Lustro mojego czasu - Wiesław Piechocki - ebook + książka

Lustro mojego czasu ebook

Piechocki Wiesław

0,0

Opis

Życie pod znakiem przesiedleń

Moi rodzice, przesiedleni ze Lwowa i z Sanoka, osiedli na Górnym Śląsku w 1945 roku. Dogasała druga wojna światowa. Urodziłem się dwa lata później – wśród żywiołu śląskiego. Na ulicach moich rodzinnych Pyskowic mówiono albo po polsku, albo po niemiecku. Albo po ślunsku.

Po osiemnastu latach życia przesiedliłem się do Warszawy. Drugi etap życia. Studia romanistyki, tworzenie własnej rodziny oraz pierwsze podróże zajęły kolejne szesnaście lat. Panowały wówczas skróty: ZSRR zdominował PRL, gdzie rządziła niepodzielnie PZPR. A ja pracowałem na UW, w IR.

Ci, którzy uważali się za odważnych, emigrowali. Trzeci etap życia rozpocząłem w 1981 roku. Z żoną i sześcioletnią córeczką via Norwegia przesiedliliśmy się w nieznane – do Austrii. Początek trudnej emigracji. Wokół nas Alpy, Jezioro Bodeńskie, demokratyczna Austria oraz książęcy Liechtenstein. Rodzina powiększyła się o następne dwie córki. Ren jako refren – nasze życie w dolinie szwajcarsko-austriackiej. Przez trzydzieści jeden lat jeździłem do pracy do Liechtensteinu – z Austrii przez Szwajcarię. Tam, w jedynym liceum, nauczałem po niemiecku innych języków: głównie francuskiego, łaciny i włoskiego. Wieloletnia, zdyscyplinowana walka o przeżycie rosnącej rodziny na obcej ziemi.

Rok 2018 – przeprowadzka do Wiednia. Kolejne przesiedlenie, nowy etap życia.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 414

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Opieka redakcyjna

Agnieszka Gortat

Redaktor prowadzący

Kinga Kosiba

Korekta

Małgorzata Szewczyk, Ewa Ambroch

Opracowanie graficzne i skład

Piotr Dobrzyński

Projekt okładki – na podstawie ilustracji Małgorzaty Piechockiej

Aleksandra Sobieraj

Ilustracje

Małgorzata Piechocka

© Copyright by Wiesław Piechocki 2021© Copyright by Borgis 2021

Wszelkie prawa zastrzeżone

Wydanie I

Warszawa 2021

ISBN 978-83-66616-85-1

Wydawca

Borgis Sp. z o.o.ul. Ekologiczna 8 lok. 10302-798 Warszawatel. +48 (22) 648 12 [email protected]/borgis.wydawnictwowww.instagram.com/wydawnictwoborgis

Druk: Sowa Sp. z o.o.

SPIS TREŚCI

CZĘŚĆ I – Górny Śląsk 9

Falejówka bukolicznie 11

Przez butelki do wolności 19

Szopa na podwórzu 29

Uroki ogrodu 39

Bożenka – moja siostra (1941–2017) 49

Granice, ludzie oraz ptaki 61

Chryzantemy z waty 69

Pierwsza komunia politycznie 79

Metamorfozy dziadka 87

Ołtarz boczny 95

Przed horyzontem 105

Romek 115

Blask maszyn do pisania 123

Śląskie macewy na kirkutach 131

Madonna na warszawskim podwórzu 141

CZĘŚĆ II – Warszawa 155

Istnienie słowników 157

Studenci generała Kickiego 163

Niebezpieczne związki 173

Epidemia cholery i jej konsekwencje 185

Utytułowani i wytatuowani 193

Adepci Marsa 199

Robert Elsie – *29.06.1950, †02.10.2017 207

Koszarowy los 215

Dialogi paszportowe 225

Echo Tele-Echa 233

Nocnym pociągiem do ślubu 239

Trzy kozy 251

Teatr to życie i sen 263

CZĘŚĆ III – Emigracja 275

Czerń białego promu 277

Boże Narodzenie w sierpniu 285

Malowanie 291

Caritas arystokratycznie 313

Emigracyjna teoria publicystyki 321

Kto rano wstaje… 329

Kocham macochę 335

Lech Wałęsa – kolejna odsłona 341

Narodowość piłkarskiej murawy 349

Znaczek 355

Moc języka portugalskiego w rodzinie Piechockich 361

Aurelia i Thomas 367

MONACHIUM po siedemdziesiątce 377

Annus singularis atque separatus 2017 383

Czterdzieści pięć „podwójnych“ lat 391

Villa I Tatti blisko Florencji 395

Spacer zarażony 399

Maska od zarazka 405

Grande Dixence albo młodość 411

Ze Spitsbergenu do Bludenz 427

Potrójny bilans 435

CZĘŚĆ I

GÓRNY ŚLĄSK

FALEJÓWKA BUKOLICZNIE

Kiedy myślę o Falejówce, temperatura moich uczuć jest nadal bardzo wysoka. Ta mała wioska, wtłoczona między łagodne, urocze wzgórza, odgrywa w moich wspomnieniach wielką rolę. Mimo że – jak wspomniałem – jest niewielka. Nigdy nie doliczyłem się, ile razy byłem w Falejówce – pięć albo sześć? Nie notowałem. Wtedy nie umiałem pisać. Zawsze latem, zawsze na co najmniej miesiąc.

W tej miejscowości, położonej na północ od Sanoka nad Sanem, w której w grudniu 1941 roku urodziła się moja jedyna siostra, Bożena, nigdy nie byłem zimą. Falejówka, leżąca kilka kilometrów od drogi wiodącej z Sanoka do Brzozowa, była synonimem lata, letnich pobytów, słońca i radości. W Jurowcach trzeba było zboczyć obok cerkwi, a raczej obok jej dzwonnicy. To małe, lokalne centrum komunikacyjne. Z Jurowiec prowadziła błotnista albo pełna kurzu droga (gościniec) do Falejówki i do Raczkowej na końcu zwężającej się doliny. Gdzieś za górami, za lasami, na wschodzie leżał Przemyśl, o którym tam mówiono tak, jak w Lizbonie mówi się o Monachium… Daleko, daleko…

Do dziś nie rozgryzłem etymologii toponimu „Falejówka”. Dla mnie to były FALE(jówka) powrotów, letnich sezonów, gorących wspomnień. Gdyby to była Tomaszówka, etymologia nie miałaby dla mnie tajemnic. Ale fale? Jakie fale?

* * *

Z Pyskowic do Falejówki wiodła daleka droga (trzysta pięćdziesiąt kilometrów). Pyskowice były do 1945 roku niemieckie, leżą blisko kopalń węgla i hut na Górnym Śląsku. Kiedy kończyłem kolejny rok w przedszkolu lub szkole, zaczynał się absolutny rozgardiasz przygotowań do ekspedycji. Moi rodzice nigdy nie mieli samochodu. Pozostawały pociągi i przesiadki. Niekończące się przesiadki: (1) Pyskowice–Gliwice, (2) Gliwice–Katowice, (3) Katowice–Kraków, (4) Kraków–Tarnów, (5) Tarnów–Sanok (pociąg szedł aż do Zagórza). W Tarnowie zawsze tajemniczo powtarzający się scenariusz: północ, mdłe lampy, dziwna smętna mgła, czarno, a na peronach obok pociągi towarowe. Na lewo i na prawo stały długie, niemające końca składy wagonów, a z nich wydobywały się żałosne ryki, muczenia – minorowe, rozpaczliwe głosy krów. Nigdy potem nie byłem w Tarnowie. Ale słowo „Tarnów” kojarzy mi się zawsze z krowami o północy w wagonach. Słyszałem, jak sąsiad ojca na ławce na peronie szepnął mu cicho: „One są wiezione na ubój do ZSRR. Dlatego, wie pan, u nas nie ma mięsa do kupienia w sklepach”.

Oczywiście bardzo mi było żal krów, wiezionych na śmierć nie w ojczyźnie…

Wszyscy w podróży czekali: kiedy będzie Sanok? W przepełnionych pociągach było okropnie. Ludzie stojący ciasno jak sardynki w korytarzach i w ubikacjach… Kłótnie, agresja. Mnie kładziono na siatce nad głowami pasażerów, na górze, na miejscu walizek i tobołów. Albo wersja wygodniejsza: za plecami moich rodziców. Rodzice siedzieli wysunięci do przodu na twardych drewnianych ławkach, robiąc mi wąską przestrzeń do leżenia i spania. Tak… Od tamtych czasów (1953–1960) zmieniły się warunki podróżowania koleją między Katowicami a Bieszczadami. Na szczęście radykalnie i pozytywnie.

* * *

W Sanoku przed dworcem czekał z furmanką umówiony chłop z Falejówki. Koń omiatał się ogonem od much i gzów, furman ćmił sporta, mając nadzieję, że nasz pociąg z Tarnowa spóźni się tylko godzinę. Przeważnie tym miłym furmanem był Józef Kostur, chłop szanowany w Falejówce, bo za młodu był w USA za pracą. Po powrocie z Chicago opowiadał o życiu w tym jakże egzotycznym kraju.

