwoja Leni

Mimo że Lena nienagannie zachowywała się zarówno w szkole, jak i w domu, Josephine widziała, jak w jej młodszej córce rodzi się bunt, który ją niepokoił. Wprowadziła więc ścisły nadzór. Liesel została pouczona, aby towarzyszyć siostrze wszędzie bez wyjątku, obserwować ją i bezzwłocznie raportować o zachowaniu niestosownym dla damy, jeśli tylko takie zaistnieje. Zawsze niezawodna i zawsze posłuszna, Liesel otrzymała bardzo trudne zadanie. Ona, która nienawidziła jeździć na łyżwach, ponieważ bolały ją od tego słabe kostki, jeździła z nieustającą determinacją. Z pochyloną głową, z drobnym, pulchnym ciałem usztywnionym dla równowagi orała lód, aby nie stracić z oczu Leny i jej ostatniej zdobyczy. Zamiast czytać swoje ukochane książki, mozolnie pokonywała odległości, które wydawały jej się długimi kilometrami, ze wzrokiem utkwionym w Lenie, która „bumelowała”, co w berlińskim slangu oznaczało zwyczaj szwendania się ulicą w tę i we w tę z grupą przyjaciół o zmierzchu. Wszędzie tam, gdzie szła jej kicia, udawała się także Liesel, wierny pies stróżujący.

30 stycznia 1914

Dzisiaj w szkole dostałam złą notę, ponieważ roześmiałam się, kiedy ktoś mnie połaskotał. Oczywiście mutti zrobiła mi wykład o „przyjaciołach”. Nic na to nie poradzę, że nie mam koleżanek. Dzisiaj na zajęciach z kompozycji próbowałam rozmawiać z Anne Marie Richter, ale ona jest taka głupia, mimo że skończyła trzynaście lat. Jak więc mam zawierać znajomości w klasie? To niełatwe, skoro siedzę tylko z Żydami. Mutti twierdzi, że powinnam poprosić o pojedynczą ławkę… I tak spodziewam się już najgorszego po dzieciach z Braunschweig tego lata. Mam jednak nadzieję, że będą miłe. Bardzo się teraz pilnuję. Dzisiaj Stephi Berliner ściągnęła mi czapkę co najmniej sześć razy. O tak, byłam wściekła! W rezultacie mam cztery złe noty i cztery uwagi, jedną za skupienie, jedną za postawę, jedną za schludność i cztery uwagi za zachowanie! Kurka wodna!

Muszę iść do łóżka. Rozbolały mnie zęby. Adieu

Leni rozważała zmianę zapisu swojego imienia. Kiedy nauczyciel odwracał się plecami do klasy, na ostatnich stronach swojego zeszytu sprawdzała różne kombinacje. „Marie Magdalene” wyglądało ładnie z „e” zamiast „a” na końcu obu członów. Skoro vati został nazwany Louis na cześć francuskiego króla, może także ona powinna zainspirować się kulturą francuską. Tyle że na wszystkie pokojówki wołano „Marie”; może właśnie dlatego ona otrzymała na końcu „a” zamiast „e”. Swoim starannie wyuczonym i dopracowanym charakterem pisma zapisała po niemiecku swoje pełne imię i nazwisko. Jak długo to trwało! Próbowała je skrócić do „Mariaelena”, a potem „Marlena”. Spodobało jej się brzmienie tego ostatniego. Może w tym przypadku sprawdzi się „e” na końcu. Marlene. Marlene Dietrich. O tak! To wyglądało dobrze. Naprawdę jej się podobało! Przećwiczyła je jeszcze kilka razy, po czym zamknęła swój notatnik, bardzo z siebie zadowolona. W wieku trzynastu lat wymyśliła dla siebie imię Marlene.

1 lutego 1914

Wczoraj była tu Otti Raush. Myślę, że zostanie moją przyjaciółką. W szkole może będą się nabijać. Dzisiaj wybrałam się do prawdziwego kina. Elegancko. Good-bye, słodki Czerwony.

Leni

Od gór Ural po soczyście zielone wzgórza Irlandii wszyscy czuli niezwyk­łą magię lata tysiąc dziewięćset czternastego roku. Był to złoty czas, który nie zdarzał się często. Wszędzie w nadmorskich i górskich kurortach wakacje trwały w najlepsze. Liczne ogródki restauracyjne w Berlinie, zwykle pełne po brzegi, teraz pękały w szwach, kiedy klienci wygrzewali się w łagodnych promieniach słońca, niespiesznie popijając schłodzone wino reńskie albo mrożoną lemoniadę. W parkach kwitły akacje. Dzieci w białych marynarskich wdziankach bawiły się, tocząc drewniane obręcze. W ślad za dziećmi powiewały długie granatowe wstążki przypięte do ich słomkowych kapeluszy. W słynnych ogrodach znamienitego berlińskiego zoo paradowały angielskie nianie, pchając wózki ze swoimi podopiecznymi wystrojonymi w koronki. Osłonięte parasolkami damy w muślinach w kwieciste wzory wyprowadzały swoje pieski. Młodzi mężczyźni wiosłowali po spokojnych wodach Sprewy w towarzystwie ślicznych dziewcząt, wierząc w świetlaną przyszłość i w to, że życie na zawsze pozostanie piękne.

W mieście o nazwie Sarajewo, na granicy Serbii i Austro-Węgier, arcy­książę Habsburg, następca tronu Austro-Węgier, Franciszek Ferdynand podczas oficjalnej wizyty pomógł swojej żonie Sophie wsiąść do samochodu z otwartym dachem, usiadł obok niej i dał orszakowi sygnał, aby ruszał. Orkiestra zaczęła grać. Królewski pojazd jechał powoli okazałą aleją. Stado białych gołębi krążyło w górze niczym płatki śniegu, które pojawiły się znienacka na tle błękitnego letniego nieba.

Nagle przemknął cień! Młody mężczyzna wskoczył do jadącego samochodu i oddał dwa strzały.

Do historii przeszło, że to jedno morderstwo, będące aktem politycznym, dokonane o godzinie jedenastej piętnaście w piękne letnie przedpołudnie dwudziestego ósmego czerwca tysiąc dziewięćset czternastego roku, skazało na śmierć całe pokolenia młodych mężczyzn.

Podczas gdy mieszkańcy Europy nadal cieszyli się wakacjami, ich rządy decydowały o ich losie.

Dwudziestego ósmego lipca Austro-Węgry wypowiedziały wojnę Serbii. Zaraz potem zawiązały stare sojusze, także te potajemne. Niemcy wypowiedziały wojnę Rosji i Francji, Wielka Brytania wypowiedziała wojnę Rosji i Austro-Węgrom, Serbia wypowiedziała wojnę Niemcom, Francja wypowiedziała wojnę Austro-Węgrom, Japonia wypowiedziała wojnę Niemcom, Austro-Węgry wypowiedziały wojnę Japonii i Belgii, Rosja wypowiedziała wojnę Turcji, Francja i Wielka Brytania wypowiedziały wojnę Turcji. Później Włochy wypowiedziały wojnę Niemcom, Turcji i Austro-Węgrom. Itp., itd. Stany Zjednoczone wkrótce miały włączyć się w konflikt. Wybuchła pierwsza wojna światowa.

