Ludzie z Placu Słońca - Aleksandra Lipczak - ebook + książka

Ludzie z Placu Słońca ebook

Aleksandra Lipczak

4,3

Opis

Intymny portret kraju na rozdrożu. Miejsca, w którym coś się skończyło, a nowe jeszcze nie zaczęło. Reportaże o Hiszpanii z krwi i kości, a nie z turystycznego folderu.

Franek Kanalarz – deweloper, który postawił miasto pośrodku pustyni. Susana, która zamówiła w banku whoppera z serem, bo przestała się bać. Manuel, który przez trzydzieści lat nie wychodził z domu. Pedro, syn obwoźnego handlarza, który zamiast mówić „Nie ma Boga, można wszystko”, powiedział „Zmarł Franco, można tańczyć w damskim szlafroku”. Pilar, która chciała stworzyć nową hiszpańską kobietę. Ada, która była skłoterką, a potem została pierwszą burmistrzynią w historii Barcelony.

To o nich jest ta książka.

Jest to też książka o Hiszpanii – kraju, który był przykładem sukcesu, ale z dnia na dzień zmienił się w „chorego człowieka Europy”. Wtedy na miejsce dawnej opowieści o Hiszpanii pojawiła inna: o nierozwiązanych konfliktach z przeszłości, o cenie rozwoju, o kraju, który zrobił gigantyczny skok – okazało się jednak, że ku kryzysowi.

Ludzie z Placu Słońca to intymny portret kraju na rozdrożu. Miejsca, w którym coś się skończyło, a nowe jeszcze nie zaczęło. To zbiór reportaży o Hiszpanii z krwi i kości, a nie z turystycznego folderu.

W 2008 roku Hiszpania, tez wzorcowo powstający z kolan tygrys Europy, wpada w ostry poślizg i przez następne lata dramatycznie się chwieje. Reporterka Lipczak jest na miejscu. Rozmawia z obywatelami, którzy chcą zrozumieć, co naprawdę stało się w ich kraju i jak przetrwać kryzys. Pisze świetny reportaż. Czytajcie i wyciągajcie wnioski – Ewa Winnicka

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 245

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (76 ocen)
41
22
12
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
amanda-musch

Dobrze spędzony czas

To ma być lekturą obowiązkową, a nie jakiś tam Staś i Nel.
00
Tuliaszn

Dobrze spędzony czas

Dostałem więcej niż się spodziewałem.
00
NataliaWojtasinska

Nie oderwiesz się od lektury

Warto! Autorka zabiera nas w podróż śladami najbardziej palących problemów Hiszpanii. Jest to podróż ciekawa, podróż która wzbogaca i podróż warta odbycia.
00
greg0rz

Nie oderwiesz się od lektury

Hiszpania jakiej nie znałem. zanim kupiszbilet do Barcelony warto abyś przecztał/a.
00

Popularność




zakupiono w sklepie:

Sklep Testowy

identyfikator transakcji:

1623460543687455

e-mail nabywcy:

[email protected]

znak wodny:

Osoby obecne na pogrzebie epoki zwykle nie wiedzą,

że znajdują się na cmentarzu lub w krematorium.

Zygmunt Bauman, State of crisis

Czułość wydaje nam się logiczna.

Belén Gopegui, Comité de la noche

***

Jest późne lato.

Kobieta w sari prowadzi chłopca z różowym tornistrem na plecach. Drogę przecina im napakowany facet z buldogiem francuskim na smyczy. W barze czyta gazetę siwy mężczyzna, który obok stolika postawił wypakowaną zakupami torbę na kółkach.

Zostawiam ich i zagłębiam się w wąskie uliczki Ravalu, dzielnicy w centrum Barcelony. Mijam wytatuowane dziewczyny i ciemnoskórych mężczyzn w plastikowych klapkach. Przechodzę koło restauracji z głową byka na ścianie i pakistańskiego sklepu z komórkami.

Idę i doświadczam uczucia bez nazwy.

Pisała o nich na przełomie dziewiątego i dziesiątego wieku japońska dama dworu Sei Shōnagon. „To, co budzi niepokój: osoba jedząca poziomki po ciemku” – notowała w Zapiskach spod wezgłowia. „To, co porusza serce: wieczorny szum wiatru w bambusach. Przebudzenie o świcie”.

Jedenaście wieków później Amerykanin John Koenig stworzył internetowy słownik nienazwanych uczuć. Jak flashover – magiczna chwila, w której wszyscy zaczynają nagle mówić o rzeczach dla siebie istotnych. Albo opia – dziwna potrzeba spojrzenia komuś prosto w oczy.

Impulsy, które trudno jednoznacznie określić.

Kiedy chodziłam tędy dekadę temu, czułam po prostu zachwyt – miastem i krajem, kreatywnym i liberalnym, który narzuca trendy całemu kontynentowi.

Trochę później przyszło zdziwienie. Tym, że świat – pozornie poukładany, niby-doskonały – może nagle wywrócić się do góry nogami.

Kiedy tu mieszkałam, zafascynowały mnie sprawy zamiecione pod dywan i duchy przeszłości. Wiele rzeczy mnie oburzało, inne budziły podziw.

Dzisiejsze uczucie jest jednak inne, bardziej zagadkowe.

Wychodzę na plac pełen ludzi. Są tu kobiety w chustkach, skejterzy na deskach, katalońskie flagi na balkonach. Filipińskie nastolatki ćwiczą na dziedzińcu układy taneczne. Z piekarni dochodzą mnie słowa, które sprzedawczyni kieruje do klientów:

– Co dla ciebie, mi vida, moje życie? Coś jeszcze, reina, królowo?

Wtedy zauważam neon w jednym z okien.

Żarówki układają się w wielki napis: D-TOX.

Chyba już wiem. To uczucie, które pojawia się wtedy, kiedy zdajesz sobie sprawę z tego, że mimo wszystkich porąbanych problemów, jakie może mieć to miejsce, bycie tu jest jak odtrutka.

MIASTO WIDMO

Kanalarz z Seseñii – to brzmi jak pseudonim seryjnego mordercy. Bohaterem tej historii jest jednak pewien deweloper.

***

Któregoś dnia o zachodzie słońca, patrząc w stronę Madrytu, nad którym o tej porze unosił się biały balon gorącego powietrza i smogu, powiedział sobie:

– Paco, budowałeś już kanały, rurociągi, mieszkania. Robiłeś parki przemysłowe, inteligentne budynki ze szkła, osiedla… Ale nadszedł moment, by zbudować MIASTO! Paco, to szaleństwo! Ale ja lubię szaleństwa… Cholera, jak to powiem mojej Audenie i matce… Tak, tak, wiem, co powiedzą. „Paco, musisz to zrobić! To będzie dzieło twojego życia!”.

Tego wieczoru zebrał rodzinę i oznajmił: budujemy.

Następnego dnia zwołał techników i kazał im pracować nad pomysłami, które „tryskały z niego, jakby biło wewnątrz niego źródło”.

