44,99 zł
Dwugłowy pies, starsza kobieta częstująca sąsiadów ciasteczkami z ludzką krwią, skinwalker grasujący na warszawskim osiedlu…Poznaj historie, które przyprawią cię o ciarki i długo nie pozwolą zasnąć.
Wybierz się w intrygującą podróż przez mroczne zakamarki historii i zaułki tajemniczych legend. Poznaj nieetyczne eksperymenty oraz przerażające opowieści o seryjnych mordercach i ich ofiarach. Makabrycja zabierze cię do świata, w którym największe koszmary stają się rzeczywistością.
Dlaczego siostra prezydenta Kennedy’ego poddawana była eksperymentom medycznym? Co stało się ze studentami, którzy przed laty zaginęli w nawiedzonym lesie? Kim był człowiek, który od dzieciństwa marzył o spróbowaniu ludzkiego mięsa?
Uwaga! KSIĄŻKA ZAWIERA OPISY PRAWDZIWEJ MAKABRY
Makabrycja – pasjonatka wszystkiego, co dziwne i makabryczne. Autorka mikropodcastu na TikToku, na którym dzieli się najmroczniejszymi historiami i gdzie zgromadziła już prawie pół miliona miłośników opowieści mrożących krew w żyłach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 288
Data ważności licencji: 2/26/2030
Mojemu tacie
„Tobie podoba się wszystko, co dziwne” – usłyszałam kiedyś. I rzeczywiście tak jest, taka jest prawda o mnie i tak było zawsze. Dlaczego tak jest – nie mam pojęcia. Może zaczęło się to, gdy jako dziecko dostałam nieocenzurowaną wersję baśni braci Grimm, w której trup słał się gęsto, a z każdej strony wyzierały dziwne stwory, witając mnie uśmiechem pełnym ostrych zębów? A może to te wspólne wieczory z tatą, który zawsze lubił makabrę i wcale nie uważał, by Obcy – ósmy pasażer Nostromo, Z Archiwum X czy Miasteczko Twin Peaks były nieodpowiednim seansem dla jego ukochanej córeczki w wieku szkolnym?
Tak czy owak, faktycznie zawsze podobało mi się wszystko, co dziwne, tajemnicze i makabryczne. Uwielbiam pełnokrwiste historyczne ciekawostki, teorie spiskowe, legendy miejskie i opowieści o morderstwach i niewyjaśnionych zaginięciach. Zawsze te historie czytałam, chłonęłam, kolekcjonowałam – lubiłam też się nimi dzielić i je opowiadać. A że bliscy mieli już tego dość (nie każdy bowiem musi lubić to, co dziwne), postanowiłam zacząć mówić o tym wszystkim w internecie. Tak narodziła się Makabrycja – i pomysł na tę książkę, która ma odzwierciedlać po trosze wszystko, co mnie interesuje, czym chcę się dzielić i o czym lubię rozmawiać.
Znajdziecie tu opowieści o seryjnych zabójcach i podejrzanych zaginięciach. Pojawią się makabryczne, mrożące krew w żyłach historyczne ciekawostki i okazja, by przypomnieć sobie o paru wstydliwych, mrocznych kartach historii medycyny i psychologii. Będzie trochę fikcji i trochę miejskich legend, jednak więcej faktów. Będzie trochę ironii, ale i poważnego tonu.
Zapraszam na przegląd moich ulubionych dziwnych opowieści. Witajcie w mojej Krainie Makabry!
Osiągnięcia dzisiejszej medycyny mogą zachwycać i szokować jednocześnie. Zwłaszcza kiedy ogląda się seriale medyczne, w których genialny lekarz (najczęściej w typie udręczonego geniusza obdarzonego niesamowitą pamięcią i umiejętnością kojarzenia faktów) w mig rozpracowuje tajemniczą chorobę nieszczęsnego pacjenta, na której polegli inni medycy, lub opracowuje plan wizjonerskiej operacji, ratującej zdrowie i życie delikwenta.