Wreszcie Sanok, wreszcie końcowa stacja! Walizki, kufry, torebki, zawiniątka, butelki z oranżadą na furę. Jedziemy, siedząc na desce w poprzek wozu albo leżąc wygodnie na workach wypchanych słomą lub na sianie – niepożartym jeszcze przez głodnego konia. Po kilometrze, obok mostu na dopływie Sanu, przystanek. Zjeżdżamy do koryta rzeczki. To był rytuał. Koń musiał się napoić czystą wodą. Kiedy skończył, przez płytki bród wspinamy się na drugi brzeg. Wreszcie, telepiąc się przez Jurowce, docieramy do Falejówki. Jako dziesięcioletni chłopiec słucham politycznych rozmów rodziców z Józefem Kosturem: czy Władysław Gomułka da sobie radę i kiedy będzie wreszcie lepiej w PRL?

* * *

Pobyty w Falejówce trwały długo, przez całe słoneczne, zielone lato. Ale dlaczego właśnie ta wieś? Falejówka, tak oddalona od mojego rodzinnego Śląska? Dlaczego ta konkretna wioska na Podkarpaciu? Dlaczego tak męczyliśmy się przez wiele letnich sezonów, by tam dotrzeć? Po co to wszystko?

Mój ojciec zaczął być tak zwanym granatowym policjantem przed rokiem 1939. Kiedy jesienią owego roku Hitler ujarzmił Polskę, ustalił profil współpracy polskiej policji z niemieckimi okupantami. Praktyka tej współpracy miała wiele twarzy. Mój ojciec w polskim policyjnym mundurze lawirował inteligentnie we wsi danej mu do kontroli – właśnie w Falejówce. Tam moi (przyszli) rodzice spędzili lata wojenne i stamtąd, w lutym 1945 roku, przenieśli się do dalekich Pyskowic na zachodzie, wówczas doprawdy „dzikim zachodzie”.

Mój ojciec zachowywał się lojalnie wobec ludności Falejówki, ustalając swoisty modus vivendi z sąsiadami, znajomymi, chłopami i władzą na różnych, obopólnie omówionych, płaszczyznach. Zawsze podkreślał, że gdyby był „niedobrym Polakiem” dla ludności tej wioski na Rzeszowszczyźnie w latach 1939–1944, to zapewne później, w czasach pokoju, byłby wśród nich persona non grata. To prawda. Obserwowałem ludność Falejówki – nikt nie zarzucał mojemu ojcu antypolskiego postępowania, kiedy nosił na sobie mundur policyjny. Wszyscy go lubili, szanowali, a ja czułem się nadzwyczaj dobrze w pokojowej aurze następnego pokolenia.

P.S. Mój ojciec nigdy nie był milicjantem w PRL.

* * *

Dla mnie, z perspektywy dziecka, ważniejsze były zupełnie inne problemy: jak po deszczu, wśród kałuż zbudować na gościńcu piękny zamek z gliny, jak ukraść jabłka z ogrodu sąsiada i ogórki z jego pola, co zrobić, aby pasiona przeze mnie krowa nie poszła żreć koniczyny. Uwielbiałem paść krowy, co dzieci wiejskie uważały za durne fanaberie przybysza z miasta. Dla nich pasienie krów byłą nudną karą. Nie rozumiały mego entuzjazmu. Ja czułem się odpowiedzialny za krowy – nie moje zresztą. Błyskawicznie przeszedłem kurs: nie możesz puścić krowy w koniczynę, bo jak się tego nażre, to będzie miała gazy i wzdęty brzuch. On może jej pęknąć i wtedy krowa zdechnie! Odpowiedź na pytanie, co robić, aby krowa nie wlazła w koniczynę, była prosta: musisz ją walić kijem po bokach, żeby stamtąd wylazła! Najpierw delikatnie głaskałem rózgą boki krowy, potem byłem oczywiście coraz brutalniejszy. Początkowe, delikatne razy krowa ignorowała, myśląc zapewne, że to jakieś nieśmiałe zaloty…

Falejówka to był dla mnie żywy kontakt ze zwierzętami. Pierwsze w hierarchii były krowy, ale były też byki i cielęta, kury, które drąc się, znosiły jajka, w ulach były pszczoły produkujące miód i włażące we włosy, oprócz tego niebotycznie wysokie i wiecznie wydzielające pot konie, nawołujące się psy szczekające tęsknie wieczorami, gęsi oraz kaczki. Czasem z lasu wyjrzała zastrachana sarenka albo zagubiony zajączek.

Już wspomniałem, że najważniejsze w moim wiejskim życiu były krowy. Krasule, gdy nażarły się trawy na łąkach pachnących ziołami, dawały mleko białe jak suknia panny młodej, spienione, ciepłe jak słoneczne lato. Wśród ziół nauczyłem się rozróżniać jedną jedyną roślinę (nauczycielką była moja babcia Teresa), mianowicie dziurawiec. Jest śliczny swym złotym kolorem nabrzmiałym słońcem i ma twardą, solidną, zdrową łodygę. Babcia kazała mi go zbierać przy wypasie krów, czyli w moim młodym życiu przydawałem się podwójnie: jako pastuch i zielarz! Dziurawiec był suszony od razu na sznurkach, potem zabieraliśmy go na Śląsk. W zimie, pity z kubka, dawał zdrowie i przypominał beztroskie hasanie wśród pól i miedz w Falejówce.

* * *

Pastuch krów to po starogrecku o boukólos. Byłem zatem czasami w okresie letnim takim podkarpackim „bukolosem”. Lubiłem paść krowy, słuchać, jak dźwięcznie rwą trawę wilgotnymi mordami. Dlaczego włączam tu nagle język starogrecki? Po to, by do moich wspomnień, będących starocią nawet dla mnie, jako że od czasu tamtych krów upłynęło trochę więcej niż kopa lata, wpleść motyw szlachetny, kulturowy, literacki. Przypominam przy okazji rytm arytmetyki: jedna kopa to cztery mendle albo pięć tuzinów.

Jako małoletni pastuch krów zrobiłem karierę u proboszcza. Zupełnie nie pamiętam, jak to się stało, nie pamiętam też jego twarzy, sylwetki. Dziecko traktuje czterdziestoletniego człowieka jak starca stojącego już u progu emerytury. Proboszcz miał rodzinę w Krakowie i spory sad, w którym pasła się samotna krowa. Dostąpiłem zaszczytu: wolno mi było ją paść. Do proboszcza przyjeżdżała na lato wspomniana rodzina z Krakowa – co w Falejówce pachniało odległym zachodnim światem. Wśród krewnych księdza była krakowianka Jola, pięcioletnia dziewczynka z blond warkoczykami i o bardzo dużych błękitnych oczach. Ja miałem sześć lat. Już dawno zauważyłem, że krowy mają bardzo duże oczy. Pewnego dnia stało się – po raz pierwszy powiedziałem kobiecie komplement: „Jolu, ty masz tak piękne oczy, jak krowy!”.

Wieczorem rodzice zapytali mnie, co tego dnia robiłem. Odpowiedziałem, że pasłem krowę u księdza, a Joli powiedziałem, że ma oczy piękne jak krowa. Rodzice zaczęli się śmiać do rozpuku, a potem latami opowiadano sobie w rodzinie i w kręgu znajomych anegdotę, jak to Wiesio wcześnie i cudacznie startował szarmancko do Joli z Krakowa, niezgrabnie prawiąc jej właściwie antykomplementy.

Po wielu, wielu latach dowiedziałem się od Homera, przesławnego greckiego barda z ósmego wieku przed naszą erą, że mój wymysł był jednak komplementem! Homer wspomina o Herze, żonie samego szefa niebiańskiego, Zeusa, że była „krowiooka”. Zatem w Falejówce zauważyłem niechcący to, co było najwyższym komplementem od tysięcy lat zarezerwowanym dla małżonki szefa bogów w greckich niebiosach: że piękna kobieta, w tym kontekście najpiękniejsza kobieta kosmosu, musi mieć tak wspaniałe oczy, jak krowa.

Gdybym umiał wtedy pisać, może stworzyłbym (dla małej Joli) bukolikę, czyli sielankę – utwór sławiący pogodne, beztroskie, wiejskie życie, pełne krów z dużymi, ślicznymi, melancholijnymi oczami, pasących się na soczystych, pachnących łąkach oraz pełne uczuć rodzących się między mężczyznami a kobietami…

Gdybym znał nuty i miał talent kompozytorski, może napisałbym wzruszający utwór na fortepian Bukoliki, wyprzedzając Witolda Lutosławskiego.