***

1974. W Hiszpanii zawierucha.

Generał Franco ląduje w szpitalu z powodu zapalenia żył, które za rok go zabije. Uduszeni garotą giną ostatni skazani na śmierć więźniowie: anarchista Salvador Puig Antich i złodziejaszek z NRD, Chef Heinz. ETA podkłada w centrum Madrytu bombę, która zabija dwanaście osób. W ciągu roku odbywa się dwa tysiące strajków. Transformacja jest tuż-tuż.

A on się kąpie.

Ściąga ubranie, odkręca kran, woła żonę.

– Audenaaa!

Potem wchodzą do wanny i płaczą ze szczęścia.

Ma dwadzieścia dziewięć lat i właśnie wziął pierwszy w życiu prysznic.

***

Ze wspomnień:

„Gorący posiłek, jak to się mówi, był w naszym domu prawie cudem. Boże mój, co za nędza!”.

Z gazety „El Mundo”:

„Paco Hernando, ze swoim ciałem Buddy-pizzera, poci się nawet w kieszeniach”.

„Jego przykładna biografia – z gówna na szczyt – powinna być nauczana w szkołach. Po co naszym dzieciom łacina, literatura albo matematyka, skoro analfabeta bez skrupułów może się wedrzeć na czubek piramidy?”.

Na konferencji prasowej:

– Jestem kanalarzem, będę kanalarzem i umrę kanalarzem.

Z tygodnika „Nuevo Semanal de Seseña”:

„Przedsiębiorcy, młodzież, handlarze, sąsiedzi, matki rodzin, chorzy, nauczyciele i księża są zgodni: NIE MOŻEMY PRZEGAPIĆ POCIĄGU DO PRZYSZŁOŚCI!”.

***

Lata czterdzieste albo pięćdziesiąte, Madryt.

Jest jeszcze prawie ciemno, kiedy ich wzrok się spotyka. Dom – jeśli tak można nazwać krytą blachą falistą budę, w której mieszka siedem osób – stoi na wewnętrznym patio innego budynku. Nie wpada tu za dużo światła.

– Jesteś – cieszy się Paco, który właśnie się obudził.

Jego anioł stróż łypie na niego błyszczącymi oczkami. Zanim zniknie, między pustakami miga jego długi, łysy ogon.

Są biedni jak szczury. Pobres como una rata.

Ojciec czyści kanały. Matka sprzedaje na ulicy churros, podłużne racuchy. On szpera w śmieciach. Wkłada w nie pięcioletnią rączkę aż po łokieć. Przetrząsaniem odpadków z „lepszego” Madrytu, które lądują w okolicach placu Kastylii, zajmuje się cała dzielnica, Tetuán de las Victorias. Czasem udaje się wygrzebać skarb. Starego banana, kawałeczek sera.

Gdyby mieli radio, słuchaliby, jak Kubańczyk Antonio Machín śpiewa aksamitnym głosem:

Kiedy cicha, tajemnicza noc

Nakrywa miasto swoim płaszczem

Woła mnie echo twojego głosu

A ja nie robię nic, tylko wspominam.

I może przechodziłby ich dreszcz na myśl o tym, jak dwuznacznie brzmią te słowa w kraju, gdzie podczas niedawnej wojny domowej zginęło, zniknęło bez śladu albo wyjechało co najmniej pół miliona ludzi. Gdyby umieli czytać, śmialiby się z komiksowych przygód Carpanty, który całymi dniami marzy tylko o tym, by zjeść pieczonego kurczaka.

Ale na radio ich nie stać, a głód znają tylko w praktyce.

„Matka sprzedała dziecko za 400 peset. Wiadomo, że kupująca miała na sobie zielony płaszcz” – piszą gazety. Kwitnie czarny rynek, rosną fortuny. Ale o biedaków nikt się nie zatroszczy – członkowie robotniczych partii i związkowcy albo są za granicą, albo nie żyją.

Francisco (Paco) Hernando Contreras jest dzieckiem hiszpańskiego powojnia, posguerra. Dopóki ojciec w jedną noc nie zbuduje domu (prawo mówi: skoro stoi, nie można go ruszyć), są prawie bezdomni. Mieszkają na podwórku u wuja, w krytej blachą budzie, którą już znamy. Głód ich przeczołga.

Ze wspomnień:

„Nie było czasu na szkołę, był tylko czas na przeżycie”.

Kiedy ma jedenaście lat, zaczyna pracę jako chłopiec na posyłki. Spodoba mu się Madryt szerokich alei i wytwornych kamienic. Ale chyba od razu ma ochotę mu pokazać, kto tu rządzi. Traci pracę, bo w jednym z eleganckich domów robi siku w windzie.

Jako nastolatek pracuje z ojcem w kanałach. Czego tam nie ma. Przed ich oczami przepływają ludzkie zwłoki, martwe płody, pistolety, scyzoryki, nadgniłe ciała zwierząt. Smród wżera się w skórę, nie daje się zmyć. Czuje go, kiedy kładzie się do łóżka, kiedy je, czują go też dziewczyny na sobotnich potańcówkach. Po roku pracy przez sześć miesięcy choruje, nie ma siły wstać z łóżka.

Jego najlepszymi przyjaciółmi znów są szczury. „Jeśli były w kanale, wiedzieliśmy, że jest tam bezpiecznie, że można schodzić, że jest tlen”.

Właściciel baru Nowy Jork, robotnicza dzielnica Vallecas:

– Pamiętam, jako młody chłopak przychodził tu co rano, jak wszyscy, napić się kawy z anyżówką na rozruszanie silnika. Czasem mówił: nie mam, zapłacę ci jutro.

Potem zniknął.

– Nie miał nic, poszedł po wszystko – mówił o nim mistrz kanalarstwa Pedro Olmos w filmie dokumentalnym telewizji Cuatro Rynek budowlany. Koniec fiesty, 2007.

***

W 2006 roku pisarka Elvira Lindo (ta od Mateuszka) jedzie do Madrytu taksówką i się dziwi.

Na środku pustyni wyrósł mastodont.

Tam, gdzie jeszcze parę lat temu było tylko suche jak pieprz pole, rosną dziś wielkie cielska bloków z brązowej cegły. „Niespodziewane miasto na tle pejzażu bez drzew, pośrodku niczego” – pisze Lindo w swoim cotygodniowym felietonie w „El País”. „Setki dźwigów zapowiadają, że cielsk w najbliższych miesiącach będzie więcej”.

Nie, żeby tylko tam.

W czterdziestosześciomilionowym kraju buduje się co roku więcej mieszkań niż we Francji, Włoszech i w Niemczech razem wziętych. Hiszpania znalazła drugą – obok turystyki – żyłę złota. Jest imperium cegły, pomarańczową wyspą. Osiedla, hotele i pola golfowe rosną w najmniej spodziewanych miejscach.

Ale Seseña bije je wszystkie na głowę.