Możliwości dzisiejszej medycyny wydają się niemal nieograniczone i z roku na rok zaskakują coraz bardziej. Skomplikowane przeszczepy twarzy, operowanie płodów w łonie matki, terapia genowa i masa innych zapierających dech w piersiach rozwiązań dla ratowania zdrowia i życia… Warto pamiętać, że tak nowoczesne i skomplikowane zabiegi to w dużej mierze osiągnięcia ostatnich kilku dziesięcioleci. Medycyna zaś rozwijała się po cichu przez długie tysiąclecia, metodą prób i błędów, dzięki eksperymentom na żywych (lub martwych) organizmach, w pocie czoła medyków, we krwi, bólu i smrodzie gnijących ran pacjentów. Nie zawsze było bezboleśnie. Nie zawsze było też higienicznie – a raczej prawie nigdy.
Jeszcze w XIX wieku, gdy wiedza o bakteriach, wirusach i mechanizmach ich przenoszenia i namnażania się była jeszcze w powijakach, lekarze nie mieli w zwyczaju mycia rąk przed badaniem pacjenta, operacją czy odbieraniem porodu. Personel medyczny potrafił przejść z kostnicy do porodówki bez kontaktu z wodą i mydłem – co ze zgrozą zauważył Ignaz Semmelweis, węgierski położnik.
W trakcie pracy w wiedeńskiej klinice zorientował się, że przyczyną śmierci wielu kobiet z tamtejszego oddziału położniczego mogło być zakażenie wywołane przez „trupi jad”, przenoszony na dłoniach studentów medycyny, którzy po zakończeniu sekcji zwłok pomagali przy odbieraniu porodów – oczywiście bez uprzedniego umycia rąk. Nie wahał się więc przed wprowadzeniem śmiałych zmian. Fakt, że nie była to jego klinika, nie powstrzymał śmiałego lekarza, który z przekonaniem o słuszności swoich podejrzeń wdrożył obowiązek dezynfekcji dłoni przez studentów roztworem podchlorynu wapnia przed dopuszczeniem ich do pacjentek na oddziale położniczym.
I wtedy stała się magia! Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki nieszczęsne pacjentki przestały chorować na sepsę i umierać jedna po drugiej. Przypadek? Ignaz tak nie sądził, ale jego przełożeni i inni pracownicy szpitala – owszem. Jego szef, profesor Klein, podobnie jak większość ówczesnych lekarzy, był święcie przekonany, że „gorączkę połogową” wywołują dziesiątki tajemniczych czynników – od tych związanych z pogodą, poprzez sprawy zahaczające o układ planet i Kosmos. Mocno zakorzenieni w utartych schematach lekarze nie dowierzali Semmelweisowi w to, że pacjentki chorowały przez ich niemyte łapy, i nie przekonywał ich nawet fakt, że po wdrożeniu systemu dezynfekcji dłoni pacjentki przestały chorować. No bo jak to – szacowni, wykształceni lekarze, elita wiedeńskiego społeczeństwa, mieliby odpowiadać za roznoszenie chorób?! Był to pomysł po prostu obelżywy i na takie szkalowanie nikt nie chciał się zgodzić1.
