Luksus kontra proste życie - Szczęsny Jakub - ebook + książka

Luksus kontra proste życie ebook

Szczęsny Jakub

0,0
63,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Luksus kontra proste życie– Czym jest dzisiaj luksus?

Poczuciem stabilizacji, zbytkiem? Przejawem inteligencji? Marzeniem, które snujemy, stojąc na światłach obok ekskluzywnego samochodu? A może możliwością pozwolenia sobie na proste życie?

Jakub Szczęsny, architekt i autor Domu Kereta, próbuje odpowiedzieć na te pytania. Aby to zrobić opowiada o związkach polityki i religii z luksusem w architekturze. Pokazuje quasi-ekskluzywne detale wystroju wnętrz współczesnych mieszkań. Przywołuje historię popowej gwiazdy i jej piaskowej sukni, które stoczyły nierówny bój z pewnymi słynnymi schodami. A także zdradza, na czym polega niedyskretny urok McMansions. Wreszcie przywołuje spełnione sny o skromnym życiu. Tylko czy zawsze jest to życie szczęśliwe?

To jest książka o luksusie. Ale przede wszystkim o prostym życiu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Projekt okładkiTomasz „Waciak” Wójcik

Redaktor prowadzącyDominik Leszczyński

RedakcjaŁukasz Klesyk

KorektaTeresa Zielińska, Justyna Domagała

Copyright © Jakub Szczęsny, 2025 Copyright © for this edition by Wielka Litera Sp. z o.o., Warszawa 2025 Published by arrangement with Beata Stasińska Literary Agency.

Żaden fragment tej książki nie może być wykorzystywany do szkolenia systemów sztucznej inteligencji.

ISBN 978-83-8360-303-2

Wielka Litera Sp. z o.o. ul. Wiertnicza 36 02-952 Warszawa

Konwersja do formatu ePub 3: eLitera s.c.

Mojemu tacie

WSTĘP

.

Luksus to stabilność. Luksus to zbytek. Luksus to hojność. Luksus to inteligencja. Luksus to nieokrzesanie. Luksus to uwaga. Luksusu nie kupuje się w sklepie1.

Rem Koolhaas

Pochwałę zwykłości i prostoty tym łatwiej sformułować, im bardziej lubisz swoje życie i jesteś pewna swojej pozycji w społeczeństwie. Przypominają się angielskie filmy i seriale: ci wszyscy Windsorowie w rozciągniętych swetrach i zabłoconych kaloszach. Oni to dopiero mogą sobie pozwolić na zwykłość! Bo wiedzą, że są niezwykli. Ostentacyjna zwykłość to oznaka statusu. Ta sama reguła obowiązuje w designie: tylko bardzo tanie i bardzo drogie rzeczy mogą sobie pozwolić na prostotę2

Marcin Wicha

.

Kiedy wyznałem mojemu amerykańskiemu wujkowi, że zabieram się do pisania książki o luksusie i owego luksusu, jak mi się wydawało, jednoznacznej opozycji, czyli skromnym życiu, wujek stwierdził: „Toż to temat Missisipi!”, co – jak podejrzewam – miało oznaczać, że to zagadnienie szersze i dalece bardziej skomplikowane niż „zwykły” temat rzeka. Uznałem, że to i tak wciąż lepiej niż temat kanał. Wuj się nie mylił. Nawet jeśli sprowadzić pożądanie przepychu czy potrzebę prostej egzystencji do kwestii związanych tylko z architekturą, to wciąż rzeka nie staje się ani węższa, ani pozbawiona kolejnych meandrów i dopływów. Sprawę komplikuje też fakt, że trudno jest pisać o architekturze bez wzięcia pod uwagę wnętrz, a co za tym idzie – również ich wyposażenia. Trójca architektura–wnętrza–dizajn pełniej oddaje styl życia i stojące za nim emocje niż samo opisywanie charakteru budynków. A co z otoczeniem domu oraz pojazdami stojącymi na podjeździe? I tak, używając dalej figury Missisipi, w opowieści o dwóch pozornie przeciwstawnych potrzebach oprócz meandrów i rozwidleń pojawiają się też szerokie rozlewiska oraz pełne aligatorów mokradła...

Pierwszy problem dotyczy definicji: czy można napisać jedną – luksusu albo prostego życia – jeśli wyobrażenia o obu tych tematach wydają się wynikać z indywidualności każdego, kogo o nie spytać? Na osobiste interpretacje składają się elementy takie jak: status materialny, wykształcenie, przynależność do różnych grup społecznych (w tym zawodowych i związanych z zainteresowaniami), wyznawane wartości, profil psychologiczny pytanych i ich doświadczenia życiowe. Ba, na personalne definicje miewają wpływ nawet bieżący moment w postrzeganiu własnej egzystencji czy po prostu gust, który w dodatku w miarę upływu lat może ulec zmianie.

Ale jeżeli luksus jest pojęciem tak dalece związanym z indywidualną perspektywą, to czemu istnieje konkretnie zdefiniowany i świetnie zarabiający sektor towarów luksusowych, który polega nie tylko na wysoce kastomizowanych projektach i usługach, ale też na wielkoseryjnej produkcji? Skoro życie w przepychu oznacza możliwość sięgnięcia po radykalnie spersonalizowany tryb życia, to skąd wszystkie te powtarzalne i podlegające normom usługi i zawody obsługujące ludzi zamożnych i bogatych? Skąd armie osobistych sekretarzy, szoferów, agentów, ochmistrzyń, majordomusów, konsjerżów, wyprowadzaczy psów albo – by bardziej odnieść się do mojego podwórka – architektów i nadwornych dekoratorów wnętrz?

Czyżby wyobrażenie o luksusie dawało się, przynajmniej w jakimś stopniu, uśrednić albo ustandaryzować? Jeśli tak, to jak to zrobić, jeżeli chodzi o architekturę i inne elementy naszego materialnego otoczenia? Czy można wyekstrahować jakiś wspólny mianownik narzędzi przepychu?

