Małe Licho i lato z diabłem - Marta Kisiel - ebook + książka

Małe Licho i lato z diabłem ebook

Marta Kisiel

0,0
27,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Rozpoczyna się czas najwspanialszych przygód — wakacje! I to przygód nie byle jakich, bo tym razem Licho nie daje się zostawić w domu i wspólnie z Bożkiem, świeżo upieczonym absolwentem klasy trzeciej, wyrusza z namiotem na znajomą polanę pośrodku lasu, w którym czają się tajemnice, zarówno bardzo stare, jak i te zupełnie nowe...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 169

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Marta Kisiel

Małe Licho i lato z diabłem

Ilustracje Paulina Wyrt

Tekst © Marta Kisiel, MMXX

Ilustracje © Paulina Wyrt, MMXX

Wydanie I

Warszawa, MMXX

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Monice, Marcinowi i Agnieszce – towarzyszom wakacyjnych przygód sprzed wielu, wielu, NAPRAWDĘ wielu lat

Ja też chcę przeżyć przygodę – oznajmiło Licho od progu i na znak, że jest w tym pragnieniu niezmiernie stanowcze, wzięło się pod boki i zmarszczyło brwi.

Bożydar Antoni Jekiełłek znieruchomiał na schodach werandy i wybałuszył na anioła wielkie chabrowe oczy, ponieważ nic a nic z tego nie rozumiał. W ogóle.

Przed momentem wrócił ze szkoły, dumnie dzierżąc w garści świadectwo ukończenia klasy trzeciej. Znaczy, dzierżąc metaforycznie, czyli nie dosłownie, bo tak naprawdę to miał je w plecaku, razem z zawartością swojej szkolnej szafki. Tę zawartość pani kazała każdemu uczniowi wyciągnąć, odkleić lub zeskrobać i zabrać ze sobą do domu, a najlepiej od razu wyrzucić, zanim przed nastaniem jesieni sama wypełznie, zwoła posiłki i podbije jakiś kontynent. Jesienią ich sala – najlepsza na całym parterze, bo choć niezbyt wielka, to słoneczna i schowana aż za biblioteką przed czujnym radarem surowej wicedyrektor – na powrót miała się bowiem stać salą pierwszaków. Oni zaś, jako czwartoklasiści pełną gębą, przeniosą się na Piętro, do nowej sali, do całkiem nowego świata, którego Bożek w głębi ducha trochę się obawiał.

Ale nie dziś. Jeszcze nie. W ten ostatni czerwcowy piątek żadne z nich nie myślało o rewolucji, jaka ich czekała za dwa miesiące. Teraz w ogóle nie mieli do tego głowy! Dziś był dzień o zapachu słońca i beztroski, dzień powitania z latem i zarazem pożegnania – tego radosnego, z koleżankami i kolegami z klasy, z którymi niedługo znów się zobaczą, i tego smutniejszego, bo z panią, która przestawała być Ich Panią tak całkiem, na zawsze. Wyściskała ich, wytuliła i wygłaskała, pogroziła palcem ten ostatni, najostatniejszy raz, a potem zagoniła do szafkowych wykopalisk, kwitując co dziwniejsze znaleziska śmiechem albo okrzykami najszczerszej, prawie nieudawanej zgrozy.

W szafce Bożka na przykład, oprócz zapomnianych zeszytów, znalazły się zaschnięte farby w plastikowych pojemniczkach z zakrętką, nadkruszone gumki oraz ogryzki różnokolorowych kredek. Chłopiec zbierał je pieczołowicie dla Gucia, wziąwszy sobie do serca przysłowie, że kto zjada ostatki, ten piękny i gładki, a wszyscy wiedzieli, że im gładszy był Gucio, tym lepszy robił rozbryzg w wannie podczas wieczornych kąpieli. Były tam również trzy plastelinowe ludki oraz dwa ludki z kasztanów, które skleiły się nieodwracalnie w lepkiego zmutowanego ludkojeża, arkusze kolorowego papieru z dziurami w osobliwych, kanciastych kształtach, jojo bez sznurka, sznurek bez jojo, magnetyczny glut w metalowym puzderku, a także skórka od chleba z kanapki, chyba majowej, a może nawet kwietniowej, która cała już stwardniała oraz co Bożka fascynowało najbardziej, panią zaś najbardziej zmroziło, porosła śmiesznym mięciusim kożuszkiem, jak gdyby w szkolnej szafce doskwierał jej chłód.