15 sierpnia 1914

Rozpętała się wojna! Potworność. Vati wyjechał szóstego sierpnia na front zachodni. Mutti bez przerwy płacze. W Harzburgu było miło. Instruktor tańca był słodki!

Myślę, że zamkną naszą szkołę. Zabraknie Francuzek. Ale jest jeszcze trochę Brytyjek. Wczoraj miałam lekcję gry na skrzypcach i grałam dla Niemiec.

Twoja Leni

Nikt nie przypuszczał, że wojna potrwa dłużej niż do końca lata. W kawiarniach i kafejkach berlińczycy rozprawiali o niej jak o „uroczej wojence”. Do września pozbyli się tego nonszalanckiego tonu.

26 września 1914

Wojna! Vati został ranny. Szrapnel trafił go w prawe ramię. Został wysłany do Braunschweigu. Mutti nas do niego zabrała. Leży w szpitalu wojskowym. Mieszkałyśmy w pensjonacie Müller-Bartenstein, przy ulicy Jerozolimskiej numer dwa. Bardzo przyjemny. 180 marek za ledwie trzy tygodnie. Dużo pieniędzy. Vati był słodki. Po czterech tygodniach w sobotę odesłano go samochodem jak księcia. Wujowie Otto i George mają po Krzyżu Żelaznym.

9 października 1914

Wuj Willi też ma Krzyż Żelazny. Fantastycznie! Jestem teraz w klasie 3M. Kapelusze z głów. Auf Wiedersehen.

Leni

9 grudnia 1914

To zabawna i zarazem smutna historia. Cały batalion vati ma wszy! Na wszystkich szkolnych zajęciach dziergamy ocieplacze na nadgarstki za pomocą dwóch drutów. Nie chcę chodzić do tej szkoły średniej. Boję się tamtych dziewczyn. Słodki Czerwony, tak bardzo tęsknię za moim vati.

Twoja Leni

Podczas pierwszej strasznej zimy wielkiej wojny żołnierze okopywali się i na zachodnich, i na wschodnich frontach. Okop (trench) zarówno po niemiecku, jak i po francusku pochodzi od słowa oznaczającego „kopać grób”, co właściwie opisuje kolejne zdarzenia.

15 grudnia 1914

Wuj Otto został zabity. Postrzelono go w szyję czwartego grudnia. Wszyscy płaczą. Przednia część czaszki wuja Ottona została odstrzelona. Całusy.

Leni

3 lutego 1915

Liesel po uszy „zakochała się” w Hanni. Istnieją zwierzęta nazywane małpami – moja siostra jest jedną z nich. Och! Taka jestem wściekła, że Liesel tak się zakochała. Zakochana… zaręczona… zaślubiona… Czy ja też jestem zakochana…?? R. jest słodki!!

Leni

6 marca 1915

Dzisiaj uczymy się malowania suchym pędzlem. Fiołki na jedwabiu i papierze i słoneczniki na drewnie. Fiołki dla mojej słodkiej, złotej tante Valli na urodziny. To straszne, co zrobili z naszym pięknym okrętem Togo­land! Naprawdę podłe! Mam nadzieję, że Anglicy dostaną dzisiaj niezłe lanie.

Niemcy, wieczni chemicy obdarzeni diabolicznym geniuszem, przeprowadzili pierwszy atak gazem trującym dwudziestego drugiego kwietnia tysiąc dziewięćset piętnastego roku. Reszta świata potępiła ten akt barbarzyństwa, po czym zabrała się do opracowywania własnych zabójczych substancji. Wynaleziono maski przeciwgazowe, które zostały stałym elementem wyposażenia po obu stronach barykady. Koniec końców Niemcy przeszli nawet samych siebie. Udoskonalili mianowicie nowy gaz, oleistą miksturę, która nie wisiała w powietrzu, lecz opadała i przywierała do wszystkiego, na co trafiła, po czym się przez to przeżerała: przez tkaninę, skórę, żywą tkankę, mięśnie, płuca – wszystko bez wyjątku. Aby trująca substancja dosięgnęła wyznaczonych celów, trzeba było dokonywać precyzyjnych obliczeń przy uwzględnieniu temperatury oraz prędkości i kierunku wiatru. W rezultacie wystrzeliwanie kanistrów z gazem pochłaniało wiele czasu i dodatkowo stwarzało spore ryzyko. Nagła zmiana kierunku wiatru mogła bowiem zawrócić śmiercionośną chmurę do swoich właścicieli. I właśnie to, zapewne bardziej niż wyrzuty sumienia, sprawiło, że broń chemiczna nie zdominowała kolejnych lat wojny.

29 kwietnia 1915

Pojechali odebrać wuja Ottona. Niedługo wyruszamy na wakacje do Dessau. Wreszcie! Mogłabym tam spędzić wieczność. Myślę sobie, że może wuj Otto wcale nie zginął. Może to nic pewnego. Dlaczego musiał umrzeć?

* * *

Teraz damy przybywały do domu w Schönebergu nie po to, aby plotkować, lecz szlochać. Zawsze spokojna, rozsądna, niezawodna Josephine wiedziała, co zrobić albo powiedzieć, jak ulżyć w żałobie i pocieszyć, kiedy wydawało się to niemożliwe. Zlatywały się niczym milczące wrony. Ich czarne stroje ocierające się o parkiety wydawały dźwięki przypominające cichy szum jesiennych liści. Z każdym dniem Josephine umacniała się na pozycji matrony rodu. Wszystkie Dietrichówny wierzyły, że to właśnie ona jest najsilniejsza z nich. Być może miały rację. Dziewczęta, ukryte na półpiętrze, obserwowały, jak ich matka nosi tace pełne kanapek z wątrobianką oraz parującej kawy. Wiedziały, że jej zdaniem pogrążonych w smutku należało nakarmić. Wierzyła bowiem, że siła fizyczna jest niezbędna do uporania się z żalem. Istotnie, panie zawsze czuły się odrobinę lepiej, kiedy opuszczały dom Josephine. Uważna Liesel płakała z litości nad tymi czarnymi postaciami uginającymi się pod ciężarem rozpaczy. Lena, która nigdy nie darzyła sympatią surowych realiów, dalej patrzyła na życie z własnej perspektywy, a kiedy pod dach jej rodziny wprowadziła się dopiero co owdowiała tante Valli, dziewczyna nie posiadała się z radości.

4 lutego 1916

Jest tu tante Valli. Jak cudownie! Właśnie zostawiłam na jej łóżku sosnową gałąź z papierowymi różami i wierszem, który dla niej napisałam.

Gdybym miała piękne róże,

Dla Ciebie bym je zerwała.

Tego jednak sroga zima

Podarować mi nie chciała.

Spójrz jednak na te kwiaty

I pomyśl o mnie,

Bo zawsze będę Cię kochała.

6 lutego 1916

Tante Valli jest niezwykle słodka! Wczoraj ubrała się w czarną suknię z białym kołnierzykiem i białymi mankietami. Wyglądała absolutnie bosko. Szykownie. Miała też czarne lakierki. Zeszłego wieczoru często ją całowałam, ale wciąż mi czegoś brakuje. Ten jeden pocałunek, który od niej otrzymałam, to za mało. Ogromnie się cieszę, kiedy mnie całuje – jak Grete w Dessau, z tym że to moja ciotka. Liesel też często ją całuje. Wczoraj, kiedy zagrałam dla niej nostalgicznego walca Beethovena, rozpłakała się. Chciałam cisnąć skrzypce w kąt, podbiec do niej i scałować jej łzy.

