Mam dziecko w Niebie - Agnieszka Pisula - ebook

Mam dziecko w Niebie ebook

Agnieszka Pisula

5,0

Opis

Książka dla kobiet i rodzin, które przeżyły stratę dziecka. Autorka jest psychologiem, ale też mamą, która straciła córeczkę. Mierzy się z tematem w swojej podwójnej roli. Pokazując proces żałoby, pomoże zrozumieć, że smutek, roz­­bi­cie, brak sił do życia, poczucie winy i chęć ucieczki – to zew­nę­trzne przejawy trudnego procesu rozstawania się z dzieckiem. I są one czymś normalnym, nawet jeśli ciąża trwała zaledwie kilka tygodni.
.
Książka doda odwagi kobietom, które cierpią – przekonuje bowiem, że to cierpienie ma swój początek i koniec. Ale uciec od niego się nie da. Żałobę trzeba dobrze przeżyć, bo cierpienie wyparte – jest jak pole minowe zakładane w innych miejscach naszego życia.
.
Dużą wartością tej pozycji jest zbiór praktycznych informacji, jak postę­pować po poronieniu, jakie prawa mają rodzice i gdzie mogą szukać pomocy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 102

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (3 oceny)
3
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ta książ­ka jest ta­nia.

KU­PUJ LE­GAL­NIE.

NIE KO­PIUJ!

Agniesz­ka Pi­su­la

Mam dziec­ko

W NIE­BIE

PO­RO­NIE­NIE

Jak przy­jąć i uwol­nić ból

po stra­cie dziec­ka

Ni­hil ob­stat: L.dz. 2016/08/NO/P

Za po­zwo­le­niem

Prze­ło­żo­ne­go Pro­win­cji Wiel­ko­pol­sko-Ma­zo­wiec­kiej

To­wa­rzy­stwa Je­zu­so­we­go – o. To­ma­sza Ort­man­na SJ

War­sza­wa, 8 sierp­nia 2016 r.

Książ­ka nie za­wie­ra błę­dów teo­lo­gicz­nych

Re­dak­cja

Anna La­soń-Zy­ga­dle­wicz

Jo­an­na Sztau­dyn­ger

Gra­fi­ka i skład

Bo­gu­mi­ła Dzie­dzic

© by Moc­ni w Du­chu

Łódź 2016

ISBN 978-83-65469-13-7

Moc­ni w Du­chu – Cen­trum

90-058 Łódź, ul. Sien­kie­wi­cza 60

tel. 42 288 11 53

moc­ni.cen­trum@je­zu­ici.pl

www.od­no­wa.je­zu­ici.pl

Za­mó­wie­nia

tel. 42 288 11 57, 797 907 257

moc­ni.wy­daw­nic­two@je­zu­ici.pl

www.od­no­wa.je­zu­ici.pl/sklep

Wy­da­nie pierw­sze

Za­miast wstę­pu

LIST PO­ŻE­GNAL­NY

Nie jest ła­two roz­stać się z wła­snym dziec­kiem. Nie­ste­ty są w na­szym ży­ciu sy­tu­acje, nad któ­ry­mi nie mamy kon­tro­li. Je­dy­ne, co mo­że­my zro­bić, to przy­jąć je i wie­rzyć głę­bo­ko, że jest w tym Boży za­mysł.

Wczo­raj moja przy­ja­ciół­ka na­pi­sa­ła mi, że ma na­dzie­ję, iż wkrót­ce spo­tka­my się na ka­wie, tak jak daw­niej. Od­pi­sa­łam, że już ni­gdy nie bę­dzie jak daw­niej, bo ja już nie je­stem taka jak daw­niej.

Dzię­ki Ka­ro­li­nie zy­ska­łam tak wie­le, że nie by­ło­by moż­li­we cof­nię­cie się do tego, co mia­ło miej­sce wcze­śniej. Cho­ciaż była z nami tak krót­ko, to jed­nak uda­ło jej się wnieść w moje ży­cie wię­cej, niż by­łam w sta­nie do­świad­czyć do­tych­czas, przez wszyst­kie po­przed­nie lata.

Do­pie­ro te­raz wiem, czym jest za­ufa­nie do sie­bie, do in­nych, a przede wszyst­kim – do Pana Boga.