To będzie największe prywatne osiedle w historii Hiszpanii. Tam, gdzie dziś nie ma ani kropli wody i gdzie do niedawna ganiały króliki, ma niedługo zamieszkać pięćdziesiąt tysięcy ludzi.

Seseña, sennepueblo, w ciągu paru lat stanie się sporym miastem.

***

Kiedy mówi ojcu, że chce zostać przedsiębiorcą, ten pierze go na kwaśne jabłko i wyrzuca na noc z domu.

– Zapamiętaj sobie, że urodziłeś się robotnikiem, jesteś robotnikiem i umrzesz robotnikiem. Bogaci nie uznają konkurencji, a już na pewno nie w Hiszpanii.

Papá nie zauważył jednak, że w systemie pojawiły się szczeliny.

W 1957 roku w rządzie Hiszpanii zasiadają panowie z teczkami – technokraci z Opus Dei. W teczkach mają plan liberalizacji hiszpańskiej gospodarki. Ma on ją uchronić przed katastrofą, na której skraj zaprowadziła ją wojna i narzucona przez generała Franco autarkia. Pod ich okiem PKB rośnie w tempie siedem procent rocznie.

To szansa dla takich jak Paco: obrotnych, sprytnych. Zaczyna od wozów dostawczych, produkuje beton. Ale jest lepszy interes. W kraju trwa wielka przeprowadzka ze wsi do miast. Pustoszeją miasteczka, samotnieją wioseczki. Tysiące ludzi wsiada do pociągów i jedzie szukać szczęścia w Madrycie, Barcelonie, Bilbao. W tekturowych walizkach, kufrach i tobołkach wiozą epokową zmianę. Przekształcają Hiszpanię z kraju rolniczego, jakim zawsze była, w miejskie, nowoczesne państwo.

Wszyscy ci ludzie muszą gdzieś mieszkać. Nie brakuje takich, którzy budują się na dziko, jak kiedyś ojciec Paco. Na peryferiach Madrytu wyrastają pod osłoną nocy całe dzielnice. Ale kraj się rozwija, a wraz z nim mieszkaniowe standardy. Mieszkańcy chabolas, baraków, w kolejnej dekadzie przeprowadzą się do bloków. Jednym z tych, który je postawi, będzie Paco Hernando.

– Dzisiaj w Hiszpanii wszyscy jesteśmy tacy delikatni, wykwintni – powie mi nad filiżanką kawy Alfredo Urdaci, znany dziennikarz telewizyjny i były rzecznik Paco Hernando. – Żeby robić interesy, trzeba mieć co najmniej MBA z Harvardu. A w tamtych czasach Hiszpania to był kraj do zrobienia. Tam, gdzie jedni widzieli chaos, inni – okazje. Ich kariery mają swoje blaski i cienie, może więcej tych ostatnich, ale dzięki nim kraj poszedł naprzód. Hiszpania zna ten typ od dawna: to klasyczny bohater pikareski. Szesnastowieczny spryciarz Łazik z Tormesu też wiedział, gdzie szukać słabych punktów systemu i jak je wykorzystać na swoją korzyść.

Kiedy w 1975 roku ciało schorowanego generała Franco wyrusza w ostatni etap swojej wędrówki zawinięte w dywan (bo inaczej nie dałoby się go znieść ze schodów), Francisco Hernando ma już:

40 ciężarówek marki Pegaso,

29 betoniarek,

10 rozpoczętych projektów budowlanych.

Oraz – po raz pierwszy w życiu – mieszkanie z bieżącą wodą i natryskiem. Mieszka tam z żoną i czwórką dzieci.

Po śmierci Franco Hiszpania próbuje sama z sobą dojść do ładu, manifestuje, odkreśla przeszłość grubą kreską, godzi się, głosuje.

A on pnie się do góry jak kolejne piętra pomarańczowych bloków na tle idealnie niebieskiego nieba. Wniebowstąpienie następuje 12 czerwca 1985 roku, kiedy czterdziestotrzyletni premier Felipe González z zawadiacką szczerbą między jedynkami podpisuje traktat akcesyjny do Unii Europejskiej.

Tej nocy Paco Hernando nie może spać.

„Oczami wyobraźni widziałem boomekonomiczny, który czeka nasz kraj (…). Ten podpis obudził mój wrodzony węch”.

***

Nie ma już wysypiska śmieci nieopodal placu Kastylii. Nie ma też baraków. Jest za to złota stalówka. Strzela triumfalnie w niebo, wysoka na dziewięćdziesiąt metrów.

Podziwiam ją w ostrym październikowym słońcu. Jest wielka, faraońska.

W Madrycie wieje, aż uszy bolą. W powietrzu tańczą suche liście, po placu przemykają ludzie z postawionymi kołnierzami. A ja od tygodnia chodzę śladami Franka Kanalarza.

Paco Hernando od kilku lat unika mediów. Nie działa strona jego firmy, nigdzie nie można znaleźć numeru telefonu ani adresu mejlowego. Były rzecznik mówi, że na wywiad nie ma szans.

Więc zostaje mi to – ślady.

Tylko że akurat tutaj ich nie znajdę. Plac zrobił skok, jak sam Paco Hernando. Pełno tu przeszklonych drapaczy chmur, biur, banków.

Stawiam kołnierz i czytam w Wikipedii, że stalówka, czyli obelisk, była darem banku Caja Madrid dla miasta, ma słynnego ojca (Santiago Calatravę) i że budzi kontrowersje, bo nie wiadomo, ile dokładnie kosztowała urząd miasta (prawdopodobnie dużo więcej, niż oficjalnie podano). Na dodatek od razu się zepsuła. Powinna kręcić się wokół własnej osi, ale nic z tego. Tylko stoi i wściekle błyszczy.

Zagłębiam się w uliczki dzielnicy Tetuán. Jeszcze do niedawna stał tam dom, w którym urodził się Paco Hernando. Już go nie ma. Wchodzę do pierwszego lepszego baru, zamawiam gorącą kawę z mlekiem w zwykłej szklance i zagaduję siedzących przy kontuarze.

– Paco Hernando? Nie znam. Ale mogę opowiedzieć o sobie. Przyjechałem do Madrytu pociągiem o dwudziestej pierwszej, a o dwudziestej pierwszej trzydzieści miałem już pracę. Poszedłem do baru na stacji i powiedziałem: „Szukam pracy”. Tak zostałem kierowcą cysterny, pierwszy kurs miałem następnego dnia o szóstej rano. Do miasteczka nigdy nie wróciłem.

– Przez pół Hiszpanii jechałam taksówką, cały majątek miałam na dachu przyczepiony sznurkami. Najpierw wyjechała moja siostra. Zatrudniła się jako służąca w bogatym domu, potem ściągnęła całą rodzinę. Ja jestem analfabetką, ale głupia nie jestem…

Zarumienione od gorącej kawy i wina twarze, spracowane ręce. Szorstkie ciepło nieładnych hiszpańskich dzielnic.