10 lutego 1916

Tante Valli już nie ma. To takie straszne. Podarowała mi srebrną bransoletkę, której nie wolno mi nosić do szkoły. Na szczęście mam kilka końcówek papierosów, które paliła u tante Eimini; mają jedwabne koniuszki. Kiedy wyjechała, siedziałam przed jej łóżkiem i wypłakiwałam sobie oczy. Teraz, podczas odrabiania matematyki, ponownie zaczęłam płakać, bo nagle pomyślałam, jakie wszystko znowu jest ciche.

15 czerwca 1916

Vati został wysłany na front wschodni. Mutti pojechała do Westfalii, żeby spróbować się z nim spotkać. Ale jego pociąg już odjechał i chociaż mutti usiłowała za nim podążyć, nie mogła tego zrobić. Spóźniła się pięć minut. Jest potwornie smutna. Wczoraj, kiedy mutti nie było, poszłyśmy obejrzeć rewię w Variety. Pokładałyśmy się ze śmiechu. Vati przesłał nam kilka prawdziwych zdjęć. Na jednym z nich pozuje z przystojnym pod­porucznikiem, który nazywa się Lackner. Na górze bawimy się teraz w pielęgniarki. Oczywiście ja doglądam Lacknera, a konkretnie Hansa-Heinza von Lacknera, dwudziestotrzyletniego podporucznika dziewięćdziesiątego drugiego pułku piechoty, urodzonego w Braunschweig. W czarnym szalu przypominam prawdziwą pielęgniarkę. Wyglądam w nim naprawdę dobrze. Poza tym nie mam już bzika na punkcie tante Valli. Chwilowo nie mam bzika na niczyim punkcie! Za kilka tygodni będziemy w Harzburgu. Wtedy pewnie znowu oszaleję na czyimś punkcie.

Z całego nowego pokolenia śmiałych młodych mężczyzn, którzy w tysiąc dziewięćset czternastym roku przenieśli wojnę w przestworza, prawdopodobnie najwytworniejszy był niemiecki as, baron Manfred von Richthofen. Wielbiony przez swoich rodaków, szanowany przez wrogów, ucieleśniał wizerunek prawdziwie romantycznego pilota z białym jedwabnym szalikiem łopoczącym na wietrze. Niczym najprawdziwszy ryzykant pomalował swój wyjątkowy trójpłatowiec fokker jaskrawoczerwoną farbą, żeby angielscy koledzy nigdy nie tracili go z oczu. Wrogowie nagrodzili tę arogancką odwagę, nadając mu przydomek Czerwony Baron. Ci młodzi chłopcy, którzy w swoich samolocikach przypominających kruche latawce szybowali nad ziemią, by zabijać i tracić życie, byli największymi gwiazdami pierwszej nowoczesnej wojny – a potem także każdej kolejnej. Samotne podboje tylko dodawały im, tak jak dawniej rycerzom, szarmanckiego uroku i heroizmu. Jedynie fakt, że młode damy z dobrych rodzin nie czytały gazet, a radio i telewizja nie istniały, może tłumaczyć pominięcie postaci dziarskiego bohatera w dziewczęcych pamiętnikach Leny. Taki bez wątpienia wywoływałby jej zachwyt, tak jak dwadzieścia osiem lat później robił to każdy ze skrzydlatym symbolem na mundurze.

To tante Valli, której pobladła twarz przypominała maskę żalu, przyniosła Jose­phine wieści o śmierci Louisa. To ona trzymała cierpiącą kobietę w ramionach, szeptała wyświechtane słowa pocieszenia i osłody w nadziei, że dotrze do zdjętej lodowatym szokiem kobiety. Zaprowadziła ją do pokoju, położyła i okryła dużą puchową pierzyną, przekonana, że wkrótce smutek skuje lodem jej duszę. Potem zaczekała w cichym domu na powrót dzieci.

Tamtej nocy Liesel płakała tak długo, aż zasnęła, ściskając zdjęcie ojca. Lena nie chciała w to uwierzyć. Tante Valli nie miała prawa rozpowiadać takich strasznych kłamstw na tak poważny temat. Dygnęła przed ciotką, po czym pomaszerowała do swojego pokoju. Lena nie płakała. Córki dzielnych żołnierzy nigdy nie płakały.

Za zamkniętymi drzwiami Josephine opłakiwała męża w samotności. Kiedy w końcu wyszła ze swojego pokoju, wdowi strój opatulał ją niczym skrzydła nietoperza. Mocno zaplotła tradycyjne czarne wstążki w warkocze córek, przyszyła czarne opaski do ich szkolnej odzieży, powiesiła czarną krepę na dużych drzwiach frontowych domu w Schönebergu. Życie w wojennych Niemczech podjęło swój taniec śmierci.

Czerwiec 1916

Teraz wszyscy nie żyją. Dzisiaj vati zostanie pochowany. Rano nie poszłyśmy do szkoły, a jedynie na Cmentarz Pamięci, żeby być z vati. Dopiero co wykopali jego grób. Strasznie tu teraz nudno – jedynym interesującym chłopcem spośród bumelantów jest Schmidt.

Leni

* * *

Jako samotna kobieta z dwiema córkami do wychowania Josephine odchodziła od zmysłów. Wiedziała, że jej wdowia renta nie wystarczy na życie. Wkrótce dziewczynki wyrosną z butów. I co wtedy? Gdzie znajdzie skórę w czasie wojny? Wprawdzie mogłaby pociąć buty jeździeckie Louisa, ale skąd weźmie pieniądze, żeby zapłacić szewcowi? Nawet jedzenie stało się towarem deficytowym. Kartki żywnościowe zostały więc jej najcenniejszym dobrem. Całe dnie spędzała w ogonkach, czekając, mając nadzieję, że kiedy w końcu przyjdzie jej kolej, ktoś będzie miał jeszcze coś na sprzedaż. Z nastaniem zimy tysiąc dziewięćset szesnastego roku chleb robiono z rzepy, racje mięsa składały się z kości i podrobów, mleko i sery nie istniały, a ziemniaki zostały zastąpione brukwią. Kawa, ta integralna część tkanki społecznej Berlina, była produkowana z mielonych orzeszków buku. Surogat stał się receptą na życie w każdej dziedzinie. W robotniczych dzielnicach miasta kobiety gromadziły wszystkie cenne racje, jakie tylko zdołały znaleźć, i organizowały kuchnie komunalne, gdzie za czterdzieści fenigów każdy mógł kupić litr cienkiej zupy, aby nakarmić rodzinę. W modnej dzielnicy Berlina kwitł czarny rynek restauratorów. Właśnie tam wytłaczane menu obiecywało: bażanty, soczyste gęsi, chrupiącą pieczeń wieprzową, duży wybór warzyw, ciasta czekoladowe i różne lody. Jak zawsze podczas każdej wojny najbogatsi mogli ucztować, a biedacy musieli grzebać w śmieciach, aby nakarmić dzieci.