Gdyby mój ojciec nie był granatowym policjantem w Falejówce między 1939 a 1944 rokiem, nigdy nie poznałbym piękna krowich oczu, nie zaglądnąłbym głęboko w oczy Joli, nigdy nie powiedziałbym jej komplementu… i tak dalej…

Wiedeń, kwiecień 2020

PRZEZ BUTELKI DO WOLNOŚCI

Kiedy miałem plus minus dwanaście lat, bardzo chciałem mieć rower. Mieszkałem w miejscowości górnośląskiej Pyskowice, gdzie się zresztą urodziłem. Do dziś uważam, że polskie miasto z „pyskiem” w nazwie jest głupio przetłumaczone z języka niemieckiego. Ale nie o nazewnictwie miast i wsi śląskich ma być tu mowa.

Miałem dwanaście lat i bardzo pragnąłem mieć rower. Rower śnił mi się po nocach, widziałem go też w rzeczywistości. Niektórzy moi koledzy mieli rowery i bardzo im zazdrościłem. W klasie miałem kolegę posiadającego nawet motorower. Ale to był bardzo bogaty kolega i jego motorower wychodził znacznie poza orbitę moich marzeń. Rower był w nich do osiągnięcia, motorower – nie. Tyle odwagi w marzeniach nie miałem.

To tak, jakby jakaś rozsądna panienka marzyła realistycznie o ożenku z księciem, ale nie z królewiczem. Dla mnie rower był małym księciem – król motorowerowy był oddalony o lata świetlne od rzeczywistości. Umiałem redukować pragnienia – dyktowała to rozwaga siermiężnych realiów na Śląsku.

Poszedłem do moich – powiedzmy dyplomatycznie – niemajętnych rodziców, którzy na co dzień borykali się z problemami finansowymi. Jak zdobyć trochę więcej pieniędzy? W duszy chcieliby dać mi gwiazdkę z nieba, ale praktycznie nie było o tym mowy. Zapewne kupiliby mi rower, gdyby mieli na to odłożone środki. Ale tak nie było.

Powiedziałem rodzicom, iż bardzo, namiętnie, w sposób nieodwołalny pragnąłbym mieć rower. Ich reakcja była spontaniczna i jasna: „To sprzedawaj butelki i papier!”.

* * *

Wyjaśniam: w ówczesnej Polsce, plus minus Anno Domini 1960, rządził towarzysz Władysław Gomułka, szef partii komunistycznej ukrywającej się za enigmatycznym hasłem „zjednoczeni robotnicy”. Partia ta doprowadziła cały naród do kompletnej, żałosnej klapy. Ale trzeba było na nią czekać długo, aż do roku 1989! Zaraz po zakończeniu wojny Partia zorganizowała punkty skupu surowców wtórnych. Tak było również w moim rodzinnym miasteczku, w którym do 1945 roku powiewały na masztach faszystowskie swastyki. Teraz dominował tu proletariacki kolor czerwony, triumfujący na flagach bratniego ZSRR. System nakłaniał ludność do zbierania wspomnianych surowców. Chodziło głównie o papier, kartony oraz butelki. Przemysł potrzebował szkła i makulatury. Dochodziły jeszcze metale. Ale skąd wziąć metale?

Zabrałem się do roboty. Wszędzie, gdzie tylko mogłem, zbierałem stare gazety i butelki. Teraz, z perspektywy czasu, kalkuluję, że bardziej opłacały się butelki. Za dziesięć kilogramów papieru otrzymywałem bodaj pięć złotych, a za każdą butelkę – złotówkę. Papier był jednak jakby łatwiej dostępny. Czyhałem wszędzie na kupki porzuco- nych gazet, magazynów i periodyków. Buszowałem, gdzie się dało.

Książek w tych zbieranych na sprzedaż stosach nie było. To były czasy, w których jeszcze szanowano książki, ten cudowny wytwór cywilizacji. W mojej ojczyźnie, czyli PRL, w której się urodziłem, bo tak chciały ślepy los i kosmos, wydawano książki i popularyzowano literaturę. Ale nie każdą – oczywiście komunistyczna cenzura czuwała nad tym procederem. Czytałem literaturę radziecką tłumaczoną na język polski. W ten sposób poznawałem dzieła Gor- kiego, Paustowskiego, Gajdara i innych twórców z wzorcowego ZSRR.

Gazety sprzedawałem w stosach opasanych sznurkiem. Jednak, jak nadmieniłem, bardziej opłacały się butelki. Kłopot był wyłącznie techniczny. Głównym źródłem mojej fortuny były butelki po wódce, tych po winie prawie nie było – wódka jest, jak wiadomo, zdrowsza od wina. Przed zawiezieniem butelek do punktu skupu należało odkleić etykiety. To była żmudna robota. Butelki (nawet ćwiartki, tę jedną czwartą litra!) trzeba było umyć, wymoczyć, aby straciły etykietę. I nie tylko to – należało jeszcze pozbawić je resztek laku przy szyjkach. Ale to już była kwestia jednej, dwóch minut. Brałem nóż i obskrobywałem szyjkę z brunatnej powłoki, która kiedyś, przed wypiciem wódki, opasywała korek. Po korku nie było śladu. Po wódce też.

* * *

Ludzkość nie wymyśliła jeszcze wtedy metalowych zakrętek na butelki z alkoholami. Jakie to proste: zakrętki z blachy na szyjki butelek! Teraz nawet wino tak się zamyka. Teraz! Ale nie wtedy, za wczesnego Gomułki.

Tak wyczyszczone butelki odwoziłem podręcznym wózeczkiem albo niosłem w siatce do punktu skupu. To było podwórze emanujące brzydotą. Obdrapana brama z pordzewiałego żelaza. Otwierając ją, trzeba było uważać, aby nie zabrudzić sobie butów błotem lub kurzem. Całe podwórze to ubita ziemia – ani asfaltu, ani bruku. Punkt skupu to barak zbudowany za wczesnego Hitlera. Wtedy może był ładny. Przed drzwiami baraku, na ziemi, toporna waga do ważenia sporych worków ze szkłem, metali czy makulatury. Człowiek obsługujący wagę odkładał na bok papierosa marki Sport lub „Trybunę Robotniczą” i ważył makulaturę lub przeliczał moje butelki. I od razu wypłacał mi należność w złotówkach. Ach, ten moment!

Nie muszę dodawać, iż z niecierpliwością czekałem zawsze na święta, głównie Boże Narodzenie i Wielkanoc. To były moje ogromne żniwa. Lukratywne były też dla mnie komunie święte, stypy i urodziny u sąsiadów. Przygotowując butelki do sprzedaży, gromadziłem je w siatkach na zakupy, w torbach. Cieszyłem się z alkoholowych apetytów członków mojej rodziny i okolicznych mieszkańców. Dla mnie było to przedwiośnie żniw finansowych!

Kumulowałem, tezauryzowałem te złotówki za butelki i papier rodem z PRL. Z dumą i sumą na przykład dwudziestu trzech złotych (tabliczka czekolady kosztowała dziewiętnaście złotych) szedłem dwa kilometry – przez długi park, przez most na Dramie, koło cmentarza – na pocztę. Był to skromny, ale gustowny budynek poniemiecki. Wszystkie budowle w Pyskowicach były siłą rzeczy wybudowane w Niemczech. Niemiecka Rzesza skończyła się na wiosnę 1945 sromotnie, mimo obietnic Adolfa Hitlera, iż będzie trwała tysiąc lat!

Na poczcie pachnącej światem, gdyż ludzie wysyłali swoje listy na wszystkie kontynenty (za Gomułki już było wolno!), stawałem dumnie w kolejce (o, dzisiaj tylko tuzin osób przede mną!), ponieważ czułem ciężar metafizyczny pieniądza tkwiącego w mojej kieszeni. W drugiej kieszeni natomiast miałem książeczkę oszczędnościową. Kiedy podchodziłem do okienka, byłem szczęśliwy. Zaraz urzędniczka weźmie ode mnie pieniądze, książeczkę i dopisze ręcznie, swoim pięknym pismem, nową sumę do moich oszczędności. Doda do poprzednich zasobów finansowych i głośno (och, co za błogi dźwięk!), z suchym stukotem przybije w odpowiedniej rubryce oficjalną okrągłą pieczątkę z datą, potwierdzając legalne powiększenie mego majątku.

Minęło więcej niż pół wieku od tych chwil. A ja czuję nadal charakterystyczny zapach świata w sali dla klientów pyskowickiej poczty…

* * *

O ile pamiętam, rower, o którym marzyłem, kosztował wtedy dziewięćset złotych. Pamiętam też, że zbierałem tę kwotę dwa lata. Całe dwa lata! Ta akcja na zawsze ugruntowała we mnie demona oszczędności i wytrwałego dążenia do celu… Wreszcie po dwóch długich latach nadszedł moment wiktorii – na moim koncie w książeczce oszczędnościowej widniało dziewięćset złotych. Nie, nie poszedłem od razu z ojcem do sklepu z rowerami, aby go kupić. Rowery, jak wszystko wtedy, były towarem deficytowym, rzadko goszczącym w sklepach całej komunistycznej Polski.