– Ach, Kanalarz, nie wiem za wiele, ale zdaje się, że budował tanio mieszkania? Dużo taniej? I za to go zgnębili, zrobili z niego złodzieja? Wydaje mi się, że tak, tak to właśnie było…

– Nie jestem stąd. Przychodzę tu tylko na spacery. Patrzę sobie na place budowy, oglądam, jak biedacy idą z postępem. Kiedyś to była dzielnica śmieciarzy, wie pani? Dziś wszyscy mieszkają w nowych blokach, z windami. Prawda, że to wielki luksus?

***

Luksus jest na pewno w projektach Paco Hernando.

Widać go na osiedlu domków jednorodzinnych, które pod koniec lat osiemdziesiątych stawia pod Madrytem w jednej z najdroższych lokalizacji w okolicach stolicy. Widać, że był w – przykurzonym dziś – centrum handlowym z przeszklonym dachem w kształcie piramidy, złotymi kolumnami i roślinnością udającą dżunglę.

Luksus ma też być w niewielkiej, sennej miejscowości Villaviciosa de Odón. Paco Hernando chce tam postawić osiem tysięcy mieszkań, pole golfowe o powierzchni trzydziestu tysięcy metrów kwadratowych i wielki prywatny cmentarz.

Planom sprzyja burmistrz miasteczka. Musi się jednak podać do dymisji, kiedy opozycja ujawnia, że większość ziem, na których chce budować Hernando, należała wcześniej do niego albo jego żony.

Kolejny burmistrz, a potem burmistrzyni uznają, że gigantyczna budowa pożre miasteczko. Wywiązuje się ostry spór, są doniesienia na policję, groźby, powstaje nawet nowa tajemnicza partia popierająca interesy dewelopera. Sprawa kończy się tym, że Paco Hernando zostaje uznany w Villaviciosa de Odón za persona non grata.

„To był plan Marshalla dla Villaviciosy” – napisze później w swoich wspomnieniach. Ale „brak wizji u lokalnych polityków stanął na drodze moim marzeniom”.

Politycy bez wizji płacą wysoką cenę za swój opór. W ciągu kolejnej dekady Paco Hernando wytacza jednemu ze swoich oponentów, burmistrzowi Felipe Sanzowi, osiem spraw (wszystkie zostaną umorzone). Zakłada też gazetę, w której zarzuca Sanzowi oszustwa, pozamałżeńskie romanse, a nawet pedofilię.

Felipe, emerytowany nauczyciel z białą bródką, sprawia wrażenie, jakby do dziś nie otrząsnął się po tamtym spotkaniu.

– Myśmy przecież mieli budować wspólnymi siłami demokrację, postawić na nogi kraj! Miałem dziadka socjalistę, ojca, który był w więzieniu, ideały! A tu jakiś analfabeta, gangster chciał to wszystko wywrócić do góry nogami!

Felipe jest tak wzburzony, że przez trzy godziny rozmowy w kawiarni nie ściąga kaszkietu ani nie odkłada na bok parasola przewieszonego powyżej nadgarstka.

Bezsilność – to słowo dźwięczy mi w głowie, kiedy przeskakując kałuże, biegnę na autobus powrotny do Madrytu.

Nie możemy się jednak na dłużej zatrzymać w Villaviciosa de Odón, bo to tylko preludium.

Paco Hernando nie wychodzi z tej historii bez szwanku. Fiasko projektu i kłopoty z fiskusem prowadzą go na skraj bankructwa. Ale nie poddaje się. Jak tu się poddać, skoro słowem dekady jest pelotazo.

Pelotazo – od pelota, piłka. Wyjątkowo spektakularny strzał na bramkę albo spektakularnie dochodowy interes, zwykle budowlany.

Kiedy w 1996 roku szpara między jedynkami Felipe Gonzaleza przegrywa w wyborach z czarnym jak smoła wąsem José Maríi Aznara, Paco Hernando krąży wokół stolicy w poszukiwaniu swojego pelotazo.

Ze wspomnień:

„Nie ma zakątka w promieniu pięćdziesięciu kilometrów od Madrytu, którego bym nie znał ani nie przestudiował do głębi. To była moja pasja i rozrywka…”.

Jego oko spoczywa na Seseñii. „Pustynia” – tak nazywają czasem mieszkańcy spieczone słońcem nieurodzajne pola, które rozciągają się między Madrytem i Toledo. W czasie wojny domowej sunęły tędy pierwsze radzieckie czołgi T-26, które republikanie otrzymali od Moskwy. W Seseñii „z maleńkim dworcem kolejowym i całą drobnomieszczańską prowincjonalnością” starły się „po raz pierwszy dwa współczesne antagonizmy świata: bolszewizm i faszyzm” – pisał przyglądający się czerwonej Hiszpanii Ksawery Pruszyński, który nie mógł sobie wybaczyć, że nie widział bitwy na własne oczy, choć nie był w tym czasie daleko, bo w Madrycie.

Czołgi miały gdzie sunąć. Jak okiem sięgnąć pola. Krajobraz w kolorze khaki, fabryki, magazyny, małe miasteczka, których mieszkańcy od wieków próbowali coś wycisnąć z „niezdrowej ziemi”, tierra insalubre. Latem spiekota, zimą wiatr.

A on, Paco Hernando, widzi tu miasto.

***

W 1998 roku premier José María Aznar wybierał się na padla, kiedy nagle objawił mu się bóg neoliberalizmu.

Ta-dam!

Bóg przekazał mu na kamiennych tablicach Nową ustawę o ziemi.

Nowe prawo było proste: sprywatyzować ziemię.

Jeśli Hiszpania powiększy tereny pod zabudowę mieszkaniową i przekształci rynek ziemi w superdochodowy biznes, wzrosną inwestycje, powstanie więcej domów, spadną ceny i młodzi będą wreszcie mogli zrealizować swoje marzenie: kupić własne mieszkanie.

Yeaaah! Hurra!

Tak ziścił się Espanish Dream i wszyscy żyli szczęśliwie w kraju gumowych misiów.

Dzieci spieprzały ze szkoły, żeby pracować na budowach. Do kraju przyjeżdżały tysiące obcokrajowców, żeby robić to samo.

Wszyscy chcieli jednego: Espanis Wej of Lajf! Kupić mieszkanie!

Kupowanie mieszkań było modne.

Niech szwagra z zazdrości szlag strzeli, kup sobie własne M-4!

Nie bądź naiwnym hipisem, zmień życie jednym podpisem!

Tylko dziady wynajmują mieszkania! Weź kredyt i odpisz kupę kasy od podatku.

Problemy z praniem pieniędzy? Dont łory! Dzięki nieruchomościom wybielisz swoją fortunę.

Dzięki budownictwu hiszpańska gospodarka łos on fajer.

Wszyscy zachwycali się hiszpańskim cudem. Bezrobocie spadło do nieznanego dotąd poziomu.

– Jesteśmy w Czempions Lich! – mówił premier Zapatero.