Kiedy grypa przetoczyła się przez oblężone miasto, Josephine zrozumiała, że nadszedł czas, aby wywieźć dzieci z Berlina. Podczas pożegnania z domem w Schönebergu czuła się tak, jakby kolejny raz traciła Louisa – jakby godziła się z tym, że odszedł na dobre. Ona, która rzadko pozwalała sobie na łzy, zapłakała nad utraconymi marzeniami z młodzieńczych lat, po czym odwróciła się, na zawsze zamykając za sobą ten rozdział swojego życia, i ruszyła w drogę. Musiała się bowiem wywiązać ze swoich obowiązków.

Josephine zabrała swoją małą rodzinę do wynajętego mieszkania położonego sto pięć kilometrów na południowy zachód od Berlina, w mieście o nazwie Dessau.

Dessau

9 listopada 1916

Dołączyłam do bumelantów kwadrans po osiemnastej. Powiedzieli mi, że Fritz zwinął się piętnaście minut wcześniej. Ja to mam szczęście! Czekałam więc w nadziei, że przyjdzie, ale się nie pojawił. Gdybyśmy się spotkali, byłoby świetnie, bo mutti wyjechała z miasta. Widziałam go później na lekcjach gry na skrzypcach. Zawsze docieram na moją, zanim on skończy swoją. Gdyby tylko Herbert Hirsh o tym wiedział. Kleił się do mnie w Hartsbadzie. Był całkiem interesujący. Szczególnie interesujące były jego gorące pocałunki w ciemnym przejściu, za które strasznie się na niego wściekłam. Ma czternaście lat, a zachowuje się jak siedemnasto­latek. Jego ojciec to paskudny stary Żyd, który zdaniem mutti może być niebezpieczny. W Berlinie Herbert był dla mnie miłą rozrywką, choć niestety niewygodną, bo zawsze stał przy drzwiach gotowy towarzyszyć mi wszędzie, a ja oczywiście nie chciałam, żeby inni mnie z nim widzieli. Zanim wyjechałyśmy z Berlina, spotkałam się z nim ostatni raz. W dniu naszego wyjazdu przyjechał na rowerze. Miałam róże od tante Elsy, więc udawałam, że dostałam je od wielbiciela, i powiedziałam, że powinny być od niego. Potem odjechał w pośpiechu. Chyba do niego napiszę i na nowo rozpalę jego namiętność. Tutaj każda dziewczyna ma własnego wielbiciela; poza tym w Dessau można umrzeć z nudów.

Dessau

6 grudnia 1916

Kiedy dzisiaj bumelowałam, grupa chłopców ściągnęła mi kapelusz i zaczepiała mnie. Tak dzieje się zawsze, kiedy pojawia się ktoś nowy, kogo jeszcze nie znają. Nie mogę pójść tam jutro, bo przez trzy kolejne dni nie wolno mi chodzić na spacery. Nawet wysyłają mnie do łóżka za piętnaście dziewiąta! Piętnastolatkę? Liesel jest taka „cnotliwa”. Nigdy nie bywa na ulicy Cavaliere, ponieważ boi się, że ktoś mógłby ją wziąć za bumelantkę. Tante Eimini ma grypę hiszpankę – mutti się nią opiekuje. Musiałam pojechać do tante Agnes. Kiedy dotarłam na miejsce, nie miała nic lepszego do zaoferowania prócz wytknięcia wszystkich moich grzechów. „Dlaczego wczoraj bumelowałam?” „Z kim się spotkałam?” „Ile razy przeszłam ulicą tam i z powrotem?” Moja jedyna rozrywka, jeśli można to tak nazwać, polega na szwendaniu się z koleżanką przez pół godziny wieczorem, kiedy odrobię już lekcje. I nawet tego mi już zabraniają! Nic mnie to nie obchodzi! I tak będę wychodzić!

10 grudnia 1916

Dzisiaj uśmiechnął się tak uroczo. Został ranny, więc nosi cywilne ciuchy. Nazywa się F. Schuricke i zawsze patrzy na mnie z taką śmiałością. Rano widuję go w tramwaju, a wieczorami, kiedy wraca, spacerujemy. Nikomu nie pozwolę sobie tego odebrać! (Tak na marginesie z tante Valli wszystko skończone).

Dessau

13 stycznia 1917

Może za bardzo się ekscytuję, ale nic na to nie poradzę. Kocham go. Całym sercem. A najpiękniejsze w tym wszystkim jest to, że mu się podobam! Czy nie spogląda w moje okno za każdym razem, kiedy mija mój dom, żeby sprawdzić, czy stoję tam i czekam na niego? To głupie, ale też miłe, wiedzieć, dla kogo robi się nową fryzurę albo wybiera strój, nawet jeśli ta osoba ledwo to dostrzega. W końcu to moja pierwsza miłość. Wcześniej nic nie wiedziałam o miłości. Jutro spotkam cię na promenadzie, Fritzi. Spotkam ciebie, ciebie, ciebie, ciebie, aniele – ciebie, ciebie, cudownego ciebie! Ze swoich poprzednich ukochanych zawsze się śmiałam. Z mojej pierwszej miłości nigdy nie będę się śmiała! Mam nadzieję, że mutti mi tego nie zrujnuje.

16 stycznia 1917

Wszystko skończone. To nic dla niego nie znaczyło. A ja tam poszłam i pokazałam, jak bardzo go lubię. Już nigdy nikomu nie oddam się tak jak temu, komu nie zależy, kto chciał się tylko dowiedzieć, co myśli o nim młoda „pensjonarka”. O nie, jestem na to za dobra! Zapamiętam to uczucie, ale z F.S. wszystko skończone!

Po miesiącach nieustającej rzezi bitwa pod Verdun wreszcie dobiegła końca. Kosztowała Francję pięćset czterdzieści dwa tysiące ludzi. Po stronie niemieckiej ofiar było czterysta trzydzieści cztery tysiące.

4 lutego 1917

Ogromnie pokłóciłam się z mutti. Powiedziała, że skoro „prowadzam się” z tymi wszystkimi chłopcami, muszę mieć fioła na ich punkcie. Po pierwsze, „nie prowadzam się z chłopcami”, a po drugie, to są tylko dobrzy znajomi. Nie trzeba się w nich wszystkich zakochiwać, a nawet gdyby tak było, wcale nie musiałoby to znaczyć, że „ma się fioła na punkcie mężczyzn”! Niektórzy ludzie zawsze dopatrują się tego, co najgorsze, w najbardziej niewinnych rzeczach. Powiedziała: „Jeśli mężczyźni staną się twoją obsesją, zostaniesz odesłana do szkoły z internatem”. Phi! Co za głupota! Ona zawsze próbuje robić z igły widły, a ja sobie myślę: „Co za nuda!”. Kiedy ktoś rozmawia z chłopakiem na lodowisku, nie musi zaraz „mieć fioła na punkcie mężczyzn”. Nie, nie! Naprawdę to dla mnie za wiele!

19 lutego 1917

Szaleję za Ulle Bülowem. Za Detleyem Ernst-Ulrichem Erichem Ottonem Wilhelmem von Bülowem. Jest taki bosko przystojny. Jego matka jest, albo była, Żydówką, więc oczywiście on ma w sobie coś wyjątkowego – wyjątkowe piękno tej rasy, urok i szlachetność! Poza tym jest niewiarygodnie szykowny! Ma szesnaście lat, kiedyś mnie ignorował, ale już tego nie robi.

