Małe Licho i babskie sprawki - Marta Kisiel - ebook + książka

Małe Licho i babskie sprawki ebook

Marta Kisiel

0,0
27,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Ulubiona seria dla dzieci i ich rodziców! Czwarty tom bestsellerowej serii dla dzieci, dorosłych i potworów, bez względu na wiek, kształt bądź liczbę macek! Czwarta klasa to nie przelewki, o czym Bożydar Antoni Jekiełłek przekonuje się na własnej skórze. Również w domu nie ma co liczyć na spokój, kiedy z każdego kąta wyłażą krasnoludki i sikają do kakałka, Tsadkiel organizuje korki z matmy, Licho prowadzi przyspieszone kursy z higieny mniej lub bardziej osobistej, a wujek usiłuje pracować. Ale prawdziwe zamieszanie zaczyna się, gdy do klasy czwartej be nieoczekiwanie wkracza Jedna Wielka Zmyłka, wywołując wilka z lasu. Czy też, jak w tym przypadku, widmowego Szczęsnego z zaświatów. Krasnoludki, babskie sprawki i tatuś w przypływie romantyzmu. Nic dziwnego, że pochłonięty Sprawami Bożek nie zauważa, co czai się w szkolnym budynku. A jest to coś straszniejszego niż pierwsza miłość, klasówka z matmy, a nawet chińskie gumki do mazania…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 164

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Marta Kisiel

Małe Licho i babskie sprawki

Ilustracje Paulina Wyrt

Tekst © Marta Kisiel, MMXXI

Ilustracje © Paulina Wyrt, MMXXI

Wydanie I

Warszawa, MMXXI

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Tym, którzy mnie słyszeli

Ostatnie dni sierpnia, choć coraz krótsze, wciąż były ciepłe i beztroskie, słodkie tą późną słodyczą malin, jeżyn i śliwek – trochę cierpką, lecz wyborniejszą niż oczywista słodycz czerwcowych przysmaków. Pachniały mokrą trawą i sokiem z czarnego bzu, a smakowały złocistorubinowym kompotem z jabłek, rabarbaru i brzoskwiń o zamszowej skórce. Czyli dokładnie tak, jak koniec lata smakować powinien.

Tymczasem jesień już nadciągała, cicho i niepostrzeżenie. Rozsnuła się po świecie pasmami porannej mgły, rozproszyła kroplami rosy na trawniku, rozedrgała wieczornym chłodem, który przypominał wszystkim nie tylko o cudownym wynalazku zwanym kocykiem, ale też jakoś tak naturalnie skłaniał człowieka do szukania w szufladzie dawno zapomnianych skarpetek. Ewentualnie pod łóżkiem, gdzie trafiały za sprawą pewnego małego potwora, któremu marzły macki.

Tak. Ostatnie dni sierpnia były coraz krótsze, za to Bożydar Antoni Jekiełłek… no cóż, tak jakby wprost przeciwnie.

Chociaż z początku nikt niczego nie zauważył, z samym Bożkiem na czele. Że krótkie spodnie, które jeszcze nie tak dawno sięgały mu tuż za kolano, zgodnie z koncepcją, teraz kończyły się kilka centymetrów wyżej i przy kucaniu wpijały się tu i ówdzie w sposób nieco krępujący. Że luźna dotąd bluza ledwo się na nim dopinała. Albo że duży paluch coraz śmielej wyglądał poza krawędź sandałów, a w trampkach to by się już w ogóle nie zmieścił. Na szczęście chłopiec i tak wolał zwykle biegać boso po domu i ogrodzie, mając w nosie chłód, rosę czy pierwszy wczesnojesienny katar. A zresztą zbyt wiele się działo, żeby ktokolwiek zwracał uwagę na takie drobiazgi.

