Magia szacunku do siebie. Rozbudzanie świadomości - Osho - ebook

Magia szacunku do siebie. Rozbudzanie świadomości ebook

Osho

4,1

Opis

Jeśli ponownie się przyjrzysz i wejdziesz głęboko w swoją egzystencję, odnajdziesz moment, w którym zacząłeś zatracać swoje ja na korzyść budowania ego. Ten moment wszystko rozjaśni, bo kiedy dostrzeżesz, czym jest ego, cała wcześniejsza gra się skończy.

~ Osho

Dlaczego warto dowiedzieć się, co oznacza „bycie sobą”? Jak nauczyć się szacunku do siebie samego?

Osho wyjaśnia, jak wiele codziennych doświadczeń kształtowanych jest przez społeczne i religijne uwarunkowania. Przez to odciągani jesteśmy od wyjątkowej natury, z jaką przyszliśmy na świat. Nasze unikalne ja zostaje zmienione w fałszywe ja, czyli ego, które zyskuje kontrolę nad naszymi doświadczeniami, kreatywnością i wyobrażaniami.

Dowiedz się, kim jesteś, aby wzmocnić swój szacunek do samego siebie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 496

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (12 ocen)
5
4
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




O serii „PRAWDZIWE ŻYCIE”

Seria książek Osho „PRAWDZIWE ŻYCIE” bazuje na odpowiedziach na pytania zadane Osho przez uczestników spotkań medytacyjnych, którzy przybyli z całego świata.

Osho tak się wyraził na temat zadawania pytań:

Jak zadawać pytania, które mają znaczenie? Nie pytania intelektualne, lecz egzystencjalne. Nie takie, które pozwolą pozyskać nową wiedzę, ale takie, które pomogą prawdziwie żyć. Trzeba zapamiętać kilka wskazówek.

Bez względu na to, o co pytasz, nigdy nie zadawaj stereotypowych pytań. Pytaj o to, co aktualnie dotyczy ciebie, co ma dla ciebie znaczenie, co ma szansę cię zmienić. Zadawaj pytania, od których zależy twoje życie.

Nie stawiaj książkowych, zapożyczonych pytań. Nie przypominaj sobie pytań zadawanych w przeszłości, bo zada je twoja pamięć, nie ty sam. Nie istnieje prawdziwa odpowiedź na zapożyczone pytanie. Nawet jeśli ją otrzymasz – ani ona nie dotrze do ciebie, ani ty nie dotrzesz do jej sedna. Zapożyczone pytania są bez znaczenia. Zadawaj pytania, które ty chcesz zadać naprawdę. A mówiąc „ty”, mam na myśli ciebie w tej konkretnej chwili, tu i teraz. Pytając o coś, co nurtuje cię w danej chwili, zadajesz pytanie egzystencjalne, które pochodzi nie z twojej pamięci, ale z twojej istoty.

Nie zadawaj pytań o to, co po usłyszeniu odpowiedzi nie spowoduje w tobie żadnej zmiany. Ktoś może na przykład zapytać o Boga: „Czy Bóg istnieje?”. Postaw to pytanie tylko wtedy, kiedy odpowiedź może cię zmienić. Jeśli dowiesz się, że Bóg istnieje, spowoduje to w tobie zmiany idące w jakimś kierunku, a jeśli okaże się, że nie istnieje – zmiany pójdą w inną stronę. Jeśli jednak udzielona ci odpowiedź nie spowoduje w tobie żadnych zmian, to okaże się, że pytanie nie miało żadnego znaczenia. Wynikało z ciekawości, nie z potrzeby poszukiwania.

Pamiętaj więc, żebyś pytał tylko o to, co jest dla ciebie ważne. Wtedy odpowiedź będzie miała dla ciebie wartość.

Przedmowa

„Szacunek” to jedno z najpiękniejszych słów. Jednak nie ma ono nic wspólnego z uhonorowaniem, a takie właśnie znaczenie zwykle mu nadajemy. Szacunek oznacza, że patrzysz dokładniej, przyglądasz się, szacujesz. Takie jest dosłowne znaczenie i nie ma tam mowy o uhonorowaniu. Chodzi o to, by przyjrzeć się czemuś dokładnie, głęboko.

Kiedyś znałeś swoje prawdziwe ja. Znałeś je, zanim stałeś się częścią społeczeństwa, kultury, cywilizacji. Nieprzypadkowo ludzie wspominają swoje dzieciństwo jako najpiękniejszy okres życia. Jest to jednak pamięć przyćmiona; wielu dni z czasów wczesnego dzieciństwa nie pamiętasz – posiadasz jedynie ich mgliste wspomnienie, pewien szczególny aromat, jakiś cień.

Jeśli masz w sobie szacunek, jeśli ponownie się przyjrzysz i wejdziesz głęboko w swoją egzystencję, odnajdziesz moment, w którym zacząłeś zatracać swoje ja na korzyść budowania ego. Ten moment wszystko rozjaśni, bo kiedy dostrzeżesz, czym jest ego, cała wcześniejsza gra się skończy.

Osho, Magia szacunku do siebie

Poszukiwania trudno uchwytnej wartości, jaką jest szacunek do siebie samego czy też docenienie siebie, wydają się podstawą, dzięki której odnajdujemy się w świecie autentycznym, ugruntowanym i prawdziwym. Ale czy wiemy, co w ogóle oznacza „bycie sobą”?

W tej książce Osho opowiada nam, kim jesteśmy, czym jest nasze ja, analizując, czym ono nie jest. Ta analiza rozpoczyna się od zaskakującego spojrzenia na najpotężniejsze źródło naszych wyobrażeń co do tego, czym jest bycie samym sobą – na odebrane przez nas nauki religijne. Większość z nas styka się z tymi naukami moralnymi i religijnymi we wczesnym dzieciństwie, kiedy dopiero zaczynamy chodzić; kształtują one i definiują nasze ludzkie zachowania w świecie innych ludzkich istot. Osho twierdzi, że nie będziemy w stanie podjąć uczciwych poszukiwań tego, kim naprawdę jesteśmy, dopóki dźwigamy na sobie ciężar tych narzuconych wierzeń i przesądów. Dopóki nie dowiemy się, kim jesteśmy, jakikolwiek nasz szacunek do samych siebie stoi na niepewnym gruncie i może być w każdej chwili obalony, jeśli tylko którekolwiek z naszych wierzeń podane zostanie w wątpliwość.

Odpowiadając na pytania swoich słuchaczy, Osho wyjaśnia, jak wiele naszych codziennych doświadczeń kształtowanych jest poprzez religijne czy społeczne uwarunkowania, z czego nawet nie zdajemy sobie sprawy. Twierdzi, że na każdym kroku jesteśmy odciągani od unikalnej natury, z jaką przyszliśmy na ten świat. Nasze oryginalne, unikalne ja zostaje zamienione na budowane każdego dnia fałszywe ja, które nazywamy ego. I w końcu to fałszywe ja zyskuje kontrolę nad naszą kreatywnością, nad naszymi wyobrażeniami o tym, czym jest sukces, nad naszymi związkami i doświadczaniem tego, kim naprawdę jesteśmy. Jednocześnie zbiór ego, zwany społeczeństwem, kształtuje wszystkie nasze polityczne, edukacyjne i religijne instytucje, które wykonują swoją pracę polegającą na wdrażaniu tych samych starych wzorców w nowej generacji niewinnych ludzkich istot.

Odrzucając stare trójce, które wszyscy znamy z przeszłości, Osho przedstawia czytelnikowi nową, na którą składają się obserwowanie, świadomość i uważność. Ta nowa trójca jest kluczem do ponownego odkrycia naszej unikalnej natury, prawdziwego ja, które leży w nas. Kiedy dokonamy tego odkrycia, cały ciążący nam fałsz zniknie bezpowrotnie.

Seria tych piętnastu wykładów odbyła się w wyjątkowej społeczności osób medytujących, żyjących i pracujących razem; społeczności, która stanowi eksperyment polegający na wprowadzeniu medytacji do życia codziennego. Wskazują one, każdy z tych piętnastu, drogę ku prawdziwemu życiu w równowadze – pomiędzy potrzebą wyrażania siebie i kreatywności a potrzebą, by całość działała harmonijnie.

Te wyjątkowe okoliczności miały miejsce w Radżniszpuramie, miasteczku zbudowanym na Wielkim Błotnistym Ranczu w Oregonie, w Stanach Zjednoczonych. Większość jego populacji stanowili sannjasini, a Osho przebywał tam w charakterze gościa. Osho opisuje sannjasinów jako poszukiwaczy prawdy i często stosuje wobec nich sformułowania „moi ludzie” albo „moi sannjasini”, wyjaśniając jednocześnie, że „sannjasin nie może być mój, ale ja, oczywiście, jestem jednym z nich…”. W czasach jego pobytu w Oregonie ukuto nawet termin „radżniszanin”, który odnosi się do sannjasina.

W tle życia na Ranczu powstawały i zakorzeniały się często bardzo trudne relacje z mieszkańcami Oregonu. W swoich wykładach Osho wcale nierzadko robi przytyki Oregończykom, którzy raz po raz stają się także przedmiotem jego dowcipów. Szczególnie zwraca uwagę na grupę o nazwie 1000 Przyjaciół Oregonu, która nadała sobie funkcję strażnika oregońskiej ziemi, pilnującego, by właściwie z niej korzystać.

Nagranie z rozdziału piątego tej książki zostało określone przez sekretarkę Osho jako niedostępne z powodów technicznych, a jego oryginał nigdy nie został przekazany redaktorom. Transkrypcja pojawiła się kilka dni później z wieloma brakami i różnicami w stosunku do tego, co zapamiętali słuchacze. Dla przykładu: „Możecie na zawsze zapamiętać moją obietnicę: nie zostawię was w tym faszystowskim reżimie” zostało zamienione na: „Możecie na zawsze zapamiętać moją obietnicę: nie zostawię was w tym chaosie”. Manipulowanie rzeczywistością okazało się zapowiedzią tego, co stało się później… (Proszę tylko zajrzeć do innych tomów tej serii). Dlatego nie możemy być stuprocentowo pewni, czy ten rozdział został zapisany wiernie, bez żadnych zmian w stosunku do zarejestrowanego nagrania.

Rozdział 1

Niewinność jest siłą

Osho,

czy hipotezy o istnieniu Boga nie da się jakoś wykorzystać? Na samą myśl, że całkiem odrzucę ideę Boga, zaczynam się bać.

Jest już za późno! Gdy ktoś zaczyna nazywać Boga hipotezą, znaczy to, że cała idea dotycząca Boga już padła.

Te tak zwane religie nigdy nie nazwą Boga hipotezą. Dla nich Bóg nie jest naszą hipotezą; to raczej my jesteśmy jego dziełem. Jest on najczystszym źródłem egzystencji, jest najbardziej egzystencjalną istotą. Nazywając Boga hipotezą, umieszczasz go w tej samej kategorii, w której funkcjonuje hipoteza geometrii Euklidesa czy inne hipotezy, które są oparte na założeniach i mogą okazać się prawdziwe lub fałszywe. Rozstrzygające są w tej kwestii eksperymenty, doświadczenia, choć i one nie będą stanowiły ostatecznych wyników, gdyż przyszłe eksperymenty mogą je obalić.