(Españistán, film animowany Aleixa Saló)

***

– ¡Gilipollas! Palant! – rzuca wściekle Paco Hernando, zmierzając w stronę drzwi.

Ale najpierw mówi:

– Proś, o co chcesz, Manolo. Jestem twoim człowiekiem.

Jest 2003 rok. Manolo – czyli Manuel Fuentes – właśnie zasiadł w fotelu burmistrza Seseñii. Zupełnie nie podoba mu się, co Hernando chce zrobić w miasteczku. Zna je jak wnętrze własnej dłoni, choć się tu nie urodził, a przyjechał za dziewczyną, która od paru dekad jest jego żoną. Zna domy o grubych murach i zasłony z koralików w drzwiach. Zna plac z białym kościołem i rzucające przyjemny cień akacje. Wie, jakie problemy ma Seseña i że jednym z nich jest trwający od paru dekad budowlany kipisz.

Bitwa, której nie widział na własne oczy Ksawery Pruszyński, zmiotła Seseñę z powierzchni ziemi. Po wojnie władze przystąpiły do odbudowy miasteczka, a właściwie budowy nowego, parę kilometrów dalej. Tak powstały dwie Seseñie: właściwa i „nowa”, choć też już właściwie stara. Miasteczko pęknięte na pół, które dzielą odległość, poligon przemysłowy pośród pól, droga ekspresowa i tory kolejowe. Puzzle, które się nie łączą, rozsypana układanka.

Paco Hernando chce do niej dorzucić jeszcze jeden element.

Kupuje w okolicy dwieście hektarów pola i przedstawia urzędowi gminy plan.

Plan przewiduje budowę trzynastu i pół tysiąca mieszkań. Na megaosiedlu, które ma nosić imię założyciela, znajdą też park, sztuczne jezioro, basen i korty tenisowe.

Autor planu przekonuje, że chętnych do zamieszkania na pustyni nie zabraknie. Za mieszkanie w Madrycie trzeba zapłacić fortunę. Nieomylny nos dewelopera wyczuwa nowe potrzeby. Będą to „mieszkania, na które cię stać” – młoda rodzino, człowieku z aspiracjami. Pośrodku niczego, ale własne.

Jedyne, co muszą zrobić radni, to przekwalifikować teren z rolnego na budowlany.

– To jakiś absurd! – oburza się Manuel Fuentes, wtedy jeszcze w opozycji. Seseña ma problemy z suszą. Skąd, do licha, wziąć wodę w środku suchego pola i kto zajmie się jej dostarczaniem? Jaka szkoła pomieści dzieci nowych mieszkańców? Gdzie będą się leczyć? Jak maleńka Seseña poradzi sobie z taką turbozmianą?

„Nie ma wody? To jakiś żart. Waszyngton zbudowano na bagnach, a Las Vegas pośrodku pustyni” – odpowiada Hernando.

Wątpliwości nie ma też burmistrz Seseñii, José Luis Martín, z zawodu taksówkarz.

Na ostatnim posiedzeniu urzędu gminy przed wyborami jego partia (PSOE, Partia Socjalistyczna, jedno z dwóch największych ugrupowań w Hiszpanii) przegłosowuje plan i zmienia kwalifikację dwustu hektarów ziemi, której właścicielem jest w większości Paco Hernando.

Prokuratura stwierdzi później, że tego samego dnia na konto burmistrza wpłynęło kilkaset tysięcy euro. Wcześniej i potem – inne kwoty. W sumie siedemset tysięcy euro. Powie, że wygrał je na loterii.

Paco Hernando zarobi na nowym interesie miliard trzysta milionów euro – jeśli planu nie zablokuje Manuel Fuentes, który właśnie wygrał nowe wybory. Dlatego Hernando stoi teraz przed nim w gabinecie i każe prosić, o co tylko chce.

– Niczego od ciebie nie chcę – odpowiada Fuentes.

– ¡Gilipollas! – rzuca Hernando, zanim wyjdzie, trzaskając drzwiami. – Znalazł się jedyny uczciwy burmistrz w całej Hiszpanii!

***

„La Vanguardia”:

„Hiszpański wzlot, jak każdy szybki postęp, jest dziki i pełen sprzeczności. Z jednej strony to reprezentacja siatkarska, doskonały dowód na to, co może dać z siebie dobrze odżywiona i wychowana w europejskim duchu rasa iberyjska. Z drugiej, Kanalarz z Seseñii (…)”.

„Podobno je irański kawior z chlebem tostowym. Podobno jego matka, doña Filomena Contreras, chodzi po pokładzie jachtu w filcowanym szlafroku. Podobno zamówił statek, przy którym fortuna należąca do rodziny królewskiej to małe miki. Podobno w porze obiadu wychodzi na pokład i woła: »Do koryta!«”.

Agencja Europa Press:

„Kanalarz funduje chorej dziewczynie dożywotnią pensję i dwa mieszkania na poddaszu”.

Z wywiadu w programie telewizyjnym:

– Każdy Hiszpan w kłopocie może na mnie liczyć. Nie jestem aniołem, ale kocham moich ludzi.

Na konferencji prasowej:

– Nie będzie mi pan burmistrz mówił, jak mam budować w swoim domu.

***

„Burmistrz komunista” – tak nazywa Fuentesa Paco Hernando.

Sporo ich łączy. Manuel Fuentes, tak jak Hernando, pochodzi ze skromnej rodziny. Tak jak on zaczął pracować w młodym wieku, kiedy miał czternaście lat. Od osiemnastego roku życia był spawaczem w tej samej fabryce. Do polityki trafił późno. Przyszli koledzy z partii zauważyli go w stowarzyszeniu matek i ojców w seseńskiej szkole. Ma charyzmę – orzekli.

Sporo ich też jednak dzieli. Dla Paco Hernando projekt osiedla w Seseñii to wisienka na torcie, zwieńczenie kariery. Dla Manuela Fuentesa nie wisienka, a melon na małym torciku.

Torcikiem, któremu grozi rozkwaszenie przez melona, jest Seseña. Fuentes robi więc, co może, żeby pokrzyżować plany Hernanda. Aby zastopować projekt osiedla, brakuje mu jednak większości w radzie gminy. Radni pozostałych dwóch partii popierają plan.

Być może niektórzy z nich szczerze wierzą, że Seseña zyska na jego projekcie.

Być może.

Z artykułu opublikowanego w 2006 roku przez byłego współpracownika Paco Hernando, dziennikarza Julia Merina:

„Opowiem ci o moich metodach. (…) Kiedy jestem już właścicielem gruntów, analizuję skład rady. Ma dziewięciu radnych, co oznacza, że pięciu musi być za, żeby projekt przeszedł. Każę przygotować raport o sytuacji osobistej i rodzinnej wszystkich. Odkrywam, że jedna z radnych zajmuje się ubezpieczeniami samochodowymi. Przenoszę więc moje trzysta gruchotów do jej agencji. Jej głos już mam. Inna ma szkołę językową. Wysyłam do niej wszystkich pracowników na kurs i mam kolejny. Trzeci radny ma syna narkomana, więc załatwiam mu najlepszą klinikę w Madrycie. I tak dalej. Wtedy przedstawiam projekt i – wbrew wszystkiemu – przechodzi! Bo wsparłem też przy okazji drużyny piłkarskie, stowarzyszenia kobiet i parafię”.

Fuentes, który o polityce nie mówi inaczej niż „szlachetna sztuka”, nie zamierza się jednak poddać. Śle w świat apele o pomoc.

Pełnomocnik do spraw budownictwa w rządzie Kastylii La Manczy odpowiada. Oburzeniem. „Kastylia La Mancza jest wspólnotą autonomiczną, gdzie najskuteczniej walczy się ze spekulacją i najlepiej wciela w życie zrównoważoną politykę budowlaną”.

Prezydent Kastylii La Manczy i przyszły minister obrony nigdy nie odpowiada na list. Dźwigi z logo firmy Hernando są w tym czasie widziane w jego klubie jeździeckim.

Po Hiszpanii krążą plotki, że Paco Hernando przyjaźni się z samym królem Juanem Carlosem. Mają ponoć podobne poczucie humoru – rubaszne.

***

21 września 2007 roku to wielki dzień.

Takiej inauguracji osiedla nie było jeszcze nigdzie na świecie. Sześć tysięcy ludzi, jedzenie i picie za darmo. Tuziny dojrzewających szynek, z których ubrani na czarno kelnerzy odkrawają plastry cienkie jak opłatek. Kawior na chlebie tostowym – co prawda sztuczny, ale w bajecznym różowym kolorze. Na postawionej z tej okazji scenie występuje Falete, queerowy śpiewak flamenco spowity w falbany i frędzle.

Rok wcześniej inny hiszpański biznesmen powiózł statkiem do Nowego Jorku wodę z Walencji, żeby w Central Parku ugotować na niej darmową gigantpaellę dla dwudziestu tysięcy osób. Płynie woda, bo płyną pieniądze, hiszpańska gospodarka is on fajer. W telewizji reklama pewnego banku przekonuje w rytmie ostrego techno, że „pieniądze czynią wolnym”.

Paco Hernando w blasku fleszy, czarnym garniturze i z sędziwą matką pod rękę przechodzi pod marmurowo-granitowym łukiem. Na łuku widnieje napis: „Park Maríi Audeny”. María Audena kroczy obok małżonka w połyskliwej łososiowej garsonce. Pod łukiem przechodzi nie tylko budowniczy największego prywatnego osiedla w historii kraju, ale też posiadacz największego jachtu w Hiszpanii i jednego z największych prywatnych samolotów na świecie.

Gazety uwielbiają z niego kpić. Tak samo uwielbiają o nim pisać. W wywiadach szczyci się tym, że pisać nauczył się koło trzydziestki i że nie przeczytał w życiu żadnej książki.

Nie wydaje się, żeby specjalnie lubił wywiady. Zdjęcie jego twarzy, kiedy słucha zadawanych mu pytań, mogłoby ilustrować w Wikipedii hasło „nieufność”. Nie lubi też metafor. Kiedy pewien dziennikarz pyta go o najniebezpieczniejszy kanał, w jakim znalazł się w życiu, Paco Hernando odpowiada: „Był to kanał o długości dwustu metrów w fabryce gipsu w Vallecas”.

Wydaje się trochę samotny na finansowym szczycie. Wielu z tych, którzy robią z nim interesy, nigdy nie pokazałoby się z nim publicznie. „Wszyscy są piękni, wysocy i mają niebieskie oczy” – ocenia z pogardą śmietankę towarzyską on, nisko zawieszony, przysadzisty typ południowca. „Ja wolę być z moimi ludźmi. Z narodem”.

I jest z nim tu, na osiedlu swojego imienia w Seseñii.

Wieczorem mówi przed kamerami:

– Mam plan. Chcę zbudować milion mieszkań. Nie powiem gdzie, bo konkurencja jest okrutna.

W jego głosie brzmi spokój człowieka spełnionego.

Na tyłach trwa jednak burza.

Osiedle stanęło, bo burmistrz dał w końcu projektowi zielone światło. Regionalny rząd obiecał wesprzeć miasteczko i przekazać dodatkowe fundusze na usługi i infrastrukturę dla nowych mieszkańców.

Teraz Fuentes czuje się jednak oszukany. Hernando postawił pięć tysięcy mieszkań, a wody, przychodni i dojazdu do drogi ekspresowej jak nie było, tak nie ma. Odmawia więc wydania pozwolenia na zasiedlenie kolejnych mieszkań. Twierdzi, że Hernando zalega urzędowi siedem milionów euro. Hernando mówi, że nie zapłaci, póki nie dostanie pozwolenia.

W Seseñii napięcie rośnie.

Matki, księża i rodziny wołają: „Projekt musi iść naprzód, nie możemy przegapić pociągu do przyszłości!”. Mówią tak na łamach wydawanej przez Paco Hernando darmowej gazety, którą ten drukuje w dwustu tysiącach egzemplarzy i rozprowadza w całym regionie.

Robotnicy, których Fuentes myśli reprezentować jako przedstawiciel lewicowej partii, mówią z kolei: „Ty sukinsynu!”.

Gromadzą się pod oknami urzędu gminy z transparentami i żądają licencji, by móc budować dalej.

Potem niektórzy z nich powiedzą prasie, że za brak udziału w demonstracji groziło zwolnienie z pracy.

Manuel Fuentes ma też jednak przeciwko sobie nowych sąsiadów. Trudno im się dziwić. Na osiedlu jest ciemno, brudno. Nie przekonuje ich argument, że to wina dewelopera. Uważają, że skoro płacą podatki, powinien się tym zająć urząd. Burmistrz mówi, że nie da się szantażować deweloperowi. Składa na Hernando doniesienie w prokuraturze antykorupcyjnej.

Jego notowania lecą jednak w dół. W kolejnych wyborach jego partia zdobywa tylko dwa fotele w jedenastoosobowej radzie gminy.

Ale w tej wojnie nie ma zwycięzcy. Kiedy wybucha kryzys, Paco Hernando wpada w kłopoty finansowe. W Seseñii staje ostatecznie „tylko” pięć tysięcy mieszkań. Dwa tysiące z nich zostają przejęte przez banki. Przez kilka lat na osiedlu mieszka zaledwie kilkaset osób.

Seseña nazywana jest miastem widmem.

***

Miasto widmo wita mnie widokiem kościotrupów.

Kościotrupy, a także wiedźmy, drakule i diabły maszerują zalanymi słońcem ulicami pośród gigantycznych rudych bloków. Jutro Halloween, a w przedszkolu właśnie skończyły się zajęcia.

Gdyby stało się tak, jak chciał Paco Hernando, straszydełka ganiałyby ulicami imienia jego dzieci i wnuków. „Starczyłoby ulic dla wszystkich – żalił się francuskiemu dziennikarzowi. – Ale burmistrz mnie ubiegł”. Zamiast tego są więc ulice Goi, Van Gogha, Rubensa.

Brakuje tylko Buñuela i Dalego. Spełniony sen Paco Hernando jest snem surrealisty.

Surrealistyczni są:

Parumetrowi rodzice Kanalarza, których pomnik z brązu zdobi rondo.

Tłusty królik, który przebiega mi drogę w zupełnie pustym parku.

Wielkie sztuczne jezioro otoczone palmami.

Płoty, piach i kawałki szkła w niewykończonej części osiedla.

Cisza.

I to szalone, aroganckie słońce, choć to już koniec października.

Najzwyczajniejsze ze wszystkiego są same domy. Już oswojone: tu sklep, tam salon fryzjerski, tutaj bar. Wszędzie można być szczęśliwym przy odrobinie dobrej woli. W ostatnich latach banki posprzedawały tanio mieszkania i osiedle trochę się wypełniło. Dziwne jest tylko otoczenie. Jak gdyby ktoś dał „wytnij”, a potem wkleił gigantyczne blokowisko w nierealny pejzaż.

Gdyby Don Kichot urodził się dziś, walczyłby nie z wiatrakami, ale chyba właśnie z tymi blokami pośrodku niczego.

Hiszpania pełna jest takich widm.

Miast bez ludzi, dróg bez samochodów, przejść dla pieszych bez przechodniów, lotnisk bez pasażerów.

Lotnisko Don Kichota w Ciudad Real miało przyjmować miliony pasażerów rocznie, ale w najlepszym roku obsłużyło ich tylko trzydzieści jeden tysięcy.

Lotnisko w Castellonie przez lata nie miało samolotów, miało za to dwudziestoczterometrowy pomnik kolosa z samolotem na głowie, przedstawiający lokalnego prezydenta.

W dziewiczym parku narodowym Cabo de Gata wyrósł liczący dwadzieścia jeden pięter hotel widmo, który nigdy nie doczekał się gości.

Na kastylijskiej mesecie pojawiła się nartostrada duch, bez śniegu i gór, z której nie skorzystał nigdy żaden narciarz.

W całym kraju wykwitły ronda. Dziesiątki, setki, tysiące rond. Ronda matki, pączkujące w mniejsze rondka, ronda sado-maso, które z perspektywy ptaka przypominają lubieżne twarze w skórzanych maskach, ronda giganty, na których zmieściłby się cały stadion Bernabeu. Ronda dzieła sztuki z dinozaurami, pawiami, w kształcie gigantycznej szynki albo wielkiego lodowca.

Porzucone place budowy, zwisające smutno ramiona dźwigów, szkielety niedokończonych budynków, drogi prowadzące donikąd. Przejścia dla pieszych i ronda pośród pól, urwane w połowie mosty, pola golfowe jak omamy. Drogi prowadzące prosto w skałę, drogi prowadzące donikąd. Zwały betonu, plątaniny bezużytecznych ulic. Suburbia zabudowane w jednej czwartej, osiedla widma odcięte od świata brakiem pociągu, bieżącej wody i światła, pilotażowe domy widma na pustkowiu. Albo odwrotnie: same drogi. Od nich zaczęła się kiedyś budowa osiedla, która nigdy nie doszła do skutku.

Trupy projektów budowlanych, które umarły nagłą śmiercią. Neoruiny. Szczątki upadłych imperiów, pozostałości po zagadkowej cywilizacji, która lękała się pustki i postanowiła zalać każdy centymetr wolnej przestrzeni betonem.

„Ta cywilizacja bardzo lubiła budować. Jej przedstawiciele odczuwali wielką przyjemność, rozbudowując swoje miasta i wsie. Ale to, co nas frapuje… To, że wiele z tego, co wybudowali… Nie wiemy zbyt dobrze, jakie miało to przeznaczenie. Czemu służyło. Obserwujemy to na całym terytorium. Wielkie aleje na wiele kilometrów, które prowadzą donikąd. Dlaczego, po co? Proszę spojrzeć na to zdjęcie. Wszystkie te ulice nie są potrzebne, aby dotrzeć do jednego jedynego budynku, który tam stoi. Muszą więc pełnić inną funkcję. Większość ekspertów, z którymi to konsultowaliśmy, uważa, że mają związek z jakimś rodzajem mitu, wierzenia, które wyznawała cywilizacja”1.

Cywilizacja rozkwitła, bo wykształciła złożony, świetnie działający system, który działał przez dekady.

– Przez de-ka-dy – powie profesorka Laura Pozuelo, specjalistka od przestępstw budowlanych, z którą będę rozmawiać na wydziale prawa Uniwersytetu Autonomicznego w Madrycie.

Zwykle urząd dawał cynk deweloperowi: mam ziemię, niedługo będę ją odrolniał. Deweloper kupował ją po atrakcyjnej cenie, wiedząc, że za parę miesięcy będzie kosztować dużo więcej. Wszyscy byli zadowoleni. Urząd – bo miał pieniądze. Deweloper – bo zrobił świetny interes. Częścią układu były też cajas – regionalne banki, w których zarządach zasiadali lokalni politycy. To one sypały pieniędzmi na projekty budowlane.

Spekulacja budowlana była też źródłem finansowania partii politycznych. Praktycznie wszystkich. Nikt jej nie ukrócił, bo strażacy nie depczą sobie po szlauchu. Poza tym na pierwszy rzut oka wyglądało, że wszystko jest OK. Hiszpania zrobiła skok jak Franek Kanalarz. „Z gówna na szczyt” („El Mundo”), z zacofania do Czempions Lich. Zostawiła za sobą wojnę i dyktaturę, niedostatki i traumy i udowodniła światu, że jej miejsce jest w czyściutkiej i pachnącej czołówce. Innowacja, badania, rozwój – to wymaga czasu, wysiłku. Domy było widać od razu.

O cudzie gospodarczym mówiły szanowane dzienniki, nawet wymiar sprawiedliwości patrzył na budowlane wykroczenia przez palce. Nikt nie chciał być ponurą Kasandrą, która zepsuje imprezę. Innym też było to na rękę: niemieckie banki dawały tanie kredyty hiszpańskim przedsiębiorcom budowlanym, a Niemcy i Anglicy kupowali na Balearach mieszkania.

Aż stało się jasne, że prędzej czy później bańka pęknie.

– Wiele lat nam zajmie, żeby to wszystko odwrócić. Kryzys i cięcia socjalne cofnęły nas o dekady. O de-ka-dy! – powie mi w listopadowy poranek profesorka Laura Pozuelo. – Mamy mniej praw pracowniczych, gorszy dostęp do służby zdrowia, droższą edukację. Była impreza, na którą nikt nas nie zaprosił, a teraz musimy za nią zapłacić. I nasze dzieci też.

Zerknę na sympatyczną dwójkę, która uśmiecha się znad biurka profesorki.