Jednak dzięki znajomościom mego ojca, mieszkającego w Pyskowicach od lutego 1945 roku, znajomy sprzedawca odłożył wreszcie dla mnie jeden rower na bok. Tajemnicę, czy dał mu łapówkę, czy nie, zabrał mój rodziciel do grobu… Zobaczyłem sprzedawcę wyprowadzającego mój rower z zaplecza. Koniec niespokojnego czekania! Wreszcie widzę i dotykam mojego roweru. Wielki dzień! Był to produkt z ZSRR. Pamiętam pierwszą chwilę tego dotyku: rower wydał mi się bardzo ciężki, toporny, nie prezentował się jak gwiazda ekranu. Miał brzydki kolor: brunatny, brązowy, musztardowy, zgaszony, matowy, mętny. Nie błyszczał. Ale był mój! Mój wymarzony przyjacielu!

Od tego momentu tkwiłem społecznie między kolegą posiadającym motorower żuk tudzież bogatych rodziców a kolegami, którzy w ogóle roweru nie mieli. Co za szczęście! Dlaczego los jest dla mnie tak łaskawy?

Oczywiście ten rower nie miał żadnych udogodnień kojarzących się nam z rowerem dzisiaj. Nie było przekładni biegów (przerzutek). Pod górę trzeba było ostro cisnąć pedałami i podnosić pupę, a nie siedzieć! Był tylko hamulec nożny. Ruch przyciskowy nogą wstecz i stoję! Nie było hamulca ręcznego. Poza tym rower był piekielnie ciężki. Ledwo go utrzymywałem w rękach. Był toporny. A gdy kiedyś się przewrócił, pedał wykrzywił się do środka i nie mogłem go używać. Stal radziecka nie była widocznie tak twarda jak czysta ideologia komunizmu! Klęcząc, musiałem ad hoc wyklepać cegłą pedał w drugą stronę, żeby nie był wygięty. I znowu mi służył. I znowu jechał.

Ten rower stał się moim cudownym przyjacielem, powiernikiem moich marzeń. Kiedy schylony, sapiąc, pompowałem opony, czułem, że ze sprężonym powietrzem dodaję mu ducha, energii oraz woli dalszego wożenia mnie. To była cicha umowa między mną a tym pojazdem: pedałuję ku wolności. Od dzieciństwa marzyłem o podróżach. Moi rodzice – wedle mojej oceny – nie lubili wyjazdów, byli domatorami. Wiedzieli, że podróże kosztują… Ja też to wiedziałem, ale podejrzewałem również, iż podróże kształcą. Po zrobieniu zadań domowych jeździłem do sąsiednich miejscowości. Dziś podziwiam moich rodziców za ich wiarę, że nic złego mi (dwunastoletniemu chłopakowi) się nie przydarzy. Wierzyli mi. Wierzyli bogom przeznaczenia, że nie będę miał wypadku, że wrócę z tych eskapad cały i zdrowy.

A duch turystyki indywidualnej kazał mi jeździć rowerem w 1960 roku na przykład na Górę św. Anny. Tam, na wzniesieniu, spocony (bez przerzutki pod stromą górę!), wchodziłem do kościoła dla pielgrzymów, nie przypuszczając, że kiedyś, w przyszłości, w roku 2000, podjechawszy bez trudu i potu moim samochodem z austriacką rejestracją, usłyszę w tym kościele mszę świętą po niemiecku! A tyle razy wmawiano mi w szkole w PRL, że Góra św. Anny to symbol zwycięstwa patriotów walczących o polskość śląskich terenów…

Lubiłem inny cel: Toszek. Toszek jest miejscem uroczym. To miasteczko z zamkiem stanowi centrum dialektu śląskiego na granicy między Górnym a Dolnym Śląskiem. Nikt mnie wtedy nie informował, że tam mieszkał czołowy przedstawiciel romantyzmu niemieckiego, Joseph von Eichendorff. Takie fakty przemilczano przede mną i moim skrzywionym pokoleniem. Chodziło o zaakcentowanie: te tereny były zawsze polskie!

Jeździłem nawet do Strzelec Opolskich. Tam mieszkała ciocia, czyli siostra mojego ojca. Kiedy zmęczony piłem na rynku w Strzelcach zieloną oranżadę (z czego ona była zrobiona?), myślałem już o powrocie. Ile ciężarówek mnie zakurzy? Ile aut z rejestracją z Niemiec, Holandii czy Francji minie mnie? Jak długo będę jechał z powrotem? Ile przygód mnie czeka?

Celem tych samotnych wypraw były także miejscowości większe lub mniejsze: Tarnowskie Góry, Zawada, Zbrosławice, Racibórz, Boniowice, Wielowieś i inne.

To była wolność. Byłem wolny. Czułem się wolny. Mój rower, metalowy symbol wolności, oddalał mnie od obowiązków, zadań, przymusu wykonania czegoś, co musi być zrobione. Byłem swobodnym ptakiem, siedzącym na radzieckim rowerze wyprodukowanym w państwie, które już dawno nie istniało. Każdy ptak jest wolny. Pierwszy raz, nie umiejąc tego wyartykułować, czułem, co to jest wolność. Wielkie słowo!

Wracałem do Pyskowic, wstawiałem rower do komórki na podwórku, obok klatek dla królików. Głaskałem dzwonek na kierownicy, siodełko, metalową ramę – mojego przyjaciela dającego mi wolność. Dziękowałem mu za dzisiejszą wyprawę, polecając się na przyszłość. Bolały mnie dłonie od ściskania twardej gumy na kierownicy. Bolały mnie nogi od pedałowania. Bolała mnie głowa od wrażeń. Ale byłem szczęśliwy. Nikła część wolności z wszechświata wlała się do mego młodego ciała.

Wiedeń, luty 2020

SZOPA NA PODWÓRZU

Prawdopodobnie urodziłem się w jednym z najbrzydszych budynków na świecie. Jest to moja kolebka, mój adres pierwszych minut po narodzinach. Budynek jest z cegły, stoi w Pyskowicach, malym, prowincjonalnym mieście koło Gliwic, i do wiosny 1945 roku miał adres: Peiskretscham, Bahnhofstrasse 50. Potem przyszli tu uzbrojeni Rosjanie, czyli Armia Czerwona. Za nią Polacy. Ci przechrzcili ulicę na Marchlewskiego 50, co było honorem dla tego komunisty-zdrajcy, ale jednocześnie bzdurą. Co Julian Marchlewski ma wspólnego z Pyskowicami? Od 1965 roku na ulicę Marchlewskiego wysłałem kilkaset listów, pisanych z mojej studenckiej Warszawy. Dom (a nie szpital), w którym się urodziłem, ma dziś znowu inny adres. Teraz jest to ulica Sikorskiego, co też nie ma sensu, ale ta nazwa nie jest splamiona komunizmem, gdyż chodzi o generała z Gibraltaru. Tylko historyczna nazwa Bahnhofstrasse była logiczna. Ale to też już historia.

Tyle o usytuowaniu topograficznym. Jak powiedziałem, dom stoi przy samej ulicy, zawsze ruchliwej, prowadzącej do dworca. Dworzec już jednak nie istnieje. Zabił go zwiększający się ruch samochodowy. Kiedy byłem w 2019 roku na martwym dworcu w albańskim mieście Szkodra , brnąc wzdłuż szyn zarosłych wysoką trawą, skacząc przez suszące się konopie i len na byłych peronach, włażąc do unieruchomionych śmiercią zardzewiałych wagonów czeskiej produkcji, wpatrując się w wybite okna i wypatroszone siedzenia, myślałem o zgonie stacji kolejowej w Pyskowicach, moim mieście rodzinnym. Ach, te nieuniknione skojarzenia…

Mój dom rodzinny ma podwórze. Odegrało ono w moim życiu wielką rolę. Pełniło niezliczoną ilość funkcji: kopałem tam bez opamiętania piłkę (gumową, te prawdziwe, ze skóry, nie były w zasięgu finansowym), w zimie, ubijając śnieg, budowałem miniskocznię narciarską, biegałem bez celu – zabawy typowe dla dzieci mających nadmiar energii. Ale podwórze nie było tylko obszarem do zabawy. Pełniło też inne – poważne – funkcje. Z boku był śmietnik (w dialekcie śląskim hasiok), do którego wysypywało się z wiader odpadki i popiół pozostający po zużytej materii ogrzewającej piece kuchenne i kaflowe – gazetach, drewnie i węglu. Nie było oczywiście żadnego segregowania śmieci i odpadków.