Hipoteza jest założeniem, które chwilowo zostaje zaakceptowane jako prawda; jednak tylko chwilowo – nikt nie może stwierdzić, czy jutro także będzie prawdą. Można to prześledzić przez trzysta lat rozwoju nauki. Coś, co było prawdą dla Newtona, nie jest prawdą dla Rutherforda. Coś, co było prawdą dla Rutherforda, nie jest prawdą dla Alberta Einsteina… Lepiej przeprowadzone doświadczenia, lepsze przyrządy – wszystko to ma wpływ na zmiany hipotez.

Żaden teolog nie nazwie Boga hipotezą, ponieważ dla niego Bóg jest samą prawdą i nie zależy od jakichkolwiek eksperymentów. Jeśli nie możesz go odnaleźć – twój błąd, ale nie jest to dowód, że Bóg nie istnieje. Jeśli odniesiesz sukces, to oczywiście potwierdzisz, że Bóg istnieje; jeśli zaś odniesiesz porażkę, to będzie to znaczyć jedynie, że… poniosłeś porażkę – Bóg i tak będzie istniał.

Hypothesis to termin naukowy, nie koncepcja teologiczna. A nauka jest bardzo uczciwa. Z teologią jest całkiem inaczej – brak jej uczciwości. Już samo słowo theology wskazuje na nieuczciwość, nieszczerość; theo znaczy „Bóg”, logy to „logika”, a przecież nikt do tej pory nie wskazał żadnego logicznego argumentu w związku z Bogiem. Każdy argument przeczy istnieniu Boga i żaden, przynajmniej do tej pory, nie udowodnił jego istnienia. A oni ciągle nazywają to teologią – „logiką Boga”.

Uczciwiej byłoby, gdyby teolodzy nazywali Boga hipotezą, ale przecież nie można zbudować kultu wokół hipotezy, prawda? Wiedzą, że to jedynie hipoteza – może słuszna, może błędna, ale hipoteza… Kult nie jest możliwy, jeśli nie ma pewności; kult wymaga ślepej wiary. Nawet jeśli przemawiają przeciwko niemu wszystkie dowody, to i tak nie są one brane pod uwagę. Takie właśnie jest znaczenie słowa „wiara”. Wiara nie jest logiką – jest całkowicie nielogiczna. Nazwanie idei Boga hipotezą oznaczałoby zniszczenie wszystkich kościołów, świątyń, synagog…

Słowo hypothesis jest bardzo znaczące: wolno ci wątpić, ponieważ możesz eksperymentować, poszukiwać i znajdować. Jest to jedynie czasowe stwierdzenie, od którego można zacząć. Bo od czegoś zawsze trzeba zacząć. Zaczynamy więc od hipotezy. Jednak budować wokół niej kult? Dlaczego ksiądz ma cię wykorzystywać? Używanie słowa „hipoteza” jest niedozwolone w kręgach ludzi religijnych. Nigdy nie zgodzą się nawet na to, aby Boga nazwać ideą, ponieważ idea istnieje tylko w twoim umyśle, jest twoją projekcją. Dla nich Bóg nie jest ideą, ale jedyną prawdą.

W Indiach, gdzie religia przybrała bardzo subtelne formy, mówi się, że ty jesteś ideą w umyśle Boga – nie na odwrót. Bóg nie jest ideą w twoim umyśle, ponieważ masz w nim mnóstwo śmieci: są tam twoje koszmary, twoje marzenia, wszelkie pragnienia. I Bóg miałby stanowić jedną z tych kategorii? Twoje idee zmieniają się co chwila. Są jak chmury, które wciąż zmieniają kształt.

Kiedy byłeś dzieckiem, miałeś zupełnie inne niż teraz idee. Kiedy dorastałeś, byłeś młodym człowiekiem, miałeś inne idee, a i one się zmienią, kiedy się zestarzejesz. Doświadczenie zmienia wszystko. Pozostanie przy tej samej idei przez całe życie byłoby niemożliwe – jedynie wyjątkowy idiota może tego dokonać. Jeśli posiadasz chociaż odrobinę inteligencji, to twoje idee z wiekiem będą się zmieniać.

Dla religijnych ludzi nazywanie Boga ideą byłoby niemożliwe do zaakceptowania; tym bardziej niemożliwe jest nazywanie go hipotezą. Dlatego właśnie twierdzę, że jest za późno.

Nazywasz Boga ideą, a przecież medytacja polega na tym, aby pozostawać w takim stanie umysłu, w którym nie ma żadnych idei, nawet idei Boga.

Gautama Budda mówi: „Jeśli spotkasz mnie na ścieżce, natychmiast obetnij mi głowę. Po co ja tam? Przeszkadzałbym ci. Myślenie o mnie byłoby przeszkodą”. To jak rzucanie kamienia do spokojnego jeziora – powstaje tyle fal, miliony fal. Najprostsza myśl wrzucona do cichego jeziora twojego umysłu wytwarza miliony fal i może zabrać cię daleko od ciebie samego.

Każda idea oddala cię od samego siebie. Dlatego medytację definiuje się jako świadomość bez żadnych myśli. W medytacji nie ma możliwości oddalenia się od siebie samego. Jesteś po prostu ześrodkowany w swojej własnej istocie. Nie ma żadnego obiektu, który mógłbyś zobaczyć. Jesteś pozostawiony sam ze sobą. Twoja świadomość zaczyna zajmować się sobą.

Świadomość jest jak światło. Światło jest tutaj, my wszyscy jesteśmy tutaj; światło pada na nas, na ściany, na zasłony, na wszystko, co się tu znajduje. To wszystko są obiekty. Teraz pomyśl przez chwilę: jeśli wszystkie obiekty zostaną stąd usunięte, pozostanie jedynie światło, które na nic nie pada. Światło jest nieświadome, ale ty jesteś świadomy. Kiedy więc usuniesz wszystkie obiekty, twoja świadomość pada sama na siebie, zwraca się ku samej sobie. Wchodzi do środka, ponieważ nic jej nie przeszkadza.

To właśnie jest znaczenie słowa „obiekt” – to coś, co przeszkadza, wzbudza obiekcje, powstrzymuje, hamuje. Dokąd możesz się udać, kiedy nie ma żadnego obiektu? Musisz zwrócić się ku samemu sobie; świadomość nabiera świadomości samej siebie. Nie ma tu żadnej idei Boga.

W normalnych stanach umysłu idee to po prostu śmieci. W tym niezwykłym stanie, w którym umysł nie istnieje, idee także nie istnieją. Możesz więc wrzucić Boga do kategorii śmieci albo włożyć go tam, gdzie żadne obiekty nie są dozwolone.

Ludzie po prostu nie mogą używać terminu „idea” na określenie Boga. To termin używany przez filozofów, tak samo jak termin „hipoteza” używany jest przez naukowców. Dla ludzi religijnych Bóg jest jedyną rzeczywistością. Używając wobec niego określenia „idea”, posuwasz się za daleko – oddalasz się od tak zwanej rzeczywistości Boga.

Twoje pytanie jest jednak ważne z kilku powodów. Pytasz, czy hipoteza jest w jakikolwiek sposób użyteczna. Jest użyteczna, ale nie dla ciebie, lecz dla tych, którzy chcą cię wykorzystywać: dla księdza, rabina, papieża, dla całej armii takich ludzi na świecie. Jakie znaczenie miałby papież bez hipotezy dotyczącej Boga? Kim byłby śankaracharja? Po prostu nikim! Kim byłby Jezus? Nie można przecież być synem hipotezy – bardzo dziwnie by to wyglądało… Nie można być mesjaszem hipotezy. Byłby to naprawdę cudaczny świat, gdyby hipotezy zaczęły przysyłać nam mesjaszów…

Dla wszystkich tych, którzy was wykorzystują, a robią to od tysiącleci, Bóg musi być rzeczywisty. Wykorzystywali was i będą wykorzystywać nadal z prostego powodu – boicie się odrzucić tę ideę. To zaś wskazuje na bardzo ważny element waszej istoty. Dlaczego boicie się porzucić ideę Boga? Zapewne ta idea w jakiś sposób chroni was przed lękiem i kiedy ją odrzucicie, zaczniecie się bać. To pewien rodzaj psychologicznej ochrony.

Dziecku zwykle towarzyszy lęk. A przecież w łonie matki nie bało się niczego. Nie słyszałem, żeby jakiekolwiek dziecko w łonie matki myślało o chodzeniu do synagogi, do kościoła, o czytaniu Biblii, Koranu albo Gity… Tym bardziej nie przejmowałoby się tym, czy Bóg istnieje, czy nie. Nie potrafię sobie wyobrazić, żeby dziecko w łonie matki było choćby trochę zainteresowane Bogiem, diabłem, niebem, piekłem. Po co? Ono już jest w niebie. Nie może być mu lepiej. Jego schronieniem jest ciepłe, przytulne łono. Pływa w życiodajnych wodach. Może będziecie się dziwić, ale przez tych dziewięć miesięcy dziecko rośnie szybciej niż przez całą resztę swojego życia, przez kolejnych dziewięćdziesiąt lat. W ciągu dziewięciu miesięcy przebywa ono długą podróż – od bycia niemalże niczym, drobinką, do stania się istotą. Przez dziewięć miesięcy przechodzi ono przez miliony lat ewolucji: od pierwszej żyjącej istoty aż do teraz. Przechodzi przez wszystkie fazy. Jego życie jest absolutnie bezpieczne. Nie ma potrzeby pracy, lęku przed głodem; wszystko jest dostarczane przez ciało matki. Życie przez dziewięć miesięcy w łonie matki, w tej pełni bezpieczeństwa, jest przyczyną problemu, który tworzą wasze tak zwane religie. Kiedy bowiem dziecko opuszcza łono matki, od razu zaczyna się bać. A powód jest oczywisty. Straciło dom, straciło poczucie bezpieczeństwa. To ciepłe otoczenie, które było jego całym światem, nagle przestało istnieć, a ono znalazło się w dziwnym świecie, o którym nic nie wie. I na dodatek musi zacząć samodzielnie oddychać… Tak, po kilku sekundach dziecko zdaje sobie sprawę, że musi zacząć oddychać samodzielnie, że oddech matki już mu nie pomoże. Aby dać dziecku dowód, że musi sobie radzić samo, lekarz obraca je do góry nogami i daje klapsa w pośladki. Co za początek! Jakież powitanie! Dzięki takiemu klapsowi dziecko zaczyna oddychać.

Czy zwróciłeś uwagę na to, że kiedy zaczynasz się bać, zmienia się twój oddech? Jeśli wcześniej tego nie zaobserwowałeś, możesz to zrobić teraz. Kiedy tylko zaczynasz się czegoś obawiać, twój oddech natychmiast się zmienia. Zawsze. Kiedy zaś jesteś spokojny, w domu, niczego się nie boisz, możesz poczuć, jak twój oddech staje się harmonijny, głęboki i coraz bardziej miarowy. Podczas głębokiej medytacji zdarza się czasem, że czujesz, jakby się zatrzymał. Nie zatrzymuje się, oczywiście, ale ty czujesz, jakbyś prawie nie oddychał.