Dlatego gorączka połogowa szybko wróciła na oddział – wprawdzie studenci wychodzący z prosektorium myli ręce przed wejściem na oddział położniczy, lecz wewnątrz niego ta zasada już nie obowiązywała. Tak, dobrze myślicie – lekarze przechodzili od jednej ciężarnej do drugiej i badali je, nie myjąc w międzyczasie rąk. Ignaz szybko pojął, że w jakiś sposób czynnik wywołujący gorączkę przechodzi z jednej położnicy na drugą – pamiętajmy jednak, że były to czasy, w których lekarze nie wiedzieli jeszcze nic o patogenności drobnoustrojów. Nie mógł więc absolutnie niczym poprzeć tej tezy, bazował jedynie na swoim instynkcie. Czuł, że odpowiednia higiena i dezynfekcja szacownych lekarskich dłoni na oddziale są kluczem do ratowania zdrowia i życia rodzących, jednak nie był w stanie poprzeć tego żadnymi argumentami naukowymi2. Został więc po prostu wyszydzony i zdyskredytowany przez pracowników szpitala, z którego zresztą szybko wyleciał. Oficjalnie zwolniono go oczywiście z innych powodów niż zarzucanie personelowi braku higieny, jednak prawda była brutalna – w Wiedniu Ignaz był spalony. Lekarz wrócił więc na Węgry i rozpoczął pracę w szpitalu w Peszcie, oczywiście wprowadził tam swoje porządki związane z dezynfekcją. Rezultat? Kiedy w jego szpitalu poziom śmiertelności z powodu gorączki połogowej wynosił poniżej 1%, w tym samym czasie w wiedeńskiej placówce, gdzie go nie chcieli, umierało aż 15% położnic…
Historia oczywiście przyznała rację Semmelweisowi, chociaż środowisko lekarskie w dalszym ciągu go odrzucało i negowało jego apele o dezynfekcję dłoni i przyrządów przeznaczenia medycznego. On jednak walczył do końca, przygotowując kolejne teksty na ten temat i wysyłając listy otwarte do różnych autorytetów z dziedziny położnictwa. Popadł w otwarty konflikt niemal ze wszystkimi – lekarzy, którzy bagatelizowali jego tezy, nazywał publicznie „mordercami kobiet”.
To okazało się początkiem jego końca.
Ignaz został bowiem ostatecznie uznany za niepoczytalnego i trafił do szpitala psychiatrycznego, gdzie „leczono” go w sposób typowy dla dziewiętnastowiecznych placówek dla obłąkanych, czyli głównie zimną wodą i przemocą. Próbował nawiać z zakładu, ale strażnicy złapali go i pobili – prawdopodobnie wtedy zraniono go też w rękę, chociaż wedle niektórych źródeł urazu dorobił się, przeprowadzając ostatnią w swej karierze sekcję3. Rana nie chciała się goić, a zakażenie postępowało. 13 sierpnia 1865 roku Ignaz Semmelweis zmarł na sepsę, z którą walczył przez tyle lat swojej pracy w szpitalu i od której starał się ocalić ciężarne pacjentki.
Dziś nazywa się go ojcem antyseptyki. Był naprawdę wybitnym lekarzem, który zdecydowanie wyprzedził swoje czasy – jednak gdy umarł, Węgierskie Stowarzyszenie Lekarzy nie chciało nawet wydrukować jego nekrologu…
Wielka Brytania, XVIII wiek. Położnictwo było wtedy w powijakach, jeśli chodzi oczywiście o bliższy współczesności, zmedykalizowany punkt widzenia. Wprawdzie wiedza i mądrość płynące z doświadczeń zawodowych położnych, przekazywane niemalże z pokolenia na pokolenie, pozwalały na szczęśliwe zakończenie większości porodów, w których wszystko szło jak z płatka, to jednak w obliczu komplikacji konieczna stawała się interwencja lekarza.
A lekarze, co tu dużo mówić, nie mieli za dużej wiedzy ani o porodzie fizjologicznym, ani o tym, co robić, kiedy działo się coś niedobrego. Wynikało to z dwóch przyczyn. Po pierwsze, położnictwo było wtedy dziedziną zdominowaną przez kobiety. Wiele pań trudniących się odbieraniem porodów było wręcz zdania, że mężczyźni nie powinni się w to mieszać, a już doktorzy są kompletnie zbędni podczas ceremonii witania na świecie nowego człowieka. Po drugie, wiedza o anatomii ciężarnej kobiety, niezbędna lekarzom do asystowania przy porodzie czy przeprowadzania cesarskich cięć, była trudno dostępna, choćby ze względów obyczajowych. Pomocy naukowych brakowało, zgony kobiet w zaawansowanej ciąży nie były wówczas tak częste, jak mogłoby się zdawać – na pewno nie zdarzało się to z taką częstotliwością, by można było wykonywać masowo sekcje pozwalające na zdobywanie wiedzy i praktyki.