Nawet w Dessau „rzepowa zima” nabierała realnych kształtów. Powoli skóra kobiet, dzieci i starców zyskiwała żółtopomarańczowy odcień marnej brukwi. Wszystkich prócz Leny. Jej cera zachowała porcelanową bladość. Później Lena często relacjonowała ten okres swojej młodości takimi oto słowami: „W czasie wojny jadaliśmy rzepę, tylko rzepę i nic ponadto. Po pewnym czasie ludzie się zażółcili. Jedynie ze mną tak nie było. Prawda, że zabawne? Miałam wówczas zaledwie sześć lat”. W rzeczywistości miała szesnaście. Ale Marlene potrafiła rozrzucać lata jak konfetti.

Tę zimę, kiedy Eduard von Losch zaproponował jej małżeństwo, młoda wdowa Dietrich przyjęła z wdzięcznością i uczuciem. Eduard był najlepszym przyjacielem Louisa. Znała go i szanowała, odkąd jej mąż po raz pierwszy zaprosił go do domu, aby przedstawić mu swoją świeżo poślubioną małżonkę. Później był jedynym spośród przyjaciół Louisa, który w odczuciu Josephine nie akceptował nieodpowiedzialnego zachowania jej męża.

Eduard był dobrym człowiekiem, pragnącym zatroszczyć się o rodzinę swojego przyjaciela. Nie prosił o nic prócz możliwości otoczenia trzech kobiet opieką w tych trudnych czasach. Nie oczekiwał, że Josephine go pokocha. Wystarczyło mu, że on kochał ją.

Rodzina von Loschów nie posiadała się z oburzenia. Krewni poinformowali Eduarda, że zamierza poślubić kobietę niskiego stanu, że uważają Josephine Dietrich za ambitną karierowiczkę i że jeśli będzie obstawał przy tej głupocie, nie tylko nie uznają jego żony, ale także nie będą chcieli mieć nic wspólnego z całą tą odrażającą aferą.

Jako że trwała wojna, a panna młoda niedawno straciła męża, Eduard i ubrana na czarno Josephine pobrali się podczas skromnej ceremonii. Mimo że Liesel nadal opłakiwała ojca, przyjęła ojczyma pełna szczerych chęci. Lena całkowicie ignorowała to małżeństwo i zachowywała się tak, jakby w ogóle nie doszło do jego zawarcia. Choć jej matka zmieniła nazwisko na von Losch, ona na zawsze zamierzała pozostać Dietrich. Wiele lat później jej prawdziwy ojciec i von Losch zazębili się w jej wspomnieniach, tracąc odrębne tożsamości i scalając się w jedno.

Eduard urządził swoją nową rodzinę w należącym do niego cudownym domu zlokalizowanym w jednej z najmodniejszych dzielnic willowych Berlina. Odtąd każdy dzień przypominał Gwiazdkę. Przez pewien czas wojna wydawała się odległa. W niektóre poranki pojawiały się prawdziwe mleko, a nawet całe kawałki sera. W domu jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki materializowały się paczuszki z brązowego papieru pełne cennych ziaren kawy. Dwie, a czasem nawet trzy bryłki cukru i chleb – chleb z prawdziwej mąki! Radość, jaką sprawiał Eduardowi uśmiech Josephine, była tak przemożna, że przeczesywał miasto w poszukiwaniu niepospolitych luksusów, wdzięczny, że ma środki, aby płacić horrendalne ceny czarnorynkowe. Pewnej nocy Josephine znalazła świeży kwiat na poduszce. Doskonałą żółtą różę! Różę w wojennym Berlinie! Gdzie Eduard ją znalazł? Musiała kosztować fortunę! Ale on tylko się rozpromienił. Widok szczęśliwej żony był wspaniały! Wkrótce musiał ją opuścić. Zostało mu tak mało czasu, aby dawać jej szczęście.

Berlin

2 kwietnia 1917

W końcu mam miejsce, gdzie mogę być sama. Urządzili stryszek nad łazienką tylko dla mnie. Mam duży dywan, różowe zasłony i światło elektryczne. Wieczorami jest tu bardzo przytulnie. Usycham z tęsknoty za wiosną, za latem. Chociaż mamy ten duży dom, tutaj człowiek wychodzi tylko po to, aby zobaczyć, co noszą inni ludzie, i zawsze musi się martwić, czy sam jest ubrany wystarczająco dobrze i nowocześnie! Och, jak miło byłoby się położyć na łące, w skromnej sukience, i po prostu marzyć. Zapytałam mutti, czy mogę pójść do tante Touton. „Nie”. Gdybym ja była matką, nie posiadałabym się z radości, że moje dziecko dobrze się pobawi i naje, zamiast przesiadywać w Berlinie, zakuwając. To takie smutne, że już nie jestem zakochana w Ulle von Bülowie. Chodzi mi o to, że tamto uczucie było naprawdę miłe.

CałusyTwoja Leni

Niemieckie łodzie podwodne ruszyły na łowy w północne rejony Atlantyku w poszukiwaniu wrogich i bezstronnych jednostek. Po wstrzymywaniu się z decyzją do granic możliwości Woodrow Wilson oświadczył w końcu, że Stany Zjednoczone prowadzą wojnę z Niemcami. Wkrótce amerykańska piechota została zmasowana we Francji, gotowa do wymarszu przy śpiewnych nutach Irvinga Berlina i George’a M. Cohana, aby zbawić świat. Nikt nie zastanawiał się po co. To miała być chwalebna przygoda!

Na łagodnych zboczach Château-Thierry bezkresne morze małych białych krzyżów znaczy ich przejście.

13 kwietnia 1917

Za nikim nie szaleję. Dzisiaj dostaliśmy zdjęcie wuja Maxa. Słodki, słodki wujek Max. Teraz, kiedy jego zeppelin został zestrzelony, można myśleć tylko o tym, jaki był słodki. Myślę, że ta wojna nigdy się nie skończy. I teraz nawet Ameryka! Chyba lepiej przerwę pisanie i wrócę do tego, kiedy będę miała coś interesującego do zakomunikowania. Czekam na nową miłość.

17 maja 1917

Nadeszła wiosna z żarem lata. Wczoraj, kiedy skończyłam lekcje gry na skrzypcach, dwóch chłopców śledziło mnie aż do Kurfürstendammu.

2 czerwca 1917

Wczoraj i dzisiaj zbierałam pieniądze w ramach kwesty na okręty podwodne. Jutro spróbuję się od tego wymigać. Życie tutaj jest takie nudne. Mutti ciągle nam powtarza, jak dobrze żyjemy, ale ona nie rozumie, jak bardzo tęsknię za odrobiną zabawy.

Front zachodni ciągnął się teraz na odcinku około pięciuset kilometrów, od wybrzeża we Flandrii, nieopodal Dunkierki, aż po granicę ze Szwajcarią, w pobliżu Bazylei. Front wschodni zajmował wiele tysięcy kilometrów, od Bałtyku po Morze Czarne.

18 czerwca 1917

Zaczynam się zakochiwać w Margaret Rosendorf z klasy Liesel. Poza tym moje serce pozostaje potwornie puste. Łatwiej jest, kiedy się kogoś ma – wtedy człowiek czuje się taki ładny. Wybraliśmy się na wycieczkę do Faulbaummern. Na miejscu śledził mnie pewien starszy dżentelmen. Nazywa się Wiebett. Poszłam obejrzeć film z Henny Porten. Kocham ją. W końcu przekonałam mutti, żeby zmieniła fryzurę Liesel. Do tej pory nosiła warkocze przypominające węże wijące się jej z tyłu głowy. Teraz nosi kok z ładną wstążką. Ja zaczesuję włosy do góry, a na specjalne okazje wypuszczam lok. W końcu jestem już za stara na warkocz.