Zgodnie z zapowiedzią, podczas gdy Bożek wraz z Lichem zażywali wakacyjnych przygód – tych zaplanowanych i tych nie do końca – ich stary dom przeszedł Generalny Remont. A nawet Generalniejszy, bo gdy dorośli zakasali rękawy i wzięli się do roboty, odkryli, że pod każdą usterką czaiły się dwie następne. W rezultacie prace przeciągnęły się nieoczekiwanie aż do końca lipca, a wraz z nimi wakacje Bożka i Licha u cioci Ody. Lecz ani chłopiec, ani mały anioł stróż nie narzekali szczególnie z tego powodu. Co innego wujek Konrad, który każdego wieczoru porównywał stan prac ze stanem konta i siwiał coraz bardziej.

Szczerbaty dach doczekał się nowych rynien i dachówek w strategicznych miejscach, żeby jesienny deszcz nie kapał mieszkańcom strychu na głowy. Elewacja straciła kilka sporych szczelin i szpar, dotychczas ukrytych przed wzrokiem, za to aż za dobrze wyczuwalnych, ilekroć jakiś zimny podmuch przecisnął się do środka i smyrnął człowieka po gołej cielesności. Z tego samego powodu uszczelniono też wszystkie okna i okienka, zwłaszcza te w piwnicy, żeby oszczędzić Krakersowi przeciągów, od których ciągle strzykało go w mackach.

Następnie przyszła pora na wnętrze wiekowego budynku. Odświeżone kafle w łazienkach lśniły prawie jak przed stoma laty, nie licząc pęknięć i innych uszczerbków. Niewiele młodszą tapetę na poplątanych korytarzach, która obłaziła całymi płatami niczym skóra z opalonych pleców, zdarto do cna i zastąpiono szczodrą warstwą zmywalnej farby.

Także co większe dziury w drewnianej podłodze zostały wytropione i załatane, bez szkody dla gnieżdżących się tam pająków. Worek gwoździ i puszka smaru sprawiły, że w całym domu zrobiło się jakoś tak mniej trzeszcząco i skrzypiąco. Nawet rozśpiewane schody wraz z chybotliwą balustradą przycichły, przez co wędrówka z parteru na strych i z powrotem straciła nieco dreszczyku emocji. Rury w ścianach nadal jęczały i zawodziły, ilekroć mknęła przez nie ciepła woda, za to po wymianie uszczelek i sporej dawce pakuł odkręcanie kurków nie groziło już nikomu utratą oka, palców bądź macek.

W końcu młotki, wałki i pędzle wylądowały w szopie, lecz nie był to wcale koniec zmian. Wprost przeciwnie. Dopiero wtedy rozpoczęła się zmiana największa, czyli tak zwane zagęszczanie.

Zagęszczanie polegało na tym, że we wszystkich wolnych kątach wyrastało COŚ, żeby pomieścić KOGOŚ. Na przykład wewnętrzny parapet w pokoju wujka Konrada zajęła prawie miniaturowa szklarnia, w której wysiano pszenicę i urządzono domek dla polewika. Pod schodami rozmnożyły się schowki, a tam, gdzie żaden się nie zmieścił, wujaszek Turu znanym tylko sobie sposobem powciskał szufladki. W miejscach, w których nawet majestatyczny Tsadkiel nie mógłby zaczepić o nie ani głową, ani czubkiem skrzydeł, na belkach stropowych zawisły wiklinowe kosze pełne piórek, filcowych skrawków i gałganków. Gdzie indziej znowu powyrastały zaciszne budki sklecone z deszczułek lub patyczków po lodach.