A jak sprawy mają się z odwrotnością ekskluzywności, sublimacji, przepychu, blichtru i co tu dużo mówić – ostentacyjnej autoreprezentacji, czyli z prostym albo skromnym życiem? Jak i gdzie mieszka się prosto i skromnie, ale w domyśle szczęśliwie? Czy naprawdę prostota w architekturze jest wynikiem odrzucenia nadmiaru i ostentacji, czy też kolejnym przewrotnym atrybutem bogactwa, wyrazem wysokiego statusu i kapitału kulturowego? A może proste życie z wyobrażeń wielkomiejskiej klasy średniej to w dużym stopniu iluzja, podobnie jak fantazja o życiu w luksusie? I w gruncie rzeczy odwrotność wiary, że posiadanie danych przedmiotów (tudzież nieposiadanie innych) i określony styl życia uczynią nas szczęśliwymi?

A jeśli w poszukiwaniu szczęścia, spełnienia i wygodnej codzienności okaże się, że te dwa pojęcia, o których piszę, nie są wcale tak od siebie odległe? Co, jeśli uzyskanie stanu, w którym człowiek w wieku produkcyjnym może sobie pozwolić na funkcjonowanie z dala od nadmiaru bodźców i stresów, jest właśnie niebywałym luksusem wynikającym z lat starań i nakładów? Ilu z nas udało się zerwać z życiem w pędzie wielkiego miasta na rzecz egzystencji wytwórcy kozich serów albo rowerowego obieżyświata?

Pytania można mnożyć, a wszystkie mniej lub bardziej dotyczą tego, czy w czasach rozbuchanej konsumpcji i przeimpulsowania potrafimy podjąć wysiłek redukcji i świadomie dążyć do skupionego, skromnego trwania. Żyć w jakimś prywatnym, dość ascetycznym światku, nie czując się przy tym ofiarami czy przegranymi, bez mała jak bohater filmu Perfect Days Wima Wendersa czy Paterson Jima Jarmuscha3.

Oba pojęcia – luksusu i prostoty – związane są z iluzjami szczęścia i lepszego (co zazwyczaj oznacza wygodniejszego) życia, w którym mamy osiągnąć pożądaną przez nas pełnię. Ich wizje budujemy na własny i innych użytek, posługując się zapożyczonymi z mediów i z otoczenia skrawkami faktów, anegdot i obrazów. Obie iluzje są snami pokazującymi nasze deficyty i tęsknoty. Obie karmimy w momentach słabości, tworząc uproszczone i wyidealizowane wyobrażenia, które mają dawać nam nadzieję na ostateczną zmianę. Dzięki niej z naszych żywotów znikną, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wszystkie gnębiące nas zgryzoty. W jednej wersji tej bajki różdżka jest wykonana ze szczerego złota wykładanego drogimi kamieniami, a w drugiej z pięknie obrobionego surowego drewna prastarego dębu. Ta książka opowiada o tym, że tak naprawdę jest to ten sam artefakt i że w istocie często czyni on prawdziwe cuda, ale potrafi też zdziałać wiele złego.

Zanim jednak spróbujemy odpowiedzieć sobie na różne pytania, muszę wyjaśnić, czemu w ogóle postanowiłem zająć się tymi dwoma, wydawałoby się sprzecznymi, pojęciami. W dzieciństwie żadne z nich nie zaprzątało mi głowy. Żyłem szczęśliwym życiem dziecka epoki gierkowskiej, kiedy do siermiężnej i pozbawionej koloru rzeczywistości (chyba że były to kolor szary lub zielonkawa paleta oferowana przez filmy ORWO) zaczęły się wkradać formy i barwy ze świata zamożnego Zachodu. Jestem jedynakiem, synem architektów. Moi rodzice nigdy nie musieli szukać roboty: po otrzymaniu dyplomów Politechniki Warszawskiej wręczono im skierowania do pracy, gdzie za śmieszne pieniądze tyrali od ósmej do szesnastej, kiedy ja chodziłem do państwowych kolejno: żłobka, przedszkola, kilku podstawówek i liceum. System zapewniał zatrudnienie (zakład pracy można było na szczęście zmienić), edukację, a także, dzięki ruchowi spółdzielczemu, mieszkanie – spełnienie marzeń o własnym lokum po latach oczekiwania i odkładania pieniędzy na książeczce mieszkaniowej. W naszym wypadku było to M4, a więc mieszkanie trzypokojowe na dopiero co wybudowanym i tonącym w błocie Ursynowie. Zostało wyposażone w nieszczelne okna z bydgoskiego Stolbudu, udającą parkiet wykładzinę PVC w kuchni i łazience, gazową kuchenkę czteropalnikową, komórkę lokatorską w piwnicy i balkon.

Funkcjonujące według scentralizowanej socjalistycznej logiki państwo zapewniało wprawdzie wszystkim obywatelom rzeczy podstawowe, ale każda z nich była produktem tej samej dysfunkcyjnej gospodarki niedomiaru. Mieszkania w blokach z wielkiej płyty były własne, ale ciasne, szkół udawało się wybudować zbyt mało, by mogły z nich skorzystać wszystkie dzieci4, w pracy nie trzeba było się przemęczać, ale płaca zmuszała mojego ojca do popołudniowych chałtur dla tajemniczego arabskiego architekta, który płacił dolarami. Na szpitalnych korytarzach w całym kraju leżeli chorzy, którzy nie załapali się do sal, komunikacja publiczna gwarantowała opóźnienia, a po wszystko trzeba było stać w kolejkach. Na drzwiach dowolnych instytucji publicznych wisiały na sznurku tekturki z napisami „awaria” i „brak”. No i wszyscy mieszkańcy mojego bloku mieli w zasadzie tak samo wyposażone domostwa, w których luksusami były rzeczy z dzisiejszego punktu widzenia podstawowe, jak polskie i radzieckie urządzenia AGD, meble na wysoki połysk ze Swarzędza, adaptery i magnetofony Unitry, durnostoje czeskiego Jablonexu, kilimy rodzimej Cepelii oraz wystane w ogonkach do domów kultury bratnich narodów płyty gramofonowe. Prawdziwymi smaczkami były czasem skromne, ale z zapałem eksponowane sygnały z lepszego zachodniego świata. Ustawione rzędem puszki po wypitych colach, butelka Bolsa w barku, japońskie radio tranzystorowe, a w domach inteligentów „niepolska” prasa, książki i plakaty. Krajobraz luksusu dopełniało posiadanie jakiegokolwiek samochodu – u moich rodziców był to maluch, a po powrocie z kontraktu w Algierii niewiele większe Daihatsu Charade. Moim luksusem był, prócz jednego kompletu Lego, kilku resoraków i trzech ludzików z Gwiezdnych wojen, mój własny Bucefał, czerwony rower – składak Wigry 3.