W szeregach brytyjskich białych kitli znalazło się jednak dwóch śmiałków, którzy postanowili zmienić ten stan rzeczy. Byli to William Hunter i William Smellie, którzy za punkt honoru obrali sobie wkroczenie w świat położnictwa i poznanie wszelkich tajemnic anatomii ciężarnej kobiety oraz pełne zrozumienie całego procesu porodu. Cel osiągnęli – do dziś nazywa się ich „ojcami brytyjskiego położnictwa”. William Hunter był sławnym w całej Wielkiej Brytanii królewskim lekarzem, jednym z niewielu, którzy mieli przywilej doglądać zdrowia królowej Charlotty, małżonki króla Jerzego III. Jako nadworny lekarz miał także zaszczyt odebrać poród królewskiego potomka, przyszłego króla Jerzego IV. Umówmy się – nie był to człowiek przypadkowy, a już na pewno nie taki, który mógł sobie pozwolić na jakiekolwiek braki w edukacji czy praktyce lekarskiej. William Smellie również cieszył się ogromną renomą i przyjmował zamożne pacjentki, które oczekiwały usług na najwyższym poziomie. Wykształcił mnóstwo położników, wydał podręcznik i zaprojektował kleszcze położnicze – narzędzie, dzięki któremu z powodzeniem można było zakończyć wiele trudnych porodów, które w innym wypadku mogłyby nie mieć szczęśliwego finału4.
Sami zatem widzicie – Hunter i Smellie to nie byli goście z przypadku ani stażyści z wymiany międzyuczelnianej, tylko lekarze z prawdziwego zdarzenia. To dzięki nim powstały wspaniałe atlasy anatomiczne z rycinami przedstawiającymi wnętrza macic ciężarnych kobiet wraz z płodami. Rysunki do dziś zachwycają nie tylko dokładnością i dbałością o szczegóły, ale też wyjątkową elegancją. Można jednak poczuć lekki dreszcz na plecach, kiedy pomyśli się o tym, jak też mogły powstać… I dlaczego były aż tak dokładne.
Otóż rysunki te powstały oczywiście z natury. Martwej natury, ponieważ w XVIII wieku nie było innego sposobu na obejrzenie zawartości macicy, jak wyjęcie jej z leżącej na stole sekcyjnym nieszczęsnej denatki. Rysunków potrzeba było sporo – czasu na ich wykonanie nie było wcale tak wiele, biorąc pod uwagę fakt, że ryciny musiały być bardzo dokładne, a proces rozkładu zaczynał się już parę minut po wydaniu ostatniego tchnienia przez właścicielkę macicy. Oznacza to jedno – potrzeba było także sporo ciał. I to świeżych, a nie zalegających w grobie od nie wiedzieć jak długiego czasu.
W owych czasach ciała do sekcji pozyskiwano na różne, mniej lub bardziej legalne sposoby. Można było na przykład czekać, aż ktoś zemrze, można było też dogadać się z miejscowym grabarzem, czekać na cynk od znajomych z innych szpitali o świeżutkich zwłokach albo… zamówić odpowiednie pomoce naukowe u specjalistów z zakresu „porywania” ciał. Niekoniecznie uprzednio pogrzebanych.