Wszystko to, razem ze świadectwem oraz książką, chłopiec przytaszczył do domu tego ostatniego dnia szkoły – a zarazem pierwszego dnia swoich pierwszych prawdziwych wakacji, które właśnie się rozpoczynały.

Plany miał na ten wspaniały czas wielkie, przeogromne wręcz.

Po pierwsze, zamierzał siedzieć do późna, najlepiej każdego wieczoru, i przeczytać wszystkie, ale to wszyściuteńkie zaległe książki, które piętrzyły się obok jego łóżka. Stos ów już trzy razy przewrócił się na Gucia, równie zafascynowanego, co zaskoczonego chybotliwością konstrukcji, zwłaszcza potraktowanej serią zamaszystych pacnięć. Cóż. Mały potwór nie od dziś ignorował co bardziej karkołomne koncepcje, których nie obejmował ani umysłem, ani macką, a grawitacja zdecydowanie była jedną z nich.

Po drugie (wskutek pierwszego), Bożek chciał wylegiwać się każdego ranka w pościeli i czytać dalej, rzecz jasna. A potem snuć się po domu w piżamie, z nieumytymi zębami i czupryną rozczochraną jeszcze bardziej niż zwykle, póki ktoś dorosły nie zauważy, że właściwie jeszcze chwila i będzie się musiał przebrać z tej piżamy… z powrotem w piżamę, żeby pójść spać, co w sumie pasowało do jego planów.

Po trzecie, postanowił precyzyjnie sprawdzić, ile czereśni pomieści człowiek typu dziecko, lat dziesięć (i pół), co jednakże wymagało dotrwania do kluczowego momentu, kiedy czereśnie dojrzeją, za to tuż przed tym, jak zainteresują się nimi szpaki i robaczki. Oraz różowe króliki. No i mama. Mama była zdolna pomieścić chyba wszystkie czereśnie świata (i jeszcze morele na dokładkę).

Po czwarte, gdyby śmiała koncepcja z piżamą całodobową nie wypaliła, Bożek zamierzał sprawdzić, czy sięga już z czwartej gałęzi drzewa za domem do piątej albo nawet wyżej. To z kolei wymagało sporej dyskrecji, żeby dorośli nie zauważyli i nie zgłosili protestu, oraz asekuracji. Bo choć Gucio w grawitację nie wierzył, to grawitacja z pewnością wierzyła w Bożka, a on nie zamierzał się z nią kłócić.

Po piąte – i najważniejsze – musiał przysiąść w końcu fałdów nad Glutami w Podziemiach, grą bardzo przygodową, taką z fabułą, planszą, figurkami i takimi tam, nad którą pracował od kilku miesięcy. Znaczy, może tak nie do końca PRACOWAŁ. Najpierw przez trzy albo cztery tygodnie szukał tytułu idealnego i kiedy już mu się wydawało, że znalazł, przyszedł wujek Konrad i zaczął tłumaczyć, że nie ma takiego pudełka, na którym zmieściłoby się Bazyl Bazyleor, Mistszsz Szalbierstwa, i Złowrogie Gluty w Niezgłębionych Podziemiach Ciemności ze Stworami. Gra Rodzinna, i że „mistrz” pisze się jednak nieco krócej (między innymi). Ponieważ wujek znał się na tytułach, a do tego używał przykrych słów, takich jak PRZYDAWKA lub ALITERACJA, Bożek szybko pogodził się z cięciem i wykaligrafowawszy wersję skróconą na okładce zeszytu, przystąpił do spisywania fabuły. W tym samym czasie Licho z poświęceniem szykowało skomplikowaną trójwymiarową planszę z kartonu, osobistego pierza, rolek po papierowych ręcznikach i patyczków po lodach, wujaszek Turu zaś, jak zawsze nieoceniony, rzeźbił drewniane figurki bohaterów i średnio raz w tygodniu upewniał się, czy tytułowy heros aby na pewno ma być (tu zerkał do notatek) „taką fajną kozą wyposażoną w kilogram cukierków, patelnię i cymbałki”.