Obok śmietnika, po którym, szukając pożywienia, łaziły myszy, kury i przelotne ptaki, było szambo. Na co dzień nie było ono efektowne, gdyż był to wykopany w ziemi i obmurowany cegłami prostokątny dół, w miarę porządnie zakryty grubymi belkami. Zbierały się w nim spływające z domu, z wyżej położonych ubikacji, ekskrementy. Te belki musiały do siebie porządnie przylegać, bo nie pamiętam, aby kiedykolwiek, nawet latem, to miejsce było nieprzyjemnie czuć. Podkreślam to, gdyż raz na jakiś czas opróżniano szambo. To było święto dla much! Okazywało się, że gatunków much jest mnóstwo – raj dla entomologów. To był czyściec, a raczej piekło dla ludzkich nosów. Kiedy na podwórze wjeżdżał specjalny wóz zaprzężony w konia, smród roznosił się w promieniu trzydziestu trzech metrów. Biedny koń musiał cicho wdychać opary mogące człowieka przyprawić o brak apetytu nawet na dwa dni. Ławica aromatów, panorama przedziwnej mikstury – syntezy gazów organicznych, woni poczętych i skondensowanych pod deskami, molekuł zaklętych w mgławice słodkawych fal, przedziwnych związków chemicznych, wymyślonych przez syntezy wyciszonych ekskrementów – wszystko to nie było obce dwóm robotnikom, którzy fachowo czerpali w wiadra mocno przyczepione do drągów ową rzadką ciecz i wlewali ją do okrągłego otworu zamontowanego na środku górnej części cysterny leżącej dumnie na furmance. To nie był odor sanctitatis… Koń konwencjonalnie opędzał się ogonem od much, czekając cierpliwie na koniec tej wonnej operacji. Wreszcie ponownie zakrywano szambo deskami, zakładano na otwór cysterny metalową czapkę i wóz wyjeżdżał przez bramę, żegnany smutnie przez roje much. Najmądrzejsze i tak znały kolejny adres: trzeba lecieć nad łąki, gdzie wkrótce będzie wylewana ta gnojówka.

Szambo i śmietnik znajdowały się z boku podwórza. Jego centralną częścią była jednak szopa. Z wysokiego pierwszego piętra, na którym mieszkaliśmy, widziałem ją zawsze. Zawsze znaczy plus minus osiemnaście lat, które przeżyłem pod tym adresem, czczącym nazwą ulicy chronologicznie: dworzec, komunistę, a potem generała. Szopa po bokach była zbudowana z cegieł, ale centralna jej część o wysokości dwu pięter zrobiona została z drewna. Nietrwałość zaprogramowana… Dach pokryty kruszącą się czarną papą. Drewno, jak wiemy z opowieści o średniowiecznej architekturze, jest bardzo nietrwałe. Drewno łatwo się pali, murszeje, ciemnieje, robi się z niego pył i proch. Oceniam czas budowy tej szopy na jesień 1925 roku. Wtedy już, po powstaniach i referendach, kłótniach politycznych o europejskim zasięgu, Pyskowice przyznano Rzeszy Niemieckiej. Zapanował tu niemiecki porządek. Ta szopa stała się integralną częścią dumy rodziny Tannertów. To ta rodzina cieszyła się, że ma taki piękny dom z podwórzem, ogrodem, śmietnikiem, szopą i… sklepem. Sklep był na parterze, od ulicy, a rodzina Tannertów mieszkała nad nim – właśnie tam, gdzie ja, dzięki działaniom wojennym i decyzjom moich rodziców, się urodziłem, w najładniejszym pokoju tego locum, właśnie tam, gdzie jeszcze do Bożego Narodzenia 1944 roku, wznosząc toast świąteczny, nie zapominano o Führerze i przed wypiciem sznapsa optymistycznie wykrzykiwano chórem Heil Hitler!

Tak naprawdę ta śląska rodzina nie nazywała się Tannert. Nazywała się Tyczka i przed plebiscytem (1921 rok) mieszkała w Piekarach Śląskich. A kiedy Piekary mocą traktatu przyznano Polsce, to pater familias powziął decyzję: my, Tyczkowie, nie chcemy wegetować w Polsce, my chcemy rozwijać się w Rzeszy, rządzonej prawidłowo z Berlina. I przeprowadzili się Tyczkowie do Niemiec. Zmienili sobie przy okazji nazwisko na lepiej brzmiące „Tannert”. W ramach reparacji materialnych władze niemieckie dały im do dyspozycji sklep.

Tannertowie nie przypuszczali, nie wierzyli, nie dopuszczali do głowy, że zimą 1944/45 nacierać już tu będzie Armia Czerwona, prąc nieubłaganie na piękną niemiecką stolicę nad Sprewą. Nie przypuszczali, że w lutym 1945 roku w ich mieszkaniu osiedli się dziwna para. Ci ludzie mówili po polsku, czyli komunikacja była zerowa; siedzieli na dwóch walizkach, nie bardzo wiedząc, czy właśnie tu mają rozpakować swe nędzne bagaże zabrane na chybił trafił parę tygodni temu ze Lwowa. Mówili, że nazywają się Jan i Henryka Piechoccy.

Tannertowie nie przypuszczali, że w salonie, w którym tak ładnie dźwięczały kryształowe kieliszki, kiedy wznoszono toast za Führera i jego Wunderwaffe, przy ścianie, gdzie dominował kredens mogący – dzięki swym gabarytom – być podstawą każdej politycznej barykady podczas ulicznych zamieszek rewolucyjnych, obok pieca kaflowego, tak precyzyjnie wykonanego przez zdolnych niemieckich zdunów, w listopadzie 1947 roku urodzi się i będzie leżał w niemieckim, na biało polakierowanym dziecięcym łóżeczku chłopczyk, któremu (signum temporis) ku czci nowego szefa partii lewicowej rodzice dadzą imię Wiesław.

Rodzina Tannertów nie mogła przewidzieć meandrów historii, nadchodzącej klęski ich państwa mającego sojuszników w Rzymie i w Tokio, planów nowych młodych polskich lokatorów. Wiadomo było jedynie: ci energiczni Polacy też z czasem umrą. Biologiczny zegar… jest demokratyczny. Ale ci Polacy ze Lwowa zakotwiczą się tu, ciesząc się ze spokoju płynącego ze ścian wytapetowanych bardzo śmiesznie, po niemiecku, zupełnie inaczej niż w dalekim Lwowie, oddalającym się z każdym rokiem za kolejnymi stronicami świąt, wesel, chrztów i pogrzebów.

Album życia nie zna przystanków i przerw.

Wspomniany Wiesław buszował po latach w szopie. To był raj. Oprócz rupieci, desek, pordzewiałych narzędzi, zupełnie udeptanego siana, miałkiej słomy, która niegdyś była snopkami, stały tam drewniane skrzynie. A w nich skarby nieprzebrane. Były one wykonane z papieru – książki: powieści, słowniki, broszury, podręczniki. W szkole miałem elementarz z polskimi literami, z rysunkiem Bieruta gładzącego główki polskich dzieci. A tu czekał na mnie inny świat, pierwszy kontakt z literaturą niemiecką. Tu, w szopie, po raz pierwszy w życiu zobaczyłem słownik kieszonkowy (langenscheidt niemiecko-polski z 1923 roku, z krawędziami stron pomalowanymi na czerwono). Były tu niemieckie książki drukowane ślicznym alfabetem gotyckim. Doceniałem wizualnie formę, której nie rozumiałem. Jedynie obrazki przemawiały do mojej wyobraźni. Były tu stosy listów pisanych z frontu lub z kwater, oczywiście przez synów Tannertów. Było ich siedmiu. Siedmiu wspaniałych, ale nie z greckich Teb czy samurajów – oni przyziemnie pochodzili z Pyskowic. Były jeszcze trzy córki, ale te nie walczyły na froncie. Bracia pisali z okupowanych miast europejskich oraz z frontu wschodniego. Na kopertach były tylko cyfry, litery, kody plus nazwisko. Tajemnicze polowe adresy. Wróg nie powinien tego rozszyfrować. Listy rodziców Tannert z Pyskowic, ich wyczekiwane odpowiedzi z Peiskretscham, zastawały synów w koszarach w Płocku, w kwaterach przy lotniskach na terenach Ukrainy (trzech braci Tannertów było lotnikami!), w porcie w Tallinie, w koszarach w Kursku, na przedmieściach ruin Stalingradu…

Brałem do ręki instrukcje omawiające, jak obsługiwać niemiecki pistolet bojowy. Coś dla oficerów. Były to książki już zmurszałe. Dach przeciekał miejscami, deski szopy przepuszczały zimno, gorąco, trochę mgieł i wiatr. Te książki czuć było stęchlizną i zniweczonym na zawsze życiem. Tempi passati… Wsadzałem nos między przewracane stronice. Miały w sobie jeszcze aromat wojny, zew smarów do pistoletów, powiew farby drukarskiej, zwariowanej ideologii wyobrażającej sobie podbój całego świata.

Uwielbiałem tam siedzieć w ciszy. To była moja skrytka, prywatna biblioteka przywłaszczona bezpańsko w półmroku desek ze szparami – dzięki historii, ideologii, emigracji, polityce europejskiej, kampaniom i frontom.

Pewnego dnia znalazłem na dnie wysokiej solidnej skrzyni z jasnego drewna – musiałem do niej wejść – obrazek w ramce pod szkłem. Prostokąt o formacie trochę mniejszym niż A4. To nie był obrazek. To był dyplom Mutterkreuz najwyższej klasy – złotej. Każda Niemka, która urodziła więcej niż czworo dzieci, otrzymywała Krzyż Matki i dyplom podpisany osobiście przez Führera. On wprowadził ten zaszczytny rytuał w 1938 roku, na dziewięć lat przed moimi urodzinami w domu przy tej szopie. Sam towarzysz Stalin wzorował się na Hitlerze – też przyznawał w ZSRR medal o nazwie Matierinskaja sława. Jak wiadomo, komunizm sporo uczył się od faszyzmu. Nie tylko w kwestii dyplomów i nagród, medali i pochwał.

Zdjąłem ostrożnie szkło z dyplomu, aby się nie skaleczyć. Wyjąłem twardy kartonik z drewnianych złoconych ramek. Wodziłem delikatnie palcami po zamaszystym czarnym podpisie Hitlera. Słyszałem w ciszy podwórka na Górnym Śląsku (akurat nikt z hałasem nie wysypywał popiołu do śmietnika) niemal niedostrzegalne skrzypienie drogiego wiecznego pióra trzymanego przez samego Führera. Siedział wygodnie w swym olbrzymim wspaniałym biurze z palmami gdzieś w centrum nieznanego mi Berlina. Może Adolf Hitler trzymał ręką kartonik w tym samym rogu, co ja? Gdybym był wtedy u niego przy biurku, nasze palce zetknęłyby się na tym kartoniku, który potem wysłany został przez kancelarię Trzeciej Rzeszy do Peiskretscham, na proletariacki Śląsk. Na adres, pod którym ja się przecież urodziłem! Ach, marzenia! To byłoby najbardziej niekonwencjonalne spotkanie historyczne mego życia. Czułem powiew i dotyk Historii.

Czarnym atramentem Führer gratulował gorąco nieznanej mu Frau Tannert, że urodziła dla Trzeciej Rzeszy siedmiu synów. Skąd mógł wiedzieć, że sześciu polegnie na różnych frontach za niemiecką ojczyznę? Nie był duchem świętym. Skąd mógł znać bezgraniczną radość Tannertów z faktu, że jeden jedyny syn się jednak uratował? Nie było go już na tym świecie.

Kiedy studiowałem w Warszawie, kiedy minęła epoka towarzysza Wiesława, czyli Władysława Gomułki, doniesiono mi w papierowym liście z Pyskowic, że pewnej nocy szopa się zawaliła, pogrzebawszy deski, skrzynie, książki, listy, znaczki, dyplomy, narzędzia, resztki niemieckiej słomy i oczywiście moje dziecięce wspomnienia tudzież marzenia o spotkaniach z Wielką Historią. Potem tę część podwórza uprzątnięto. Zasiano trawę. Powoli, po kilku latach, dosięgnęła swą optymistyczną zielenią śmietnik i szambo. Po szopie oczywiście ani śladu. W tym pustym miejscu pozostał lekki wiatr, bryza, przeciąg ustawicznie przekształcający się w Ducha Historii lub Czasu.

Wiedeń, kwiecień 2020

UROKI OGRODU

Nie wiem dlaczego, ale ten wielki ogród moi rodzice konsekwentnie nazywali ogródkiem. Pomniejszali tym samym jego rolę w moim dziecięcym życiu. Z tamtej perspektywy miał on dla mnie rozmiary niemal dżungli, trochę tajemniczej, trochę ekscytującej. To było moje jedyne spotkanie z tak zwaną autentyczną przyrodą. Rodzinne miasteczko Pyskowice miało już swoją rozwiniętą zabudowę, toteż posiadanie ogrodu nie było takie oczywiste.

Szło się do niego z domu przez podwórze pełne niebezpieczeństw. Można było przewrócić się na śliskich, kaczych odchodach, można było zostać pokąsanym w łydki przez zwykle agresywnego gąsiora lub podziobanym przez negatywnie do mnie nastawionego koguta. Ale jeśli przebiegło się szybko koło śmietnika i serii komórek do furtki ogrodu, to za nią czekała już na mnie tylko uroda zieleni tego miejsca.

Zatrzaskiwałem porządnie wysoką furtkę z drewna, aby odseparować się od jurnego koguta i… byłem w innym świecie.

Były tam cisza roślin, spokój krzewów i drzew. Zaraz za furtką pachniał dziki jaśmin. Kiedy potem czytałem teksty z orientalnych krajów i spotykałem passusy: „Perska księżniczka pachniała jaśminem”, wiedziałem – dzięki górnośląskiemu ogrodowi – o jakie konotacje erotyczne dla nosa chodzi.

* * *

Jaśmin pachniał po lewej stronie. Tam, gdzie mamy serce. A z prawej stała bardzo krzywa jabłonka zwana przez rodzinę papierówką. Była tak krzywa, iż nawet nie znając przysłowia „na pochyłe drzewo wszystkie kozy skaczą”, wskakiwałem na nią lekko, traktując ją jako przyrząd do naturalnego fitnessu. Utrzymanie się na niej było nie lada wyczynem i miałem się za fizycznie zdolne dziecko, trenujące coraz bardziej zawiłe pozycje gimnastyczne. Ta jabłonka zaczęła mi się kojarzyć o wiele mniej akrobatycznie, a bardziej transcendentalnie, kiedy pewnego wieczoru, już po wielu latach, mój ojciec wręczył mi do rąk łopatę i kazał iść z nim do ogrodu pod jabłonkę papierówkę. Ojciec w jednym ręku też trzymał łopatę, w drugim zaś zawiniątko wyglądające na mały worek. Domyślałem się, co w nim było. Były tam zwłoki naszego Afika, mojego ukochanego kundla. Poprzedniego dnia przejechało go auto prowadzone przez nieuważnego kierowcę. Na śmierć. I te śmiertelne szczątki mieliśmy teraz zakopać. Łkałem cały czas, kopiąc z ojcem spory, głęboki dół dla Afika, który miał za życia czarny nos i brązową sierść. Kochałem go. Wiedzieliśmy na pewno, że był kundlem, a nie żadnym rasowym psem, gdyż był niebywale inteligentny. Potrafił siadać na tylnych łapach, kiedy moja siostra grała na pianinie Eine kleine Nachtmusik (W. A. Mozart, Serenade, KV 525), czyli wariację na ten instrument. Przybiegał pod pianino natychmiast, jak tylko usłyszał ten konkretny utwór, i posłusznie, jakby na rozkaz, spontanicznie siadał na pupie oraz tylnych łapach. Wył niesamowicie przejmująco, słysząc tak szlachetne dźwięki pochodzące z odległej Austrii, o której nie miał pojęcia. Wył z uniesioną mordą ku niebu, wyczuwał piękno muzyki. Byliśmy z niego dumni. Przeraźliwe wycie Afika wtórujące utworowi Mozarta było numerem specjalnym dla gości i naturalnym akompaniamentem.

Spoceni, wykopaliśmy porządny dół, czyli grób dla Afika. Włożyliśmy do niego worek, zasypaliśmy ziemią. Otarłem łzy. W kolejnych dniach i miesiącach wielokrotnie stałem w tym miejscu, nostalgicznie myśląc o przemijaniu świata, życia, o pędzących nieuważnie ciężarówkach. Znałem dobrze smak jabłek z tej papierówki, ale następnej jesieni, po pogrzebie Afika, jabłka smakowały inaczej, lepiej, bardziej słodko. Uczyłem się praw biologii: nic nie idzie na marne, coś musi umrzeć, aby coś mogło się urodzić.

* * *

Istnienie ogrodu miało dla naszej rodziny bardzo praktyczne znaczenie. Mama mówiła przed kolacją, abym wziął ostry nóż i koszyk wiklinowy do ręki i poszedł do ogródka wyrwać kilka cebul i rzepę, uciąć kitkę szczypiorku, zerwać z krzaka parę pomidorów. Kiedy przynosiłem te plony, mama robiła z nich danie mocno pachnące świeżymi witaminami. Czasem przed niedzielnym obiadem zrywałem z wysokich patyków żółtą fasolę (to trwało dłużej), która, ugotowana, wszystkim smakowała, gdyż nigdy nie miała podłużnych włókien. Albo obcinałem nożem rozrosłe, bujne, twarde liście rabarbaru, z których potem powstawał kompot. Nie cierpiałem tego cierpkiego kompotu. Wolałem słodki budyń.

Jesienią (sezon dożynek, plonów, sukcesów ogrodniczych) zrywałem do miski czy koszyka śliwki węgierki. Nie rozumiałem, dlaczego one się tak „po węgiersku” nazywają. Kiedy wiele lat później zobaczyłem pierwszy raz w życiu prawdziwą Węgierkę (Erzsi Kovács, czyli Elę Kowal), moją korespondentkę, dziwiłem się, iż nie jest fioletowa jak nasze dobrze mi znane śliwki. A te były zawsze albo prawie zawsze robaczywe. Przed degustacją zawsze potrzebowałem noża, aby wydłubać robaczki, które lądowały w trawie zdziwione – typowe dla nagłych emigrantów – tak drastyczną zmianą adresów. Pod rzędem węgierek rosły na miedzy gustowne krzaczki mięty, co zaznaczam, gdyż służyły one do produkcji miętówki jako finalnego produktu z czystej wyborowej kupowanej w sklepie monopolowym. W nim oczywiście takich rarytasów alkoholowych jak miętówka nie było. PRL do końca (do 1989 roku) pozostała siermiężnym systemem politycznym – przynajmniej dla bezpartyjnego ludu.

* * *

Centralną postacią w ogrodzie, zwanym ogródkiem, był staw. Miał powierzchnię, licząc na oko teraz, po pół wieku, chyba maksimum trzydzieści metrów kwadratowych. Czyli nic. Ale dla mnie był to kosmos poznawczy. Cała powierzchnia stawu była zielona, ponieważ zasłana była rzęsą, takimi drobniutkimi listeczkami dziwnej rośliny o cudownej optymistycznej zieleni. Dziwne insekty jeździły po niej jak na nartach. Kucałem na brzegu i obserwowałem je, robiłem zakłady z samym sobą, popychałem je patyczkiem, zastanawiałem się, czy ten z lewej przegoni tego z prawej, czy będzie odwrotnie. Były ich legiony. Nad stawem ze spokojną wodą (nigdy nie dowiedziałem się, jak głęboką) rosła wierzba, tradycyjnie płacząca. Na jej pniu pojawiła się huba. Nie wiedziałbym, iż to coś ma taką nazwę, ale mój ojciec wiedział – to taki grzyb rosnący na korze wierzby. Ponieważ nie robiłem naukowych botanicznych notatek ani nie miałem aparatu fotograficznego, nigdy nie dowiedziałem się, czy ten grzyb nad moim stawem należał do Basidiomycota, czy może nawet do Ascomycota. Do dziś czuję pod palcami szorstkość, suchość i opór powierzchni tych cudownych warstw. Były to przecież najwierniejsze namacalne fragmenty mojego niemal beztroskiego dzieciństwa.

Niestety, staw kojarzy mi się nie tylko romantycznie (rzęsa pod wierzbą, huba jak wykusz zgrzybiałych fasad). Najczęściej chodziłem do niego uzbrojony w wielką blaszaną konewkę. Powolnymi ruchami po powierzchni wody rozgarniałem rzęsę, szkliście zieloną jak liście oleandra. Nabierałem wiele litrów. Z zaparciem godnym młodego wieku niosłem ten ciężar miedzami i ścieżkami w kierunku grządek, porządnie wytyczonych sznurkiem przez mojego ojca. Wiele litrów! Te wspomniane marchewki, fasole, kalarepy, rabarbary i cebule rosły nie tylko dzięki zapowiadanym w prognozach przez telewizję PRL deszczom. Nie. One potrzebowały więcej wody, były spragnione jak zwierzęta na pustyni. A kiedy i ile jej potrzebowały, wyliczał naukowo mój ojciec, ogrodnik z dużym doświadczeniem. Podziwiałem to u niego, wiedząc, że wzrastał w wielkim mieście, Będzinie, nie mając ogrodu. Jednym słowem, nosząc ciężkie konewki z wodą, byłem ofiarą hobby mojego ojca. Ale ogród dawał nam witaminy, za darmo i zawsze do usług. Zatem sarkając, nosiłem.

W sumie jednak wspominam ten ogródek niezbyt dobrze. Do dziś kojarzy mi się on z moimi niekończącymi się prywatnymi karawanami: ja ciągnę konewki napełnione w stawie, przystaję, stawiam na ziemi, znowu opieram konewkę o biodro i brzuch, niosę, przystaję, odsapuję, wreszcie docieram do grządki z przyszłą rzodkiewką. Polewam dokładnie sadzonki kupione uprzednio na targu. Ocieram pot z dziecięcego czoła.

* * *

Dzieliliśmy ten ogród z sąsiadami. Był pokreślony miedzami wytyczonych ścieżek, wyłożonych na brzegach całymi rzędami ukośnie wbitych różnokolorowych butelek. Były to jeszcze butelki niemieckie sprzed 1944 roku, świadczące o sporej liczbie browarów na Górnym Śląsku. Z czasem znikły, wdeptane, rozdarte, rozbite. Cała cenna kolekcja muzealna piwnych ekscesów wyparowała pionowo, ale w dół, do ziemi…

Pewien rytuał przypomina mi ogród, miejsce obok stawu oraz Wielkanoc. Na śniadanie wielkanocne mój ojciec lubił, zdobytą po znajomości, szynkę z dodatkiem struganego świeżego chrzanu. Aby go mieć (w sklepach ani śladu), należało go wykopać z ziemi. Ojciec znał miejsce, w którym rósł chrzan, i w Wielki Czwartek szliśmy tam z łopatami. Pierwsza faza roboty to było wykopywanie wystającego chrzanu łopatą. Druga faza to klękanie na ziemi i jak najdokładniejsze wyrywanie rękami niebywale długiego korzenia. Z całego kosmosu biologii dobrze znam jedynie morfologię chrzanu. Nigdy, przenigdy ten korzeń nie dał się wyrwać całkowicie. Kiedy klęcząc smętnie, oglądałem trzymany w ręce sporej długości wyrwany kikut, ojciec mnie pocieszał: „To nic, na przyszły rok z tego, co zostało, wyrośnie nowy!”. Tak praktycznie uczyłem się biologii i jej tajemnic. Z tego wyrywania chrzanu pamiętam jeszcze niebywale zimną ziemię. Odpychała mnie swą niską temperaturą. Całymi dłońmi dotykałem zimnej ziemi, oceniając jej późniejsze przemiany ku wyższym temperaturom z nadejściem lata. Może z powodu wielkanocnego chrzanu w zimnej ziemi do dziś nie lubię zim?

* * *

Jedna spora grządka obok smutnej papierówki była zwykle zarezerwowana na ziemniaki. Te z własnego ogrodu najbardziej smakowały memu ojcu. Dla mnie następna katorga: każdej wiosny to samo – najpierw trzeba przekopać łopatami to minipole. Znowu męka. Ale trudno. Raz się jest na tym łez padole. I raz zdarzył się tu CUD!

Teraz musi nastąpić intermezzo wyjaśniające. Już dawno zauważyłem, że moi rodzice nie noszą obrączek ślubnych. Kiedyś ich o to zapytałem. Ojciec odpowiedział za dwoje: „Już mieliśmy dwie pary i nosiliśmy. Ale twoja mama dwa razy gubiła swoje cenne, złote obrączki. Ja moją odłożyłem do szuflady. Postanowiliśmy, primo, już nie kupować następnej, gdyż szkoda i strach przed następną zgubą, oraz secundo, już nie szukać. No bo gdzie? Igła w stogu siana. Zupełnie nie wiemy, gdzie i kiedy mama je zgubiła”.

Tak. Pewnej wiosny na przekopywanym minipolu kartofli zdarzył się CUD. W poprzednim sezonie w ramach płodozmianu były tam był grządki jarzyn. Mama tam pomagała. Następnej wiosny mój ojciec, przewracając łopatą grudy czarnej śląskiej ziemi, dostrzegł nagle w skibie coś błyszczącego, okrągłego, coś, co się śmiało do słońca. Przestał kopać. Pochylił się, wiedząc, iż do pewnych szans w życiu należy się pochylić. To była obrączka. Podniósł ją, otrzepał z grudek gleby. Tak, to była obrączka ze złota. W domu była próba na placu mamy – tak, to jej zguba. Przy okazji obrączka niechcący pozytywnie przeszła test chemiczny – przeleżała rok w kwasach i zasadach ziemi i… błyszczała nadal szczerym złotem.

Więcej przygód ogrodniczych nie pamiętam. Dodam na koniec, że ten ogród już nie istnieje. Zdziwiłbym się, gdyby istniał. Nie mam matuzalemowego wieku, a wokół mnie umierają nie tylko ludzie i psy. Umierają przedmioty, miasta, ogrody i dzieła architektury. Na miejscu naszego ogrodu cieszy oko tarasowa, pseudoparkowa, integralna część bardzo drogiej i znanej w okolicy restauracji. Wykorzystano w miarę płaski teren. Jest piaskownica dla dzieci klientów, jest gustownie utrzymana przestrzeń, jak w miejskim parku. Teren podkreślony w przestrzeni publicznej rzędami polakierowanych ławek, metalowych śmietników na nóżkach, przystrzyżonych klombów, efektownych alejek do spacerów – tu jest światowo.

Ta ławka całkiem na lewo stoi na grobie Afika, a pod tą na prawo błyszczał staw z nartnikami (Gerris lacustris) ślizgającymi się latem po wodzie jak po śniegu. Teraz bawią się tam w piasku pociechy tych, którzy jedzą w restauracji wyszukane potrawy, popijają je wykwintnymi trunkami, stukając się kielichami za swe sukcesy, udane dokonania i świetlaną przyszłość.

Wiedeń, kwiecień 2020

BOŻENKA – MOJA SIOSTRA (1941–2017)

Miałem tylko jedną siostrę. Żadnego brata. Moja siostra urodziła się 18 grudnia 1941 roku, ja w listopadzie 1947 roku. Różnica wieku spora – niemal sześć lat. Według psychologii to bardzo dużo. Bożenka nie była dla mnie partnerką w zabawach, a ja byłem dla niej małym brzdącem – żaden kompan do wspólnego spędzania czasu.

Jednak jako rodzeństwo zawsze mieszkaliśmy razem. Długo mieliśmy wspólny adres: ul. Marchlewskiego 50. Mieszkali tam nasi rodzice, osiadli dramatycznie w lutym 1945 roku w niemieckim miasteczku Peiskretscham na Górnym Śląsku, między Gliwicami a Opolem. Za czasów niemieckich ta ulica nazywała się po prostu Bahnhofstrasse, bo nią dojeżdża się do dworca, do stacji kolejowej. Kto wpadł na pomysł, aby w prowincjonalnym miasteczku górnośląskim Pyskowice jedną z głównych ulic nazwać imieniem komunisty Juliana M.? Nie wiem. Signum temporis?

Bardzo lubiłem rysować i malować. Miałem parę kredek, ale nie miałem papieru, który był drogi i niedostępny w sklepach. Nie chciałem narażać rodziców na ekstrawydatki. Ale Bożenka wymieniała się książkami i zeszytami ze swą koleżanką z klasy, Danusią, która mieszkała chyba ze dwa kilometry od nas. Moja siostra mawiała: „Jeżeli pójdziesz do Danki i zaniesiesz ten zeszyt z matematyki, to kiedy wrócisz, dam ci za to arkusz papieru do rysowania!”. Słowa zawsze dotrzymywała, a ja byłem szczęśliwy. Mogłem sobie coś nowego narysować.

Wspomnienie o siostrze? Wspólne chodzenie do szkoły, wspólne przeżywanie świąt, wspólne tradycje, czyli wspominki naszych rodziców o dawnych czasach. Mnie ich wspomnienia wydawały się opisami przygód dinozaurów – było to tak dawno! W innych epokach i przestrzeniach. Były to niekończące się opowieści mojej mamy o utraconym Lwowie i mojego taty o Będzinie, czyli o ich miastach rodzinnych. Za moją mamą stała austriacka, a potem, po 1918 roku, polska Galicja, a za moim ojcem tajemnicze proletariackie Zagłębie. Moja mama była lwowianką, a ojciec będziniakiem.

W moim domu natomiast nie było praktycznie podróży. Dziś domyślam się, że z powodów finansowych. Jeśli mieliśmy jechać pociągiem do Tarnowskich Gór, do cioci Natalii (mojej matki chrzestnej), to omawiano to pół roku wcześniej, jak etapy ekspedycji na inny kontynent: pociągiem do Bytomia, a tam przesiadka do autobusu do Tarnowskich Gór. Razem maksimum czterdzieści kilometrów. Do Bytomia też jeździliśmy bardzo rzadko. Tam mieszkała znajoma rodzina ze Lwowa: państwo Zimni. Mieli dwie córki, z Zosią mam kontakt do dziś – jest profesorem historii na uniwersytecie w Warszawie.

Bożenka urodziła się w Sanoku tkwiącym na linii frontu powstałej w czerwcu 1941 roku, kiedy Hitler zaatakował ZSRR – nieprzygotowanego towarzysza Stalina. Ojciec opowiadał, że kiedyś niósł malutką Bożenkę na barana przez pole będące akurat pod obstrzałem zwalczających się armii. Nad bruzdami i skibami huczały armaty, świszczały katiusze, dudniły haubice i moździerze! Straszna sceneria. Tato mówił, że często sięgał ręką do góry i sprawdzał delikatnie, czy Bożenka ma jeszcze głowę. Ta główka córeczki wystawała niebezpiecznie jak peryskop na jego barkach.

Takie były pierwsze lata życia mojej siostry – z mojej subiektywnej historycznej perspektywy. Takie były okrutne czasy II wojny światowej. Mama opowiadała, że w Sanoku mieszkali w kamienicy obok żydowskiej rodziny Bachmannów. Kiedyś pani Bachmann zapragnęła wykąpać Bożenkę w blaszanej balii. Mama oczywiście zezwoliła. Pani Bachmann włożyła najpierw na dno wanienki monetę, a potem wykąpała Bożenkę. W roku 2005 byłem w Izraelu. Opowiadałem tę anegdotę parę razy. I za każdym razem wszyscy słuchający Żydzi mówili mi zdziwieni, iż nigdy nie słyszeli o żydowskim rytuale „moneta w wanience, w której kąpane jest niemowlę”.

* * *

Kiedy Bożenka poszła do szkoły, ja się dopiero urodziłem. W PRL szkoła podstawowa trwała siedem lat. Bożenka musiała zatem zacząć naukę w roku 1947, a siódmą klasę skończyła w roku 1954, kiedy ja rozpocząłem naukę czytania i pisania. Bożenka poszła do gimnazjum; był to typowo śląski budynek: surowa fasada z czerwonej cegły, poważna, solidna architektura niemiecka na wschodnich rubieżach Trzeciej Rzeszy. O ile wiem, w tym budynku przed rokiem 1939 mieściła się miejscowa organizacja (szkoła? centrum szkoleniowe?) Hitlerjugend. Szkoła, do której ja chodziłem, znajdowała się w innym budynku. Po czterech pierwszych latach nauki rodzice przenieśli mnie do tego samego budynku, w którym mieściło się gimnazjum Bożenki. Po co? Bym lepiej poznał swoich przyszłych nauczycieli. Wtedy widywałem siostrę na każdej przerwie. Ale nie podchodziłem do jej grupki klasowej (ledwie sześć, siedem młodych osób z wojennych roczników), gdyż nie pasowałem wiekowo do tak poważnych ludzi…

Bożenka skończyła Liceum Ogólnokształcące w Pyskowicach w roku 1959. Wtedy pojawiły się pytania: co dalej? Studia czy praca? To był ważny temat dyskusji w rodzinie. Bożenka powtarzała potem latami, że chciała koniecznie studiować polonistykę (bardzo dużo, zachłannie czytała książki – wręcz połykała je) na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie.

Kraków był takim samym refrenem w naszym młodym życiu w Pyskowicach (co za nazwa!), jak Moskwa w Trzech Siostrach – sztuce Czechowa. Wyrwać się z prowincji i pojechać wreszcie do porządnego miasta, i zacząć tam światowe życie! Skończyło się na marzeniach i westchnieniach – tak jak u Czechowa. Nie przeprowadziliśmy się do wawelskiego grodu. Bożenka nie została studentką, czego przez lata bardzo żałowała i dawała temu wyraz. Przewijał się gorzki motyw: nie mogłam studiować, gdyż nie było na to pieniędzy.

* * *

Nasz ojciec, przedwojenny policjant granatowy, pracował wtedy w Gliwicach w PZGS, czyli Powiatowym Związku Gminnych Spółdzielni. Była to instytucja typowa dla komunizmu. Aby zapewnić dostawy produktów rolnych na rynek, należało ściągać je, skupować od rolników. Coraz mniej było indywidualnych gospodarzy, a coraz więcej PGR-ów, czyli Państwowych Gospodarstw Rolnych. Powinny one być nazwane „antyrolne”, jako że były klasycznym przykładem indolencji komunizmu również w sferze rolnictwa. Nasz ojciec, bojący się robić jakąkolwiek karierę, pracował na pół pary, nie przemęczając się, tak jak większość społeczeństwa. Miał kontakty z rolnikami – to oznaczało, że skupował od nich (teoretycznie) zboże oraz mięso (krowy, świnie) w ramach tak zwanego kontyngentu. Dzięki jego kontaktom mieliśmy częściej może niż inne rodziny dostęp do nieosiągalnego, metafizycznego MIĘSA. A jego brakowało chronicznie w sklepach mięsnych od 1945 do kollapsu w 1989 roku. Trudno w to uwierzyć, ale przez te lata najdłuższe kolejki były chyba przed sklepami, w których powinny być mięso i wędliny. A teraz w RP…

Właśnie w owym PZGS w Gliwicach ojciec załatwił Bożence pracę sekretarki ekonomicznej. Przez wiele, wiele lat wypracowała mnóstwo sprawozdań dla władz wyższych. „Sprawozdanie” było słowem świętym, magicznym, ponadziemskim, przełożonym na gigantyczne płachty papieru. To były delirycznie tasiemcowe rubryki z niekończącą się ilością liczb. Oczywiście ktoś je musiał wypełniać (Bożenka). Potem –wyżej – nikt tego nie czytał. Analiza tkwiła chyba w rękach urzędników Ministerstwa Rolnictwa w dalekiej Warszawie, ale może i nie? W każdym razie tysiące, setki tysięcy ludzi miało zajęcie. Triumf biurokracji komunistycznej. Sama Bożenka mawiała: „Mogłabym tam gdzieś wśród liczb napisać słowo «dupa» i nikt by tego nie zauważył!”. Za tę pracę otrzymywano głodowe miesięczne pensje. To były pieniądze, za które z kolei nie można było niemal niczego kupić na tak zwanym rynku, czyli w sklepach ziejących pustką. To była esencja systemu praca – płaca w wykonaniu PRL, kraju rządzonym przez PZPR. Domyślam się, iż jeszcze większe bzdury były w ZSRR – ad fontes.