To dzię­ki Ka­ro­li­nie do­świad­cza­łam w ostat­nich ty­go­dniach za­ufa­nia do le­ka­rzy, do Tom­ka, do przy­ja­ciół, do Pana Boga.

To dzię­ki niej w ostat­nich ty­go­dniach były mi szcze­gól­nie bli­skie emo­cje to­wa­rzy­szą­ce Chry­stu­so­wi w Ogrój­cu, po­dob­nie jak od­czu­cia Mat­ki Bo­żej sto­ją­cej pod krzy­żem.

To dzię­ki Ka­ro­li­nie wiem, jak nie­zwy­kłe­go mam męża i jak cu­dow­ne dary Du­cha Świę­te­go po­sia­da nasz syn.

To dzię­ki Ka­ro­li­nie po­tra­fię jesz­cze bar­dziej do­ce­nić wagę ma­cie­rzyń­stwa i ro­dzi­ny.

A wresz­cie, to dzię­ki niej wiem, jak wie­le je­ste­śmy w sta­nie znieść, gdy za­ufa­my Panu Bogu.

Ka­ro­lin­ko, bar­dzo Ci za to dzię­ku­ję.

MAMA

Siel­ska co­dzien­ność

Wio­dłam zwy­czaj­ne, szczę­śli­we, w mia­rę spo­koj­ne ży­cie ko­bie­ty, żony, a wresz­cie – dłu­go wy­cze­ki­wa­nej – mat­ki. Po­czą­tek ko­lej­ne­go roku za­chę­cał do po­dej­mo­wa­nia no­wych po­sta­no­wień i mo­ty­wo­wał do dzia­ła­nia. Har­mo­no­gram ko­lej­nych dni pod­po­rząd­ko­wa­ny był ryt­mo­wi ży­cia pra­wie dwu­let­nie­go syn­ka. Ot, siel­ska co­dzien­ność, któ­rej sta­ra­łam się po­do­łać, na mia­rę swo­ich moż­li­wo­ści i am­bi­cji, łą­cząc ży­cie do­mo­we z wy­cho­wy­wa­niem dziec­ka, na­uką i pra­cą za­wo­do­wą. Był po­czą­tek roku 2011. Czu­łam, że mogę nie­mal wszyst­ko, bo je­stem ko­cha­na, speł­nio­na, szczę­śli­wa…

Nie by­łam jed­nak po­zba­wio­na sze­re­gu dy­le­ma­tów. Do­ty­czy­ły one przede wszyst­kim ży­cia za­wo­do­we­go: po­wro­tu do pra­cy, a może bar­dziej jesz­cze pro­ble­mów zwią­za­nych z wy­łą­cze­niem się z ak­tyw­no­ści za­wo­do­wej. Nie­prze­spa­ne noce, zmia­na cia­ła po cią­ży oraz nie­jed­no­krot­nie od­czu­wa­na mo­no­to­nia dnia – uwy­pu­kla­ły moje roz­ter­ki. Pod­sy­ca­ne do­dat­ko­wo przez oto­cze­nie, me­dia, a cza­sa­mi rów­nież przez naj­bliż­szych.

Na po­cząt­ku no­we­go roku te we­wnętrz­ne roz­dar­cia wy­da­wa­ły się nie mieć zbyt wiel­kie­go zna­cze­nia. Były jak si­nu­so­ida – po­ja­wia­ły się i zni­ka­ły. Jako ka­to­licz­ka, mo­gła­bym je za­li­czyć do okre­sów stra­pie­nia i po­cie­sze­nia du­cho­we­go. A może nie przy­wią­zy­wa­łam do nich więk­szej wagitak­że dla­te­go, że po la­tach po­szu­ki­wań, bę­dąc już żoną i mamą, zro­zu­mia­łam, że pa­sją mo­je­go ży­cia są lu­dzie, zwłasz­cza czło­wiek po­trze­bu­ją­cy po­mo­cy i wspar­cia? Od­kry­cie i za­ak­cep­to­wa­nie tego fak­tu spra­wi­ło, że zro­zu­mia­łam sens swo­je­go za­wo­du, sens by­cia w domu z dziec­kiem do trze­cie­go roku jego ży­cia, a tak­że sens pra­cy z ko­bie­ta­mi za­męż­ny­mi i nie­za­męż­ny­mi, któ­re po­szu­ku­ją sie­bie i po­trze­bu­ją wspar­cia in­nych ko­biet.