Początkowo dziecko boi się wszystkiego. Przez dziewięć miesięcy przebywało w ciemności, a w nowoczesnym szpitalu, w którym przyszło na świat, pełno jest jarzących się jasnych świateł. Dla jego oczu, jego źrenic, które nigdy nie widziały światła – nawet płomyka świecy – to zbyt wiele. To światło stanowi szok dla jego oczu.

Lekarz nie zwleka ani chwili: przecina pępowinę, która łączyła dziecko z matką – jego ostatnią nadzieję na poczucie bezpieczeństwa. Dobrze wiemy, że młode żadnego innego gatunku nie jest tak bezbronne jak dziecko ludzkie.

Dlatego to nie konie wymyśliły hipotezę Boga. Słonie także nigdy nie rozpatrywały idei Boga – nie mają takiej potrzeby. Dziecko słonia natychmiast zaczyna chodzić, rozglądać się dookoła i poznawać świat. Nie jest tak bezbronne jak dziecko ludzkie. I to dzięki tej bezbronności mogą funkcjonować rodziny, społeczeństwa, kultury, religie, filozofie.

Zwierzęta nie zakładają rodzin z jednej prostej przyczyny – dziecko nie potrzebuje rodziców. Tymczasem człowiek musiał wymyślić pewien system. Matka i ojciec muszą być razem, aby troszczyć się o dziecko. Jest ono owocem ich miłości, jest ich dziełem. Jeśli dziecko ludzkie będzie pozostawione samo sobie, tak jak to jest w przypadku wielu zwierząt, nie ma żadnej szansy na przetrwanie! Gdzie znajdzie jedzenie? Kogo o nie poprosi? I o co będzie prosić?

Może pojawiło się zbyt wcześnie? Jest kilku biologów, którzy twierdzą, że ludzkie dziecko rodzi się przedwcześnie – dziewięć miesięcy ciąży mu nie wystarcza, dlatego na świecie pojawia się całkowicie bezbronne. Jednak ciało matki jest nieprzystosowane do tego, by nosić dziecko dłużej niż dziewięć miesięcy – kobieta by umarła, a jej śmierć oznacza także śmierć dziecka.

Obliczono, że jeżeli dziecko mogłoby żyć w łonie matki przez co najmniej trzy lata, to być może nie byłaby wcale potrzebna rodzina – ojciec, matka, społeczeństwo, kultura, Bóg ani ksiądz… Ale dziecko nie może żyć przez trzy lata w łonie matki! Ta dziwna sytuacja biologiczna wywarła wpływ na ludzkie zachowania, myślenie, strukturę rodziny, społeczeństwa i to ona jest przyczyną tego lęku.

Kiedy dziecko przychodzi na świat, od razu doświadcza strachu. Doświadcza go także człowiek przed śmiercią. Bo narodziny to pewien rodzaj śmierci. Powinniście o tym pamiętać. Popatrzcie na to z perspektywy dziecka. Żyło ono w pewnym określonym świecie, w którym było mu wspaniale. Nie miało żadnej potrzeby, niczego nie pragnęło. Po prostu cieszyło się istnieniem, cieszyło się swoim rozwojem i nagle zostało wyrzucone. Dla dziecka takie przeżycia to jak doświadczanie śmierci – śmierci jego dotychczasowego świata, jego bezpieczeństwa; to jak strata jego przytulnego domu.

Naukowcy mówią, że jeszcze nie udało się stworzyć tak przytulnego domu jak łono matki. Wszyscy próbują – nawet nasze domy powstają w wyniku prób stworzenia tak przytulnego domu. Próbowaliśmy produkować łóżka wodne, aby odtworzyć podobne warunki.

Mamy wanny z gorącą wodą – leżąc w nich, możesz mieć namiastkę tego, co czułeś jako embrion. Jeśli wiesz, jak przygotować naprawdę wspaniałą gorącą kąpiel, to na pewno dodajesz do wody sól – bo wody płodowe są słone; zawierają taką samą ilość soli jak woda morska. Tylko jak długo można leżeć w wannie?

Mamy też redukujące bodźce komory deprywacyjne, w których próbuje się odtworzyć takie same warunki, jakie panowały w utraconym matczynym łonie.

Zygmunt Freud nie był człowiekiem oświeconym; właściwie był trochę szalony, ale czasem nawet szaleńcy śpiewają piękne pieśni… Niekiedy i on miewał ciekawe pomysły. Uważał, na przykład, że pomysł współżycia mężczyzny z kobietą jest niczym innym jak tylko próbą powrotu do kobiecego łona… Może coś w tym jest… Ten człowiek był szalony, jego idea naciągana, a jednak nawet takiego człowieka trzeba uważnie wysłuchać.

Czuję, że w tych jego pomysłach jest trochę racji: człowiek poszukuje łona, tego samego przejścia, którym przybył na ten świat. Nie dotarł do łona – tak, to prawda. Ale stworzył wiele innych rzeczy: adaptował jaskinie, budował domy, skonstruował samolot. Kiedy patrzysz na wnętrze samolotu, bez trudu możesz sobie wyobrazić, że pewnego dnia ludzie będą latać samolotami zanurzeni w rurach z ciepłą, słoną wodą… Samolot już teraz daje ci tego namiastkę, chociaż może nie jest ona zbytnio zadowalająca.

Dziecko w łonie matki nie zna niczego innego. My próbujemy odtworzyć podobne warunki. Naciśnij guzik w samolocie, a zaraz pojawi się stewardesa. Chcemy, żeby było jak najwygodniej, ale nie jesteśmy w stanie odtworzyć tak komfortowych warunków, jakie panują w łonie. Tam nie musisz nawet naciskać guzika: zanim jeszcze poczujesz głód, już jesteś karmiony; kiedy tylko potrzebujesz tlenu, natychmiast go dostajesz. Nie musisz za nic odpowiadać.

Jeżeli dziecko wychodzące z łona matki cokolwiek czuje, to zapewne jest to poczucie, że doświadcza śmierci. Nie czuje, że się rodzi – to niemożliwe. To tylko my tak myślimy, ponieważ stoimy na zewnątrz, i to tylko nam się wydaje, że są to narodziny.

A pewnego dnia, po raz drugi, po wszystkich tych trudach życia… Tak, człowiek czegoś dokonał: posiada mały dom, ma rodzinę, grono przyjaciół, trochę ciepła, jakiś zakątek w pięknym miejscu na świecie, w którym może odpocząć, być sobą, gdzie jest akceptowany. To trudne – całe życie o coś walczył, a potem nagle, pewnego dnia, czuje, że znowu zostaje z tego swojego świata wyrzucony. Ponownie przychodzi lekarz – ten, który dał mu klapsa w pośladek! Wtedy miało to sprawić, że zacznie oddychać, ale tym razem, o ile wiem…

Teraz wszyscy jesteśmy po tej stronie, a drugiej strony nikt z nas nie zna. Druga strona pozostaje w sferze naszej wyobraźni. Dlatego mamy niesamowite fantazje na temat nieba i piekła. My jesteśmy po tej stronie, a obok nas umiera człowiek. Dla nas on umiera, ale być może dla niego są to narodziny. Tylko on to wie, choć nie może odwrócić się i powiedzieć nam: „Nie martwcie się, nie jestem martwy. Jestem żywy”. Nie mógł odwrócić się, wychodząc z łona matki, aby raz jeszcze popatrzeć i powiedzieć każdemu: „Do widzenia”. I teraz także nie może powiedzieć nam wszystkim: „Do widzenia” ani poprosić: „Nie martwcie się. Ja nie umieram. Ja się odradzam”.

Hinduska idea reinkarnacji jest po prostu projekcją zwykłych narodzin. Dla łona – jeśli mogłoby ono myśleć – dziecko jest martwe. Dziecku wydaje się, że umiera. A jednak ono się rodzi – nie była to śmierć, lecz narodziny. Hindusi nałożyli taki sam schemat na śmierć. Z tej strony wygląda to na śmierć, ale z drugiej… Tyle że druga strona jest wytworem naszej wyobraźni – możemy uczynić ją taką, jaką tylko chcemy.

Każda religia przedstawia drugą stronę w inny sposób, ponieważ w każdej kulturze są inne warunki geograficzne, inna historia. Tybetańczyk, na przykład, nie myśli o drugiej stronie jako o miejscu chłodnym – to, co chłodne, budzi w nim lęk, a zimne jest wręcz nieakceptowalne. Tybetańczyk myśli, że człowiek umarły jest ciepły, w nowym świecie, w którym zawsze jest ciepło. Tymczasem Hindus nie może wyobrażać sobie, że zawsze miałoby tam być ciepło – po czterech miesiącach upałów rocznie w Indiach ma tego dość! Jeśli więc przez całą wieczność ma być tak gorąco, to on się chyba tam ugotuje! Religia hinduistyczna nie wspomina o klimatyzacji, ale w opisach raju istnieje coś w tym rodzaju – powietrze jest zawsze chłodne, nigdy gorące, nigdy zimne, ale chłodne. I zawsze panuje wiosna, indyjska wiosna, bo na świecie są różne rodzaje wiosen, ta jednak jest właśnie indyjska. Kwitną wszystkie kwiaty, wiatr niesie piękne zapachy, ptaki śpiewają, wszystko wokół jest ożywione i… nie jest gorąco, ale chłodno. O tym zawsze mówią: przepływa chłodne powietrze.

Te idee wymyśla twój umysł. Gdyby tak nie było, raj byłby taki sam dla Tybetańczyków, dla Hindusów, dla muzułmanów. Nie byłoby żadnej różnicy. Muzułmanie nie wyobrażają sobie, że ten ich inny świat mógłby być pustynią; tak wiele wycierpieli na arabskich pustyniach… Na tamtym świecie wszędzie muszą być oazy; żadnych pustyń, same oazy. Nie tak jak tu na Ziemi – jedna oaza co setki kilometrów.

My snujemy domysły, ale dla człowieka, który umiera, jest to ten sam proces, którego już raz doświadczył. Jest to znany fakt, że w godzinie śmierci, jeśli człowiek nie jest nieprzytomny, nie pozostaje w śpiączce, zaczyna przypominać sobie całe swoje życie. Wraca wtedy do początku – do chwili narodzin. To wydaje się bardzo ważne, że opuszczając ten świat, patrzy na wszystko, co mu się przytrafiło. Cały kalendarz przesuwa się w ciągu paru sekund, jakby oglądał film. A w czasie tego dwugodzinnego filmu muszą pokazać wiele lat… Gdyby film toczył się w czasie rzeczywistym, przesiedziałbyś w kinie całe lata, a przecież nikt nie może sobie na to pozwolić. Dlatego daty zmieniają się szybko.

W chwili śmierci dzieje się to bardzo szybko. W mgnieniu oka przepływa całe życie i zatrzymuje się na momencie urodzin. Ten sam proces następuje ponownie – życie zatoczyło pełne koło.