28 czerwca 1917

Tak bardzo kocham Henny Porten. Wysłałam do niej pocztówkę z jej zdjęciem, żeby złożyła na nim autograf, ale ona nie ma pojęcia, komu je wszystkie odsyła. Tylko je podpisuje, wkłada w koperty i nadaje. To pewnie łatwe. Pojawiły się jej nowe fotografie z dzieckiem. Biedactwo jest jeszcze takie młode, a już widnieje na pocztówkach. Księżniczka Augusta leczy się w sanatorium z powodu histerii. Mam nadzieję, że z tego wyjdzie. Była miła, kiedy poznałam ją u tante Valli. Właśnie dostałam skrzypce, które kosztowały dwa tysiące marek. Wydają czysty dźwięk. Czy to znaczy, że chcą mnie szkolić? Jestem pewna, że ćwiczenia będą potwornie przyjemne! Napisałam wiersz o „dzielnych okrętach podwodnych”.

Nadszedł dzień, kiedy Eduard dołączył do swojego pułku piechoty. Przytulił mocno Josephine. Uwielbiał zmianę, która w niej zaszła. Wyglądała tak cudownie w nowej letniej sukni. Jasny odcień żółtego bardzo jej pasował. Eduard nie chciał pamiętać jej w czerni. Dokonał wszystkich niezbędnych ustaleń. W razie jego śmierci nie będzie musiała się martwić o swój los ani nikogo o nic prosić. Pocałował ją. Przylgnęła do niego. „Nie odchodź! Nie zostawiaj mnie! Proszę!”, krzyczało jej serce. Wiedziała jednak, że nie może obarczać męża swoimi pragnieniami. Dlatego milczała.

– Wrócę. Na pewno! Przed świętami Bożego Narodzenia. Do tej pory wojna się skończy. Muszę jechać. Pisz do mnie. Każdego dnia! Kocham cię!

Stała tam całkiem sama jeszcze długo po odjeździe jego pociągu. Potem się odwróciła i poszła do domu.

Bad Liebenstein

7 lipca 1917

Jesteśmy w Liebensteinie. Nie mogłam się doczekać tego wyjazdu, ale tu nic nie ma! Rano idziemy do pijalni wód, a przez resztę czasu można umrzeć z nudów. Najróżniejsi biedacy żyją tutaj w luksusowych warunkach. Ludzie nie przyjeżdżają tu dla rozrywki. Gdziekolwiek spojrzeć, widać różne dzieci, albo takie z oczami zamkniętymi na dobre, albo z dużymi krostami na powiekach. Jak zabawa, to tylko w uzdrowisku!

Wczoraj widziałyśmy Księżyc w cieniu Ziemi. Bardzo piękny.

Henny Porten odesłała mi moje pocztówki. Jej podpis tworzą duże, chłodne litery.

Tuż obok naszego hotelu trwa budowa – pracują tam francuscy jeńcy wojenni.

Tamtego lata zwłoki rozkładały się w złotych promieniach słońca. Mężczyźni uwięzieni w okopach przez nieustający ostrzał z moździerzy nie mogli do nich dotrzeć i ściągnąć ich z pól bitewnych. Szczury ucztowały na mięsie koni i ludzi.

17 lipca 1917

Hrabino Gersdorf, twoje stopy są różowe, a moje serce płonie dla ciebie!

Umieram z miłości do niej, jest piękna jak anioł, jest moim aniołem. Chciałabym ją trzymać za rękę i całować bez opamiętania aż do śmierci. Ona nie wie, jak wielka jest moja miłość. Myśli, że po prostu bardzo ją lubię, tak jak Liese. Ale tym razem to prawdziwa namiętność, głęboka, głęboka miłość. Moja słodka hrabina. Jest taka piękna.

Wczoraj spacerowałam z nią po parku. Czasem czuję, jak delikatnie ściska moje ramię. Dzisiaj nawet nie mogłam przełknąć śniadania, taka byłam podekscytowana, ale Liese nalegała, żebym coś zjadła. Moja ukochana hrabina powiedziała: „Pójdź z nią i zjedz śniadanie”. Wie, że mutti zależy, abym jadała śniadania, a ja jestem jej posłuszna jak pies. Ucałowałam jej dłoń. Miała cudne rękawiczki z szarej skóry i powiedziała: „Mała Leni, chyba nie będziesz całowała tej brudnej rękawiczki?”. Mówi do mnie per „ty” w zażyły sposób i nazywa mnie „Marlenchen”, tak jak ją o to prosiłam. Powiedziała: „Chcesz się ze mną zaprzyjaźnić, prawda?”. Byłam z nią w Eisenach, było bosko. Na urodziny kupiła swojemu mężowi srebrny medalion na długim łańcuszku i zamówiła taki oto grawerunek: „Kawaler, Hrabia Harry von Gersdorf”. Podarowała mi koniczynę, którą sama zerwała. Oddała ją do oprawienia w szkło w srebrnej ramce. Kiedy podróżowałyśmy pociągiem do Eisenach, przejeżdżałyśmy przez tunel. Ujęła wtedy moją dłoń i oparła głowę na moim ramieniu, a ja czym prędzej ucałowałam jej ramię i ręce. Kiedy wyjechałyśmy z tunelu, uśmiechała się. W drodze powrotnej siedział obok nas pewien młody oficer. Zwróciła się do niego: „Hrabia Wiser, mam rację?”. Chciał mi się przedstawić, ale hrabina go ubiegła. „Hrabia Wiser, Fräulein von Losch”.

W kolejnym tunelu znów pocałowałam jej ręce. Zrobiła się bardzo radosna. Później pociąg zatrzymał się na pół godziny, a ona zamówiła trzy piwa. Dużo piliśmy i żartowaliśmy ze znanych nam osób. Ona powiedziała: „Marlenchen, tylko nie waż mi się upić”. Potem kazali mi wrócić do domu z żoną wikariusza, żeby się mnie pozbyć. Odezwałam się do niej: „Już mnie nie potrzebujesz, moja droga hrabino?”. Odparła, że nie, ale ja jestem pewna, że to nieprawda.

Wybrałyśmy się na komedię muzyczną Biedny żak. Siedziałam obok niej. Była ubrana w czarny aksamit. Gdy tylko pociemniało, szepnęłam do niej: „Moja droga hrabino, wyglądasz absolutnie zjawiskowo”. Odpowiedziała: „Ciii… kiedy wybierzemy się na Zemstę nietoperza, będę jeszcze piękniejsza”. Dwudziestego czwartego hrabina będzie świętowała swoje urodziny. Mam nadzieję, że otrzymam pozwolenie, aby założyć białą sukienkę.

Mimo że Josephine zarezerwowała pokoje na cały czerwiec, nagle zmieniła zdanie i wróciła do Berlina. Ciotki zastanawiały się, co takiego wywołało tę gwałtowną decyzję, ale oczywiście były zbyt dobrze wychowane, aby zapytać.