Ledwie Bożek wrócił z wakacji u cioci i przekroczył próg rodzinnego domu, zaraz cisnął bagaże w kąt i zabrał się do tropienia zmian, jakie zaszły pod ich nieobecność. Najmocniej zafascynował go niecodzienny mebel z litego drewna, zajmujący teraz wnękę na korytarzu, dokładnie na wprost drzwi do jego pokoju. Mebel składał się z kilku kolumn długich, wąskich szuflad opatrzonych metalową gałką i kieszonką, do której wsuwało się papierową etykietę. Po dłuższym namyśle chłopiec rozpoznał w nim starą szafkę katalogową, jedną z tych, jakie coraz rzadziej widuje się w bibliotekach. Była naprawdę wielka, szeroka, masywna. Do tego na samej górze, wciśnięte pod skosem, stały na niej jeszcze trzy mniejsze szafeczki, również drewniane, po cztery szufladki każda. Żeby do nich sięgnąć, Bożek musiałby wspiąć się na palce, a i wtedy ledwo by je muskał.

Chłopiec obejrzał się na wujka Konrada, który szamotał się z wielkimi arkuszami kartonu. Wciąż zalegały w korytarzu, chociaż nie musiały już osłaniać podłogi przed plamami z farby, kleju i innych remontowych lepkości. Wypadało je w końcu wyrzucić.

– A tutaj co jest? – zapytał z zainteresowaniem, wskazując na szafkę.

– Krasnoludki – odburknął wujek.

Tego dnia był w wyjątkowo paskudnym humorze, nawet jak na niego. I wcale nie chodziło o to, że właśnie na oczach świadków przegrywał nierówne starcie z większym i silniejszym kartonem.

To miniaturowa szklarnia na parapecie jego pokoju dawała mu się solidnie we znaki. Owszem, stała w najlepiej o tej porze roku nasłonecznionym miejscu, z dala od wszędobylskich i wszystkożernych królików, tyle że od biurka, przy którym pracował Konrad, dzieliła ją tylko pojedyncza szybka. A tryb życia pisarza, jak się okazało po pierwszym tygodniu życia na styku, był całkowicie niekompatybilny z trybem życia polewika. Za dnia stworek buszował w najlepsze w swojej pszenicy i zagajał mimochodem – to snuł prognozy pogody, to wspominał zeszłoroczne gradobicie, to znów kontemplował na głos okoliczny krajobraz i tak dalej, i tak dalej. Równo w południe, jak na polewika przystało, przystępował do zwodzenia niewinnej ofiary na manowce. W tym konkretnym przypadku zwodzenie polegało na intensywnym wypytywaniu, czy Konrad przypadkiem nie myślał o znalezieniu sobie PRAWDZIWEJ pracy, takiej z pensją, płatnym urlopem, a kto wie, może nawet POŻYTECZNEJ? Tak dla odmiany…?

Niestety, po zmierzchu następował ciąg dalszy, gdyż polewik pokrzykiwał na Konrada, żeby przestał już tłuc w te klawisze, bo niektórzy tu chcieliby spać po całym dniu uczciwej harówki. I mimo to pewnie by nawet doszli do porozumienia w kwestii gaszenia świateł o rozsądnej porze, gdyby nie pewien drobiazg – nawet śpiący snem kamiennym polewik nie przestawał chrapać, prychać i mamrotać. Po tygodniu niewyspany i zestresowany zbyt bliskim sąsiadem Konrad warczał już na wszystko i wszystkich.

Dlatego Bożek, zamiast się obrażać, szybko uwzględnił wrodzony sarkazm wujka, wziął poprawkę na okoliczności i zapytał ponownie:

– No a tak serio? Co jest w tej szafce?

– Przecież mówię – odparł wujek i odwróciwszy się do chłopca, powtórzył głośno i wyraźnie: – Krasnoludki. Właśnie się wprowadzają.

Nie zastanawiając się długo – a w zasadzie to nie zastanawiając się wcale – Bożek złapał za gałkę i wysunął przypadkową szufladkę. I dopiero gdy zajrzał do środka, opadła go nieco spóźniona myśl, że w sumie to trochę niegrzecznie tak się komuś pchać z twarzą prosto w życie prywatne. A z tej myśli pierwszej natychmiast wyrosła druga, że jak już się taką szufladkę z życiem prywatnym wysuwa, to nie należy tego robić gwałtownie…

Te wnioski musiał jednak zachować na później, gdyż w tej oto chwili jego oczom ukazał się przysadzisty i brzuchaty krasnoludek, którego szarpnięcie szufladką dosłownie zwaliło z nóg. Leżał teraz na plecach niczym żółw przewrócony na grzbiet, sapiąc z oburzeniem i ściskając w garści parę portek. Dokoła na dnie szufladki walał się jego dobytek – standardowe czapeczki, kubraczki, więcej portek oraz, co najdziwniejsze, całe mnóstwo dużych, kolorowych guzików.