Dlaczego chcę, żebyś o tym pamiętał? Ponieważ twój Bóg jest niczym innym jak tylko strachem, który powstał pierwszego dnia i z każdym dniem stawał się coraz większy. Dlatego człowiek w młodych latach może być ateistą – może sobie na to pozwolić – ale z wiekiem staje się to coraz trudniejsze. Kiedy przed śmiercią zapytasz go, czy nadal jest ateistą, odpowie, że się waha. Boi się, ponieważ nie wie, co się stanie potem. Cały jego świat znika.

Mój dziadek nie był człowiekiem religijnym. Było mu bliżej do Greka Zorby: jedz, pij i raduj się, bo nie ma innego świata, a wszystko wokół to jeden wielki nonsens… Tymczasem mój ojciec był bardzo religijny – zapewne z powodu dziadka, taka reakcja na jego niereligijność. W mojej rodzinie wszystko stało na głowie. Mój dziadek był ateistą, a przez to mój ojciec stał się teistą. Więc kiedy mój ojciec szedł do świątyni, dziadek zawsze się z niego śmiał i mówił: „Znowu? No idź, idź marnować życie przed tymi głupimi posągami!”.

Uwielbiam Zorbę z wielu powodów. Jednym z nich jest to, że odnalazłem w nim swojego dziadka. Tak bardzo lubił jeść, że nie miał zaufania do nikogo – sam przygotowywał swoje posiłki. Byłem gościem w tysiącach domów w Indiach, ale nigdy nie jadłem niczego tak smacznego jak potrawy przygotowywane przez mojego dziadka. Tak bardzo to kochał, że co tydzień przygotowywał ucztę dla wszystkich swoich przyjaciół; wtedy gotował przez cały dzień.

Moją matkę i moje ciotki, a także służących i kucharzy – wszystkich wyrzucał z kuchni, bo kiedy gotował, nikt nie miał prawa mu przeszkadzać. Wyjątek robił dla mnie i pozwalał mi patrzeć. Mawiał: „Ucz się, nie polegaj na innych ludziach. Tylko ty wiesz, co ci smakuje. Któż inny mógłby to wiedzieć?”.

Odpowiadałem mu, że to mnie całkowicie przerasta. Że jestem zbyt leniwy, ale chętnie będę obserwował. Cały dzień gotować? Nie, nie byłbym w stanie tego robić. Toteż niczego się nie nauczyłem, ale patrzenie sprawiało mi ogromną radość. Dziadek pracował, jakby był rzeźbiarzem czy muzykiem, a może malarzem; gotowanie nie było jedynie gotowaniem – dla niego było sztuką. A jeśli cokolwiek mu się nie udało, nawet odrobinę, natychmiast to wyrzucał i wszystko zaczynał od nowa, aż przyznał, że danie jest doskonałe.

Tak mi to wyjaśniał: „Jestem perfekcjonistą. Więc jeśli coś nie jest doskonałe… po prostu dobre, ale niedoskonałe… nie mam zamiaru częstować tym nikogo. Kocham moje potrawy”.

Potrafił też przyrządzać wiele wspaniałych drinków… Tak czy owak, cokolwiek robił, cała rodzina załamywała ręce. Twierdzili, że jest upierdliwy. Nie wpuszczał nikogo do kuchni, a wieczorem zapraszał wszystkich ateistów z całego miasta. Ignorując reguły dźinijskie, czekał z jedzeniem do zachodu słońca. Nigdy nie jadał wcześniej. A dźinizm nakazuje jeść, zanim zajdzie słońce, bo po zachodzie słońca spożywanie posiłków jest zakazane. A on tylko, raz za razem, wysyłał mnie, żebym sprawdzał, czy słońce już zaszło…

Irytował wszystkich, ale nie mogli się na niego złościć, ponieważ był głową rodziny, najstarszym mężczyzną – złościli się więc na mnie. To było dla nich łatwiejsze. Pytali, czemu ciągle biegam, żeby sprawdzić, czy zaszło słońce. Narzekali, że ten starzec sprowadzi na mnie zgubę.

Bardzo żałowałem, że książka o Greku Zorbie wpadła w moje ręce, kiedy dziadek już umierał. Jedyne, o czym myślałem w czasie jego pogrzebu, to to, że byłby szczęśliwy, gdybym przetłumaczył tę książkę i mu ją przeczytał. Bo czytałem mu wiele książek. Dziadek był niewykształcony: umiał się podpisać – to wszystko. Nie potrafił czytać ani pisać, ale był z tego bardzo dumny.

Zwykł mawiać, że to dobrze, iż jego ojciec nie zmuszał go do chodzenia do szkoły. Inaczej by go zepsuł. Uważał, że książki bardzo psują ludzi. Powiedział mi kiedyś:

– Pamiętaj, że twój ojciec jest zepsuty, twoi wujkowie są zepsuci… Ciągle czytają te religijne księgi, pisma, a wszystko to są śmieci. Kiedy oni czytają, ja żyję. Uwierz mi, lepiej jest poznawać poprzez życie. Ale oni nie będą mnie słuchać. Wyślą cię na uniwersytet. Nie będę w stanie ci pomóc, ponieważ jeśli twój ojciec i twoja matka się uprą, to będziesz studiował. Ale pamiętaj jedno: nie zagub się w książkach.

Cieszyły go małe rzeczy. Pewnego dnia zagadnąłem go…

– Każdy wierzy w Boga… Dlaczego ty nie wierzysz, baba? – Nazywałem go baba, bo w Indiach tak się określa dziadka.

Odpowiedział mi na to:

– Ponieważ ja się nie boję. – Bardzo prosta odpowiedź. – Dlaczego miałbym się bać? Nie ma czego się bać. Nie zrobiłem nic złego, nie skrzywdziłem nikogo. Przeżyłem swoje życie radośnie. Jeśli jakiś Bóg istnieje i kiedyś go spotkam, na pewno nie będzie na mnie zły. To raczej ja mógłbym być zły na niego. Zapytałbym go, dlaczego stworzył ten świat takim, a nie innym. Nie, ja się niczego nie boję.

Kiedy umierał, znów go o to spytałem. Lekarze mówili, że będzie żył jeszcze kilka minut. Jego puls z wolna stawał się niewyczuwalny, jego serce przestawało bić, ale był w pełni świadomy.

– Baba, mam jedno pytanie… – powiedziałem.

A on otworzył oczy i odrzekł:

– Wiem, jakie to pytanie… Dlaczego nie wierzę w Boga? Wiedziałem, że znów mnie o to zapytasz na łożu śmierci. Uważasz, że śmierć napawa mnie strachem? Żyłem tak radośnie i taką pełnią, że nie żałuję, iż umieram. Co miałbym robić jutro? Wszystko już zrobiłem i nie mam nic więcej do zrobienia. A ponieważ mój puls zwalnia i moje serce bije coraz słabiej, myślę, że wszystko będzie jak najlepiej. Czuję się bardzo spokojny, bardzo wyciszony. Czy umrę całkowicie, czy będę żył… nie sposób teraz tego stwierdzić. Ale pamiętaj jedno: nie boję się.

Mówisz, że z chwilą, kiedy myślisz o porzuceniu idei Boga, narasta w tobie lęk. To prosta wskazówka, że tłumisz w sobie ten lęk kamieniem, jakim jest idea Boga. Kiedy zaś wyrzucisz kamień, twój lęk nagle się pojawi.

Miałem w szkole nauczyciela, który był dobrze wykształconym braminem. Szanowało go prawie całe miasto. Mieszkał obok. Do jego domu prowadziła wąska ścieżka biegnąca z boku mojego domu. Tuż za domem rosła wielka miodla indyjska… Bramin nauczał sanskrytu i ciągle prowadził wykłady o Bogu, modlitwie i oddawaniu czci. W zasadzie to indoktrynował umysły wszystkich wokół.

Powiedziałem mu, że mój dziadek nie wierzy w Boga, a kiedy pytam go, czemu nie wierzy, zawsze mi odpowiada, że po prostu się nie boi. Zapytałem bramina, czy bardzo się boi. Ciągle wbija słowo „Bóg” do naszych głów i słyszę, jak co rano śpiewa przez trzy godziny tak głośno, że przeszkadza wszystkim sąsiadom. Jednak nikt nie może mu zwrócić uwagi, bo są to pieśni religijne. Gdyby był to taniec nowoczesny albo gdyby grał muzykę jazzową, to każdy skarżyłby się, że mu to przeszkadza. Ale ponieważ śpiewa pieśni religijne, nikt nie odważy się nawet zaprotestować, mimo że przeszkadza wszystkim każdego ranka od piątej rano do ósmej – a trzeba dodać, że ma bardzo donośny głos…

Spytałem go więc:

– Czego się pan tak bardzo boi, że aż musi się pan modlić codziennie przez trzy godziny? To chyba ogromny lęk, skoro przez trzy godziny dziennie przekonuje pan Boga, aby pana chronił.

– Niczego się nie boję. Twój dziadek jest łotrem. Nie słuchaj go. On cię zepsuje – odpowiedział.

Chciałbym wspomnieć, że obaj byli w podobnym wieku.

– To dziwne. On uważa, że to pan mnie psuje, a pan uważa, że psuje mnie mój dziadek. Jeśli chodzi o mnie, to nie zamierzam nikomu dać się zepsuć. Wierzę mojemu dziadkowi, kiedy mówi, że niczego się nie boi, ale co do pana… nie mam pewności.

– Dlaczego?

– Dlatego, że mijając drzewo miodli w nocy, zaczyna pan śpiewać.

Ludzie wierzą, że w miodlach mieszkają duchy, toteż zwykle nikt nie zbliża się do nich nocą. Jednak on musiał przechodzić obok drzewa, ponieważ tędy prowadziła ścieżka do jego domu. Gdyby chciał dotrzeć do domu inną drogą, musiałby nadłożyć prawie kilometr i dojść do domu z przeciwnej strony. Korzystanie z dłuższej drogi było dla niego zbyt uciążliwe, więc znalazł sobie strategię – mijając miodlę, zaczynał śpiewać. Śpiewał, kiedy tylko wchodził na ścieżkę.

Powiedziałem mu więc:

– Słyszałem, jak pan śpiewa. Co prawda nie robi pan tego tak głośno jak o poranku, ale słyszałem, jak śpiewa pan, mijając miodlę. Wiem, że zamieszkują ją duchy, więc nie sądzę, że robi pan coś złego.

– Jak się o tym dowiedziałeś?

– Często siedzę niedaleko drzewa w ciemnościach. A pan, przechodząc tamtędy, zaczyna głośniej śpiewać i szybciej iść. To widziałem na własne oczy i słyszałem na własne uszy. Po co pan śpiewa, jeśli się pan nie boi? A jeśli się pan boi, to chyba poranne śpiewy do Boga są bezużyteczne… Czyżby nie mógł on ochronić pana przed tymi duchami?

– Od dzisiaj nie będę już śpiewał – obiecał.

I rzeczywiście, przestał. Nie śpiewał, chociaż chadzał ścieżką szybciej niż zwykle.

Co miałem zrobić? Usiadłem więc na drzewie z pustą puszką po oleju, a kiedy przechodził, uderzyłem w puszkę i zrzuciłem mu ją na głowę. Szkoda, że nie widzieliście całej tej sytuacji! Uciekał, krzycząc: „Bhoot! Bhoot!”, a bhoot w języku hindi oznacza „duch”.