Berlin

14 sierpnia 1917

Rozstanie było krótkie i bolesne. Prócz koniczyny podarowała mi ametyst osadzony w srebrze. Napisałam dla niej wiersz. Nie wiem, co o nim myśli. Wyznałam jej miłość i podpisałam się „Marlene”. Gdyby nie była mężatką, zrobiłabym wszystko, żeby zdobyć jej serce i mieć ją dla siebie przed hrabią Gersdorfem. Nawet teraz chciałabym być nim. Pragnę jej. Ona to wie. Przyjeżdża tutaj we wrześniu i może poprosi, żebym towarzyszyła jej na wyścigach, spędzała z nią czas i była jej „chłopcem”. Dokładnie tym byłam podczas pobytu w Liebensteinie. Nie chce tego przyznać, ale traktuje mnie i Liesel jednakowo. To nie w porządku, bo ja się w niej durzę, a Liesel nie. Powiedziała, że pozwoliła Liesel pocałować się w rękę, lecz nie w ramię, na co udzieliła zgody mnie. Jednak kiedy hrabina podarowała Liese wisiorek, Liese pocałowała ją w ramię, a kiedy przypomniałam o tym hrabinie, odparła: „Ale cóż mogłam na to poradzić?”. Więc rzeczywiście traktuje nas tak samo. Jak wiele wybacza miłość. Miłość cierpi, toleruje, ma nadzieję. Noszę jej zdjęcie w medalionie. Czasem moja miłość zachowuje się jak dziecko, mimo że jest poważna jak dorosły. To taka miłość, jaką mogłabym czuć do mężczyzny. Naprawdę to wielka szkoda, że ona mnie nie rozumie, wydaje jej się, że to zwykłe zauroczenie. Sama nazywam to zauroczeniem, ale w rzeczywistości to nie takie proste. Cała ta sytuacja nie jest prosta! O zauroczeniu można łatwo zapomnieć, lecz nie o miłości.

Berlin

30 sierpnia 1917

Dwa dni temu napisała do mnie kartkę i od tamtej pory nic. Oczywiście zawsze tak się dzieje, kiedy dwoje ludzi poznaje się latem, ale i tak ogarnia mnie rozczarowanie. Czy poznam kiedyś smak czystej, szczęśliwej miłości? Kiedy się rozstawałyśmy, powiedziała: „Nie płacz, Marlenchen!”. Jak mam nie płakać, skoro wiem, że zaczyna o mnie zapominać?

* * *

Tym razem wiadomość o śmierci męża przyniósł Josephine zwiadowca pułku. W wieku czterdziestu lat została wdową po raz drugi.

Z niesłychaną starannością włożyła zasuszoną różę między warstwy kosztownej bibuły otulającej żółtą sukienkę, po czym zamknęła pudło. Zostawiwszy je na łóżku, odwróciła się i wyszła z pokoju. Czarny woal musnął jej policzek. Z pęku kluczy przy pasie wybrała jeden i przekręciła go w zamku drzwi. Nigdy więcej nie weszła do tego pokoju ani nie założyła jasnożółtej sukienki. Liesel płakała i modliła się za wstąpienie do nieba duszy Eduarda. Pamiętniki Leny całkowicie ignorują jego śmierć.

17 września 1917

Moja dusza pełna jest Henny Porten. Wczoraj Hanne, Hein i ja wybraliśmy się na jej film Pojmana dusza do teatru Mozarta. Nie zdołam opisać, jakie to było piękne, naturalnie dzięki niej. Zdejmuje szlafrok, żeby się wykąpać – jest naga. Pokazuje tylko ramiona, ale po bokach widać więcej. Cudowna kobieta.

Padało tak, jakby miało nigdy nie przestać. Leje po bombach i okopy pełne były wody. Pola bitewne spływały błotem! Wyczerpani mężczyźni, obładowani ciężkim sprzętem, tonęli w szlamie, zanim ktokolwiek zdołał do nich dotrzeć.

19 października 1917

Poszłam z kwiatami do jej domu, ale się wyprowadziła. Żona odźwiernego podała mi jej nowy adres, ponieważ się nade mną ulitowała, kiedy zobaczyła mnie z tymi kwiatami, lecz było późno i nagle kwiaty przestały mi się podobać. Muszę się uczyć swojej roli, ponieważ w szkole wystawiamy Guwernantkę Kohnera. Gram Franziskę. Jestem pewna, że wyjdę na scenę.

W Vincennes niemiecka szpieg Mata Hari została stracona przez francuski pluton egzekucyjny. Trzynaście lat później Lena pięknie odegrała ten dramatyczny moment w filmie. W tysiąc dziewięćset siedemnastym roku, kiedy nikt nie zgłosił się po ciało Hari, rzucono je na stół podczas zajęć z patologii. O tym jednak nie wspomniano w produkcji Zniesławiona.

27 października 1917

W niedzielę mamy pierwszą próbę kostiumową. Zżera mnie trema. Gram męską rolę i występuję w czarnych spodniach sportowych, płaszczu do jazdy konnej mutti i białej koronkowej koszuli. Mam nadzieję, że pożyczy mi swoją różową suknię wieczorową, kiedy będę grała Franziskę. Tak dobrze na mnie leży i pasuje do mnie, a ja muszę mieć długą suknię.

4 listopada 1917

Wczoraj na przyjęciu zamiast imion i nazwisk na karteczkach widniały cytaty. Każdy musiał znaleźć swoje miejsce, kierując się właśnie tymi wersami. Ja natychmiast wypatrzyłam swoje: „Czym jest życie bez blasku miłości?”.

Trzy dni później rewolucja, która w Rosji rozwijała się przez lata, została zalegalizowana – bolszewicy przejęli władzę. Wkrótce wojna domowa i głód tylko pogłębiły kryzys w Rosji.

15 listopada 1917

Hrabina Gersdorf i jej mąż Harry ciągle nas odwiedzają. Ona udaje, że nie może się pogodzić, że już się w niej nie durzę. Posyła mi rozczarowane spojrzenia i pozuje na „młodą kochankę”. Teraz noszę w medalionie zdjęcie Henny Porten. Mam je także wszędzie w pokoju. Role się odwróciły. Całuje mnie, kiedy mnie widzi. Mąż traktuje ją wspaniale. Dzisiaj źle się czuła, a on się o nią troszczył. Naprawdę wzruszył mnie ten widok. Mam nadzieję, że ja też znajdę kiedyś takiego męża.

Dwudziestego listopada pancerne „okręty lądowe” zaatakowały niemieckie szeregi w pobliżu Cambrai, a słowo „czołg” na dobre weszło do języka wojennego.

22 listopada 1917

W niedzielę w teatrze Mozarta odbyła się wielka uroczystość, wyświet­lono dwa filmy z udziałem Henny Porten. Czekałam na nią i wręczyłam jej cztery goździki w kolorze wina, które kosztowały mnie cztery marki. Wyglądała absolutnie bosko i odwdzięczyła się najcudowniejszym uściskiem dłoni na świecie. Czasami czuję się tak bardzo przytłoczona tęsknotą za nią, że muszę pędzić do sklepu i kupić jedną z pocztówek z jej wizerunkiem, aby móc patrzeć na jej piękną twarz.

Tej zimy temperatura spadła do minus dwudziestu dwóch stopni. Tyfus szalał w dzielnicach zamieszkanych przez klasę robotniczą. Ciała zostawiane przed domami dla wozów śmierci ciągniętych każdego dnia rano przez konie zamarzały na progach.