Po tych kilku miesiącach z wymiętolonego i zabazgrolonego zeszytu już prawie wyłaniał się pierwszy z siedemnastu scenariuszy Prawdziwej Podziemnej Przygody, wraz z zestawem dwustu pięciu Unikatowych Kart Przedmiotów i Zrządzeń Losu, z których powtarzała się zaledwie połowa. Licho wciąż tuptało po całym domu w poszukiwaniu kartonów, żeby dokleić i ozdobić kolejne piętra planszy, zanim różowe króliki znowu wtranżolą Lochy Lodowego Lamentu albo zostawią bobki w Pieczarze Przeklętej Paszczy, a wujaszek Turu nieustannie dopytywał, czy to na pewno mają być cymbałki, nie zaś, na przykład, Byczy Bęben Bojowy albo Gargantuiczny Gong Grozy. (I czy Bożek nie mógłby jednak zacząć przygody z projektowaniem gier planszowych od czegoś prostszego jak bierki. Albo kapsle).

– Nie – odpowiadał twardo chłopiec, na co wujaszek wzdychał ciężko i wracał do rzeźbienia cymbałków, które zmieściłyby się w pudełku zapałek, i to razem z cymbalistą.

Krótko mówiąc, przez te dwa wyczekiwane, wymarzone, wytęsknione miesiące wakacji Bożek zamierzał robić to wszystko, co jeszcze przed rokiem, zanim poszedł do szkoły, uważał za całkiem zwyczajne. Jasne, szkoła była dość fajna i koledzy też (z wyjątkiem tych, którzy nie byli), ale dopiero teraz dotarło do niego, jak bardzo mu brakowało tej niespiesznej i chaotycznej codzienności, wolnej od popędzających go ciągle wskazówek zegara. Sęk w tym, że żadnego z tych planów, choć arcyprzyjemnych, nie dało się nazwać przygodą przez dostatecznie duże Przy, żeby zaspokoić oczekiwania małego anioła w tym zakresie.

– No bo wiesz – podjęło tymczasem Licho, uznawszy, że dość już manifestowania tej całej stanowczości, pora rozwinąć myśl. – Ty miałeś przygody, alleluja. Takie z emocjami i siniakami, i wyprawami, i w ogóle! A ja nie miałom ani jednej, ani w zaświatach, ani w podmiędzypiekle…

– Przednadpiekle – poprawił Bożek skrupulatnie.

– Tam też nie miałom! – zakrzyknęło Licho i tupnęło bamboszkiem dla większego wrażenia. – Nic nie miałom i nigdzie nie byłom, bo ty mnie nigdzie nie zabierasz!

Chłopiec zmarszczył czoło, czując osobliwe swędzenie w okolicy sumienia. Rzeczywiście, tak się jakoś samo złożyło, że z całych dwóch przygód, jakie go dotychczas spotkały, małego anioła stróża ominęły obydwie. Ale Bożek wcale tego nie planował! Ani przygód, ani braku Licha. Tak się po prostu samo z siebie wydarzyło i już, te zaświaty i piekła, i w ogóle…

– No, głupio wyszło… – przyznał przed aniołem i sobą samym.

Przestąpił nerwowo z nogi na nogę, ściągając przy tym łopatki, jak gdyby jego ciało odruchowo poszukiwało sposobu, żeby się podrapać. A im mocniejsze odczuwało swędzenie, tym wyraźniej Bożek uświadamiał sobie, że niepostrzeżenie w jego życiu zrobiło się naprawdę sporo miejsca na świat za ogrodzeniem i wszystkie te nowe, fascynujące sprawy – na szkołę, kolegów, prawdziwego ludzkiego przyjaciela, a nawet na czorta stróża i dwie najbardziej odjechane, nieludzkie ciocie pod słońcem. A sprawy stare, zepchnięte gdzieś do kąta, zerkały niepewnie w stronę tych nowych, czekając cichutko na swoją kolej.

– To może rozbijemy sobie namiot? – zaproponował, uśmiechając się tyleż niepewnie, co zachęcająco. – W ogrodzie, chciałobyś? Nad stawem. Na… na cały tydzień! Moglibyśmy słuchać świerszczy, liczyć świetliki, szukać jaszczurek, robić łuki i strzały z patyków, a wieczorem rozpalalibyśmy ognisko, pieklibyśmy ziemniaczki i…

Urwał, widząc nietęgą minę Licha. Nie na taką przygodę liczyło. Z drugiej strony – niemal widział kolejne myśli, jak gdyby przewijały się jaśniejącymi zgłoskami po czole anioła stróża – zjeść pieczone ziemniaczki albo nie zjeść? Och, alleluja… Nawet anielska natura nie wystarczyła, żeby oprzeć się tej pokusie.

– Ale z masełkiem? – upewniło się Licho, na co Bożek rozpromienił się w okamgnieniu.

– No jasne! Chyba nie myślisz, że Krakers dopuściłby do pieczonych ziemniaczków bez masełka?

– Nigdy – orzekło Licho bez wahania. – Przecież pieczone ziemniaczki bez masełka to jak… jak… jak truskawki bez śmietany i cukru!

Ledwie dokończyło zdanie, a deski pod ich stopami zadrżały od bulgoczącego pomruku, który przetoczywszy się przez cały dom i ogród, zatrzymał się dopiero na ogrodzeniu. Tak, Krakers całkowicie się z nimi zgadzał. Ziemniaczki bez masełka były czymś absolutnie, bezapelacyjnie i kategorycznie niedopuszczalnym.

Porzuciwszy zawartość szkolnej szafki w pierwszym lepszym kącie, gdzie mogła sobie dalej dojrzewać do woli, Bożek i Licho czym prędzej zabrali się do tych całych wakacji.

Stary dom na uboczu jak zawsze tętnił życiem – nie tylko dlatego, że pod dachowym okapem znów kleciły sobie gniazdo wiecznie naburmuszone osy, a pracowite mrówki zwierały szyki pod oknem, szykując się do desantu pościennego i bezpośredniego uderzenia na spiżarkę, gdzie stygł, szczodrze posypany cukrem pudrem, wielki placek z truskawkami. Słodko-ciepła woń unosiła się w powietrzu, wabiąc zewsząd owady, anioły i dzieci. Lecz na śmiałków wszelkiego gatunku, którzy odważyli się zbliżyć choćby paluch do gorącej blachy, czekała wszechwiedząca macka Krakersa. Starannie wymierzonym trzepnięciem przypominała, że ciasto jest na deser, a pora deseru przypada PO obiedzie, tymczasem wciąż trwa pora PRZED obiadem, bo ledwie minęła jedenasta, w związku z czym proszę w tył zwrot, naprzód marsz oraz wymarsz wojsk austriackich! Na szczęście druga macka jednocześnie wciskała wygnanym śmiałkom kobiałkę z resztą truskawek, trzecia zaś butelkę domowej lemoniady ze świeżymi listkami mięty, żeby jakoś do tego obiadu dotrwali. Dlatego Bożek i Licho, zamiast protestować, od razu popędzili na piętro i przez okno w pokoju wujka Konrada wydostali się ze swoją zdobyczą na płaski daszek nad werandą, skąd rozciągał się idealny widok na wszystko dokoła.

Stąd, majtając nogami, mogli liczyć świetliste refleksy na tafli stawu. (Jak również, od czasu do czasu, serię dynamicznych bąbelków, które – jeśli wierzyć okrzykom gderliwego utopca – wcale nie były tym, co myśleli. Tyle że oni i tak wiedzieli swoje i zaśmiewali się do rozpuku, aż sami puszczali bąbelki. Ale to z lemoniady, serio!). Przy okazji przyjrzeli się też bardzo uważnie grządkom, jak zawsze o tej porze roku pełnym różnorakich barw, zapachów oraz smaków, na wypadek gdyby umknęły im jakieś niedawno dojrzałe pyszności, następnie zaś chaszczom, zarastającym najodleglejsze zakątki ogrodu, skłębionym i nieprzystępnym. Aż się prosiły, żeby w nie wleźć, zdobyć kilka świeżych zadrapań i kto wie, może odkryć parę tajemnic dotychczas nieodkrytych?

Czas mijał niezauważenie, słońce osuwało się coraz niżej, w domu pod ich pupami toczyło się życie – to codzienne i niecodzienne, zwyczajne i nadprzyrodzone. Ktoś prał, ktoś gotował, ktoś bulgotał w butelce albo wtykał macki między drzwi. I może sprawiła to truskawkowa słodycz, która kapała mu z palców i brody, może błogi szum anielskich skrzydeł tuż obok (i równie anielskie, acz już nie tak błogie kichanie), a może tęsknota za czasami beztroski – w każdym razie ten otulony ogrodzeniem skraweczek świata naraz wydał się Bożkowi rajem, a to, co za, co dalej, pomału przestawało istnieć.

Był tylko on, jego anioł stróż i cudowny początek lata.

Pierwsza niespodzianka przyszła jeszcze tego samego dnia, na długo przed zmierzchem.

Bożek i Licho, zmęczeni upalnym popołudniem, trzecią godzinę moczyli się w stawie, kiedy zgrzytnęły zawiasy bramy. Do domu wrócił wujaszek Turu, taszcząc torby z zakupami. Nie pozwolił im jednak zajrzeć do środka, za to szybko wytłumaczył, że ani człowiek (na pewno), ani istota anielska (raczej) nie występuje naturalnie w odcieniu sinym, przynajmniej nie za życia, więc może by tak w końcu wyleźli z tej wody, zanim ich skóra pokryje się śluzem i brodawkami, między palcami wyrośnie błona, a oczka zrobią PYK i tak już im zostanie. Utopiec, urażony prędkością, z jaką chłopiec i anioł wyskoczyli z wody, wywalił na nich jęzor i opadł na dno stawu, skąd od czasu do czasu wypuszczał sfochowane bąbelki.

Nie zdążyli jeszcze wrócić do standardowej kolorystyki, kiedy brama rozwarła się na całą szerokość i na podwórko wjechał samochód z wujkiem Konradem i mamą, ciągnąc za sobą solidnych rozmiarów przyczepkę. Cokolwiek na niej spoczywało, przykryte wielką plandeką, tu było kanciaste, tam obłe, gdzie indziej zaś podłużne. Ledwie brama zamknęła się z powrotem, w ogrodzie zaroiło się od stworzeń małych i dużych, które raźno zabrały się do rozładowywania, dźwigania, taszczenia i wleczenia, jak również turlania i układania rzeczy na rzeczach.

I w takich oto okolicznościach Bożek dowiedział się, że ich dom czeka Generalny Remont.

Niestety, określenie „generalny” wcale nie znaczyło, że będą często salutować, maszerować i dostawać medale, a na werandzie postawią armatę, tylko że czeka ich strasznie dużo zamieszania, od parteru aż po strych. A kto wie, czy nie zajrzą też do piwnicy, mimo protestów Krakersa, że mu prószą tynkiem do sałatki.

– Bo widzisz, bratku, to jest tak – tłumaczył Bożkowi wujaszek Turu. – W starych domach wszystko ciągle niszczeje, sypie się i kruszy. Taki już ich urok, a jak nie urok, to… no, ogólnie przekichane. Nasz dom był naprawdę stary już w czasach, kiedy ja sam brykałem jeszcze w krótkich porciętach. A jak może zauważyłeś, a może nie – dodał, mrugając porozumiewawczo – dawno zdążyłem wyrosnąć i z porciąt, i z brykania…

– No i trzeba jeszcze gdzieś wcisnąć kolejną warstwę mieszkańców – dodała mama, wzdychając przy tym tak cicho, że nikt nie zauważył. Nikt oprócz wujka Konrada, który nie rwał włosów z głowy wyłącznie dlatego, że chwilowo nie miał wolnych rąk. Przystanął, zgięty pod ciężarem worka cementu w pełen wyrzutu znak zapytania, i resztkami sił rzucił im smętne spojrzenie.

– Ale co ja mogłem?… Dziewczyna ma już żar-ptaka po ciotecznej babce, a teraz trafił jej się nagle polewik po stryju. Miłe stworzenie, bardzo przyjazne, tyle że kombinacja z żar-ptakiem jest chyba najgorsza z możliwych.

– A czemu? – zapytał Bożek. Dawno temu wujek Konrad sam odziedziczył zgraję nadprzyrodzonych stworzeń, z Lichem i Krakersem na czele, a odkąd przed dziesięcioma laty otworzył przytulisko dla dożywotników, którzy nie mogli dłużej mieszkać ze swoimi ludźmi, mimowolnie stał się w tym temacie chodzącą encyklopedią. Dość chudą, to fakt, lecz bardzo kompetentną.

– Widzisz, Bożku, polewiki żyją w dojrzewającym zbożu. A ten ma problem. Co mu dziewczyna posieje pszenicę w donicy, żeby biedak mógł gdzieś sobie przycupnąć w spokoju, to zaraz ptaszysko próbuje się tam umościć i puszcza wszystko z dymem.

– My też mamy żar-ptaka – zauważył chłopiec rezolutnie. Nabrał głęboko powietrza i zaczął wymieniać: – I dżinna, i anioły, i potwory, i utopca, i dziewięć królików, i widma, i podziomka, i…

– Mamy – zgodził się wujek Konrad pospiesznie, byle zatrzymać ten potok wyliczeń. – Ale mamy też kominek, w którym nasz żar-ptak może się realizować do woli bez podpalania firanek, tapet i parkietu w promieniu dwóch metrów. A przede wszystkim mamy ogród. Posiejemy polewikowi jakieś ładne zboże i…

– A gdzie tak dokładnie je posiejemy? – wtrąciła mama. Uniosła przy tym brew i zatrzepotała rzęsami w taki sposób, że Bożek aż się zatchnął. O mało nie pękł! To wcale nie było niewinne pytanie, to była ŚMIERTELNA PUŁAPKA! Że też wujek jej nie zauważył! A nie zauważył, bo tylko zmarszczył przelotnie czoło, po czym jak gdyby nigdy nic odpowiedział:

– Myślałem o kącie za szopą, tam jest trochę…

– Tam regularnie buszuje podziomek. – Mama weszła wujkowi w słowo. – Oraz jego kumple krety. Zboże nie ma z nimi żadnych szans, zresztą nie tylko ono.

– To… to może za agrestem?…

– Za agrestem rośnie brukselka.

– Brukselka?! – powtórzył wujek Konrad ze zgrozą. Od dźwigania cementu przybrał piękny odcień dojrzałego rabarbaru, który teraz, wskutek wstrząsu, zbladł do barwy wodnistego kisielu co najwyżej o smaku rabarbarowym. – Czy w tym domu naprawdę brakuje okropieństw, trzeba nam jeszcze brukselki?!

Przez kwadrans z okładem wujek, z narastającą grozą w przekrwionych oczach, wymieniał wszystkie kąty, zakątki i zakamarki, gdzie jego zdaniem dałoby się wcisnąć polewika, mama zaś torpedowała pomysł za pomysłem, uświadamiając mu coraz dobitniej, że nie, tam TEŻ nie ma już miejsca na nic. Co tylko dowodziło, uznał w głębi ducha szczerze zafascynowany ich rozmową Bożek, że ten Generalny Remont był remontem generalnie bardzo wskazanym, bo jak tak dalej pójdzie, to nawet myszy zaczną narzekać na warunki mieszkaniowe i zawiadomią towarzystwo opieki nad zwierzętami.

Także i wujek doszedł chyba do podobnego wniosku. Między innymi, jak się szybko okazało.

– Chyba trochę przesadziłem z tym przygarnianiem wszystkich i wszystkiego… – mruknął, gdy ostatecznie stanęło na tym, że wysieją polewikowi pszenicę w dużej donicy po fikusie, cześć jego pamięci. Donica powinna się zmieścić na końcu zachodniego korytarza za średnim schowkiem pod schodami na drugim półpiętrze, z dala od legowisk wszystkożernych różowych królików, za to blisko naturalnego źródła światła.

Bożek zmarszczył czoło.

– Ale… ale to chyba dobrze, prawda? – zapytał z nutą niepokoju w głosie, wodząc chabrowymi oczami od mamy do wujka i z powrotem. – No bo…

– No bo co? – zapytała mama, ponieważ po tych paru słowach chłopiec spuścił głowę i milczał jak zaklęty, na dodatek z wyjątkowo zaciętą miną, jakby potknął się o własną myśl, wyłożył jak długi i uznał, że nie wstanie, tak będzie leżeć i już.

– No… oj, NO WIESZ! Chyba lepiej przesadzić i przygarnąć za dużo tych wszystkich niż za mało, co nie?…

Naraz na twarzy wujka Konrada, oprócz rumieńców w przeróżnych odcieniach, pojawił się uśmiech. Jak zawsze trochę powściągliwy i krzywy, nie tyle rozlewał się od ucha do ucha, szeroko, ile lał ciurkiem w dawno wyżłobione zmarszczki niczym w wąski kanion, bo już nie umiał inaczej. Ale Bożkowi więcej nie było trzeba. Uśmiechnął się do wujka w odpowiedzi, tyle że po swojemu, promiennie, całym sobą, od czubka wstrząśniętej czupryny aż po pięty w dziurawych trampkach. Obaj myśleli dokładnie o tym samym, choć tylko jeden z nich mógł pamiętać tamten wieczór naprawdę, bo drugiego nie było jeszcze wtedy na świecie. Wieczór przed laty, od którego zaczęło się to masowe przygarnianie wszystkich i wszystkiego, kiedy to w progu starego domu stanęła mama z wielką walizką i wielkim brzuchem pełnym Bożka i poprosiła przyjaciela o pomoc, a on jej nie odmówił. I tak mu już zostało, chociaż ani on sam nie był specjalnie towarzyskim człowiekiem, ani stary dom nie był z gumy – a jednak, jakimś cudem, miejsca zawsze wystarczyło w nim dla każdego.

I że w sumie to chyba rzeczywiście lepiej przesadzić w tę stronę.

– Co racja, to racja – rzekł wreszcie wujek i zaraz dodał: – Zresztą mogło być gorzej. Dużo, DUŻO gorzej. Trzy osoby próbowały mi niepostrzeżenie wcisnąć bandurki w pakiecie…

– A co jest nie tak z bandurkami? – Bożek z miejsca się zainteresował. Co prawda nie miał bladego pojęcia, czym są te stwory, lecz instynkt dziesięciolatka sprawił, że nagle zapragnął co najmniej pięciu, a do tego chomika, papugę i psa!

– Są głośne, złośliwe i przemieszczają się stadnie. I jak się rozochocą, to nie odczepią się od człowieka, póki ten nie rozbierze się do samych gaci. A ja się łatwo przeziębiam. Poza tym – dodał Konrad na odchodnym, odruchowo tuląc do piersi worek, jak gdyby tylko gruba warstwa cementu mogła go ochronić przed rzeczonym złem – nawet nie chcę wiedzieć, co by mogły wykombinować, gdyby się sprzymierzyły z tą różową bandą…

Wzmiankowana różowa banda wychynęła spomiędzy materiałów budowlanych, strzygąc długimi uszami, po czym wróciła do buszowania za czymś, co dałoby się zjeść, nadgryźć albo chociaż przyozdobić króliczymi bobkami.

W związku ze wszystkim powyższym, podjęła mama, kiedy Bożek taszczył razem z nią do domu puszki z farbą i bejcą, dorośli przez następny miesiąc będą Bardzo Zajęci remontowaniem, wciskaniem nowych pomieszczeń pomiędzy stare i mamrotaniem brzydkich słów oraz, wielce prawdopodobnie, będą Jeszcze Bardziej Nerwowi Niż Zwykle – zwłaszcza Tsadkiel, który z trudem znosił chaos wokół siebie, oraz wujek Konrad, który z trudem znosił Tsadkiela z trudem znoszącego chaos.

Krótko mówiąc, zanosiło się na wielkie zamieszanie. Najlepiej świadczyła o tym chyba niekończąca się zawartość przyczepki, bagażnika i tylnego siedzenia samochodu. Zmierzchało już, kiedy znalazła się wreszcie na swoim miejscu, czyli tam, gdzie raczej nikt się o nią nie potknie, chyba że się postara. Zrobiło się chłodniej, dlatego Bożek poleciał do swojego pokoju po bluzę. A gdy wrócił do ogrodu, mama właśnie rozpalała wielkie ognisko, Licho tłumaczyło Guciowi, jak się nabija kiełbaski na patyki i dlaczego raczej w poprzek, a nie wzdłuż, króliki próbowały dobrać się do chleba tostowego, Tsadkiel czuwał z gaśnicą i pouczeniami na okoliczność zagrożenia pożarowego, wujkowie zaś siedzieli z boku i zawijali ziemniaczki w sreberka.

Przez cały wieczór grzali się razem przy ogniu i śmiali, i zajadali, i na zmianę uspokajali Tsadkiela, że nie, nie zamierzają puszczać z dymem całego miasta, więc może odstawić tę gaśnicę i zjeść kiełbaskę z musztardą lub keczupem, lub wymieszaną keczuposztardą, gdyby chciał naprawdę popuścić wodze fantazji. Potem obydwaj aniołowie usiłowali na wszelkie znane sobie sposoby wyperswadować Guciowi wybieranie z ogniska tych ślicznych żarzących się grudek gołymi mackami. Ale mały potwór zbywał ich radosnym bulgotem i pflompaniem, aż w końcu przeszedł od bulgotów do czynu, wskutek czego po ogrodzie rozeszła się woń przypieczonych frutti di mare, a Tsadkiel musiał szybko przynieść z domu apteczkę (dla Gucia, który się poparzył) i jeszcze wrócić po kakałko (dla Licha, które się rozpłakało). Zaaferowany tymi wydarzeniami Bożek nie zauważył, że wujek Konrad przepadł gdzieś bez słowa.

A gdy wrócił, uśmiechnięty zupełnie jak nie on, jedną ręką prowadził niespodziankę drugą: nowiuteńki, czerwony rower.

Bożek z rozdziawionymi ustami gładził lśniący lakier, jednym uchem słuchając wyjaśnień mamy i wujków, że to nagroda, dla niego, od wszystkich. Ale nie za oceny, tylko za to, że przez cały rok bardzo się starał, nawet jeśli nie zawsze mu wychodziło, czy to w szkole, czy w domu. I nawet za ten nieszczęsny flet, na którym w końcu nauczył się trochę grać, choć wszyscy zgodnie uważali, że mógłby tego nie robić zbyt często.

Nie