Tradycyjne ubrania w Indiach nie wyglądają tak jak na Zachodzie, chociaż te zachodnie są wygodniejsze. Stroje hinduskie może i są bardziej luksusowe, ale na pewno mało praktyczne. Jeśli pracujesz w polu albo w fabryce, taki strój jest nawet niebezpieczny, bo szata jest długa i luźna, może więc wkręcić się w jakiś mechanizm. Także dhoti – dolna warstwa ubrania – jest luźne. Przywodzi to na myśl czasy, kiedyś ten kraj przeżywał bardzo dobre lata…

Nie możesz dać stroju hinduskiego żołnierzom – nie byliby w stanie walczyć! Pokonałoby ich ubranie. Nawet uciekać by nie mogli, bo ubranie uniemożliwiałoby im ucieczkę. Czy ja mógłbym biegać w mojej szacie? Niemożliwe. Prędzej bym umarł, niż zdołał pobiec.

W każdym razie… Bramin bardzo się przestraszył… Kiedy puszka spadła na niego, robiąc przeraźliwy hałas, jego dhoti opadło, a on tak bardzo się bał, że wbiegł do domu bez niego, całkiem nago! Zgubione dhoti zostało przy drzewie. Zszedłem więc z drzewa, wziąłem dhoti, swoją puszkę i oddaliłem się z tego miejsca.

W domu zapanował chaos. Wszyscy sąsiedzi biegali, pytając, co się stało. A on opowiadał:

– Ten chłopak ciągle robi coś złego. Dziś rano powiedział mi, żebym nie śpiewał mantr, bo świadczą one o tym, że się boję. Postawił przede mną wyzwanie. Jutro spotkam się z nim, żeby porozmawiać o dzisiejszym zdarzeniu. To z jego powodu na stare lata zostałem pośmiewiskiem! Wszyscy sąsiedzi widzieli, jak biegłem nago!

A nie ma jak w Indiach pokazać się nago, zwłaszcza jeśli jest się szanowanym kapłanem albo naukowcem…

Następnego dnia rano bramin przyszedł do naszego domu. Był bardzo poważny. Wiedziałem, że się zbliża, wziąłem więc puszkę i włożyłem do niej jego dhoti. Kiedy zobaczył, że zbliżam się z puszką, zapytał:

– Co to jest?

– Niech pan zaczyna pierwszy. Odgrażał się pan, że przyjdzie ze mną porozmawiać. Ja także chcę z panem porozmawiać. Zachodzi więc pytanie, kto będzie rozmawiał z kim? Może mi pan wymierzyć karę, jaką pan tylko chce, ale proszę pamiętać, że otworzę tę puszkę przed całą szkołą.

– A co w niej jest?

– Jest w niej bhoot, duch, który tak pana przestraszył.

– Czy to nie jest ta puszka, która spadła wczoraj z drzewa?

– Oczywiście, że ta.

– Zabierz ją stąd, bo jest niebezpieczna.

– Proszę jednak zajrzeć do środka i zobaczyć, co się w niej znajduje. – I otworzyłem puszkę, a potem wyjąłem z niej jego dhoti. – Proszę przynajmniej zabrać swoje dhoti – powiedziałem.

– Ale jak ci się to udało?

– Jak pan myśli, kto to wszystko zaaranżował? Powinien pan mi podziękować, że zadałem sobie trud wspięcia się na drzewo, hałasowania puszką i rzucenia jej na pana, a następnie zabrania pańskiego dhoti, zgubionego w ciemności. Potem uciekłem, zanim ktokolwiek mnie złapał. Zrobiłem to, aby zaniechał pan tych kłamstw.

Od tamtego dnia mężczyzna przestał chodzić tamtą ścieżką. Wiedział, że wszystko to było moją sprawką, ale wolał wybrać dłuższą drogę. Zapytałem go, dlaczego to robi, skoro doskonale wie, że to ja zainicjowałem całe to wydarzenie. Powiedział mi, że nie wierzy mi ani trochę. I nie ma zamiaru ryzykować. Podejrzewa, że mogłem zabrać puszkę i jego dothi dopiero rano, a w nocy przestraszył go nie kto inny jak sam duch. Nie dał się przekonać, że to ja siedziałem wieczorem na drzewie…

Tymczasem moja rodzina dobrze o tym wiedziała, bo widzieli, jak wchodzę na drzewo. Ale nawet oni bali się, że to duch miodli we mnie wstąpił. Powiedziałem im, że są naprawdę dziwni; przecież przyznałem się, po co więc wymyślają jakieś nowe interpretacje, twierdząc, że wstąpił we mnie duch i stąd to wszystko. Nie potrafili przyjąć do wiadomości prostych faktów.

Kiedy pojawia się strach, znaczy to, że musisz się z nim zmierzyć. Nic ci nie pomoże zasłanianie się ideą Boga.

Jeśli coś zniszczy twoją wiarę, to nie możesz jej już odbudować. Skoro spotkałeś mnie, to już nie będziesz wierzył w Boga, ponieważ rzeczywistością jest wątpienie, a wiara to jedynie fantazja. Żadna fikcja nie może równać się z faktami. Od teraz Bóg będzie dla ciebie jedynie hipotezą; twoja modlitwa będzie bezużyteczna. Będziesz cały czas pamiętał, że to tylko hipoteza; nie będziesz potrafił o tym zapomnieć. Bo kiedy raz usłyszysz prawdę, nie będziesz mógł jej zapomnieć. To jedna z cech prawdy – nie musisz jej pamiętać.

O kłamstwach musisz pamiętać cały czas. Mógłbyś przecież zapomnieć, co nakłamałeś. Kłamca potrzebuje lepszej pamięci niż człowiek, który posługuje się prawdą, ponieważ człowiek prawdomówny nie potrzebuje niczego pamiętać. Kiedy mówisz kłamstwa, musisz mieć dobrą pamięć. Kłamałeś jednemu człowiekowi i kłamałeś drugiemu człowiekowi, okłamałeś wiele różnych osób. Musisz to wszystko uporządkować w swoim umyśle i pamiętać, co komu powiedziałeś. A kiedy ktoś pyta cię o twoje kłamstwa, znów musisz kłamać. Kłamstw nie da się powstrzymać…

Prawda jest jak celibat – nie posiada dzieci, nie wstępuje w związki małżeńskie. Wystarczy, że raz zrozumiesz, iż Bóg jest niczym innym jak tylko hipotezą tworzoną przez kapłanów, polityków, elity władzy, pedagogów – wszystkich tych, którzy chcą trzymać cię w niewoli psychicznej, którzy odnoszą korzyści z twojego zniewolenia… Oni wszyscy chcą utrzymywać cię w strachu, abyś zawsze się bał, drżał wewnątrz siebie, ponieważ jeżeli się nie boisz, to jesteś niebezpieczny.

Możesz być albo człowiekiem tchórzliwym, bojaźliwym, gotowym, by się podporządkować, poddać, człowiekiem bez godności, bez szacunku dla samego siebie, albo możesz niczego się nie bać. Wtedy jednak będziesz buntownikiem – to nieuniknione. Możesz być człowiekiem wierzącym albo zbuntowaną duszą. Ludzie, którzy nie chcą, abyś się buntował, bo to godzi w ich interesy, wywierają na ciebie nacisk, warunkują twój umysł chrześcijaństwem, judaizmem, islamem, hinduizmem i utrzymują twoje wewnętrzne rozedrganie.

Na tym opiera się ich władza, a każdy, kto pragnie władzy, czyje życie jest nieustannym dążeniem do władzy, odnosi wielkie korzyści z hipotezy Boga.

Jeśli boisz się Boga – a wierząc w niego, musisz się bać – będziesz wykonywał jego nakazy i przykazania, postępował zgodnie z tym, co napisano w świętych księgach, co mówi mesjasz, boskie wcielenie; musisz słuchać Boga i jego agentów. Rzecz w tym, że sam Bóg nie istnieje – istnieją jedynie jego agenci. To bardzo dziwny biznes…

Tak, religia to najdziwniejszy biznes. Nie ma Boga, ale są mediatorzy: ksiądz, biskup, kardynał, papież, mesjasz… cała hierarchia. Jednak na samej górze nie ma nikogo. Jezus bierze swój autorytet i władzę od Boga, gdyż jest jego jednorodzonym synem. Papież bierze swój autorytet od Jezusa – jest jego jedynym prawdziwym przedstawicielem. I ciągnie się to niżej i niżej, aż do najniższego w hierarchii księdza. Ale Boga nie ma. Jest tylko twój strach.

Prosiłeś o wynalezienie Boga, bo nie mogłeś wytrzymać samotności. Nie potrafiłeś zmierzyć się z życiem, jego pięknem, radością, cierpieniem i lękiem. Nie byłeś w stanie doświadczać tego wszystkiego samodzielnie, bez nikogo, kto by cię chronił, kto trzymałby nad twoją głową parasol. Chciałeś Boga ze strachu. A wszędzie jest pełno kłamców, którzy zrobią to, o co poprosisz. Kiedy więc poprosiłeś, powiedzieli: „Wiemy, że Bóg istnieje. Wystarczy, że odmówisz tę modlitwę…”.

Tołstoj napisał piękne opowiadanie. Zwierzchnik Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej usłyszał, że trzech mężczyzn, którzy mieszkają pod drzewem na wyspie na jeziorze, zyskało ogromną sławę. Był to dla niego ogromny problem, ponieważ wierni przestali przychodzić do niego, a zaczęli odwiedzać tych trzech świętych ludzi.

Chrześcijańskie słowo „święty” jest bardzo dziwne… W każdym języku słowo „święty” i słowa pochodne cieszą się ogromnym szacunkiem. Jednak w chrześcijaństwie słowo to oznacza jedynie, że ktoś został wyświęcony przez papieża, że otrzymał jego certyfikat. Joannę d’Arc wyświęcono trzysta lat po tym, jak pewien nieomylny papież spalił ją żywcem. Widać po upływie trzystu lat zmienili zdanie, skoro ludzie darzyli jej pamięć coraz większym szacunkiem. Wtedy to papież pomyślał, że najwyższy czas ogłosić ją świętą. Najpierw ogłoszono ją czarownicą i spalono żywcem – a zrobił to jeden nieomylny papież – następnie zaś inny nieomylny papież, po upływie owych trzystu lat, ogłosił ją świętą. Rozkopano jej grób, a szczątki, uznane teraz za relikwie, poświęcono. I tak oto stała się świętą.

Chrześcijańskie znaczenie słowa „święty” jest brzydkie. Jego odpowiednikiem w sanskrycie jest słowo sant – oznacza ono kogoś, kto dotarł, kogoś, kto poznał satya. Sat oznacza najwyższą prawdę, a ktoś, kto do niej dotarł, nazywany jest właśnie sant. Nie jest to ktoś z certyfikatem! Nie jest to stopień ani tytuł, który ktoś inny mógłby ci nadać.