W osiemnastowiecznej Wielkiej Brytanii wbrew pozorom nie było tak łatwo pozyskać tyle „świeżych” ciał ciężarnych, by wystarczyło do swobodnego przeprowadzania sekcji i przygotowania odpowiednio szczegółowych rysunków. Dlatego właśnie Hunter i jego nauczyciel Smellie postanowili ponoć dopomóc przypadkowi i statystyce – tak przynajmniej stwierdził pewien historyk, Don Shelton5. Położnicy prawdopodobnie odpowiadali za dziesiątki mordów dokonywanych na nieszczęsnych ciężarnych – wszystko w imię nauki! Lekarze mieli namierzać kobiety w widocznej ciąży, wywodzące się z nizin społecznych, samotne, ubogie – takie, z których zniknięcia nikt nie robiłby większej afery. Następnie Hunter i Smellie – czasami solo, czasem razem – mieli zaczajać się na biedaczki i pod osłoną nocy lub w innych dyskretnych okolicznościach pozbawiać je życia bądź też zlecać zabójstwa swoim asystentom. Świeżutkie zwłoki szybko transportowali do sal sekcyjnych, gdzie kroili je i sporządzali bardzo szczegółowe ryciny, bezcenne dla edukacji młodych lekarzy i studentów. Podobno mogli w ten sposób uśmiercić nawet kilkadziesiąt kobiet – nie wspominając o ich nienarodzonych dzieciach! Skala tych zbrodni jest naprawdę przerażająca – gdyby William Hunter i William Smellie w taki sposób faktycznie zapewniali sobie „materiały” do swoich badań, oznaczałoby to, że byli seryjnymi mordercami z większą liczbą ofiar na liczniku niż u samego Kuby Rozpruwacza6.
Sęk w tym, że… nie wiadomo, czy to prawda. Owszem, nie byłoby to niczym niecodziennym w realiach ówczesnej Wielkiej Brytanii, takie rzeczy bowiem po prostu się zdarzały – wystarczy przypomnieć sobie o Williamie Burke’u i Williamie Harze, którzy zamordowali kilkunastu nieszczęśników, by sprzedać ich ciała anatomowi Robertowi Knoxowi. Czy jednak Hunter i Smellie posunęliby się do tego, by osobiście parać się takim rzemiosłem po godzinach pracy? Rewelacjom Dona Sheltona inni historycy specjalizujący się w tej epoce nie do końca dają wiarę, wskazując, że bardziej prawdopodobne jest, że anatomowie zlecali to niewdzięczne zadanie komuś innemu. Jednoznacznych dowodów nie ma, pewne jest natomiast, że tak szczegółowych rycin „z pamięci” raczej by nie wykonali…
Syfilis, popularnie zwany kiłą, przed wynalezieniem antybiotyków był chorobą zbierającą ponure żniwo. Zarazić się nim było (i jest!) łatwo – infekcja wywoływana przez krętka bladego przenosi się głównie drogą płciową, jednak zakażeniu można ulec też poprzez pocałunek z zarażoną osobą, o ile ma ona zmiany kiłowe w jamie ustnej lub gardle. Chorująca na kiłę ciężarna może przekazać chorobę swojemu dziecku drogą przezłożyskową, co grozi poważnymi wadami rozwojowymi noworodka, jeśli w ogóle uda się jej donosić i urodzić żywy płód. O ile syfilis leczy się stosunkowo łatwo dzięki wspomnianym na wstępie antybiotykom, o tyle nieleczony niesie za sobą skutki wręcz katastrofalne dla chorego. Uszkodzenia układu nerwowego i układu krążenia, utrata wzroku, degeneracja kości i stawów, poważne zaburzenia psychiczne, guzy i owrzodzenia powodujące zniekształcenia skóry i chrząstek, szczególnie w okolicy nosa i policzków…
To tylko część drastycznych nieprzyjemności, jakie mogą czekać nieszczęśnika, który zapadł na kiłę i z jakiegoś powodu nie poddał się skutecznemu leczeniu. Nie mówiąc już o zgonie, który choć może nastąpić nawet trzydzieści lat od zarażenia, to jednak nieuchronnie kończy nieleczony syfilis. Pacjenci często go wręcz wyczekiwali jak zbawienia, cierpiąc straszliwie i – użyję tu kolokwializmu – „gnijąc za życia”7.