Zanim Bożek odzyskał mowę, krasnoludek stęknął, kwęknął, po czym przeturlał się na bok, z boku zaś na brzuch i wreszcie z tej pozycji dźwignął się na nogi. Poprawił krasną czapkę, która w trakcie tych akrobacji przekrzywiła mu się na głowie, i łypiąc na intruza spod krzaczastych brwi, pogroził mu portkami.

– Czekaj no, siuśmajtku! – zaskrzeczał donośnie. – Ty śmaki-owaki, już ja ci…

Szufladka szurnęła nagle tuż przed nosem chłopca, pchnięta z powrotem na miejsce stanowczą ręką Konrada.

– Nie grzebiemy w nie swoich szufladach – wycedził wujek z uprzejmością, od której Bożka aż skręciło. Wujek Konrad miał fioła… no, miał kilka fiołów, ale na punkcie prywatności to już szczególnego. Zaglądanie mu w monitor laptopa groziło śmiercią, kalectwem albo jeszcze gorzej, godzinną tyradą z użyciem Przykrych Słów i Sformułowań. Mało kto znał ich tyle co on.

– A już zwłaszcza nie grzebiemy w szufladach zamieszkanych, zrozumiano? I stanowczo NIE rozszerzamy słownictwa o krasnoludzkie… czy tam krasnoludkowe obelgi – dodał wujek nieco ciszej i obejrzał się ukradkiem najpierw przez jedno, a potem przez drugie ramię. – Wystarczy, że znasz stanowczo za dużo… różnych słów po niemiecku.

– Po polsku też już kilka kojarzę – zauważył Bożek, również szeptem, bo zdawał sobie sprawę, kogo w takim napięciu wypatrywał Konrad.

– Ja tego NIE słyszałem.

– No mnie tam nie umknęło – odezwał się naraz głos. A nawet Głos, przez wielkie, dudniące G, pasujący do kogoś zbudowanego z mięśni i charyzmy, i mięśni, kogoś z mroczną przeszłością, co najmniej jednym nałogiem oraz ciekawymi tatuażami w jeszcze ciekawszych miejscach.

Chłopiec i wujek zaczęli się rozglądać, szukając osobnika stosownych rozmiarów, choć wydawało się absolutną niemożliwością, żeby ktoś taki uszedł ich uwadze, zwłaszcza w ciasnym korytarzu. A jednak nic z tego rozglądania by nie wynikło, gdyby Głos nie zaczął ich naprowadzać serią coraz wymowniejszych chrząknięć.

Z najwyższej szufladki najwyższej szafeczki obserwował ich poczynania drugi krasnoludek. Krasną czapkę nosił na bakier, aż mu opadała na brwi tak krzaczaste, że ledwo było spod nich widać oczka jak dwie czarne jagódki. Nos miał bulwiasty, pod nim wąs przegęsty, przerudy, a posturę słuszną i imponującą, i to mimo krasnoludkowej skali.

– Uszanowanie – rzucił niezobowiązującym tonem, a następnie zwrócił się do Bożka: – Kolega junior ciut na bakier z sawuarwiwrem, co?

– Prze… przepraszam – wydukał chłopiec, wybałuszając chabrowe oczyska na krasnoludka i jego Głos. – Ja nie chciałem, nie pomyślałem i w ogóle, i… i… i obiecuję, że to się więcej nie powtórzy.

– Luźna guma – odparł rudowłosy krasnoludek, chrząknął gromko i zniknął, pozostawiając chłopca i mężczyznę wraz z ich oszołomieniem. No i z kartonami, rzecz jasna.

I jak tu się dziwić, że Bożkowi umknęło to całe rośnięcie?

Zresztą nie tylko jemu – umknęło też dorosłym, zaaferowanym remontem, zmianami i zawiłościami finansów domowych.

Aż na kilka dni przed rozpoczęciem nowego roku szkolnego mama przypomniała sobie nagle, że najwyższy czas na wielką aktualizację szafy przed nadejściem pierwszej słoty. Ubrania letnie musiały powędrować do kartonów, żeby zrobić miejsce ubraniom jesiennym, ubrania jesienne z kolei zrobić miejsce w tychże kartonach ubraniom letnim. Bałagan się przy tym robił co niemiara, a emocje sięgały zenitu, bo mamy nie zadowalało żadne „może być” albo „na oko jeszcze dobre”, musiała Sama Zobaczyć i Się Przekonać.

No to się przekonała…

– Ty urosłeś! – zakrzyknęła z niedowierzaniem, kiedy Bożek stanął przed nią w pierwszych spodniach, jakie przymierzył, Tych Najlepszych, kupowanych z Myślą o Różnych Okazjach. Jeszcze w czerwcu wisiały na nim jak worek. Tymczasem teraz, pod koniec sierpnia, nogawki kończyły się dobry palec nad chłopięcą kostką, chudą, opaloną i ozdobioną imponującym strupem.

Stos ubrań przymałych, przyciasnych i przykrótkich rósł na podłodze z każdą minutą, tymczasem w szafie wciąż panowały pustki. Okrzyki i lamenty, które co rusz dobiegały z pokoju Bożka, musiały prędzej czy później przyciągnąć czyjąś uwagę. Wujaszek Turu stanął na progu w tej samej chwili, gdy mama, siedząc po turecku na podłodze, już całkiem załamała ręce. Ostatnia para spodni, podobnie jak wszystkie poprzednie, świadczyła niezbicie, że to wcale nie złudzenie, że Bożka naprawdę przybyło. Głównie wzdłuż, choć też odrobinę wszerz. Odrobineczkę.

– No co się dziwisz? Karmisz go, to rośnie – podsumował wujaszek Turu i zachichotał. – Przestań karmić, przepierz porządnie w gorącej wodzie, to może się skurczy.

– Żeby to tak się dało… – westchnęła mama. Przez chwilę siedziała przygarbiona na podłodze, ze wzrokiem utkwionym w stercie odzieży, która tak nieoczekiwanie przyprawiła ją o ból głowy. Wreszcie spojrzała z rezygnacją na syna. Przecież nie mogła go posłać na rozpoczęcie roku w jedynych spodniach, jakie mu zostały – dresowych, powyciąganych i bezkształtnych, ze strzępiącą się łatą na kolanie. Bożek zapewne nie miałby nic przeciwko. Wszak spodnie to spodnie, miło, jeśli się trzymają mniej więcej razem, czegoż więcej wymagać od spodni? Ale na samą myśl o takim bezeceństwie jego mamie uruchamiała się wbudowana wszystkim mamom Ostateczna Procedura Bezpieczeństwa Na Wypadek Braku, czyli natychmiastowa wyprawa do sklepu.

Tym sposobem wraz z nadejściem września Bożek wkraczał w kolejny rok szkolny z szafą pełną niepokojąco nowych ubrań, równie nowymi sąsiadami drzwi w drzwi oraz podszytym dreszczykiem emocji przeczuciem, że oto nadciąga Zmiana.

W zasadzie to tych zmian zaszło całkiem sporo, tyle że malutkich.

Pierwszego września, kilka minut przed ósmą, Bożek zajechał przed szkołę rowerem ze swobodą, o jaką jeszcze przed dwoma miesiącami nigdy by siebie nie podejrzewał. Ciocia Oda miała rację – gdy już raz załapał, co, jak i dlaczego, jazda na rowerze stała się dla niego czymś tak naturalnym i odruchowym jak oddychanie czy dłubanie w nosie. Rzecz jasna, nie obyło się bez kraks i upadków, a nawet jednej rozdartej nogawki i dwóch solidnych śliwek na czole. Ale nawet te straty w człowieku wydawały się niczym w porównaniu z satysfakcją, jaką czuł teraz, gdy przypinał jednoślad do stojaka.

Otrzepał nowiuteńkie galowe spodnie z kurzu i rozejrzał się po podwórku. Każdy uczeń wchodzący dziś do szkoły przystawał na moment przed drzwiami, na których wywieszono sporych rozmiarów kartkę, i wczytywał się w nią uważnie. A skoro każdy, to i Bożek, wiadomo.

– Rozpoczęcie roku szkolnego, godzina ósma zero zero – odczytał półgłosem nagłówek, po czym szybko odnalazł na liście poniżej swoją klasę. – Czwarta be, sala trzy kropka piętnaście.

– Ile? – usłyszał tuż nad uchem znajomy głos.

Okręcił się migiem na pięcie i mało nie pękł z radości. Za nim stał Tomek! Wyrośnięty jak tyczka i chudy niczym szczapa, a nawet chudszy, jak gdyby przez wakacje wybiegał wszystko do cna, co do okruszka. Z dzikim wrzaskiem chłopcy padli sobie w ramiona, jeden przez drugiego wyrzucając z siebie słowa i okrzyki. Tak się złożyło, że nie widzieli się od czerwca i najchętniej opowiedzieliby sobie wszystko, natychmiast i ze szczegółami.

– Jak trzy kropka coś tam – powiedział Tomek, gdy pierwsze emocje opadły i obaj skupili się na kartce – to znaczy, że mamy klasę na trzecim piętrze.

– To tu jest trzecie piętro!? – zdziwił się Bożek niezmiernie i zadarł głowę. Zawsze mu się wydawało, że budynek szkoły nie sięga aż tak wysoko, dlatego przebiegł pospiesznie wzrokiem po rzędach okien wyznaczających kolejno parter, piętro pierwsze i drugie. I proszę, miał rację! Wyżej zaczynała się już połać dachu, tu i tam porośnięta mchem. Może trzecie piętro, na które kierowała ich kartka na drzwiach, to był strych?

– No wiesz. – Tomek w skupieniu podrapał się po głowie. – Jeśli policzysz z parterem, to... no, w sumie wychodzi, że trzecie.

– To dziwnie wychodzi – stwierdził Bożek kategorycznie. No bo kto to widział, żeby liczyć parter jako piętro, skoro parter to parter, i kropka! Nie zdążył jednak wdać się w szczegóły. W tej samej chwili bowiem dzwonek oznajmił jazgotliwym, blaszanym dźwiękiem, że oto nowy rok szkolny oficjalnie się rozpoczął, więc może by tak raczyli się wreszcie ruszyć, zanim ich tu ferie zastaną?

Na ten znak przyjaciele wpadli jak burza do budynku, prosto w biało-granatowe kłębowisko dzieciarni. Jedni przyszli dziś w przykrótkich spódniczkach i spodniach, bo „jeszcze się nada”, bo „jeszcze donosi ten ostatni raz”, bo „przecież tydzień temu były jeszcze dobre!”, inni zaś w przydługich, kupionych na wyrost, z zapasem na cały rok szkolny albo chociaż następny miesiąc. Za to wszyscy mieli włosy tak samo wypłowiałe od słońca, nogi całe w siniakach i strupkach, a twarze opalone i jakieś takie pełniejsze – od lodów, frytek i innych przysmaków, którymi przez lato raczyli się bez opamiętania. Już od wejścia niosły się ich okrzyki i śmiechy – wciąż wakacyjne, nieskrępowane, bez cienia respektu wobec szkolnych murów i przywołującego ich do porządku dzwonka.