14 stycznia 1918

Kocham cię! Jak miło móc to powiedzieć, jak miło to usłyszeć. To takie małe, malutkie słowo, ale kryją się w nim całe szczęście i całe cierpienie tego świata.

19 stycznia 1918

Jestem szczęśliwa. Wczoraj wciąż jeszcze płakałam, a dzisiaj się śmieję. Kupiłam bukiet dzikich fiołków i konwalii. Stałam przed jej domem i widziałam zaparkowany powóz. Uznałam, że należy do niej, więc czekałam. Nagle anioł przypominający Henny Porten wyłonił się ze środka. Wręczyłam jej kwiaty, a ona uśmiechnęła się do mnie! Na żywo jest znacznie piękniejsza niż w filmach.

Niemiecka armia wydała „licencje na zabijanie” dla żołnierzy z pierwszego frontu podejrzewanych o nerwicę frontową. Odtąd nie groził im sąd wojskowy, gdyby podczas ataku nieokiełznanej wściekłości postrzelili jednego ze swoich. Ponadto w takiej sytuacji mogli pozostać w służbie czynnej. W Anglii wojskowi na przepustce przebywający z dala od frontu byli uważani za zbyt niestabilnych, aby pozwolić im zabierać broń palną do domu.

17 kwietnia 1918

Za tydzień będę konfirmowana. Nie robi to na mnie większego wrażenia. Przybędzie cała rodzina Dietrichów. Będzie miło.

Francuskie siły na froncie zachodnim zostały przetrzebione przez nowego wroga, grypę hiszpankę. Każdego dnia ewakuowano co najmniej dwa tysiące ciężkich przypadków. Niemcy wykorzystali okazję, aby zmaksymalizować wysiłki. Lada dzień miała się rozpocząć druga bitwa nad Marną. Niemcy mieli pięćdziesiąt dwie dywizje na polu walki, a alianci ledwo trzydzieści sześć.

1 czerwca 1918

Odwiedziła mnie Erna Schonbach, a ja jak skończona idiotka dałam jej do przeczytania mój pamiętnik. Oczywiście z opisem wszystkich miłostek. Nigdy wcześniej nie zrobiłam nic podobnego. Oznajmiła, że na podstawie tego, co przeczytała, uważa moją miłość za powierzchowną, skoro mam takie pojemne serce. Chciało mi się płakać. Za powierzchowną?

11 czerwca 1918

Poszłam na urodziny Hilde Sperling. Kiedy sączyłam pierwszą szklankę ponczu, jeden z jej przyjaciół powiedział: „Wypijmy za tych, których kochamy”, i wszyscy unieśli szkło, i wiedzieli za kogo. Tylko nie ja. Ja nie wiedziałam, kogo kocham. Wczoraj byłam roztrzęsiona i postąpiłam głupio, zwierzając się mutti. Przez większość czasu myli się co do mnie. Nawet kazała Liesel mnie pilnować, kiedy jadę tramwajem! Przez takie rzeczy mam ochotę specjalnie źle się zachowywać. No cóż, nie zmienię jej, a ona nie zmieni mnie.

Niemiecka ofensywa zebrała plony w postaci czterystu czterdziestu siedmiu tysięcy dziewięciuset dwudziestu jeden ofiar w brytyjskich oddziałach i czterystu dziewięćdziesięciu tysięcy ofiar w oddziałach francuskich. Za to niemieckich trupów było dwa razy więcej! Po obu stronach barykady dosłownie kończyli się ludzie. Jedynie Amerykanie byli jeszcze w stanie zastępować swoich zmarłych i rannych. Niemcy przeszli do defensywy.

Zapiski z tego okresu w pamiętniku Leny sugerują, że była chora. Najpierw brzmiało to tak, jakby cierpiała z powodu niezbyt wysokiej gorączki reumatycznej, ale jeśli uwzględnić jej skłonny do przesady charakter romantyczki, należałoby raczej uznać, że padła ofiarą depresji wywołanej frustracją seksualną. Teorie Freuda były wówczas zbyt świeże, aby mogły dotrzeć do leciwego lekarza urzędującego w podrzędnym uzdrowisku w Bawarii, dlatego też poczciwy doktor postawił diagnozę na miarę Elizabeth Barrett Browning.

Herzbad Altheide

7 lipca 1918

Smutna leżę w łóżku. Lekarz powiedział, że szwankuje mi serce. Podobno osłabił się mięsień sercowy. Nie wolno mi spacerować dłużej niż sześćdziesiąt minut dziennie, w dodatku powoli. Rano biorę specjalne kąpiele siarkowe. Potem muszę leżeć aż do południa, a później jeszcze dwie godziny. W międzyczasie mogę korzystać z cudownych właściwości tutejszych wód. Tak wyglądają moje fantastyczne wakacje, do których tak mi było tęskno! Nie wolno mi już tańczyć. Zaczęłam śpiewać śliczne bawarskie i austriackie piosenki. Wspomagam się strunami, bo mój głos jest słaby i drżący. Dużo gram na mandolinie i marzę. Mutti mawia: „Możesz marzyć, ale nie bądź niemądra”.

Dzisiaj pogoda jest cudowna, świeci słońce, a ja tu leżę. Oczywiście jutro, kiedy będę mogła wstać, będzie lało! Nie powinnam mieć żadnych oczekiwań.

W obliczu sromotnej porażki Niemcy pogrążyły się w chaosie. Do ósmego listopada rozszalała się rewolucja na wielką skalę. Do zamieszek dochodziło w każdym dużym mieście. Na froncie żołnierze po obu stronach barykady masowo dezerterowali. Nie mogli dłużej tego znieść.

Berlin

9 listopada 1918

Dlaczego muszę żyć w tych potwornych czasach? Tak bardzo pragnęłam złotej młodości, a teraz tak to się kończy! Przykro mi z powodu cesarza i pozostałych. Podobno tej nocy wydarzą się złe rzeczy. Motłoch rzucił się na ludzi z powozami. Zaprosiłyśmy kilka pań na herbatę, ale żadna nie zdołała dotrzeć do naszego domu. Udało się to jedynie hrabinie Gersdorf. Na Kurfürstendamm uzbrojeni żołnierze zerwali jej mężowi epolety, a wszędzie, gdzie tylko spojrzeć, widać czerwone flagi. Czego chce naród? Nie dostał tego, na czym mu zależało? Och, gdybym tylko była trochę szczęśliwsza, o wiele łatwiej byłoby mi to wszystko znosić. Może wkrótce nadejdzie czas, kiedy znów będę mogła rozprawiać o szczęściu – wyłącznie o szczęściu.

Jedenastego listopada ogłoszono rozejm. Wielka wojna oficjalnie dobieg­ła końca, a jej cena okazała się zawrotna. Zwycięskie narody zmobilizowały czterdzieści dwa miliony mężczyzn – liczbę zabitych, rannych i zaginionych szacowano na dwadzieścia dwa miliony. Pokonani, którzy zaciągnęli na pola bitewne dwadzieścia trzy miliony mężczyzn, stracili piętnaście milionów. Same tylko Niemcy poświęciły siedem milionów młodych ludzi. Cywilów, którzy stracili życie w wyniku chorób i głodu, nigdy nie policzono.