Nie dziwi zatem, że ze strachu przed kiłą ludzie drżeli przez stulecia, nie zawsze mając świadomość, że wystarczy tylko chwila uciechy, by później przez resztę życia borykać się z następstwami tej strasznej choroby. W przedantybiotykowych fazach rozwoju medycyny stosowano najdziksze rodzaje terapii, jeśli oceniać to przez pryzmat dzisiejszych osiągnięć lecznictwa. Na przykład pewien włoski lekarz, Gaspar Torella, swoim pacjentom do zmian kiłowych przykładał… obdarte ze skóry gołębie. Inni, cechujący się nieco mniejszą fantazją, wypalali wrzody żelazem lub je wycinali. Popularna była też terapia rtęcią. Chorych smarowano specjalnymi maściami lub trzymano w łaźniach parowych z naczyniami wypełnionymi tym płynnym metalem, tak by mogli wdychać jego opary. Oferowano pigułki z rtęcią, syropy i kremy rtęciowe, a pewien francuski dżentelmen opatentował nawet specjalne czekoladki zawierające ten pierwiastek. Wytwór ten miał umożliwić dyskretną terapię porządnym mężom i ojcom rodzin, którzy na kiłę na pewno zapadli „zupełnie przypadeczkiem”. Żony mogłyby patrzeć na nich podejrzliwie, gdyby łykali tabletki lub smarowali się czymś dziwacznym. Czekoladki zaś mogli wcinać bez przeszkód, ba! mogli także podsuwać je żonom, by je również wyleczyć z kiły, jeżeli wcześniej niechcący je zarazili8. Rtęć jednak, co dziś nie dziwi nas wcale, nie dość, że wyniki w leczeniu syfilisu osiągała mikre, to jeszcze potwornie wyniszczała organizmy pacjentów.
Metod leczenia i zwalczania kiły poszukiwano przez setki lat – w tym celu przeprowadzano też nad chorymi szczegółowe badania. Jedno z nich, zwane eksperymentem z Tuskegee, znane jest dziś jako najbardziej okrutny eksperyment medyczny i najbardziej nieetyczne postępowanie naukowe w historii Stanów Zjednoczonych. Badanie rozpoczęło się w 1932 roku – miało potrwać zaledwie pół roku, maksymalnie dziewięć miesięcy. Trwało jednak całe czterdzieści lat i kosztowało życie wielu pacjentów, którzy stali się jego przedmiotami.
W latach trzydziestych ubiegłego wieku medycyna wiedziała już o kile bardzo dużo, była to bowiem jedna z najlepiej zbadanych i opisanych chorób zakaźnych. Amerykanie znali wyniki badań norweskiego lekarza Cæsara Boecka z przełomu XIX i XX wieku oraz późniejszych obserwacji z Oslo z lat dwudziestych XX wieku. Mieli jednak z tymi badaniami pewien problem – wszystkie, jako że były realizowane w Europie, tyczyły się pacjentów rasy białej… A przecież w USA struktura rasowa społeczeństwa wyglądała zupełnie inaczej.
Pamiętajmy, że lata trzydzieste ubiegłego wieku w USA upływały pod znakiem głęboko zakorzenionego rasizmu i segregacji rasowej. Czarni obywatele nie mieli wówczas prawa do korzystania z tych samych szkół i szpitali, co osoby rasy białej. Wyznaczano im osobne ławki w parkach i miejsca w restauracjach czy komunikacji miejskiej. Traktowano ich jak ludzi gorszej kategorii, przypisywano im też różne krzywdzące cechy, na przykład rozwiązłość – dlatego kiłę uważano za chorobę ludzi rasy czarnej, a wielu amerykańskich lekarzy naprawdę wierzyło w to, że syfilis białego pacjenta jest zupełnie inną przypadłością9. To właśnie uprzedzenia rasowe, obok braku skutecznego lekarstwa na kiłę, zachęciły medyków z USA do rozpoczęcia badania, które miało uzupełnić obserwacje Norwegów.