A zatem… Patriarcha bardzo się złościł, ponieważ wierni wiele mówili mu o tych trzech świętych. Zastanawiał się, w jakiż to sposób zostali oni świętymi. Przecież żadnemu z nich nie dał certyfikatu. Sytuacja powoli stawała się po prostu nieznośna. Ludzie, jak to ludzie – ciągle ich odwiedzali. Patriarcha zdecydował więc, że musi sam odwiedzić tych trzech mężczyzn, dowiedzieć się, w jaki sposób i jakim prawem ogłosili siebie świętymi! Nawet ich nie zna, nikt go nawet o tym oficjalnie nie poinformował, a przecież to w jego gestii leży mianowanie człowieka świętym. Był bardzo niezadowolony.

I któregoś dnia popłynął tam swoją łodzią. Zresztą bardzo piękną – w końcu był on najwyższym kapłanem, a więc w sprawach dotyczących religii był ważniejszy niż car. Nawet car i caryca przybywali, aby się mu pokłonić… Przez całą drogę zadawał sobie pytanie, kim są ci trzej nieznani, anonimowi głupcy i dlaczego ogłosili siebie świętymi. Kiedy przybył na miejsce, ujrzał trzech prostych, starych mężczyzn siedzących pod drzewem. Natychmiast wstali, pokłonili się mu i zapytali:

– Czemu Jego Świątobliwość się trudził? Wystarczyło nas wezwać, a przybylibyśmy natychmiast.

Hierarcha, nieco udobruchany, zapytał ich:

– Kto mianował was świętymi?

– Nic na ten temat nie wiemy. Nie wiedzieliśmy, że jesteśmy święci. Kto tak powiedział?

Hierarcha zorientował się, że ci trzej nie mają żadnego wykształcenia i nie wiedzą nic na temat chrześcijaństwa czy religii w ogóle. Zapytał więc:

– Jak się modlicie? Czy znacie modlitwę? Bez niej nie możecie nawet być chrześcijanami, a tym bardziej świętymi!

– Jesteśmy niewykształceni i nikt nigdy nie uczył nas żadnej modlitwy. Jednak jeśli nam wybaczysz, powiemy ci, jaką sami stworzyliśmy modlitwę.

– Co? Stworzyliście sami modlitwę!? Dobrze, chętnie jej posłucham.

I jeden z mężczyzn powiedział do drugiego:

– Powiedz mu, to ty ją wymyśliłeś.

Wszyscy trzej byli jednak bardzo onieśmieleni, więc w końcu zdecydowali, że powiedzą ją razem. Ich modlitwa była bardzo prosta: „Stanowisz Trójcę – Bóg Ojciec, Syn Boży i Duch Święty. Jest was trzech i nas także jest trzech. Zmiłujcie się nad nami”. Następnie powiedzieli patriarsze:

– Oto cała nasza modlitwa. Nic więcej nie wiemy. Słyszeliśmy, że on jest w trzech osobach, a i my także jesteśmy we trzech. Czego więcej potrzeba? Niech się zmiłuje nad nami, bo on jest w trzech osobach i my także jesteśmy trzej.

– To nie do pomyślenia! Robicie parodię z religii!

– Powiedz nam więc, jaka powinna być nasza modlitwa, a będziemy ją powtarzać.

Patriarcha powiedział im całą modlitwę, długą modlitwę używaną w Kościele prawosławnym. Wysłuchali jej, ale po chwili poprosili:

– Chwileczkę. Prosimy o powtórzenie, ponieważ modlitwa jest bardzo długa i możemy jej nie zapamiętać. Nasza modlitwa jest króciutka i dlatego nigdy jej nie zapominamy. Jest bardzo prosta. To dlatego pamiętamy, że on jest w trzech osobach, nas także jest trzech… Prosimy o miłosierdzie. Twoja modlitwa jest zbyt trudna. Moglibyśmy ją zapomnieć albo popełnić jakiś błąd…

Powtórzył modlitwę drugi raz, potem trzeci, aż w końcu mężczyźni powiedzieli, że będą starali się tak modlić.

Patriarcha czuł się bardzo zadowolony, że sprowadził tych trzech głupców na właściwą drogę. Nie mógł uwierzyć, że mieli taką prostą modlitwę i że to ona przydała im miano świętych. Cieszył się więc bardzo, że zrobił dobry uczynek. Bo tacy właśnie są ci dobroczyńcy…

Kiedy był już na środku jeziora, ujrzał, że ci trzej mężczyźni biegną za nim, prosząc, aby zaczekał, ponieważ zapomnieli jednak słów jego modlitwy. Nie mógł uwierzyć swoim oczom: biegli po wodzie!

Patriarcha pokłonił się im do stóp i rzekł:

– Wybaczcie mi. Odmawiajcie swoją modlitwę. Jest doskonała. Nie musicie przybywać do mnie, aby o cokolwiek mnie pytać. Jeśli ja będę chciał was o coś zapytać, to przyjdę do was. Sam już nie wiem, która modlitwa jest właściwa.

Ci trzej mężczyźni udowadniają jedną prostą prawdę: fakt, że jesteś wierzący, jeszcze wcale nie dowodzi istnienia Boga. Twoja wiara może dać ci pewną spójność, pewną siłę. Jednak wiara musi być niewinna. Ci trzej mężczyźni nie ukrywali za swoją wiarą żadnego strachu. Nie chodzili do kościoła, aby uczyć się modlitw, nie pytali nikogo o to, czym jest Bóg i gdzie można go znaleźć. Byli po prostu niewinnymi ludźmi i to z tej ich niewinności wypływała wiara.

Wiara nie dowodzi istnienia Boga, udowadnia jedynie, że niewinność jest wielką siłą.

Oczywiście, to tylko opowiadanie, ale niewinność naprawdę stanowi siłę. Tak, możesz chodzić po wodzie, ale tylko dzięki swojej niewinności. I to z powodu niewinności istnieje wiara. Zdarza się to jednak bardzo rzadko, ponieważ każdy rodzic i każde społeczeństwo niszczą niewinność dziecka, jeszcze zanim zorientuje się ono, że w ogóle ją posiada. Wmuszają ci jakieś wierzenia, a ty je akceptujesz, ponieważ się boisz. Kiedy jest ciemno, matka mówi ci, żebyś się nie bał, bo Bóg jest wszędzie i patrzy na ciebie.

Słyszałem o pewnej katolickiej zakonnicy, która kąpała się w ubraniu. Inne zakonnice zaczęły się o nią martwić, myśląc, że zwariowała. Ona jednak wytłumaczyła, że robi tak, bo wie, że Bóg jest wszędzie, a więc znajduje się także w łazience. A pokazywanie się nago przed Bogiem uważa za nieprzyzwoite.

Być może ta kobieta wydaje się głupia, ale ma w sobie pewien rodzaj niewinności. Jej wiara powstaje dzięki niewinności i nie jest tu ważne, w co wierzy.

Niewinność daje siłę, ale jest ciągle niszczona i dlatego właśnie mówię wam, że chciałbym, abyście ją odzyskali, abyście stali się znowu niewinni. Ale żebyście mogli stać się znów niewinni, musicie przejść przez kilka etapów. Musicie odrzucić ideę Boga, która sprawia, że się nie boicie. Musicie przejść przez strach i zaakceptować go jako część ludzkiej rzeczywistości. Nie trzeba przed nim uciekać. Trzeba wejść w niego bardzo głęboko, a im głębiej wnikniesz w swój lęk, tym mniej będziesz go odczuwał. Kiedy dotrzesz do samego dna strachu, z rozbawieniem stwierdzisz, że nie było się czego bać. A kiedy strach zniknie, pojawi się niewinność, która stanowi najwyższe dobro – czystą esencję religijnego człowieka.

Niewinność jest siłą, jedynym cudem, jaki istnieje.

Dzięki niewinności może zdarzyć się wszystko, ale nie uczyni cię ona chrześcijaninem ani muzułmaninem. Dzięki niej staniesz się po prostu zwykłą ludzką istotą, która w pełni akceptuje swoją zwyczajność, cieszy się nią i jest wdzięczna całej egzystencji; nie odczuwa wdzięczności do żadnego Boga, ponieważ jest on tylko narzuconą z góry ideą.

Tymczasem egzystencja nie jest ideą. Jest wszystkim wokół ciebie i w tobie. Kiedy jesteś całkowicie niewinny, pojawia się w tobie głęboka wdzięczność – nie nazwę jej modlitwą, ponieważ modlić można się o coś, ale nazwę ją głęboką wdzięcznością. O nic nie prosisz, ale zanosisz podziękowania za coś, co już zostało ci dane.

A otrzymałeś tak wiele. Czy na to zasłużyłeś? Egzystencja obdarza cię tak szczodrze, że twój brak wdzięczności jest wręcz obrzydliwy. Powinieneś być wdzięczny za to wszystko, co otrzymałeś. Bo twoja wdzięczność jest czymś naprawdę pięknym, a egzystencja obdarza cię coraz szczodrzej. Im więcej otrzymujesz, tym bardziej jesteś wdzięczny. Ten proces nigdy się nie kończy.

Pamiętaj jednak, że hipoteza Boga zniknęła. W chwili kiedy nazwałeś ją hipotezą, cała koncepcja Boga upadła. Czy boisz się, czy nie – nie możesz jej przywrócić. To skończone. Teraz jedyne, co ci pozostało, to wejść w swój strach. W milczeniu wejdź w niego, aby poznać jego głębię. Czasem zdarza się, że ten strach wcale nie jest taki znów głęboki.

Oto opowieść zen.

Wędrujący nocą mężczyzna zsunął się ze skały. Bojąc się, że spadnie setki metrów w dół, złapał się wystającej gałęzi. Słyszał, że miejsce, w którym się znajduje, jest przepastną otchłanią. W ciemności nie widział nic oprócz bezdennej przepaści. Krzyczał, ale wracało do niego jedynie echo własnych słów – wokół nie było nikogo. Wyobraźcie sobie, jak straszna była dla niego ta noc. Bał się, że w każdej chwili może zginąć. Jego ręce były zmarznięte i coraz słabszy stawał się jego uścisk… Kiedy nastał świt, wędrowiec popatrzył w dół i zaśmiał się – nie było tam żadnej przepaści. Kilkadziesiąt centymetrów niżej była półka skalna. Mógł na niej wygodnie spać przez całą noc. Tymczasem on trząsł się ze strachu aż do samiuteńkiego rana.

Mogę wam powiedzieć, z własnego doświadczenia, że strach nie ma głębokości większej niż kilkadziesiąt centymetrów. I tylko od was zależy, czy chcecie wisieć na gałęzi i zamienić swoje życie w koszmar, czy wolicie puścić gałąź i stanąć na własnych nogach. Naprawdę nie ma się czego bać.

Rozdział 2

Jezus – jedyny zapomniany syn Boga

Osho,

powiedziałeś, że Bóg nie jest ani hipotezą, ani ideą. Czym wobec tego jest? Czy ktokolwiek kiedykolwiek spotkał Boga?

Bóg z pewnością nie jest hipotezą. Hipoteza odnosi się jedynie do obiektywnej nauki. Możesz z nią eksperymentować, dzielić ją, analizować.