Sadząc wielkie susy, chłopcy wspięli się schodami na pierwsze piętro, stamtąd zaś na drugie. O ile na parterze roiło się od zerówkowiczów i pierwszaków, najgłośniejszych, ale też najmniejszych, o tyle tutaj przeważali uczniowie najstarszych klas. Bożek musiał solidnie wyciągnąć szyję, żeby przez ten tłum dryblasów wypatrzyć tabliczki, które wisiały na wszystkich drzwiach. No proszę, Tomek miał jednak rację. Każdy numer zaczynał się tu od trójki.

– Trzy cztery, trzy trzy… nie, nie tam. O, trzy cztery, trzy pięć, trzy sześć… – mamrotał Bożek, przebiegając wzrokiem po następujących po sobie numerach. Trącił przyjaciela łokciem. – Chodź, rosną w tamtą stronę!

Drzwi zamykały się za kolejnymi klasami i korytarz pustoszał. Chłopcy musieli się spieszyć. Migiem ruszyli tropem rosnących numerów w poszukiwaniu tajemniczej sali trzy kropka piętnaście.

Pierwszy raz znaleźli się w tej części budynku – osobliwie pustej, ciasnej i cichej. Słyszeli jedynie skrzypienie swoich podeszew na wiekowym linoleum. Tuż za salą z numerem trzynastym korytarz skręcił ostro w lewo. Minęli czternastkę i kolejny zakręt, a za nim schowek, chyba łazienkę i jeszcze jakieś pomieszczenie, bez żadnej tabliczki. Dopiero za trzecim zakrętem, gdy już myśleli, że nie dotrą do celu, że ten dziwny wąski korytarz nigdy się nie skończy, tylko już zawsze będzie tak skręcał i skręcał coraz ciaśniej, aż się zwinie w rulonik – nagle ujrzeli na wprost drzwi, które właśnie się przed nimi zamykały.

Tomek bez namysłu chwycił za klamkę i pociągnął, wyrywając ją z czyjejś dłoni.

W tej samej chwili ciało Bożka ni stąd, ni zowąd przeszył lodowaty dreszcz – i przez okamgnienie miał wrażenie, że zaraz zgalaretowieje, zaraz zapadnie się pod powierzchnię namacalnej rzeczywistości. Bezwładnie. Bezwolnie.

A potem to paskudne wrażenie minęło i Bożek zamrugał niczym wyrwany z głębokiego snu. Za stojącą w drzwiach postacią dostrzegł w ławkach znajome twarze. Czyli dobrze trafili, przemknęło mu przez myśl – to była ich klasa, a ten… ten nauczyciel…

O rany.

To musiał być nowy wychowawca czwartej be!

W niczym nie przypominał ich dotychczasowej pani. Po pierwsze, nie był panią, wiadomo, tylko panem, piątym w ich szkole – po panu od plastyki, panu od techniki, panu od wuefu i panu od muzyki. Nie to jednak zaskakiwało najbardziej. Nowy pan był monochromatyczny jak książeczki dla niemowlaków. Brodę i włosy miał ciemne – po bokach wygolone prawie do gołej skóry, a na czubku długie i zaczesane gładko do tyłu. Ubrany też był cały na czarno: czarne buty wiązane na czarne sznurowadła, czarne dżinsy bez żadnych jaśniejszych przetarć, marynarka z czarnego sztruksu, a pod nią, jakżeby inaczej, również czarna koszulka. Na takim tle jego blada twarz jaśniała jeszcze wyraźniej. W sumie, uznał Bożek, wyglądał trochę jak wujek Konrad, ilekroć kończył pisać książkę. Wtedy prawie nie spał, a ze swojej nory wyłaniał się wyłącznie po kolejne dawki kawy i ciastek, no i syczał na wszystkich, którzy próbowali z nim porozmawiać. Do tego miał przekrwione białka. Tymczasem ich nowy pan chował oczy za ciemnymi okularami o najdziwniejszych szkłach, jakie Bożek kiedykolwiek widział.

Nie zdążył się jednak zastanowić, co dokładnie mu w nich nie pasuje, bo nauczyciel powiedział:

– Panowie, jak widzę, się nie spieszyli.

– Podobno lepiej późno niż wcale – wypalił odruchowo Bożek i zaraz aż go ciarki przeszły, kiedy nauczyciel przechylił lekko głowę, przyglądając mu się uważnie zza ciemnych szkieł.

– Też prawda – rzekł wreszcie. A potem cofnął się o krok, żeby przepuścić spóźnialskich w drzwiach. – W takim razie zapraszam panów.

W całej klasie została tylko jedna pusta ławka – oczywiście pierwsza, oczywiście w środkowym rzędzie, oczywiście dokładnie na wprost tablicy. Chłopcy zasiedli w niej posłusznie, dusząc jęk zawodu. Gorzej nie mogli trafić… Zwłaszcza że sala była malutka, a oni wyrośnięci i musieli zadzierać głowy, żeby widzieć tablicę. Ostatnie rzędy wcale nie miały lepiej, bo siedziały pod opadającym po skosie sufitem. Do tego przez wąskie okno za nauczycielskim biurkiem wpadało tu niewiele naturalnego światła, które rozproszyłoby cień, i wszystko to razem wzięte sprawiało, że Bożek czuł się przytłoczony tym miejscem.

Przytłoczony i…

Naraz coś pacnęło Bożka w głowę, odbiło się i wylądowało tuż obok ławki. Nie odrywając oczu od nauczyciela, który odwrócony tyłem pochylał się właśnie nad biurkiem, chłopiec wygiął się, schylił i namacał na podłodze kulkę zmiętego papieru.

„Brawo, Dziwaku. Wejście smoka” – głosiły nakreślone ołówkiem koślawe litery.

Bożek od razu rozpoznał te gryzmoły. Identyczne widniały na pocztówce znad morza, która przyszła do niego pod koniec wakacji. Oprócz wydrukowanych pozdrowień skądś tam oraz zdjęcia uroczej foki z roześmianym pyszczkiem kartka miała takie wypukłe okienko, jakby plastikową kapsułę z kilkoma bursztynkami w środku. Wyglądały niepozornie, lecz uniesione pod słońce wydawały się rozpłomieniać wewnętrznym blaskiem. To nie była pierwsza lepsza pocztówka. Ktoś ją bardzo starannie wybrał – ktoś, komu zależało, nawet jeśli nagryzmolone z tyłu słowa mogłyby świadczyć, że wprost przeciwnie. Ale Bożek wiedział swoje.

„Dzięki, Żabski” – dopisał na zmiętej karteczce, zerknął za siebie i celnym rzutem posłał kulkę z powrotem do Witka, który garbił się za nim w bezpiecznej czwartej ławce.

Cóż, może i mieli zupełnie nowego wychowawcę w zupełnie nowej sali na zupełnie nowym piętrze – ale pewne rzeczy pozostawały niezmienne.

– No i co? – zapytał Tomek, kiedy było już po wszystkim i czym prędzej dali nogę z klasy.

Ale zamiast iść od razu do domu, przysiedli z Bożkiem na murku przed szkołą, skąd przyglądali się innym dzieciakom, które opuszczały teraz budynek i rozlewały się po okolicy fala za falą. Murek był przyjemnie nagrzany wrześniowym słońcem, a tamto dreszczowo-galaretowiejące wrażenie minęło. Dla pewności Bożek zerknął w dół i zaszurał podeszwą nowych trampek o asfalt. Proszę bardzo, rzeczywistość wcale nie umykała mu spod stóp. Wszystko grało. W kieszeniach mieli plan lekcji na następne miesiące, w głowach pierwsze nauczycielskie prośby i napomnienia, choć w sercach wciąż lato.

Tomkowi