Ośrodki badania nad zarażonymi kiłą czarnymi pacjentami zaczęły powstawać już w latach dwudziestych na Południu; były fundowane przez amerykańską służbę zdrowia. Cel stanowiły lepsze poznanie choroby i poprawa stanu zdrowia zarażonych – oczywiście ze względu na dobro białych obywateli, wśród których czarni chorzy mieli „roznosić syfilis”…
Jedną z miejscowości, którą wybrano na siedzibę ośrodka badawczego, było miasteczko Tuskegee w Alabamie. Zachorowalność na kiłę była tam o wiele wyższa niż w innych rejonach, zarażony był co trzeci mieszkaniec. Niemal 82% populacji stanowili obywatele rasy czarnej. Ludzie żyli w skrajnej biedzie, bez kanalizacji, podstawowych udogodnień i dostępu do opieki medycznej. Bardzo wielu z nich nie miało żadnego wykształcenia, byli wręcz analfabetami. Wszystko to sprawiło, że Tuskegee stanowiło idealne miejsce do realizacji badania nad kiłą.
Badacze zwerbowali 600 czarnych mężczyzn, spośród których 399 było zakażonych kiłą. Grupa zdrowych, licząca 201 osób, stanowiła grupę kontrolną. Za udział w badaniu ludzie ci otrzymywali jedynie symboliczne wynagrodzenie, darmowe posiłki i szansę na leczenie. Po śmierci, jeśli zdecydowaliby się przekazać ciało do sekcji, ich rodziny mogły liczyć na pięćdziesiąt dolarów i darmowy pogrzeb. Uczestnicy badania bardzo chętnie brali w nim udział. Działał na nich autorytet białych wykształconych lekarzy i obietnica leczenia, co było dla większości jedyną szansą na poprawę stanu zdrowia. Wiedzieli, że innej możliwości kontaktu z medykami raczej nie dostaną.
Nie wiedzieli jednak, że mają kiłę ani z czym się wiąże ta choroba. Badacze bowiem, wykorzystując ich prostoduszność i brak wykształcenia, powiedzieli im jedynie, że leczą ich na „złą krew”. Stosowano na nich aspirynę, zastrzyki z salwarsanu i maść rtęciową, co miało przynieść ulgę w cierpieniu i zapobiec rozprzestrzenianiu się zmian, nie mogło jednak wyleczyć ich dolegliwości całkowicie.
Po upływie dziewięciu miesięcy program w Tuskegee miał zostać zamknięty, jednak ambitni lekarze nie chcieli porzucać tak owocnego poletka badawczego. Na nieszczęsnych pacjentach robili kariery, publikując kolejne artykuły i wyniki badań. Z kilku lat obserwacji zrobiło się kilkanaście. Z kilkunastu – cztery dekady… W tym czasie lekarze regularnie wracali do Tuskegee, by skontrolować stan swoich pacjentów. W dalszym ciągu nie mówili im prawdy o toczącej ich chorobie, pozwalając na to, by chorzy na kiłę mężczyźni zarażali swoje partnerki. Nie podawali im antybiotyków, gdy te weszły już do użytku i było wiadomo, że stanowią skuteczne remedium na kiłę. Co więcej, robili wszystko, by pacjenci nie otrzymali leków z innych źródeł – Raymond Vonderlehr, ówczesny dyrektor wydziału chorób wenerycznych i epidemiolog, nie przyjął rządowej dotacji na leczenie syfilityków, by nie stracić swoich obiektów badań. Walczył też o nich jak lew, gdy w 1941 roku otrzymywali wezwania do komisji poborowych – obawiając się, że w armii dostaliby na wejściu antybiotyki i zostaliby przedwcześnie wyleczeni…10
Chorym z Tuskegee odmówiono więc prawa do leczenia i do wiedzy o własnym stanie zdrowia. Wszystko po to, by móc zobaczyć na własne oczy (i opisać w artykule dla prasy medycznej) każde kolejne stadium syfilisu… Tymczasem bilans był przerażający – w 1972 roku, gdy program zakończono (wyłącznie dzięki skandalowi, który wybuchł po artykule ujawniającym to, co dzieje się w Tuskegee), przy życiu pozostało jedynie 74 z 399 badanych. 40 z nich zaraziło swoje żony – w wyniku tego na świat przyszło 19 dzieci zakażonych kiłą11.
W procesie z powództwa cywilnego, wytoczonym przez żyjących badanych i rodziny zmarłych, zawarto ugodę. Odszkodowanie wyniosło dziesięć milionów dolarów, do podziału pomiędzy powodów. Wprawdzie po wybuchu skandalu wprowadzono regulacje prawne dotyczące realizacji badań klinicznych w Stanach Zjednoczonych, jednak konsekwencji nie poniósł żaden z badaczy zaangażowanych w eksperyment w Tuskegee.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
I Ciemna strona medycyny
„Myć ręce w szpitalu? Ale jak to?!”, czyli narodziny antyseptyki
1 N. Belofsky, Jak dawniej leczono, Warszawa 2021, s. 139.
2 J. Thorwald, Stulecie chirurgów, Kraków 2022, s. 303–328.
3 J. Kubicki, Historia aseptyki i antyseptyki, „Puls Uczelni” 2013, nr 4, s. 47–49.
Zabójstwa ciężarnych w imię nauki – prawda czy mit?
4 A. Bukowczan-Rzeszut, Dla dobrego rysunku mordowali ciężarne? Rzeźnicy z brytyjskiej porodówki [18+], https://ciekawostkihistoryczne.pl/2014/09/16/dla-dobrego-rysunku-mordowali-ciezarne-rzeznicy-z-brytyjskiej-porodowki-18/ (dostęp 24.02.2024).
5 C. Beccia, Hunter and Smellie Revolutionized Childbirth – They Also Were Suspected Serial Killers, https://medium.com/grimhistorian/hunter-and-smellie-revolutionized-childbirth-they-also-were-suspected-serial-killers-3b905ecaeeea (dostęp 20.02.2024).
6 D. Campbell, Founders of British obstetrics ‘were callous murderers’,https://www.theguardian.com/uk/2010/feb/07/british-obstetrics-founders-murders-claim(dostęp 20.02.2024).
Syf, kiła i mogiła, czyli eksperyment z Tuskegee
7 M. Kubicka i in., Badanie Tuskegee i jego wpływ na medycynę, w: Człowiek jako lek i obiekt badań, red. A. Smakosz, Wrocław 2023, s. 351.
8 N. Belofsky, Jak dawniej leczono,dz. cyt., s. 81–83.
9 K. Pawlicka, Eksperyment z Tuskegee – jak USA zamieniło swoich obywateliw króliki doświadczalne, https://wiadomosci.onet.pl/tylko-w-onecie/eksperyment-z-tuskegee-jak-usa-zamienilo-swoich-obywateli-w-kroliki-doswiadczalne/30btbs (dostęp 18.02.2024).
10 C. Roda Rivera, Dlaczego eksperyment Tuskegee nigdy nie powinien zostać zapomniany?, https://pieknoumyslu.com/dlaczego-eksperyment-tuskegee-nigdy-nie-powinien-zostac-zapomniany/ (dostęp 17.02.2024).
11 M. Kubicka i in., Badanie Tuskegee i jego wpływ na medycynę, dz. cyt., s. 354–357.
Copyright © by Makabrycja
Projekt okładki Mariusz Banachowicz
Fotografia na okładce © Makabrycja
Ilustracje w książce © Aleksandra Frączek
Ilustracje na stronach rozdziałowych Adobe Stock: © Rawpixel.com; © Juulijs; wowinside; © lynea; © Juulijs; © Morphart; © Zhanar; © Mannaggia
Redaktorka nabywająca Aleksandra Ptasznik
Redaktorka prowadząca Katarzyna Homoncik
Redakcja Magdalena Wołoszyn-Cępa | Obłędnie Bezbłędnie
Adiustacja Magdalena Białek
Korekta Jędrzej Szulga
Opieka redakcyjna Natalia Hipnarowicz-Kostyrka
Opieka promocyjna Paulina Sidyk
ISBN 978-83-8367-898-6
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Wydanie I, Kraków 2025
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Ossowska