To właśnie mówił Karol Marks: „Dopóki Bóg nie zostanie udowodniony w laboratorium naukowym, nie zamierzam go akceptować”. Znaczenie jego słów jest takie, że może on zaakceptować Boga jako hipotezę, ale hipoteza sama w sobie nie jest prawdą. Konieczny jest dowód naukowy.

Jeśli jednak Bóg znajdzie się w laboratorium naukowym, zostanie włożony do probówki, podzielony i przeanalizowany, a my będziemy wiedzieli, że wszystko, z czym mamy do czynienia, składa się na całość, którą nazwiemy Bogiem, to skąd wiadomo, czy to Bóg, który stworzył świat? Skoro Marks zaakceptowałby Boga jedynie pod takim warunkiem, oznacza to, że Bóg musi zostać zredukowany do rangi przedmiotu.

A wtedy stworzenie sobie Boga nie byłoby wcale takie trudne. Kiedy przeanalizujesz wszystkie składniki, wszystkie części, to nie będzie problemu, żeby go odtworzyć. Opatentuj swoje odkrycie i zacznij produkować kolejne egzemplarze Boga. Jednak taki wyprodukowany Bóg nie będzie tym Bogiem, o którego mnie pytacie.

Bóg nie jest hipotezą i nie może nią być, ponieważ już samo słowo „hipoteza” zabiera mu grunt spod nóg. Boga nie da się udowodnić. Jeśli nauka miałaby udowodnić istnienie Boga, to naukowiec stałby się kimś ważniejszym niż Bóg. Biedny Bóg byłby jedynie szczurem laboratoryjnym. Przygotowujesz różne pudełka, a Bóg przemieszcza się z jednego do drugiego, abyś mógł sprawdzić poziom jego inteligencji.

Delgado – psycholog – byłby bardzo zadowolony, gdyby złapał Boga w swoją pułapkę na myszy; bo wszystko, co wiedzą o ludziach psycholodzy, zostało sprawdzone na myszach. Najpierw testowali myszy, a później próbowali odnieść swoje wyniki do istot ludzkich. Byłoby niehumanitarne kroić człowieka, torturować go i przeprowadzać na nim eksperymenty. Jednak bardzo dziwne jest to, że mysz potrafi dostarczyć informacji, które pozwalają zrozumieć ludzki umysł i ludzką psychologię. Czyż człowiek nie jest bardziej rozwinięty? Możesz dostosować swoje odkrycia do ludzkich rozmiarów, ale to nie zmienia faktu, że dotyczą one myszy.

Zgodnie z tym, co twierdzą wszystkie pseudoreligie, Bóg jest twórcą tego, co istnieje. Twierdzą one, że stworzył także nas. Gdyby uczynić Boga hipotezą, to wtedy my bylibyśmy jego stwórcami. Nastąpiłaby zamiana ról – twórca stałby się stworzeniem. Pseudoreligie nigdy się na to nie zgodzą. Ja też się na to nie godzę, ale z zupełnie innych powodów.

Nie mogę się z tym zgodzić, ponieważ Bóg jest ponad wszystkim; nikt nie może być powyżej Boga. Naukowiec musi być obserwatorem, znajdować się wyżej, aby dokładnie widzieć. Wtedy jednak Bóg stałby się badanym przedmiotem. Naukowiec umieściłby elektrody w umyśle Boga, stworzyłby pilota, dzięki któremu decydowałby, kiedy Bóg ma się śmiać, a kiedy płakać, kiedy biegać, a kiedy stać. Z tego powodu pseudoreligie nie mogą się na to zgodzić. Twierdzą, że Bóg nie został stworzony, że nie jest przedmiotem; jest stwórcą. To on ciebie stworzył, więc nie możesz w żadnym razie znaleźć się powyżej niego.

Nawet dla stworzenia hipotezy potrzebne jest jakieś prawdopodobieństwo – nie pewność, ale przynajmniej prawdopodobieństwo. Bóg nie jest nawet prawdopodobny. Moje powody są więc całkowicie odmienne. Naukowiec zaczyna od hipotezy, ponieważ dostrzegł w niej jakieś prawdopodobieństwo, jakąś możliwość, jakiś potencjał.

Bóg jest jedynie słowem, które nic w sobie nie zawiera – pustym słowem bez żadnego znaczenia.

Być może trzeba interpretować Biblię w nieco inny sposób? Mówi się w niej: „Na początku było Słowo. A Słowo było u Boga. I Bogiem było Słowo”. W takim kontekście prawdą zdaje się to, że początek Boga jest niczym innym jak tylko słowem. Następnie słowo zaczęło gromadzić na sobie mech – z upływem czasu ludzie nadawali mu coraz większe znaczenie. A to, jakie nadawali mu znaczenie, wynika z ich potrzeb. Powinniście to zapamiętać.

Bóg jest wszystkowiedzący, ponieważ wiedza człowieka jest bardzo ograniczona – jest jak mały płomyk świecy, który rozjaśnia niewielką przestrzeń wokół. Poza tą małą przestrzenią wszystko jest ciemnością, a ciemność powoduje strach. Kto wie, co się w niej kryje? Potrzebny jest ktoś, kto wiedziałby wszystko. A jeśli taki ktoś nie istnieje, to trzeba go wymyślić.

Bóg jest wynalazkiem stworzonym z psychologicznych potrzeb człowieka.

Jest wszystkowiedzący. Ty nie możesz taki być bez względu na to, ile wiesz i co wiesz. Egzystencja jest tak ogromna, a człowiek tak maleńki, że nie ma sensu nawet sobie wyobrażać, iż w tym maleńkim mózgu zmieści się cała wiedza dotycząca przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Nawet głupiec wie, że są to jedynie mrzonki, jednak życie w świecie otoczonym zewsząd ciemnością jest trudne. Nie możesz nawet być pewien tego, co wiesz, ponieważ nieznane jest tak ogromne, że gdybyś dowiedział się jeszcze trochę więcej, mogłoby się okazać, że nic nie wiesz.

Tak zresztą się dzieje. Im więcej człowiek wie, tym bardziej uświadamia sobie, że wczorajsza wiedza dzisiaj jest już tylko ignorancją. A co powiedzieć o wiedzy współczesnej? Być może jutro ona także okaże się ignorancją.

Istniała ogromna potrzeba psychologiczna, aby zaistniał ktoś, kto wie wszystko.

Kapłani wykonali więc kawał dobrej roboty, wymyślając Boga.

Pomogło to rozwiązać wiele spraw. Człowiek stał się bardziej pewny siebie, bardziej stabilny, mniej bojaźliwy, ponieważ istnieje wszystkowiedzący, przenikliwy, wszechobecny Bóg. Jedyne, co jest ci potrzebne, to wiedza, jak pozyskać jego przychylność. Wiedzę tę posiada ksiądz i może się nią z tobą podzielić. Każda religia udaje, że dzierży klucz, który otwiera wszystkie drzwi. A jeśli zdobędziesz taki klucz, będziesz jak bogowie, będziesz wszystko wiedział, będziesz wszędzie, gdzie tylko zechcesz, i zostaniesz obdarzony wielką mocą. Po prostu przyjrzyj się, a zobaczysz w tych słowach trzy podstawowe potrzeby człowieka.

Ludzka wiedza jest bardzo ograniczona, bardzo uboga. Bo co tak naprawdę wiemy? Każdy drobiazg wskazuje na twoją ignorancję.

Nasza moc… Jaką moc posiadamy? Być może człowiek jest jedynym zwierzęciem na świecie, które nie ma mocy… Czy możesz walczyć z lwem albo z tygrysem? Na pewno nie, bo przecież nie potrafiłbyś walczyć nawet z psem czy kotem. Jak mógłbyś się obronić, gdyby zaatakowało cię sto tysięcy much? Nigdy nie myślałeś, że mogłyby zaatakować cię muchy, a gdyby kiedyś zaczęły zajmować się polityką i zaatakowały cię zbiorowo, nie miałbyś szans na przeżycie. Byłbyś bezbronny.

Mówimy o muchach, a przecież w Południowej Afryce są nawet rośliny, które potrafią pochwycić ptaki i inne zwierzęta, wyssać je całkowicie, a resztki wyrzucić. Istnieją nawet opowiadania science fiction o roślinach atakujących ludzi. W tych opowiadaniach rośliny są na tyle wielkie, że mogą złapać człowieka, jeśli ten znajdzie się w pobliżu: ich gałęzie pochwycą cię niczym trąby słoni i zgniotą. Następnie roślina wyciągnie z ciebie całą krew. Cóż to za doskonała operacja – gałęzie penetrujące twoje ciało i wysysające krew! Jak gruba jest twoja skóra? Wystarczy lekko zadrapać i od razu pokazuje się krew. A te rośliny żywią się krwią, pożerają ludzi. Kiedy zaczynają zjadać człowieka, on ciągle jeszcze żyje…

Te opowieści o pożerających ludzi roślinach wydają się może przesadzone, ale nie są bezpodstawne; rośliny posiadają pewien rodzaj mózgu, pewien rodzaj umysłu. Udowodniono, że myślą, czują, mają emocje, uczucia, że kochają i nienawidzą. Na to wszystko zdobyto naukowe dowody.

Już dwadzieścia pięć wieków temu Budda i Mahawira mówili, że nie wolno niszczyć roślin, ponieważ są one żywe. Ludzie najpierw śmiali się z tego i nie wierzyli. Ani Budda, ani Mahawira nie posiadali dowodów naukowych. Mówili na podstawie własnych doświadczeń, które zdobyli, siedząc w ciszy pod drzewami. Budda wielokrotnie odczuwał, że drzewo nie jest martwe, że tętni życiem. Były to jednak tylko doświadczenia osobiste, których nie potrafił udowodnić.

Udało się to innemu Hindusowi. Nazywał się Jagadis Chandra Bose i poświęcił całe życie, aby za pomocą metod naukowych przekonać się, czy Budda i Mahawira mieli rację. Ostatecznie potwierdził, że rośliny są żywe, że odbierają bodźce. A to był zaledwie początek… Coraz więcej badaczy zaczęło się tym tematem zajmować.

Wkrótce okazało się, że rośliny posiadają pewien system, który można porównać do mózgu, choć nie wygląda on jak mózg ludzki. Ludzie uważają, że każdy mózg wygląda tak, jak wyglądają mózgi ludzkie. To głupie! Jeśli istnieje tak wiele różnych rodzajów ciał, to dlaczego nie może istnieć wiele różnych mózgów? Wkrótce więc okazało się, że rośliny posiadają pewien rodzaj mózgu.

Kilka lat temu stwierdzono również, że rośliny wyposażone są nie tylko w pewien system poznawania rzeczywistości, który nazywamy umysłem, ale także w serce. Oczywiście, nie bije ono jak ludzkie serce; rośliny posiadają własny rodzaj serca. Jeśli chirurg roślin chciałby znaleźć u ciebie serce bądź mózg, to najpewniej by go nie znalazł, ponieważ szukałby innych narządów niż te, które posiada człowiek.