Ówczesna rzeczywistość była wadliwa, absurdalna i binarnie podzielona, ale dla większości Polaków stanowiła bezpieczne, przewidywalne środowisko, w którym można było się jakoś umościć. Można też było bez skrupułów kolaborować z niedemokratycznym systemem, a jednocześnie kombinować w celu jego przechytrzenia. Albo zgoła nie robić nic ponad to, czego system wymagał, i cieszyć się z minimum, które zapewniał. W trakcie wakacyjnej dyskusji o pokoleniu naszych rodziców dobrze to ujął mój przyjaciel i rówieśnik architekt Krzysztof Banaszewski: „Nasi ojcowie mogli sobie pozwolić na to, żeby mało chcieć. Mogli przez dekady nosić te same swetry. Od konsumpcyjnych apetytów były nasze matki. To one chciały żyć lepiej”.

Aspiracje naszych rodziców zaczęły się zwiększać po stanie wojennym. Któregoś dnia pod koniec lat 80. przyjechał po mnie do liceum mój ojciec. Zamiast szarozielonej prostopadłościennej szarady kupionej za dewizy przywiezione z kontraktu stanęła przede mną opływowa bryła sportowej Hondy. Jej przednie reflektory podnosiły się do góry jak ślepia krokodyla. Z niskiego wnętrza z niepewną miną wychynął tata. Wyczuwałem napięcie, jakby czekał na moją aprobatę. Co wówczas najbardziej mnie uderzyło, to nie szok nowości i zapowiedź możliwej wspaniałej przyszłości rodem z amerykańskich seriali, ale moja własna reakcja. Kiedy już usiadłem w głębokim, ergonomicznym fotelu pasażera i powiodłem wzrokiem po kokpicie jak ze Star Treka, stwierdziłem z powagą: „Ojciec, nie przyzwyczajajmy się do tego”.

Super-duper auto burzyło mój obraz bezpiecznego świata. Obraz kończącego się właśnie dzieciństwa i obraz własnych rodziców. Nie chciałem, żeby tata zamienił się w palącego cygara Donalda Trumpa, a mama zaczęła nosić fryzurę à la Alexis z Dynastii i pić o poranku szkocką. Jak pewnie wielu moich rodaków zauważyłem, że czas wielkich szans to również moment raptownego pogłębiania się nierówności i szerzącego się złego gustu. Każdy objaw nagłego wzbogacenia się traktowałem z podejrzliwością, bo w końcu obiegowe powiedzenie głosiło, że „pierwszy milion trzeba ukraść”, a to stało w sprzeczności z dobrodusznymi naukami moich rodziców. Miałem alergię na rozpychanie się łokciami i nowobogacki styl. Chciałem świata prostego i skromnego jak jajecznica w Warsie, ale przy tym nieograniczającego mojej wyobrażonej przestrzeni wolności. Ta nie dotyczyła polityki, a moich potrzeb twórczych, dla których zarówno siermięga socjalizmu, jak i ekstatyczny kapitalizm mogły być i zagrożeniem, i szansą.

Desperacko czepiałem się więc odchodzącego świata, w którym rzeczy, słowa, obrazy, dźwięki i przedmioty miały dużą wartość i znaczenie wynikające z prostego faktu, że było ich mało. Chciałem czasów, w których pamiętało się wszystkie potrzebne numery telefonów, nawet jeśli samemu nie miało się aparatu w domu. Znało się na wyrywki każdy epizod Porucznika Columbo czy tekst Republiki, bo nowe seriale i piosenki pojawiały się na tyle rzadko, że miały niebywałą moc.

Mój sentymentalny dziecięcy konserwatyzm nie trwał jednak długo. Nowy świat wlał się do naszych mieszkań z domowych ołtarzyków w postaci sukcesywnie powiększających się telewizorów. Mogiłę powstańczą pośród zagajnika rysowaną drżącą ręką profesora Zina zastąpiły steppery z telezakupów. Porucznika Columbo wysiudali policjanci z Miami oraz agenci Cooper, Mulder i Scully. „Świat Młodych” na półce kiosku Ruchu pod naszym blokiem został wyparty przez „Sukces”, a ja – żeby sparafrazować narodowego bohatera – wskoczyłem do tramwaju zwanego kapitalizmem.

Już pod koniec liceum potajemnie podjąłem pracę w agencji reklamowej, a potem w kolejnych redakcjach i domach produkcyjnych robiących klipy i reklamówki. Cztery lata później w moim świecie zagościł nowy ołtarzyk: komputer, a niedługo potem internet. Za ich sprawą do dziś zalewa mnie mamiący i dezorientujący nadmiar wszystkiego. Nadpodaż i dewaluacja obrazów, dźwięków i znaków. A ja z odrazą i fascynacją nurzam się w nim, jak zapewne większość czytających te słowa.

Minęło kilka dekad. Do napisania tej książki pchnął mnie szereg impulsów. Jednym z nich była rozmowa z moim byłym przełożonym z General Electric Appliances, indyjskim menedżerem Venkatem Venkatakrishnanem. Był rok 2014. Jechaliśmy autostradą z kampusu Uniwersytetu Stanowego Kentucky do siedziby głównej korporacji, gdzie miałem wygłosić jakąś prelekcję. Środek zimy w Louisville wyglądał jak polski listopad. Po chwili small talku zeszliśmy na temat chrześcijaństwa i tego, ile różnych konceptów „pożyczyło” ono sobie z religii Wschodu. Venkat, skupiony, ale i skłonny do śmiechu mężczyzna w średnim wieku, nagle przerwał, wskazał faceta kierującego monumentalnym SUV-em na równoległym pasie i powiedział: „Wszyscy pożądamy stanu, w którym nie będą już nas męczyć troski i niewygody. Miejsca bez cierpienia. Jedni szukają go w bogactwie, pewnie jak ten człowiek w Escalade, inni w skromności. Ja, jak miliony moich rodaków, wierzę, że to miejsce to nirwana. Ostateczna śmierć, na jaką zasłużymy po przejściu sansary, kołowrotu kolejnych wcieleń. Każde z nich wiąże się z cierpieniem. W każdym z nich zbierasz punkty karmy, jeśli odpowiednio żyjesz. Trochę jak chrześcijanie i muzułmanie, którzy starają się jak najmniej grzeszyć i jak najwięcej robić dobrych uczynków, żeby zasłużyć na siedzenie na chmurce w białym chałacie. Albo na niekończące się baraszkowanie z hurysami. A teraz wyobraź sobie, że udało ci się taki stan uzyskać za życia. Jak do niego dojść? Jak w nim wytrwać? Bez dramatów, konfliktów i wszystkiego tego, co znamy jako prawdziwe życie?”.

Venkat mnie zaintrygował. Idąc tropem jego wypowiedzi, wpadłem nagle na następującą myśl: „A co, jeśli wszyscy, którzy dążą do bogactwa i otaczania się zbytkiem, robią w gruncie rzeczy to samo, co święci mężowie, jogini i pobożne niewiasty, tyle tylko, że chcą wejść do raju już za życia?”.

1

DEFINICJE LUKSUSU

Luksus według słownika PWN to „warunki zapewniające wygodne życie”, „przyjemność, na którą można sobie rzadko pozwolić” i „drogi przedmiot ułatwiający lub uprzyjemniający życie”. Naprawdę? Z kolei angielski słownik Cambridge poszerza definicję, ujmując luksus jako „wielki komfort dostarczony przez drogie i piękne własności, otoczenie i pożywienie lub cokolwiek dostarczającego przyjemność, co wymaga wysokich nakładów, ale nie jest konieczne”. Mamy więc pojęcie stanu wygody i przyjemności, uczuć, które wypływają nie tylko z posiadania fizycznych obiektów drogiego piękna, ale też z obcowania ze zbytkownym i cieszącym oko środowiskiem. Obcowanie dotyczy też dosłownie pojmowanej konsumpcji, a więc wszystkiego, co można wpuścić do wnętrza naszych ciał, z Dom Pérignon, kokainą i dymem z kubańskich cygar włącznie. Te rzeczy przecież nie tylko nie należą do tanich, ale też trudno je zaliczyć do koniecznych dla podtrzymywania naszej egzystencji. Tu pojawia się pytanie: kto mówi, że tak jest? Ja, który brzydzę się używek. To moja indywidualna perspektywa człowieka bojącego się utraty kontroli. A co z ludźmi, którzy uznają daną używkę za swój fetysz i nie mogą bez niej funkcjonować w ważnych dla siebie wymiarach? Co z dystyngowanymi i notorycznymi donżuanami, którzy bez kokainy padają ofiarami wstydliwej impuissance, co z wziętymi pisarkami kryminałów, które bez kieliszka rzadkiego wermutu nie mają błyskotliwych pomysłów, czy z inwestorami giełdowymi starej daty, dla których brak pudełka z cygarami (koniecznie tymi rolowanymi na udzie kubańskiej mamacity) jest znakiem nadchodzącego bankructwa?

Mnie akurat najbardziej interesuje temat luksusowego środowiska lub, jak kto woli, otoczenia, dla którego ramą jest organizacja przestrzeni dokonana architekturą, architekturą krajobrazu i sztuką projektowania wnętrz, do których dobierane są piękne i drogie elementy wyposażenia, wykończenia oraz rozwiązania techniczne niedostępne zwykłym Kowalskim. W tych ramach znajduje się miejsce na wszystkie wymienione w definicji elementy, na czele z konsumpcją. W końcu Don Juan nie dokona miłosnego aktu na obskurnym sienniku porzuconym na zapleczu GS-u, a wielki kapitalista nie będzie palił swojego odpowiednika fajki pokoju, siedząc na białym plastikowym krzesełku ustawionym na balkonie osiedlowego bloku. Z ludźmi pióra może być akurat różnie, jako że jedni do pracy mogą potrzebować własnego gabinetu, poza którym nie są w stanie się skupić, a inni chętnie wezmą starą Olimpię lub laptop pod pachę i pojadą pisać, gdzie oczy poniosą.

Ramy przestrzenne zamykają nie tylko to, co materialne, ale przede wszystkim to, co nazywamy stylem życia, a co przekłada się na naszą codzienność. To Karol Marks napisał zdanie będące mottem determinizmu gospodarczego, a więc teorii przekonującej, że u źródeł naszego postrzegania świata leży ekonomia: „Byt kształtuje świadomość”. Owszem, jakość fizycznej obudowy i zawartych w niej elementów wpływa na nasze postrzeganie świata, tyle że stan naszej psychiki, nasze możliwości intelektualne, zdobyte wykształcenie i kultura również stale wpływają na nasze otoczenie. Dla przykładu: osoba przyzwyczajona do rutyny utrzymywania porządku i umiejąca dokręcić zwykłym nożem kuchennym zawiasy w wypadających frontach szafek może mieć bezkosztowo zadbaną kuchnię, co wpłynie pozytywnie na komfort jej użytkowania i umocni w tej osobie poczucie sprawczości, ale też będzie dowodem dobrej kondycji małego kawałka jej świata.

Luksus jest pojęciem trudnym do uchwycenia, bo nie podlega jednej normie czy skali i dla każdego może być czymś nieco innym, choć nie tego chcieliby zapewne specjaliści od marketingu dóbr luksusowych. W końcu reklamy wszystkich towarów i usług sektora luxury, od jedwabnej pościeli i ręczników z egipskiej bawełny po czartery jachtów i rezydencje na Costa del Sol, zdają się do nas mówić: „to ja jestem miarą przepychu”, a co za tym idzie też dowodem, a zarazem doznaniem (smakiem) sukcesu.

Dodatkowo zrozumienie natury zbytku utrudnia to, że jeśli jest dostępny na co dzień, staje się zwykłością. Chyba że osoby, które w nim żyją, okupiły zdobycie wysokiego statusu materialnego własną ciężką pracą i dzięki temu mają w pamięci swoje „poprzednie życie”. Wówczas istnieje szansa, że przynajmniej co jakiś czas delektują się zdobyczami, powtarzając sobie: „Ja to mam luksusowe życie!”. Inaczej rzecz się ma z ludźmi urodzonymi w danym standardzie – ci, nie mając skali porównawczej we własnej biografii albo kontaktu z ludźmi mniej zamożnymi (lub bogatszymi), mogą uznawać otaczające ich środowisko za coś zupełnie normalnego i dostępnego dla wszystkich. Dziedzice i dziedziczki wysokiego standardu życia mają szansę docenienia go dopiero, kiedy chwilowo lub na stałe go zabraknie i trzeba stworzyć sobie nowe formy komfortu.

Tu przypomina mi się rozmowa z jedną z moich byłych studentek, córką pary peruwiańskich inżynierów IT, która dorobiła się na tworzeniu aplikacji sprzedawanych amerykańskim koncernom. Dziewczyna miała szczęście: została wysłana na studia na publiczny uniwersytet w Paryżu, z którego dzięki programowi Erasmus trafiła na Politechnikę Warszawską. Jak stwierdziła, gdyby nie wyjazd z Limy i opuszczenie jej ogrodzonego osiedla, nigdy by nie zobaczyła, że w Europie może żyć równie wygodnie jak ludzie z jej klasy społecznej w Ameryce Południowej, nie będąc jednocześnie bogatą. Ba, nawet wygodniej, bo w Limie jej przyjaciółki nie mogą ot tak chodzić po ulicy, tylko – podobnie jak bogacze w USA, Indiach, Chinach czy Rosji – są wszędzie wożone przez uzbrojonych szoferów z obawy przed napadem albo porwaniem. W jednym z kolejnych rozdziałów opowiem o pewnym południowoamerykańskim wyjątku w postaci brazylijskiego programu SESC.

Paradoks polega na tym, że w większości przypadków luksus, żeby mieć status czegoś specjalnego, czym pragniemy się delektować, musi być albo zupełnie niedostępny i oglądany z daleka (na przykład w życiu kogoś, kto nie jest nami), albo dostępny rzadko – jako nagroda, element rytuału lub jednorazowe spełnienie. Wtedy może stanowić źródło przyjemności płynącej z chwilowego przywileju lub okazji do wizyty w lepszym życiu. Słowem, najpełniej go przeżywamy, patrząc na fotografie uśmiechniętych celebrytów albo czekając na zmianę świateł i spoglądając z wnętrza zwykłego samochodu na kierowcę stojącego obok nas nowiutkiego elektrycznego cudeńka. Większość osób myśli wtedy: „Fiu, fiu, ten to dopiero ma życie!”. Ta sytuacja może też dotyczyć idealizacji prostego życia, kiedy zestresowany codzienną presją zarządu menedżer, kontemplując krajobraz polskiej wsi z okien Warsu, marzy o byciu rolnikiem. Oba przypadki przypominają mi rysunek Sławomira Mrożka: człowiek patrzy na mrowisko i myśli, że mrówki mają proste życie, podczas gdy (na zbliżeniu) jedna z nich zastanawia się: „Skąd tu wziąć dwadzieścia mrówczenów do pierwszego?”.

Dla odmiany funkcję rytualnego fetyszu i zarazem dostępnego luksusu spełniają w naszym życiu na przykład drogie trunki wyjmowane z barku podczas wizyt specjalnych gości i wesela organizowane przez niezamożnych rolników i drobnych mieszczan w ekskluzywnych przybytkach albo w miejscach chcących za takie uchodzić, jak podwarszawski zespół hotelowy Venecia Palace, który sprawia wrażenie, jakby został z rozmysłem stworzony, by wprawiać w zachwyt tego typu klientelę. Nawiasem mówiąc, zawsze jestem pod wrażeniem tego na swój sposób wizjonerskiego projektu. Miałem go kiedyś okazję odwiedzić w trakcie przygotowań do realizacji programu telewizyjnego o architekturze. Słowo „Venecia”, a nie Wenecja, Venice czy Venezia, jest zapewne nieświadomym przejęzyczeniem, ale doskonale oddaje charakter miejsca – od architektury po wystrój wnętrz, w tym zdobiącą je sztukę.

Tu pojawia się kolejna komplikacja dotycząca analizowanego przeze mnie pojęcia, bo coś, co dla jednych może być nieuchwytnie eleganckie i ekskluzywne, dla innych będzie czymś estetycznie neutralnym albo wręcz odpychającym. Wyobrażenie o luksusie wynika też z przynależności kulturowej i ekonomicznej, a także klasowej i grupowej. Mam wrażenie, że nierzadko to właśnie przynależność do grupy, na przykład zawodowej, wyznacza klarowne ramy form estetycznych uznawanych za pożądane, piękne i eleganckie – o tym przeczytacie w rozdziale opowiadającym, jak mieszkają architekci.

Jakiś czas temu dziennikarka miesięcznika „Vogue”, Basia Czyżewska, uświadomiła mi, że w sektorze fashion ubrania i dodatki wysokiej klasy, a więc i drogie, klasyfikuje się jako „premium”. Kategoria ta oznacza dystynkcję i elegancję, wciąż jednak dotyczy rzeczy praktycznych, których wysoka jakość i cena wynikają między innymi z tego, że są wygodne, odporne i zwykle w jakimś stopniu wychodzące poza nakaz ciągłej modowej wymienności i stojącej za nią nadprodukcji. Dla zobrazowania: są to na przykład niezwykle trwałe amerykańskie koszule od Brooks Brothers, solidne angielskie buty firmy Church’s, część modeli kurtek firmy Barbour, australijskie buty Blundstone i kapelusze Akubra czy bretońskie swetry Saint James. Wymienione produkty, znalazłszy się w kontekście mody, stają się stylizacjami i w pewien sposób przebraniami: wielkomiejska elegantka w długiej kurtce Bedale firmy Barbour stara się mieć luz brytyjskiej ziemianki spacerującej po swoich włościach wokół jakiegoś pałacyku myśliwskiego, a młodzian w pasiastym swetrze od „Sężam” (jak nazwę Saint James wymawiają Francuzi) wygląda jak smagany atlantyckim wiatrem uduchowiony marynarz, który właśnie zeskoczył na ląd ze swojego jachtu wprost na chodnik Pól Elizejskich. Mimo pretensjonalności kurtka świetnie chroni przed wiatrem i deszczem, a dzięki odpowiedniemu krojowi pozwala mężczyznom o szerokich ramionach na swobodne ruchy rękoma, dziewczynom zaś na świetny look, nawet gdy noszą ją o kilka rozmiarów za dużą, z kolei bretoński sweter grzeje i zawsze wygląda jak nowy. W przypadku tych produktów liczy się jakość wynikająca z długiej rzemieślniczej tradycji i (zazwyczaj) utrzymania produkcji w kraju pochodzenia oraz przywiązanie do estetyki z przeszłości.

Pojawia się tu jednak niby poboczny, ale ważny motyw: nawet jeżeli gros modeli wspomnianych firm ma się dobrze niezależnie od mody, to system modowy i tak je „wessał” (by rzecz ująć obrazowo) do swojego multiwersum. Stały się elementami – czasem głównymi bohaterami, czasem dodatkami – niezwykle zróżnicowanych stylizacji. Od konserwatywnego attire absolwenta brytyjskiej public school, poprzez clean look lub preppy look studentów prestiżowych uczelni i amerykańskich WASP-ów5, na niby-abnegackim stylu boho6 z elementami punka kończąc. Co ciekawe, jako elementy większych konfiguracji są one medium traktowanym na równi z praktycznymi produktami z dużo niższych półek, bo można je nosić zarówno z elementami stroju roboczego (na przykład z ogrodniczkami Dickies lub Carhartt), jak i sportowego (takimi jak buty do biegania). Nosić na co dzień, bo kategoria premium dotyczy przede wszystkim lepszej codzienności.

Inaczej sprawy się mają w wypadku obiektów luksusowych: dla nich praktyczność może być jakimś punktem wyjścia i swoistym pretekstem do zabawy ze skojarzeniami, ale niczym więcej. Kwintesencją luksusowego przyodziewku jest twórcza i często wręcz ostentacyjna niepraktyczność albo po prostu radykalna wolność od przyziemnej użytkowości dnia codziennego. Przykładem mogą być zarówno obiekty anachroniczne, jak choćby noszone raz do roku bardzo błyszczące lakierki albo frak, ale też przedmioty ultranowoczesne czy wręcz awangardowe, których projektanci i użytkownicy zupełnie nie zaprzątają sobie głów wygodą i funkcjonalnością, chyba że ta oznacza szansę na lepsze pokazanie ego, wielkich pieniędzy albo nieskończonej władzy. Podobnie jak w kategorii premium muszą to być rzeczy drogie, najlepiej zaś absurdalnie drogie, a w związku z tym ekskluzywne i wymagające pewnego wtajemniczenia. Cena i hermetyczna wiedza na temat specyfiki oraz kontekstu danego obiektu luksusowego plasuje właściciela w swoistym klubie dla wybranych. Niestety okupiona wysiłkiem intelektualnym, twórczym i finansowym wolność od przyziemności, w tym od praw fizyki, nie zawsze się udaje, intencje zaś boleśnie zderzają się, zazwyczaj czołowo, z betonową ścianą rzeczywistości.

Dobrą ilustracją niech będzie pochodząca z domu mody Balmain piaskowa suknia, którą niejaka Tyla, 22-letnia południowoafrykańska gwiazdka pop, wdziała w 2024 roku na charytatywną galę w Metropolitan Museum of Art (czyli tak zwaną Met Galę). Niezwykle dopasowana do sylwetki suknia i tren wykonane były z organzy pokrytej warstwą piasku oraz mikrokryształkami, co miało odnosić się do wyszukanego, a według mnie pretensjonalnego tematu wieczoru The Garden of Time (Ogród Czasu). Projektant tej ekstrawagancji i zarazem dyrektor artystyczny Balmain Olivier Rousteing nie przewidział jednak, że delikatny materiał, a zwłaszcza naklejony nań piasek, nie pozwolą Tyli na wykonanie pokazowego wejścia po monumentalnych schodach neoklasycystycznego budynku. Dziewczyna utknęła przed pierwszym schodkiem, nie mogąc dalej zrobić ani kroku, gdyż groziłoby to pęknięciem dzieła. Na ratunek pospieszyli jej trzej ochroniarze: dwaj chwycili za tren, a trzeci, najwyższy, wniósł pionową i sztywną jak posąg Tylę na szczyt schodów. We wnętrzu muzeum projektant, robiąc dobrą minę do złej gry, pociął pożyczonymi od znajomej nożyczkami wspaniałą suknię piaskowej księżniczki, skracając ją do długości zwykłej, nieco kusej sukienki. Wszystko odbyło się w blasku fleszy i poszło w świat.

Wyliczmy wszystkie komponenty tej sytuacji: Mamy panią, o której istnieniu, dokonaniach i statusie gwiazdy lub gwiazdki nie wiedziałbym, gdyby nie cała afera i gdyby nie media. (No cóż, jako starzejący się fan Philipa Glassa, Pink Floyd i Toma Waitsa prawdopodobnie nie jestem w jej grupie docelowej). Mamy ekskluzywność: w końcu na Met Galę nie zapraszają byle kogo, a specjalnie szyte na tę okazję kreacje, co roku inspirowane innym tematem przewodnim, są nośnikami treści dotyczących konceptu, ceny, dizajnerów, domów mody, procesu wytworzenia i wreszcie noszących je osób. Mamy do tego paraartystyczny obiekt, unikatowy, szyty na miarę i stworzony z zamiarem wyeksponowania go w Instytucie Kostiumów Metropolitan Museum of Art jako formę sztuki, do czego akurat w tym wypadku najprawdopodobniej nie dojdzie, bo pod koniec balu z piaskowej sukienki niewiele zostało. Mamy tworzącego wysublimowane kreacje projektanta, o którym w kontekście jego pracy dla Balmain i samej imprezy usłyszelibyśmy tak czy owak, ale jednak mniej dobitnie, gdyby nie jego wtopa. Bo w końcu kto wymyśla superdelikatną suknię na Met Galę, nie biorąc pod uwagę, że trzeba wejść w niej po schodach i że właśnie owo wejście to clou programu? Efektem jest globalna widoczność, a wraz z nią śmieszność, nawet jeżeli projektant i jego otoczenie próbowali łagodzić sytuację, sugerując, „że to taki eksperyment performatywny był”, a na nagraniu z obcinania sukienki słychać w tle głos matki Kardashianek, Kris Jenner, wykrzykującej: „Booooskoooo!”. No i mamy fejm zarówno dla gwiazdki popu, jak i dla projektanta, choć jeśli chodzi o niego, to nie jest to chyba rodzaj sławy, której pragnął – jeszcze długo będzie „facetem, który zapomniał, że tam są schody”.

Tymczasem dziennikarz modowy Łukasz Siwiec zwrócił mi uwagę, że patrząc na charakter wydarzenia, można rozważać ewentualność, iż cała sprawa była ukartowana przez dom mody Balmain, względnie pracującą dlań agencję PR, chcącą stanąć w szranki z pochodzącą z Hiszpanii konkurencją w postaci domu mody Balenciaga. Na dowód wyliczył mi wcześniejsze projekty dyrektora artystycznego Balenciagi, Demny Gvasalii, który zanim ukończył studia modowe na Akademii Sztuk Pięknych w Antwerpii, zgłębiał tajniki międzynarodowej ekonomii na Uniwersytecie w Tbilisi. Można owe prace uznać za wieloznaczne prowokacje flirtujące zarówno z tym, co luksusowe, jak i z tym, co – jak by to ujęli nasi przodkowie – „ordynaryjne”, ale przede wszystkim wykorzystujące internet i bezkrytyczność wzbogaconych, głównie azjatyckich fashion victims. Za przykład może tu posłużyć kit tape Balenciagi, czyli zupełnie zwykła przezroczysta taśma klejąca, za to z nadrukowanym na tekturowym ruloniku logotypem tego domu mody, która okazuje się bransoletką w cenie, bagatela, 3300 dolarów. Podobnie było z torebką wyglądającą jak opakowanie chipsów Lay’s, która jeszcze na etapie zamówień przedprodukcyjnych rozeszła się niczym świeże bułeczki, głównie w Chinach. Nie inaczej rzecz się miała z torbą za 2145 dolarów do złudzenia przypominającą charakterystyczną niebieską torbę zakupową IKEI (99 centów) oraz z sukienką za jedyne 925 dolarów wyglądającą jak zawiązany ad hoc wokół ciała ikeowy ręcznik (5 dolarów u szwedzkiego producenta).

Tego typu „prowokacje” to marketingowy samograj. Jak stwierdził w wypowiedzi dla angielskojęzycznego chińskiego portalu www.jingdaily.com krytyk modowy Hanan Besovic: „Dla nich to genialny sposób na reklamę, bo nie muszą nic robić. Publiczność wyrażająca w mediach społecznościowych swoją irytację czy odrazę robi im reklamę za nich”. W tym samym artykule autorstwa Crystal Tai bloger modowy Cathal Berragan dorzucił: „Ich obiekty są z intencji absurdalne – po to, żeby stawać się przedmiotami komentarzy na temat high fashion”7. Do tego możemy dorzucić kolejne perwersje w postaci koszulki z wyszywanym logo platformy zakupowej eBay za ponad 600 dolarów czy T-shirt w firmowych kolorach i z logo firmy kurierskiej DHL, tym razem od marki Vetements.

Ale nie są to tylko genialne pułapki na uwagę użytkowników internetu. Ten cyrk się sprzedaje, i to według starych, przedinternetowych zasad rynku sztuki, bo wyżej wymienione produkty wychodzą z fabryk (co ciekawe, europejskich!) w limitowanych seriach gwarantujących wzrost ich ceny wraz z upływem czasu. Jest to analogiczne choćby wobec tradycji sprzedaży grafik w ograniczonej liczbie kopii. Do tego cały mechanizm ma wymiar zabawy w odbijanie piłeczki, bo prowokacje zachęcają do udziału kolejne podmioty korzystające z możliwości podbicia internetowych zasięgów. Po premierze carry shopper Balenciagi w 2017 roku natychmiast odpowiedziała IKEA, która kojarzona jest raczej z rzeczowością i czymś, co Amerykanie nazwaliby no bullshit approach. Tym razem szwedzki kolos wykazał się refleksem i kokieteryjną przewrotnością. Zamieścił w swoich mediach społecznościowych „reklamę” zestawiającą obiekt Balenciagi ze swoją klasyczną torbą sklepową: porównanie było opatrzone informacją, w jaki sposób odróżnić „kopię” od oryginału. IKEA uderzyła celnie. Podstawą marketingowego przekazu stała się oczywiście różnica w cenie, tyle że sytuacja była odwrotna niż w przypadku zwykłych akcji typu „uwaga na podróbki”: FRAKTA, czyli plastikowy oryginał, była ponad 2383 razy tańsza niż skórzana kopia. A do tego – czego IKEA nie omieszkała podkreślić – miała i ma same zalety: a) szeleści, b) jest wielofunkcyjna, bo można w niej nosić sprzęt do hokeja, cegły, a nawet wodę, c) można ją ubrudzić, a potem umyć zwykłym szlauchem. Nie inaczej stało się z ręcznikową sukienką, na którą spece pracujący dla szwedzkiej korporacji odpowiedzieli prześmieszną kampanią promującą prawdziwy bawełniany ręcznik (cena: 17 dolarów). Zaczęła się od zamieszczenia na brytyjskim profilu instagramowym firmy zdjęcia przepasanego banalnym białym ręcznikiem naburmuszonego faceta w czarnej bluzie z kapturem, spodniach cargo w kolorze khaki i w ciemnych okularach, sfotografowanego na tle regałów znanego wszystkim sklepu. Poza i strój były literalnym nawiązaniem do pretensjonalnej stylizacji androgynicznego modela Balenciagi, inny był tylko kolor przedmiotu zabawy, bo „kreacja” Hiszpanów była beżowa. Zdjęciu towarzyszył dopisek: „Prezentujemy VINARN, nową ręcznikową spódnicę. Hit kolekcji wiosennej 2024”.

Wygląda na to, że wszyscy się tu świetnie bawią – firmy różnych sektorów, media i publiczność, z której jakąś część stanowią grupy docelowe wspomnianych marek. Do tego budowane są zasięgi, a tysiące ludzi naprawdę sięgają do portfeli, by kupić te produkty.

Przy okazji prawdopodobnie każdy, kto ma choć odrobinę wrażliwości, pomyśli: „Miliony umierają z głodu, świat tonie i płonie w coraz szybszym tempie, a ci ludzie trollują w najlepsze. Co za upadek!”. Rzecz w tym, że wspomniane korporacje tylko czekają, aż zbulwersowani wypowiemy się publicznie, a wtedy zarobią jeszcze więcej na naszym oburzeniu, nie bacząc przy tym na cokolwiek. Nie będzie zapewne odkrywcze stwierdzenie, że nie ma nic bardziej bezwzględnego niż luksus i jego pragnienie, bo dla nich ludzie dadzą się nabić w butelkę, pokroić, a już na pewno chętnie pokroją innych. Co jednak robi na mnie wrażenie, to przewrotna natura nadmiaru i przepychu, który może się karmić wszystkim, w tym motywami zawłaszczonymi z szarej codzienności i życia zwykłych ludzi, których nie stać na luksusową torbę udającą torbę IKEI i których większość prawdopodobnie nie wpadłaby nawet na pomysł, żeby jej pożądać. Chyba że sami znajdą się w wyższej klasie średniej: wtedy granice między tym, co konieczne, sensowne i akceptowalne, a tym, co absurdalne, zbyteczne i perwersyjne, mogą ulec zmianie. W końcu, jak mawiał znajomy inspektor nadzoru budowlanego, łypiąc z sardonicznym uśmiechem na realizowane na naszych oczach pomysły moje i moich klientów: „Kto bogatemu zabroni?”.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

2

JAK SPRZEDAĆ LUKSUS

Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.

Zapraszamy do zakupu

3

DOSTĘPNY PRZEPYCH

Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.

Zapraszamy do zakupu

4

NIEDYSKRETNY UROK MCMANSIONS

Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.

Zapraszamy do zakupu

5

BAROK, CZYLI O BLISKOŚCI TRONU I OŁTARZA

Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.

Zapraszamy do zakupu

6

ARKADIA FOREVER

Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.

Zapraszamy do zakupu

7

WOLNOŚĆ–SZTUCZNOŚĆ!

Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.

Zapraszamy do zakupu

8

BLINK I GLAM, CZYLI WIDOCZNOŚĆ JAKO NAJWYŻSZA WARTOŚĆ

Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.

Zapraszamy do zakupu

9

ZBUDUJMY SOBIE FETYSZ

Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.

Zapraszamy do zakupu

10

MAMO, CZY NA PEWNO NALEŻYMY DO KLASY ŚREDNIEJ?

Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.

Zapraszamy do zakupu

11

O CZYM ŚNIĄ ARCHITEKCI

Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.

Zapraszamy do zakupu

12

PRZYPOWIEŚĆ O TYRANIE, KTÓRY NIE KRADŁ

Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.

Zapraszamy do zakupu

13

JAK I GDZIE MIESZKA NAJBOGATSZY DYKTATOR ŚWIATA

Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.

Zapraszamy do zakupu

14

SESC KONTRA ESPORTE CLUBE PINHEIROS

Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.

Zapraszamy do zakupu

15

WYGODA ZAWSZE I WSZĘDZIE

Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.

Zapraszamy do zakupu

16

KOMFORT NA MAPIE

Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.

Zapraszamy do zakupu

17

SPEŁNIONY SEN O PROSTYM ŻYCIU

Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.

Zapraszamy do zakupu

18

PUSTELNICY

Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.

Zapraszamy do zakupu

19

FAMILIA PO SKANDYNAWSKU

Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.

Zapraszamy do zakupu

20

DIY ALBO POCHWAŁA SPRAWCZOŚCI

Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.

Zapraszamy do zakupu

21

KŁOPOTY Z MINIMALIZMEM

Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.

Zapraszamy do zakupu

22

CZYM DLA PANI/PANA SĄ LUKSUS I PROSTOTA?

Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.

Zapraszamy do zakupu

Podziękowania

Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.

Zapraszamy do zakupu

Przypisy

1 Cytat opublikowany w książce Deyana Sudjicia Język rzeczy, tłum. Adam Puchejda, Karakter, Warszawa 2013. ↩

2 Dorota Leśniak-Rychlak, Zwykłość, rozmowa z Marcinem Wichą, „Autoportret” nr 3 (74), 2021. ↩

3Perfect Days (2023) opowiada o wiodącym spokojne i niezwykle poukładane życie samotnym tokijskim sprzątaczu toalet publicznych, którego codzienność wypełniona jest rutyną pracy, pielęgnowaniem roślin, fotografowaniem ulubionego drzewa i słuchaniem muzyki. Bohater filmu Jarmuscha (2016) wiedzie równie prosty żywot kierowcy autobusu, ale jest też spełnionym mężem i poetą. ↩

4 Na Ursynowie niedostateczna liczba szkół wymusiła system dwuzmianowy i wożenie dzieci do placówek na pobliskim Mokotowie. Dzięki temu drugiemu spędziłem rok w dwujęzycznej szkole im. Benito Juareza, ucząc się pierwszych słów po hiszpańsku i paradując w sombrero w czasie meksykańskich świąt narodowych. ↩

5 White Anglo Saxon Protestant to określenie elity białych Amerykanów ze Wschodniego Wybrzeża, zazwyczaj studiujących na uczelniach Ligi Bluszczowej i uprawiających przynależne ich klasie sporty, takie jak golf, polo albo żegluga. Odniesienia do tej klasy znajdziemy w stylizacjach i kampaniach Tommy’ego Hilfigera, a także w koncepcjach całych marek, np. Polo Ralpha Laurena czy United States Polo Association. Europejskim odpowiednikiem jest francuski Lacoste. ↩

6 Termin odnosi się do pojęcia bohemian, a więc stylu życia cyganerii artystycznej niebaczącej na konwencje społeczne. Naturalnie sam „styl boho” już jest konwencją. ↩

7 Crystal Tai, Balenciaga’s $3,300 tape-inspired bangle sparks controversy on Chinese social media, https://jingdaily.com/posts/balenciaga-s-usd3-300-tape-inspired-bangle-sparks-controversy-on-chinese-social-media [dostęp: 4.06.2025]. ↩