Je­stem psy­cho­lo­giem. Ko­bie­tą po trzy­dzie­st­ce. Ale przede wszyst­kim je­stem i już na za­wsze po­zo­sta­nę żoną i mat­ką. I może naj­ła­twiej by­ło­by, mó­wiąc o moim tu i te­raz, spa­ra­fra­zo­wać sło­wa pio­sen­ki Na­ta­lii Nie­men:

Je­stem mamą, to moja ka­rie­ra,

Je­stem mamą, na za­wsze od te­raz.

Je­stem mamą, to pre­mia, to awans,

Je­stem mamą...

Jed­no­cze­śnie, mó­wiąc o moim tu i te­raz, dźwię­czy mi w tyle gło­wy myśl, że miło by­ło­by po la­tach usły­szeć od wła­snych dzie­ci:

Je­steś mamą, to Two­ja ka­rie­ra,

Je­steś mamą, na za­wsze od te­raz.

Je­steś mamą, zro­bi­łaś to dla nas,

Je­steś mamą...

Jak bę­dzie? Zo­ba­czy­my.

Od daw­na wie­rzy­łam, że mam ja­kąś szcze­gól­ną ła­twość roz­po­zna­wa­nia emo­cji i szcze­ro­ści in­nych osób, że jest to swe­go ro­dza­ju ta­lent. Wie­rzy­łam, że dzię­ki swo­je­mu wy­kształ­ce­niu le­piej niż inni po­tra­fię zro­zu­mieć psy­chi­kę i stan du­cha in­nych. Że moja wro­dzo­na czy też wy­pra­co­wa­na em­pa­tia bar­dzo mi w tym po­ma­ga. Że dzię­ki tym zdol­no­ściom, wie­dzy psy­cho­lo­gicz­nej i moim kom­pe­ten­cjom – je­stem w sta­nie le­piej niż inni zro­zu­mieć emo­cje to­wa­rzy­szą­ce lu­dziom, tak­że tym ko­bie­tom i mał­żeń­stwom, któ­re do­świad­cza­ły stra­ty ko­goś bli­skie­go. Przy­po­mi­nam sie­bie sze­reg spo­tkań z ta­ki­mi oso­ba­mi. Przy­po­mi­nam so­bie też stra­ty bli­skich mi osób. Wy­da­wa­ło mi się wów­czas, że po­ma­gam za­rów­no zna­jo­mym, jak i so­bie w do­świad­cza­nym bólu. Przy­po­mi­nam so­bie moje ów­cze­sne sło­wa, ge­sty, re­ak­cje. Moje nie­udol­ne, ale bar­dzo szcze­re pró­by po­cie­sza­nia. By­łam go­to­wa w naj­mniej­szym szcze­gó­le za­sto­so­wać nie­mal każ­dą ze zna­nych mi teo­rii psy­cho­lo­gicz­nych, aby po­móc. Co waż­ne, wie­rzy­łam w swo­je umie­jęt­no­ści, w sil­ną oso­bo­wość, w mój pro­fe­sjo­na­lizm. Wie­rzy­łam, bar­dzo szcze­rze, choć cza­sem na­iw­nie, chcia­łam po­ma­gać, ale nie za­uwa­ża­łam w tym za­du­fa­nia i py­chy.

Kie­dy w mo­jej pra­cy spo­ty­ka­łam ko­bie­ty, któ­re do­świad­cza­ły stra­ty ko­goś bli­skie­go, w tym tak­że dziec­ka, sta­ra­łam się wy­ko­rzy­sty­wać wszyst­kie moje umie­jęt­no­ści, całą emo­cjo­nal­ność i całe moje ser­ce, aby je wes­przeć. Sta­ra­łam się, współ­od­czu­wa­łam tak, jak się na­uczy­łam, tak jak umia­łam.

Wśród na­po­tka­nych sy­tu­acji strat, któ­re przy­cho­dzą mi na myśl, chy­ba tyl­ko dwie do­ty­czy­ły stra­ty dziec­ka, na­ro­dzo­ne­go dziec­ka. Nie przy­po­mi­nam so­bie, żeby rów­nie sil­nie po­ru­sza­ły mnie in­for­ma­cje o po­ro­nie­niach. Wie­le ko­le­ża­nek i zna­jo­mych ro­ni­ło, na­wet po kil­ka razy. Jako psy­cho­log, sta­ra­łam się wczuć w ich role, ale nie bu­dzi­ło to we mnie moc­nych emo­cji. Pod­cho­dzi­łam do tych przy­pad­ków ra­czej z dy­stan­sem, ro­zu­mo­wo, zgod­nie z po­wszech­nie pa­nu­ją­cym my­śle­niem na ten te­mat. Więk­szość bliż­szych lub dal­szych zna­jo­mych trak­to­wa­ła po­ro­nie­nie jako zja­wi­sko bar­dzo praw­do­po­dob­ne przy pró­bach sta­ra­nia się o dziec­ko. Rów­nież le­ka­rze nie za­kła­da­li pa­cjent­kom kar­ty cią­ży przed dzie­sią­tym ty­go­dniem, wła­śnie ze wzglę­du na moż­li­we po­ro­nie­nie.

Tym bar­dziej wie­rzy­łam opi­nii pu­blicz­nej, któ­ra prze­ko­nu­je, że w dzi­siej­szych cza­sach po­ro­nie­nie jest czymś stan­dar­do­wym, zwłasz­cza do dwu­na­ste­go ty­go­dnia cią­ży (inne źró­dła mó­wi­ły o czter­na­stym lub szes­na­stym ty­go­dniu). Naj­czę­ściej nie uży­wa­ło się też w ta­kich przy­pad­kach sło­wa „dziec­ko”, a już na pew­no mó­wiąc „po­ro­nie­nie”, nie my­śla­ło się o „dziec­ku”, ale ra­czej o swe­go ro­dza­ju „nor­mal­nym zja­wi­sku”. Dla­te­go też dzi­wił mnie cza­sa­mi brak od­wa­gi ko­biet do mó­wie­nia o po­ro­nie­niu, ich za­mknię­ta lub wy­co­fa­na po­sta­wa, brak siły, by sta­wić czo­ła rze­czy­wi­sto­ści, po­dźwi­gnąć się po tym do­świad­cze­niu. „Prze­cież to coś nor­mal­ne­go, po­wszech­ne­go”, my­śla­łam. „Na­wet psy­cho­lo­gia i psy­cho­te­ra­pia nie uzna­ją po­ro­nie­nia za sy­tu­ację trauma­tycz­ną”, utwier­dza­łam się w swo­im my­śle­niu za spra­wą mo­ich pro­fe­so­rów, wy­kła­dow­ców.

Nie dzi­wi­ło mnie szcze­gól­nie, a może ra­czej nie wy­wo­ły­wa­ło we mnie głęb­szej re­flek­sji, gdy wi­dzia­łam, jak zna­jo­me mał­żeń­stwa po do­świad­cze­niu po­ro­nie­nia szyb­ko prze­cho­dzi­ły nad tym do po­rząd­ku dzien­ne­go, a ko­bie­ty – cza­sa­mi już po kil­ku dniach zwol­nie­nia – wra­ca­ły do pra­cy. My­śla­łam ra­czej: „Ale sil­ni lu­dzie. Jed­nak po­ro­nie­nia to fak­tycz­nie nic ta­kie­go w dzi­siej­szych cza­sach”. Ow­szem, wi­dzia­łam cza­sa­mi wy­co­fa­nie ko­biet bądź ich za­mknię­cie, ale rów­nież nie­jed­no­krot­nie spo­ty­ka­łam się z po­dej­ściem „jak gdy­by nic się nie sta­ło”. Przy­po­mi­nam so­bie kil­ka ko­biet, któ­re ro­ni­ły po kil­ka razy i ich – w moim od­czu­ciu „nor­mal­ne” – za­cho­wa­nie oraz sto­sun­ko­wo szyb­kie prze­cho­dze­nie do co­dzien­nej ru­ty­ny. Z tego wzglę­du nie dzi­wi­ło mnie, kie­dy zda­rza­ło mi się roz­ma­wiać ze zna­jo­my­mi o po­ro­nie­niach po­mię­dzy ko­lej­ny­mi te­ma­ta­mi. Cza­sa­mi na spo­tka­niach to­wa­rzy­skich moż­na było się do­wie­dzieć, że ktoś na przy­kład ku­pił sa­mo­chód, po­ro­nił i był na wa­ka­cjach. Ta­kie po­sta­wy i my­śle­nie na ten te­mat spra­wia­ły, że nie pod­da­wa­łam tego głęb­szej re­flek­sji. Z jed­nej stro­ny my­śla­łam, że ow­szem, jest to bar­dzo przy­kre do­świad­cze­nie, zwłasz­cza je­że­li mał­żeń­stwo dłu­go sta­ra­ło się o po­tom­stwo. Ale z dru­giej stro­ny, włą­cza­ło mi się każ­do­ra­zo­wo stwier­dze­nie, że chy­ba nie może to być aż tak strasz­ne, sko­ro tak ła­two z tym żyć. Czę­sto na­wet nie sta­ra­łam się ana­li­zo­wać za­cho­wa­nia ko­biet po po­ro­nie­niu czy choć tro­chę je zro­zu­mieć. Nie do­cie­ka­łam, co dzie­je się w ich ser­cach, w ich wnę­trzu. Tym bar­dziej, je­śli ko­bie­ta sama nie otwie­ra­ła się na wspar­cie albo wręcz za­my­ka­ła się w so­bie. A na­wet je­że­li już się otwie­ra­ła, to, jak wspo­mi­na­łam, przez moją „chęć po­mo­cy” – czę­sto by­łam praw­do­po­dob­nie znacz­nie mniej po­moc­na, niż my­śla­łam. Bez wąt­pie­nia za­wdzię­czam to moim wła­snym, ugrun­to­wa­nym na prze­strze­ni lat prze­ko­na­niom na te­mat po­ro­nień. Sko­ro uwa­ża­łam je za nor­mę w dzi­siej­szych cza­sach, to moja po­sta­wa była pod­po­rząd­ko­wa­na wła­śnie ta­kie­mu my­śle­niu. Naj­czę­ściej więc w do­brym to­nie było: nie po­ru­szać tego te­ma­tu i za­cho­wy­wać się tak, jak gdy­by nic się nie wy­da­rzy­ło.

Pod­po­rząd­ko­wa­nie ste­reo­ty­po­we­mu my­śle­niu spra­wi­ło, że na­wet nie by­łam w sta­nie wy­obra­zić so­bie we­wnętrz­ne­go zma­ga­nia tych ko­biet z cier­pie­niem. Nie mo­gła­bym na­wet po­jąć, czym ono jest – czy wią­że się z bó­lem fi­zycz­nym, psy­chicz­nym czy du­cho­wym, i „czym” jest nie­na­ro­dzo­ne dziec­ko.

Moje spoj­rze­nie na za­gad­nie­nie po­ro­nień było moc­no obar­czo­ne opo­wie­ścia­mi dziad­ków na te­mat do­świad­czeń wo­jen­nych, ale tak­że li­te­ra­tu­rą wo­jen­ną, obo­zo­wą, któ­rą po­chła­nia­łam. Szcze­gól­nym za­in­te­re­so­wa­niem ogar­nia­łam przez wie­le lat re­la­cje ko­biet z obo­zów kon­cen­tra­cyj­nych, m.in. z Ravens­brück. Ich re­la­cje, za­cho­wa­nie, ich dal­sze losy i siła, jaka w nich była po­mi­mo tak trud­nych do­świad­czeń – na­ka­zy­wa­ły mi wręcz „de­pre­cjo­no­wa­nie” tak nie­pro­por­cjo­nal­nych do­świad­czeń, ja­kim były dla mnie po­ro­nie­nia. I ko­lej­ny raz prze­ko­na­nie to umac­nia­ło się we mnie tak­że za spra­wą pro­fe­so­rów, wy­kła­dow­ców, któ­rzy zaj­mo­wa­li się te­ma­ty­ką tzw. stre­su po­ura­zo­we­go, trauma­tycz­ne­go (PTSD).

Nie­na­ro­dzo­ne dziec­ko? W moim oto­cze­niu, w to­wa­rzy­stwie ra­czej nie uży­wa­ło się tego okre­śle­nia. Zwy­kle mó­wi­ło się po pro­stu o po­ro­nie­niu, czy­li… o „zja­wi­sku”, a je­dy­nie cza­sa­mi o „stra­cie dziec­ka”. Je­że­li ktoś po­ro­nił, to zwy­kle ozna­cza­ło to, że sta­ra­nia o dziec­ko się nie po­wio­dły i trze­ba było pod­jąć je po­now­nie. Tro­chę jak prze­gra­ne za­wo­dy, nie­wy­gra­ny prze­targ czy nie­speł­nio­ne ma­rze­nie. Ow­szem smut­no, ale nic stra­co­ne­go, trze­ba pró­bo­wać da­lej. Pa­mię­tam jed­no mał­żeń­stwo, któ­re stra­ci­ło dziec­ko w wy­ni­ku po­ro­nie­nia. Ola1 po­strze­ga­na była w to­wa­rzy­stwie jako ko­bie­ta nie­zwy­kle zde­cy­do­wa­na, nie­za­leż­na i sta­wia­ją­ca na swo­im. To, co za­pla­no­wa­ła, re­ali­zo­wa­ła – tak­że dzie­ci. Za­wsze zdu­mie­wa­ła mnie jej mo­ty­wa­cja i do­bra pas­sa. Tym ra­zem jed­nak zo­ba­czy­łam ko­bie­tę od­mie­nio­ną, wy­ci­szo­ną, tro­chę wy­co­fa­ną. Nie wiem, co dzia­ło się w jej wnę­trzu, tym bar­dziej że uze­wnętrz­nia­nie się nie było w jej sty­lu, a my nie by­ły­śmy na tyle bli­sko za­przy­jaź­nio­ne. Nie wiem też, ja­kie uczu­cia i my­śli to­wa­rzy­szy­ły temu mał­żeń­stwu w za­ci­szu ich miesz­ka­nia. Wiem tyl­ko, że nie mie­li moż­li­wo­ści ode­brać zwłok dziec­ka ze szpi­ta­la, ale za­mó­wi­li za nie Mszę świę­tą. Wiem też, że Ola była zde­ter­mi­no­wa­na, by sta­rać się o ko­lej­ne dziec­ko, nie­mal­że bez­po­śred­nio po po­ro­nie­niu. Bar­dzo szyb­ko wró­ci­ła do pra­cy i do swo­jej co­dzien­no­ści. Ni­gdy wię­cej nie mia­ły­śmy oka­zji po­roz­ma­wiać na ten te­mat. Po kil­ku mie­sią­cach za­szła w cią­żę i uro­dzi­ła zdro­we dziec­ko. Ten przy­pa­dek był w moim ży­ciu pierw­szym, któ­ry mnie moc­no po­ru­szył i wzbu­dził we­wnętrz­ny sprze­ciw wo­bec za­cho­wa­nia Oli. Po­mi­mo bu­dzą­ce­go się we mnie bun­tu, jej po­sta­wa ugrun­to­wa­ła we mnie prze­ko­na­nie, że ta­kie jest ży­cie – po­ro­nie­nia to znak cza­sów i trze­ba to za­ak­cep­to­wać.

Wraz z ró­wie­śni­ka­mi wy­ra­sta­li­śmy w po­ko­le­niu wyżu demo­gra­ficz­ne­go, wśród po­wszech­nie obec­nej kon­ku­ren­cji. Już w szko­le śred­niej „za­li­cza­nie” dar­mo­wych prak­tyk nie było ni­czym za­ska­ku­ją­cym, po­dob­nie jak pra­ca czy sta­że w trak­cie stu­diów. Do­brze wi­dzia­ne było czy­ta­nie „Ga­ze­ty Wy­bor­czej”, po­sia­da­nie li­be­ral­nych po­glą­dów czy też by­cie nie­za­leż­nym sin­glem. Ow­szem, roz­ma­wia­ło się o pra­cy, o za­gad­nie­niach eg­zy­sten­cjal­nych, ale nie przy­po­mi­nam so­bie, żeby kie­dy­kol­wiek pod­czas roz­mów na stu­diach czy w pra­cy wspo­mnia­no o nie­na­ro­dzo­nych dzie­ciach. Być może wy­ni­ka­ło to wy­łącz­nie z tego, ja­ki­mi ludź­mi się wte­dy ota­cza­łam. Pa­mię­tam jed­nak burz­li­wą dys­ku­sję na te­mat za­le­ga­li­zo­wa­nia abor­cji. W gro­nie kil­ku trzy­dzie­sto­lat­ków by­łam je­dy­ną prze­ciw­nicz­ką tego po­my­słu! Ogrom­nie za­sko­czył mnie wów­czas głos „za” jed­nej ze „świe­żo upie­czo­nych” mam. Jej dziec­ko mia­ło wte­dy kil­ka mie­się­cy. „Za” byli też mło­dzi oj­co­wie. Pa­mię­tam, że rów­nie du­żym za­sko­cze­niem, choć prze­ciw­nym do wspo­mnia­ne­go, byłodla mnie gro­no zna­jo­mych mo­je­go męża, skraj­nie róż­ne od mo­ich zna­jo­mych. W moim oto­cze­niu więk­szość sta­no­wi­li wy­zwo­le­ni sin­gle, u męża – szczę­śli­wi mał­żon­ko­wie z dzieć­mi. Dwa róż­ne świa­ty! I dwa róż­ne spoj­rze­nia na ży­cie. Cza­sa­mi wła­śnie w gro­nie przy­ja­ciół męża sły­sza­łam o po­ro­nie­niach, ro­dzi­ło to smu­tek i współ­czu­cie, cza­sa­mi za­sko­cze­nie za­cho­wa­niem le­ka­rzy czy do­świad­cze­nia­mi mał­żon­ków. Jed­nak moi zna­jo­mi i ich po­glą­dy za­głu­sza­ły we mnie ten te­mat i głęb­sze od­czu­cia z nim zwią­za­ne. Nie­wy­klu­czo­ne jed­nak, że mó­wio­no też o „nie­na­ro­dzo­nych” dzie­ciach – nie wiem, nie pa­mię­tam, a może by­łam na to men­tal­nie za­mknię­ta, głu­cha? Co in­ne­go dziec­ko, któ­re zmar­ło po po­ro­dzie. Ono było czymś re­al­nym, na­ma­cal­nym, ro­dzi­ło smu­tek, współ­czu­cie, ból. Ale po­ro­nie­nie? Ono wy­zwa­la­ło we mnie wy­łącz­nie chwi­lo­we po­ru­sze­nie.

Bez­re­flek­syj­nie ufa­łam jed­no­stron­ne­mu po­dej­ściu na­uko­we­mu i opi­nii pu­blicz­nej. A wła­ści­wie wciąż za­sta­na­wiam się, czy na pew­no po­tra­fi­łam ufać. Ufa­łam, tak jak po­tra­fi­łam… so­bie, bli­skim, ob­cym. Ufa­łam tak, jak umia­łam, cza­sem na­iw­nie, jak dziec­ko, a cza­sem wy­biór­czo, na­uko­wo, ana­li­tycz­nie. Moje do­świad­cze­nie na prze­strze­ni lat, w ro­dzi­nie, szko­le, pra­cy, w śro­do­wi­sku glo­bal­nej kon­ku­ren­cji, mia­ło w tym swój ogrom­ny udział. O za­ufa­niu, zwy­kle tym „ogra­ni­czo­nym”, w to­wa­rzy­stwie roz­ma­wia­ło się cał­kiem spo­ro. Sto­sun­ko­wo czę­sto po­ja­wia­ły się ko­men­ta­rze na te­mat utra­co­ne­go za­ufa­nia do zna­jo­mych z pra­cy, ro­dzi­ców, chło­pa­ka, do spe­cja­li­stów. Ro­dził się z tych roz­mów wnio­sek, że naj­le­piej li­czyć na sie­bie, być nie­za­leż­nym, sil­nym i mieć ogra­ni­czo­ne za­ufa­nie do in­nych. Taki po­gląd był tak­że zbież­ny z ha­sła­mi kre­owa­ny­mi przez więk­szość me­diów, głów­nie tych ko­bie­cych:

Bądź nie­za­leż­na!

Rób ka­rie­rę!

Ko­rzy­staj z ży­cia!

Mał­żeń­stwo ogra­ni­cza!

Nie ufaj fa­ce­tom!

Szczę­śli­wa ko­bie­ta to ak­tyw­na ko­bie­ta!

Nie­za­leż­ność naj­waż­niej­sza, tak­że w związ­ku!

Przy­jem­ność przede wszyst­kim!