Tak, rośliny mają swoje uczucia i emocje. Jeśli, przykładowo, ogrodnik podchodzi do drzewa, aby je podlać, ono odczuwa szczęście, które można zmierzyć na wykresach podobnych do kardiogramu. Taki „szczęśliwy” wykres staje się harmonijny, rytmiczny, jak gdyby był zapisem piosenki. Jeśli zaś do drzewa podchodzi ktoś z siekierą, aby je ściąć… Choćby był jeszcze daleko, wykres ulegnie zmianie. Może ten człowiek nawet nie powiedział, że ma zamiar ściąć drzewo, a jedynie o tym pomyślał – ma intencję, którą drzewo potrafi wychwycić. Jeśli nie zbliża się do drzewa z zamiarem ścięcia go, a jedynie niesie w ręku siekierę, to wykres nie ulega zmianie. Jeśli natomiast zamierza ściąć drzewo, wykres traci harmonijność, pojawiają się zmiany, zygzaki – drzewo trzęsie się ze strachu. Jeśli zostanie ścięte, wykresy okolicznych drzew także zaczną się zmieniać. One też czują się zranione, ponieważ ich kolega, przyjaciel, sąsiad został ścięty.

To bardzo możliwe, skoro rośliny posiadają uczucia, emocje, pewien rodzaj myślenia… Wcale bym się nie zdziwił, gdyby od czasu do czasu wpadały we wściekłość. Posiadają wszystko, co jest do tego potrzebne. A człowiek wyrządził im tyle krzywd, że mają wszelkie prawo się gniewać. Ciągle niszczymy drzewa, inne rośliny… Trzeba położyć temu kres! I zbliża się on wielkimi krokami… Przecież człowiek zniszczył już niemal całe środowisko!

Po ukończeniu szkoły średniej pojechałem na Uniwersytet Hinduski w Benaresie, ponieważ jest to największy uniwersytet w całych Indiach. Ale zostałem tam jedynie przez dwadzieścia cztery godziny… Zatrzymałem się u doktora Rajbaliego Pandeya, ówczesnego szefa wydziału historycznego. Usiłował przekonać mnie, abym został na dłużej. Twierdził, że nie znajdę lepszego miejsca w całych Indiach, że ten uniwersytet ma najlepszych naukowców, najlepszych profesorów i doskonałą infrastrukturę.

Wytłumaczyłem mu jednak, że nie wyjeżdżam z powodu uniwersytetu, ale przez niego. Bardzo się zdziwił, wprost nie mógł w to uwierzyć.

Poznałem go przypadkowo. Podróżowałem z nim w tym samym przedziale pociągu do Dżabalpuru. Na miejsce dojechaliśmy z opóźnieniem, przez co doktor spóźnił się na pociąg, który miał go zabrać z Dżabalpuru do Gondii. Nie wiedział, co ze sobą zrobić. Następny pociąg miał dopiero za dwadzieścia cztery godziny. Gondia to malutkie miasteczko, więc kursuje tam tylko jeden pociąg na dobę, a podróż do Gondii z Dżabalpuru trwa dwanaście godzin.

Zaproponowałem mu więc, żeby przenocował u mnie; mieszkałem wtedy u jednego z moich wujków. I właśnie w takich okolicznościach go poznałem. Rano zabrałem go ze sobą na spacer…

Dżabalpur jest zatopiony w zieleni, rośnie tam tyle drzew, że prawie nie widać domów. Powiedział mi wtedy, że nienawidzi drzew, ponieważ są one wrogami ludzkości. Jeśli choćby przez pięć lat nie będzie się ich wycinać, to zajmą całe miasto i zniszczą wszystkie domy.

Jest nieco prawdy w tym, co mówił, ponieważ człowiek zbudował wszystkie te miasta, wycinając drzewa. Jeśli więc pozwolić drzewom odrosnąć, zniszczyłyby tę tak zwaną cywilizację. To wtedy też powiedział mi, że jeżeli kiedykolwiek przyjadę do Benaresu, mogę zatrzymać się u niego.

Traf chciał, że dwa lata później faktycznie musiałem tam pojechać, więc chętnie skorzystałem z zaproszenia. O poranku wybierałem się na spacer, a on zaproponował, że skoro przyłączył się do mnie podczas spaceru w Dżabalpurze, to i tym razem chętnie to zrobi.

Benares jest miastem gołym – całkiem pozbawionym drzew. Cały kampus uniwersytecki to tylko budynki i budynki… A te są piękne; były budowane dzięki wsparciu maharadżów indyjskich. Chcieli oni stworzyć wspaniały uniwersytet, który dorównałby innym znanym na świecie uniwersytetom, takim jak Cambridge, Oxford czy Harvard. Zbudowano więc przepiękne budynki, pokryto je marmurem, ale nie pozostawiono żadnych drzew.

Powiedziałem doktorowi, że nareszcie zrozumiałem, dlaczego przeszkadzały mu drzewa, które ja tak kocham. I dodałem, że nie wytrzymałbym w tym mieście. To prawda, że trzeba wyciąć drzewa, aby zbudować domy i miasta, ale to nie znaczy, że muszą one być niszczone całkowicie. Bo wtedy człowiek także umiera. W świecie potrzebna jest bowiem równowaga – przecież drzewa ciągle dostarczają nam tlen. Kiedy bierzesz wdech, wciągasz tlen. Jest on absorbowany przez twój system krwionośny, a następnie wydychasz dwutlenek węgla. Drzewa przyswajają dwutlenek węgla – to ich pokarm. Dlatego kiedy spalasz drzewo, otrzymujesz węgiel. Węgiel nie jest niczym innym jak tylko stałą formą dwutlenku węgla. Drzewa żyją dzięki dwutlenkowi węgla, człowiek żyje dzięki tlenowi – to dobra przyjaźń. Drzewa nie muszą niszczyć cywilizacji ani my nie musimy niszczyć ich. Powinniśmy zgodnie koegzystować. To jedyny sposób na życie.

A jednak nie dopatrzyłem się tam choćby jednego drzewa. Po dwudziestu czterech godzinach pobytu w tym mieście czułem, że wysycham. Bo kiedy nie ma wokół zieleni, oczy tracą blask… Nie, nie mogłem zostać na tym uniwersytecie. I nieważne, że ma wspaniałych profesorów, wielkie biblioteki i bardzo wygodne budynki – ja wolę wielkie stare drzewa.

Jeździłem po całych Indiach, żeby znaleźć uniwersytet lepszy niż ten, który miałem w Dżabalpurze. Kiedy zobaczyłem Sagar, od razu wiedziałem, że tam zostanę. To małe miasto, położone nad jeziorem i niewyobrażalnie piękne: z jednej strony ma jezioro, a z drugiej wzgórza, na których położony jest uniwersytet; otaczają go wielkie drzewa i panuje tam spokój. Benares był bardzo zatłoczony i rozjazgotany za sprawą dziesięciu tysięcy studentów, podczas gdy Sagar jest niewielkie i ma nowy uniwersytet. Tam właśnie zostałem.

I któregoś dnia przybył tam Rajbali Pandey z cyklem wykładów historycznych. Zdziwił się, że wybrałem to miejsce. Sądził, że podjąłem studia w Dżabalpurze. Wyjaśniłem mu, że szukałem miejsca, które będzie mi najbardziej odpowiadać, i zdecydowałem się właśnie na to. Drzewa w Dżabalpurze są piękne, ale nie takie wielkie i nie takie stare. A jeśli do tego dołożyć wzgórza i kwitnące lotosy… To było miejsce dla mnie.

Człowiek uczynił naturze tyle krzywd, że kiedy mówię, iż pewnego dnia natura się zezłości, wiem, że nie jest to żadne science fiction – to możliwe. Gdyby te wszystkie drzewa, które ścinamy, niszczymy, zjednoczyły się… Oczywiście, nie sądzę, że wiedzą cokolwiek na temat związków zawodowych, i nie słyszały słynnego hasła Karola Marksa „Proletariusze wszystkich krajów, łączcie się! Nie macie do stracenia nic prócz swych kajdan. Do zdobycia macie cały świat”. Jeśli zamienilibyśmy słowo „proletariusze” i dokonali kilku drobnych korekt, hasło mogłoby brzmieć: „Drzewa wszystkich krajów, łączcie się! Nie macie do stracenia nic, nawet swych kajdan, a do odzyskania macie cały świat!”.

Jeśli drzewa zaczną was atakować, to czy wydaje wam się, że przeżyjecie, że pomoże wam wasza broń jądrowa? Wykluczone! Zdarzało się już parę razy, że scenariusze science fiction stawały się rzeczywistością. Kiedyś w Afryce pewien gatunek ptaka zaczął nagle atakować ludzi; zanim wytrzebiono groźne ptaki, paru ludzi zginęło. Zdarzyło się to także w Indonezji. Całe stado pewnego gatunku ptaków zaczęło atakować ludzi, próbując ich oślepić. Setki ludzi w wyniku tych ataków straciły oczy. Na co dzień nie myślimy, że coś takiego może się zdarzyć, więc nie jesteśmy przygotowani, kiedy to się faktycznie dzieje.

Ponieważ wiemy, że może się zdarzyć pożar – mamy straż pożarną. Ponieważ zdarzają się przestępstwa – mamy policję. Mamy także armię – na wypadek gdyby ktoś zaatakował nasz kraj. Kiedy jednak ptaki usiłują wykłuć ludziom oczy, to zanim coś uda się z tym zrobić, wiele osób ucierpi. I to przez jeden gatunek ptaka…

Gdyby wszystkie ptaki, wszystkie zwierzęta i wszystkie rośliny zdecydowały pewnego dnia, że mają już dość i zamierzają pozbyć się ludzi, to nie ma sposobu, aby ludzkość zdołała się uratować. Wszystkie armie, cała zgromadzona broń, łącznie z bronią nuklearną, zda się na nic – dopiero wtedy zrozumiecie, jacy jesteście słabi.

Wydaje wam się, że będziecie obronieni, dlatego zapomnieliście o swojej słabości. Ale przypomnijcie sobie początki człowieka, kiedy nie miał on nic i czuł się bardzo niepewnie. Pomyślcie o czasach, zanim człowiek nauczył się posługiwać ogniem. Jaka była jego sytuacja? Jego pozycja? Był najsłabszym zwierzęciem na Ziemi!

Ogień jest chyba najważniejszym odkryciem człowieka, bo na pewno nie jest nim broń nuklearna. Ogień dał człowiekowi ogromną odwagę. Mógł w nocy rozpalić ognisko i spać przy nim. Zwierzęta obawiały się ognia, nie zbliżały się więc do niego. Wcześniej sen był niemożliwy. Jeśli zasnąłeś – był to twój koniec. Każde zwierzę mogło cię pokonać.

Polowałeś cały dzień, a nocą nie mogłeś zasnąć. W ciągu dnia łatwiej było przeżyć – można przecież wejść na drzewo albo schować się w jaskini. Co jednak możesz zrobić nocą, zwłaszcza kiedy zaśniesz? Wielu zwierząt, które żyły w tamtych czasach, już nie ma. A przecież żyły na Ziemi zwierzęta wielokrotnie większe od słonia. Istniały krokodyle wiele razy większe niż te żyjące w naszych czasach. Nie musiały nawet gryźć – połykały człowieka w całości!

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki