Małe Licho i anioł z kamienia - Marta Kisiel - ebook + książka

Małe Licho i anioł z kamienia ebook

Marta Kisiel

4,6
27,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Kolejna przygoda aniołka z alergią na pierze, którego kochają dzieci, dorośli i reszta!

Wydaje się, że zwyczajność na dobre zagościła w życiu Bożka, niezwykłego chłopca z niezwykłą tajemnicą. Nie na długo. Po tym, jak nad wyraz udana impreza, taka z planszówkami, popcornem i francuskimi tostami na słodko, kończy się zbiorową kwarantanną, Bożek wraz z Tsadkielem i Guciem muszą spędzić ferie u ciotki w samym sercu przedziwnego lasu. Wkrótce odkrywają, że z pozoru nudne, zaśnieżone odludzie kryje wiele niespodzianek...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 153

Oceny
4,6 (10 ocen)
8
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Marta Kisiel

Małe Licho i anioł z kamienia

Ilustracje Paulina Wyrt

Tekst © Marta Kisiel, MMXIX

Ilustracje © Paulina Wyrt, MMXIX

Wydanie I

Warszawa, MMXIX

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Jaśkowi, któremu na pewno kiedyś tak zostanie

Małe Licho i anioł z kamienia

Aż wreszcie przyszły święta.

No, może nie tak od razu. Najpierw trzeba było jakoś przetrwać ten czas między szóstym a dwudziestym czwartym grudnia, który ciągnął się bardziej niż ostatnia piątkowa lekcja. Czas, kiedy po słodkościach z mikołajkowych paczek zostały jedynie papierki; kiedy dorośli ciągle dyskutowali o tym, czy śnieg raczy spaść, czy też niekoniecznie i znowu będzie chlapa; kiedy każdy żarłok buszujący po kuchni czy spiżarce coraz częściej, coraz głośniej słyszał „zostaw, to na święta!”, a sklepowe witryny i telewizyjne reklamy wprawiały w drżenie dziecięce serca, raz po raz zaprzątane pytaniem najważniejszym z ważnych – jakież to cuda w tym roku znajdą pod choinką?

Akurat w tej kwestii Bożydar Antoni Jekiełłek (ostatnio częściej zwany Bożkiem niż Niebożątkiem) zwykł niczego nie zostawiać przypadkowi. Jak co roku do pisania listu do Wielce Szanownej Pani Gwiazdki zasiadł już w czerwcu, żeby mu potem nic nie umknęło w przedświątecznym rozgardiaszu. A raczej nie tyle zasiadł, ile rozłożył się na kocu przy stawie, by spisywać marzenia i wcinać truskawki z ogródka, soczyste i pachnące słońcem. Wersję drugą sporządził w lipcu, bo przypomniało mu się, że o czymś zapomniał. W sierpniu zmieniał zdanie aż trzykrotnie, nie mogąc się zdecydować, który zestaw klocków wolałby bardziej. We wrześniu z kolei poszedł do szkoły i odkrył, jakież to cuda zaprzątały głowy jego rówieśników, i wtedy poszło już z górki… W rezultacie, po wielu przemyśleniach i rozmyśleniach, podkreśleniach i skreśleniach, z początkiem grudnia na parapecie w Bożkowym pokoju spoczęła koperta z trzydziestą drugą wersją listu do Gwiazdki (poprawioną, rozszerzoną i tym razem na pewno, ale to na pewno ostateczną), trzydzieści jeden jej poprzedniczek zaś wypełniało po brzegi pudełko po butach (męskich, rozmiar czterdzieści pięć). Następnego ranka okazało się, że nocą zniknęła sposobem magicznym i niewyjaśnionym, chociaż okno było zamknięte na cztery spusty, a Gucio czuwał pod łóżkiem, łypiąc oczkami, czuwał niezmordowanie – a przynajmniej do momentu, kiedy zasnął i już nie łypał – i Bożydarowi Antoniemu Jekiełłkowi pozostało jedynie czekać na pierwsze oznaki zbliżających się świąt.

Tą najnajnajpierwszą oznaką, że to Prawie Już, były generalne porządki. Obowiązkowo wielkie, wręcz olbrzymie! Licho, czyli anioł stróż Bożka, choć ciałem niezbyt okazałe, nawet gdy rozpostarło skrzydełka, to namiętnością do porządków mogłoby swobodnie obdzielić szwadron zawodowych sprzątaczy. Sprzątało z pasją i rozmachem, niezmordowane, rozprawiając się z kurzem, pajęczynami i bałaganem, który nieustannie próbował zalęgnąć się w kątach, szufladach czy pod łóżkami. Potem wzięło się do mycia okien, trzepania dywanów i chodników, pucowania luster oraz kloszy we wszystkich lampach i żyrandolach, by tydzień później wkroczyć do najostatniejszego z licznych pomieszczeń, mianowicie do kuchni.

A kiedy i tam zapanował wreszcie ład nad ładami, wkrótce pojawiła się oznaka druga, którą Bożek lubił chyba najbardziej. Foremki do wycinania ciastek, przez miniony rok spoczywające w pudełku gdzieś w czeluściach spiżarni, teraz zostały uroczyście wydobyte na światło dzienne i przekazane w jego niecierpliwe ręce. Mama powtarzała, że to taki świąteczny cud. Jak na co dzień Bożka trzeba było zaganiać do umycia choćby łyżeczki, tak ten jeden raz w roku aż rwał się do roboty, a nawet obrażał, ilekroć ktoś próbował go uprzedzić czy wyręczyć. Każdą foremkę szorował i wycierał dokładnie do sucha, sprawdzając, czy nie ma na niej żadnych zacieków ani śladów rdzy. Zatem gdy pewnego leniwego sobotniego popołudnia woń korzennych przypraw, woń, której nie dało się pomylić z niczym innym, wypełniła cały dom od strychu po piwnicę, Bożek sam popędził do kuchni, gdzie Krakers zagniatał lepkie od miodu pierniczkowe ciasto. I to aż poczwórną porcję, której nie umiały sprostać żadne ludzkie ręce, a wszystko dlatego, że ciasto na świąteczne pierniczki posiadało niepojętą właściwość – chociaż w piekarniku przybierało na objętości, to jednocześnie koniec końców zawsze okazywało się, że wyszło go za mało. Potem trzeba było jeszcze odczekać godzinę, aż ciemnobrązowa, aromatyczna kula schłodziła się należycie i mogła opuścić lodówkę. Dopiero wtedy Bożek, Licho i Gucio zasiedli przy kuchennym stole i wzięli się do dzieła, czyli – jak mawiał wujaszek Turu – wielkiego świątecznego pierniczenia.

Ach, jakież to było wspaniałe! Raz po raz któryś z domowników zaglądał do kuchni, aby się uśmiechnąć i ponapawać tym pachnącym, czystym szczęściem. Nawet dżinn Bombaj zażądał, żeby go postawić na lodówce, skąd miał doskonały widok na stół. Zupełnym przypadkiem wujek Konrad akurat tego dnia wyjątkowo często potrzebował kawy i co rusz przychodził, żeby zaparzyć sobie świeżą filiżankę. I również zupełnym przypadkiem ta filiżanka za każdym razem parzyła się co najmniej kwadrans, dlatego wujek, chcąc nie chcąc (ale tak naprawdę chcąc), tego popołudnia spędzał więcej czasu w kuchni niż przy komputerze. Z jakiegoś powodu wcale mu jednak nie przeszkadzało, że zamiast pracować, stał ramię w ramię z wujaszkiem Turem i obaj chichotali radośnie. Nie z Bożka, chociaż Bożek uwielbiał wycinać pierniczki, co było widać. Ani z Licha, które też uwielbiało wycinać pierniczki, co było widać jeszcze bardziej. Ale nawet obaj wzięci, chłopiec i jego anioł, nie mogli się równać z Guciem.

Och, tak. Gucio kochał pierniczenie chyba nawet bardziej niż tarzanie w brokacie, tarzanie w błocie i tarzanie w piaseczku. I to też było widać doskonale. Z początku przycupnął grzecznie na krześle, szybko jednak tak się zapamiętał, że wlazł na stół. Dobrze, że mama zawczasu wpakowała go do wanny i wyszorowała gąbką, i to tą szorstką stroną! Teraz intensywnie pachniał wanilią i wszystkimi mackami naraz zagniatał mniejsze kulki, wałkował, wykrawał i odkrawał. Jego ciemne cielsko aż lśniło od pierniczkowej lepkości. Tumany mąki, którą od serca posypywał blat stołu, co rusz wzbijały się w powietrze i właziły mu do rozlicznych oczek, lecz mały potwór w ogóle nie zwracał na to uwagi.

– MROAAARRRRRRRRR! – zabulgotał żałośnie, próbując wytrząsnąć resztki mąki z wymiętej papierowej torebki. Wtedy z piwnicy wyłoniła się inna macka, znacznie większa i czystsza. Sięgnęła do spiżarni po świeżą torebkę, postawiła ją na stole, a potem poklepała małego potwora po łebku.

– Pffffffffflomp – podziękował Gucio i wrócił do radosnego tytłania się w mące.

Tymczasem Bożek i Licho, każdy pochylony nad swoim kawałkiem ciasta, w skupieniu wykrawali kolejne pierniczki. Cała sztuka polegała na tym, żeby w pojedynczym placku zmieścić jak najwięcej różnorakich kształtów. O ile wycinanie było bowiem zajęciem, do którego garnęli się wszyscy, o tyle wałkować z mozołem nie chciało się nikomu. (No, nikomu poza Guciem. Gdyby mu pozwolić, Gucio rozwałkowałby wszystko, ze stołem włącznie). Z tego przejęcia Licho zapomniało kichać, a Bożek aż wysunął koniuszek języka, co jak wiadomo nie od dziś, niezmiernie pomaga w czynnościach precyzyjnych.

– Coś mi dzwoni, że foki są raczej… rzadko spotykanym motywem świątecznym – rozległo się nagle tuż za plecami chłopca.

Bożek oderwał na moment wzrok od swoich pierniczków i spojrzał w górę. Wujek Konrad, z filiżanką w dłoni, stał nad nim i zaintrygowany przyglądał się wyciętym ciasteczkom.

– Foki… i żyrafy – dodał i przechylił głowę, mrużąc oczy. – Oraz… hm… czy to koala?

– Panda – poprawił Bożek i zupełnie niezrażony zawoalowaną krytyką wrócił do wykrawania.

– Panda – powtórzył wujek. – Świąteczna panda.

– No.

– A czy świąteczna panda przynosi niegrzecznym dzieciom rózgi z bambusa?

– Gdzie, co ty, jakie znowu rózgi? – obruszył się wujaszek Turu, który czegoś intensywnie szukał. Sądząc po odgłosach, jakie dobiegały ze spiżarni, chodziło o coś bardzo blaszanego i bardzo schowanego. – Niegrzeczne dzieci dostają węgiel!

– Od koali?

– Pandy – poprawił Bożek, wycinając kolejnego misia.

– Dobra, niechby to był… o, pingwin. – Ze sterty foremek wujek Konrad wyciągnął odpowiednią i zaprezentował. – Proszę bardzo. Pingwina bym jeszcze zrozumiał. Pingwin kojarzy się ze śniegiem i z zimą, zima ze świętami, czyli ma to sens, chociaż… Chociaż z drugiej strony, czy ja wiem, pingwin w stajence? Nie, to już raczej ta żyrafa… Chociaż z trzeciej strony wątpię, żeby w tamtych rejonach Morza Śródziemnego żyły żyrafy… Prędzej szakale. Albo sępy.

Ze spiżarki wychyliła się brodata, dobrotliwa gęba wujaszka Tura i cmoknęła z dezaprobatą.

– Tak, tak, bratku, bo szakale i sępy doskonale pasują do stajenki. W przeciwieństwie do koali.

– Pandy – poprawił Bożek cierpliwie.

– Jeden pies.

– A… a czy to ważne, alleluja? – zapytało naraz Licho. Przysłuchiwało się tej rozmowie po części z ciekawością, po części zaś z trwogą, jako że właśnie skończyło wycinać piernikowego łosia, nietoperza i jednorożca. Wyszły mu przepięknie i przez chwilę było dumne nad wyraz, tyle że teraz to już samo nie wiedziało, co z nimi począć, alleluja. Łoś od biedy mógł się zakamuflować między gałązkami choinki i podszywać pod renifera, a jednorożec miał na czubku rogu gwiazdę prawie że betlejemską, ale co z nietoperzem…? Zachodziło w głowę, czy nie dałoby się go szybko przerobić na wielbłąda. Albo pastuszka. Albo żłóbek.

– Oczywiście, alleluja, że to ważne – odpowiedział mu chłodny głos. Na jego dźwięk wszyscy zebrani w kuchni jak jeden mąż obrócili się w stronę drzwi.

Na kuchennym progu stanął Tsadkiel. On również był aniołem stróżem, tyle że zupełnie innym niż pocieszne Licho. I nie chodziło wyłącznie o rozpiętość skrzydeł. Licho ledwo wystawało ponad stół (chyba że wspięło się na paluszki, to wtedy bardziej), włosy miało jak z celofanu, który zabawnie szeleścił i mienił się w świetle, a na świat patrzyło tęczowymi oczami i równie tęczowym sercem. Bo choć malutkie i po dziecięcemu naiwne, naiwniejsze nawet od Bożka, to w dziewięćdziesięciu procentach składało się z miłości, w pozostałych dziesięciu zaś z kataru. Kochało wszystkich bez wyjątku, nawet jeśli, jak mawiało, była to trudna miłość, alleluja. Wydawało się wprost stworzone do tego, żeby je przytulać, i jednym uśmiechem umiało odegnać smutki i troski, gdzie natomiast uśmiech nie pomagał, tam sięgało po kakao. Tymczasem Tsadkiel zawsze sprawiał wrażenie, jak gdyby dopiero co raczył łaskawie zstąpić z obrazka między ludzi i inne żyjątka. Włosy miał długie, złociste i lśniące, oczy jak dwa ametysty w blasku słońca, a jego śnieżnobiałe skrzydła, nawet złożone, ledwo mieściły się w drzwiach. Przy tym był tak wysoki, tak piękny i tak dostojny, że na jego widok wszelkie stworzenie aż zamierało z wrażenia. Oraz – co w nim uderzało najbardziej – tak nieprzystępny, że z powodzeniem mógłby udawać rzeźbę z zimnego marmuru. Zwłaszcza gdy przystawał, by spojrzeć na świat krytycznie z wyżyn swej doskonałej, niewzruszonej anielskości. O, właśnie tak jak teraz.

– Wręcz arcyważne – uściślił ze wzrokiem utkwionym w malutkim aniele. – Chodzi o sens. W kontekście świąt foki, żyrafy i koale…

– Pandy.

– …sensu nie mają. Innymi słowy, są niekompatybilne z tradycją.

– A… a nietoperze…? – pisnęło Licho, głaszcząc nieszczęsny pierniczek. – Nietoperze może nie są pom… pomponpatybilne, ale są mięciusie i milusie, i-i-i mają takie tycie oczka…

– Doprawdy, alleluja.

Wujaszek Turu w końcu wycisnął się ze spiżarni. Zmarszczył groźnie czoło, aż jego jasne brwi zetknęły się nad nosem. W mocarnych łapskach dzierżył sporych rozmiarów gar, nieco już wysłużony i poobijany. Trzymając go przed sobą niczym tarczę, natarł na dumnego anioła.

– Czekaj, czekaj, bratku. Bo ja dotąd myślałem, że w całej tej hecy ze świętami to chodzi o radość, o bliskość, dzielenie się i takie tam… no wiesz. Pierdółki. Że to jest właśnie ten twój arcyważny sens.

Tsadkiel przewrócił ametystowymi oczami.

– Doprawdy, alleluja – prychnął. – Święta to poważna sprawa, dwa tysiąclecia tradycji! Nie można ich obchodzić ot tak sobie, wedle uznania, jak się komu podoba!

– No co ty nie powiesz… – mruknął pod nosem wujek Konrad, mrużąc przy tym powieki. I wtedy wszyscy – Bożek i Licho, i wujaszek, i Gucio, i nawet dżinn skłębiony w butelce – otóż wszyscy znieruchomieli, bo wiedzieli już, co się święci. Bo nikt inny nie umiał stawić czoła Tsadkielowi tak jak wujek, kiedy zerkał z ukosa na swego osobistego anioła stróża. Wart Pac pałaca, mawiał w takich okolicznościach wujaszek Turu, który zwykle śledził starcia tych dwóch niczym mistrzostwa świata w zgryźliwości, lecz nie tym razem. Tym razem chodziło o nastrój, o radość przedświątecznego pierniczenia, o uśmiech na pyzatych gębach Bożka i Licha, a zatem o sprawę istotną, ważną, fundamentalną wręcz! Nie czekał zatem, aż błysk w oku Konrada przerodzi się w pierwszą kąśliwą uwagę, tylko z miejsca wkroczył między człowieka a jego anioła.

– Wiesz co, Zadkieleczku ty mój? – zaćwierkał radośnie i odstawiwszy gar na szafkę, stanął tuż przed Tsadkielem. Może nie dorównywał mu wzrostem, za to zdecydowanie miał przewagę w masie i właśnie postanowił ją wykorzystać. Bez pardonu natarł na anioła potężnym brzuszyskiem. – Ty lepiej nie kłopocz się, tylko idź – bęc brzuchem – przeliczyć zapasy – znowu bęc – papieru toaletowego – i bęc – na mieszkańca – i jeszcze raz bęc. – No, pospełniaj się. Pókim dobry.

Wybęcany z kuchni Tsadkiel obciągnął koszulę.

– Jak tam chcesz – rzekł, starannie kryjąc urazę. Już miał odejść, zaraz jednak odezwała się w nim natura perfekcjonisty. Z wysokości pierwszego stopnia schodów obejrzał się jeszcze przez ramię na Tura. – W metrach kwadratowych czy bieżących?

– Zaszalej.

Cóż, z tak postawioną sprawą trudno było dyskutować. Rosły anioł z godnością wspiął się schodami na piętro, żeby w zaciszu swego pokoju zająć się wstępem do inwentaryzacji zapasów papieru toaletowego, którą traktował równie poważnie jak święta. A nawet poważniej.

– No już, już, nie frasuj się tak, aniołeczku – powiedział wujaszek, wróciwszy do stołu. Pogładził przejęte Licho po głowie. – Tsadkielek nie umie w nastrój. Tsadkielek jest zadaniowy, rozumiesz. Musi mieć zajęcie, inaczej mu się merda pod kopułką. No, skończyłoś pierniczyć? To chodź, będziemy dziurkować.

Guciowi nie trzeba było powtarzać. Ze straszliwym rumorem przewalił się ze stołu na oparcie krzesła, które przechyliło się pod jego ciężarem. Lecz zanim zdążyło upaść, mały potwór zręcznie przeskoczył na blat kuchennej szafki i zaczął gmerać w trzech szufladach naraz, aż w końcu dogrzebał się do paczki grubych rurek do napojów, trzymanych w domu specjalnie na tę okazję. Chwilę później cała trójka dziurkowała te pierniczki, które po upieczeniu i dekoracji miały zawisnąć na choince.

Gdy uporali się z tym zadaniem i na uprzątniętym blacie zostały już tylko rzędy surowych ciasteczek, wielkie, ciemne macki wypchnęły wszystkich z kuchni. Nadeszła bowiem pora na majstrowanie przy gorącym piekarniku i żonglowanie blachami, co przy gabarytach i rozmachu Krakersa wymagało sporo miejsca, o ile chcieli uniknąć poważnych obrażeń. Wujek Konrad wrócił więc do pracy, wujaszek Turu poszedł do sklepu, a Bożek, Licho i Gucio pognali do łazienki, żeby doprowadzić się do porządku. No i omówić strategię dekorowania, rzecz jasna!

Był już wieczór, kiedy znów zebrali się przy kuchennym stole. Gucio napełnił jeden rękaw cukierniczy polewą z mlecznej czekolady, drugi lukrem białym, trzeci lukrem zielonym, czwarty zaś żółtym. Smarował pierniczek za pierniczkiem i obtaczał w spożywczym brokacie, mrucząc przy tym, bulgocząc i fukając. Również i Licho, zbrojne w lukrowe pisaki w pięciu kolorach oraz kilogram cukrowych perełek, gwiazdek i śnieżynek, szalało na całego. Tymczasem wujaszek Turu z pomocą Krakersa szorował i wyparzał pomarańcze, które – pokrojone w grube plastry – lądowały następnie w garze pełnym wina, razem z cynamonem, kawałkami imbiru, goździkowymi łebkami i laskami cynamonu, i gotowały się pomalutku, niespiesznie. Akurat ten przysmak był zarezerwowany dla dorosłych, za to dzieci i nieletnie stworzenia nadprzyrodzone mogły liczyć na świąteczną herbatę z podobną wkładką.

W tym całym zamieszaniu nikt nie zwracał szczególnej uwagi na Bożka, który siedział z boku i bez przekonania skrobał coś od kwadransa wciąż na tym samym pierniczkowym lisie. Wydawał się bardziej pochłonięty własnymi myślami niż dekorowaniem czy charakterystycznym, ni to słodkim, ni to ostrym zapachem, który coraz wyraźniej dobywał się z wujaszkowego gara.

Dopiero wujek Konrad, gdy znów zaszedł do kuchni, zauważył marsową minę chłopca. Pstryknął ekspresem do kawy, a potem usiadł na ostatnim wolnym krześle. Sięgnąwszy dla niepoznaki po pierniczka i lukrowy pisak, skinął głową, jak gdyby pytał: „No co tam?”.

Bożkowi nie umknęły ani ta obecność, ani skinienie, ani nieme pytanie, jakie się za tym skinieniem kryło, ale dopiero po chwili wydusił z siebie:

– Wujku… a czy ja… no… a czy ja mogę?

– A co takiego?

– No WIESZ.

Wujek Konrad uniósł brew, ale tylko trochę, na znak, że nie, właśnie w tym sęk, że nie wie. Bożek westchnął ciężko. Dorośli bywali tacy niedomyślni…

– No bo… – zaczął nieśmiało, to jednak wystarczyło, żeby duszone dotąd słowa zaraz popłynęły same. – No bo wczoraj w szkole pani powiedziała, że w poniedziałek, znaczy, pojutrze, będzie klasowa Wigilia i będziemy śpiewać kolędy, i ja powiedziałem pani, że ja nie znam żadnych kolęd, więc pani powiedziała, że to nie szkodzi, że się zdążę nauczyć, ale wtedy Witek powiedział, że ja nie mogę śpiewać kolęd, bo przecież nie chodzę na religię, a kolędy są tylko dla tych, co chodzą, i klasowa Wigilia też, i choinka, i prezenty, i ferie świąteczne, i w ogóle wszystko, więc pani mi na pewno postawi jedynkę i ja nic nie dostanę. Nic a nic. Tylko tę jedynkę – dodał z rozżaleniem i trzeba uczciwie przyznać, że w tym momencie wujek Konrad naprawdę dał z siebie wszystko, żeby nie parsknąć śmiechem. A Bożek skarżył się dalej: – No bo ja przecież naprawdę nie chodzę na religię, a święta są takie religijne i w ogóle. Witek tak mówił i Tsadkiel też mówił, że to tak nie wolno świętować, jak się chce, i w podręczniku też o tym jest, o tych wszystkich tradycjach i w ogóle, i ja już naprawdę nie wiem, czy jak się nie chodzi, to czy wtedy w ogóle można… – dokończył Bożek.

– Wszystko można, jaśnie Bożęty, wszystko można – odparł wujaszek Turu znad gara. – Byle wolno i z ostrożna!

Wujek Konrad też westchnął. Dorośli bywali tacy niepoważni…

– Widzisz, Bożku, z tymi świętami to jest tak. Jeszcze przed całą tą hecą z Bożym Narodzeniem, stajenką i tak dalej… długo, naprawdę długo przed – uściślił po krótkim zawahaniu – ludzie obchodzili święto przesilenia zimowego. Na naszej półkuli wypadało właśnie w grudniu. Różnie to się nazywało, ale zawsze chodziło o to samo. O najdłuższą noc i najkrótszy dzień roku, o ciemność i światłość, symboliczną śmierć i odrodzenie słońca. I właśnie to świętowano, Bożku. Radość, nadzieję. Nowe życie, które miało wkrótce nadejść wraz z wiosną.

– A jak? Jak świętowano? – dopytywał Bożek, zafascynowany nieznanym mu dotąd światem dawnych wierzeń. Licho też nadstawiło uszu i tylko Gucio nie przerywał dekorowania pierniczków, od czasu do czasu przeplatając je konsumpcją. W ramach testów jakości, ma się rozumieć.

– No, na przykład śpiewano pieśni. Wieszano pod sufitem jemiołę – wymieniał wujek Konrad. – W kącie stawiano jodłę albo snop zboża, to się nazywało dyduch, jeśli dobrze pamiętam, i dekorowano jabłkami i orzechami. Odprawiano też rytualne uczty, w których brały udział dusze przodków. Wróżono pogodę i zbiory, a dzieci, uwaga, dostawały prezenty! – Tu wujek urwał i mrugnął porozumiewawczo do chłopca. – W końcu jednak chrześcijaństwo najpierw… pożyczyło sobie i zwyczaje, i datę, a potem zaczęło wszystkim wmawiać, że ono było tu pierwsze. I koniec końców ludzie w to uwierzyli. Witek najwyraźniej też.

Bożkowi z tej ulgi aż zatrzepotało serce. Zaraz jednak zamarło, bo o czymś sobie przypomniał. Czy to aby nie była jedna z tych historyjek, które wujek Konrad z taką łatwością snuł na poczekaniu? W końcu na tym polegała jego praca, więc…

– Ale ty sobie tego nie wymyślasz, prawda? – zapytał ostrożnie. – No wiesz. Żeby mi nie było przykro w ten poniedziałek?

– A czy ja ciebie kiedykolwiek okłamałem, Bożku? – odpowiedział mu wujek pytaniem na pytanie.

– No… no nie – przyznał chłopiec uczciwie.

– No właśnie. Jak chcesz, to ci pokażę kilka książek na ten temat. Widzisz, Bożku, tak naprawdę większość bożonarodzeniowych tradycji ma pogańskie korzenie. Osobiście uważam, że warto o tym wiedzieć, czy się chodzi na religię, czy nie. Ot, choćby w ramach dbania o kulturowe dziedzictwo. Ha, niektórzy nawet twierdzą – dodał, niby to niewinnie, ale zerkał przy tym na Licho, wypatrując jego reakcji – że anioła stróża chrześcijaństwo też sobie pożyczyło. Że pierwotnie to był rodzaj opiekuńczego demona domowego…

– …lleluja…? – pisnęło wstrząśnięte Licho, całkiem niedemonicznie, a jego tęczowe oczy osiągnęły rozmiary spodków.

– Więc kiedy ktoś cię znowu o to zapyta, Bożku – zakończył wujek Konrad z uśmiechem i odłożył na stół swój pierniczek, ozdobiony może i nieco pokracznie, za to z wielką fantazją – czy pani, czy Witek, czy inny kolega, to im odpowiedz, że nie świętujesz Bożego Narodzenia, tylko przesilenie zimowe, a kolędy śpiewasz, bo lubisz. Nawet jeśli co drugą zwrotkę mylisz słowa i koszmarnie, naprawdę koszmarnie fałszujesz.

Przez całą niedzielę Bożek ślęczał z wujkiem nad książkami i gdy w poniedziałek poszedł do szkoły, w plecaku niósł nie tylko śpiewnik z kolędami, który wygrzebały mu na strychu niemieckie widma. Miał też torbę świeżuteńkich kokosanek od Krakersa oraz krótką pracę o przesileniu zimowym. Przy pierwszym proteście Witka, że jemu przecież nie wolno, proszę pani, jemu nie, Bożek wyciągnął kartkę i z przejęciem zaczął opowiadać o tym, czego się dowiedział. I koniec końców wcale nie dostał jedynki, tylko szóstkę, bo pani bardzo się podobało i innym dzieciom też. Dlatego nikt nie słuchał już Witka, tylko razem objadali się chrupkami, ciastkami i kokosankami, wygłupiali i śpiewali kolędy. A kiedy przyszła pora pożegnania, pani życzyła wszystkim, absolutnie WSZYSTKIM, wesołych, spokojnych świąt.

No