– Kanalarz to taka mała sprawa… – doda też, jakby nieco rozczarowana. – Sam czubek góry lodowej. Tylko że łatwo go zdemaskować, bo w jego przypadku wszystko jest takie ostentacyjne.

Ostentacyjne jak rude mastodonty, na które patrzę w Seseñii w świetle zachodzącego słońca.

– Czego szukasz? – pyta wesoło ruda kobieta z małym psem.

Jest z Rumunii. Na Kanalarza (Pocero) mówi Potrawka (Puchero).

Wcześniej mieszkała w sąsiednim miasteczku. Za każdym razem, kiedy tędy przejeżdżali, mówiła mężowi: „Nie zamieszkałabym tu, nawet gdyby mi płacili”. Ale zadzwonili do niej z banku i zaoferowali śmiesznie tanie mieszkanie. Kupiła je z myślą o synu, który nie chce wracać do Rumunii, tylko pracować w międzynarodowej firmie w Madrycie.

W Rumunii ma dom z tarasem. Tylko spłaci ten cholerny samochód i jej nie ma. Adiós, panie Potrawka. Adiós, pustynio, adiós, drogo dla ciężarówek, którą musi jeździć do pracy, adiós, pizgawo w zimie!

– Ładne jezioro tu macie – rzucam.

– Wiesz, jak z niego w lecie śmierdzi? Pan Potrawka zniknął i zostawił chaos.

***

Pan Potrawka alias Kanalarz z Seseñii alias Paco Hernando znika stopniowo.

Na pierwszy ogień idzie ukochana Clarena.

Potem rozstaje się z Lady Mónicą.

Po jachtach przychodzi czas na samoloty, w tym ten największy na świecie.

Znika strona internetowa jego firmy.

Potem znika on sam. Przynajmniej z pierwszych stron gazet.

Niektóre z nich piszą o dwustu milionach euro długu. Inne – że wciąż jest tak bogaty, że jest to aż podejrzane. W 2014 roku jego syn, Francisco Hernando junior, mówi dziennikowi „El Mundo”, że na zimę zeszli do koszar, ale nikt tak łatwo nie wyśle jego ojca na emeryturę.

W 2015 roku sąd uniewinnia byłego burmistrza Seseñii José Luisa Martina od zarzutu prania brudnych pieniędzy. Nie da się udowodnić – uzasadnia sędzia – że siedemset pięćdziesiąt tysięcy, które wpłynęło na jego konto, to zysk pochodzący z przestępstwa.

W tym samym czasie mieszkańcy osiedla imienia Francisco Hernando wciąż walczą o podstawowe sprawy. Wręczyli nowemu burmistrzowi podpisaną przez tysiąc osób petycję, w której domagają się budowy drugiej szkoły. Na Facebooku wściekają się, że wciąż brakuje dojazdu do drogi ekspresowej.

Na osiedlu jest ciągle miejsce na osiem tysięcy mieszkań.

Na razie wnioski z sytuacji wyciągnął dyktator Gwinei Równikowej, Teodoro Obiang. Paco Hernando miał tam zbudować trzydzieści osiem tysięcy mieszkań.

Dyktator powiedział jednak:

– Nie chcemy miast widm.

– Człowiek to jedyny stwór, który potyka się pięć razy o ten sam kamień – mówi Manuel Fuentes, kiedy pijemy pożegnalną kawę w seseńskim klubie seniora obok przystanku autobusowego. – Mieliśmy pecha, że trafiło akurat na Seseñę. Melon zdominował politykę na wiele lat.

– Wiesz co? – dorzuca na odchodne. – Nie ma nic wyjątkowego w tym, że Paco Hernando po raz pierwszy kąpał się w bieżącej wodzie jako dorosły człowiek. Ja też.

***

„Kończę już.

Ręcznie zapisuję ostatnie wersy, podziwiając zamieszanie na placu budowy, którego jestem sprawcą.

Sto betoniarek wyładowuje tony betonu – przyszłe fundamenty pierwszego bloku na Osiedlu, które nosi i zawsze będzie nosić moje imię; setki ciężarówek wożą materiały, tysiąc robotników pracuje, szefowie budowy wydają polecenia…

Przychodzi mi do głowy film o Egipcjanach, w którym tysiące ludzi ciągnęło gigantyczne kamienne bloki, by zbudować piramidy.

Tak, widzieć, jak powstaje miasto, to coś naprawdę niezwykłego.

Siadam i patrzę w stronę horyzontu, myśląc o wszystkim, co jest jeszcze do zrobienia. I zdaję sobie sprawę, że potrzeba jeszcze wielu dni, miesięcy, może lat, by je skończyć…”

Postscriptum

Cytaty ze wspomnień pochodzą z autobiografii Paco Hernando pod tytułem Pasja budowania. Biografia człowieka, który umrze, jeśli nie będzie pracował. Hernando wydał ją w 2004 roku własnym sumptem i rozdawał znajomym i klientom.

Mnie udało się znaleźć używany egzemplarz w internecie. Książka opatrzona jest odręczną dedykacją pełną emocji: „Zrób mi tę przysługę i potraktuj mnie na serio. Jeśli coś mi się stanie, będzie to twoja wina”.

Niestety nie wiem, kim jest „droga przyjaciółka”, do której autor kieruje te słowa.

Sprzedawca mówi, że książkę kupił na targu staroci na Kanarach.

KOŚCIÓŁ

Trochę tu śmierdzi. A może to nawet nie smród – specyficzny zapaszek, który powstał z połączenia woni smażonej na rozgrzanej blasze polędwicy i zapachu spienionego mleka.

Piekielnie głośno. Szum ekspresów do kawy, stukanie łyżeczek, brzęk szklanek, coś się smaży, coś skwierczy, pod sufitem ryczy telewizor, ludzie też nie rozmawiają szeptem.

Kelner ma twarz pokerzysty. Twarz człowieka, który wie, że wykonuje zawód zaufania społecznego, a to wymaga pewnej powagi.

Nie ma tu foteli, w które można się zapaść, są stołki przy barze albo metalowe krzesła. Na podłodze walają się brudne serwetki. Nic tu do siebie na pierwszy rzut oka nie pasuje, pod zwisającą z sufitu wieprzową nogą stoi cola cao, a kawę z rogalikiem spożywa się, kontemplując flaki pod szkłem. Bar jest tak szorstki jak szorstcy potrafią być czasem ludzie w tym kraju, choć tutejsza szorstkość zwykle szybko przechodzi w serdeczność.

A jednak zawsze, kiedy przyjeżdżam do Hiszpanii, idę rano do baru właśnie takiego jak ten. Biorę głęboki oddech, otwieram wymiętą przez poprzednich czytelników gazetę i przestawiam się na południowy tryb, pozwalam, żeby spłynęły ze mnie napięcia, które przywlokłam z północy.

Są tu matki, które odprowadziły dzieci do przedszkola i przyszły napić się kawy. Są urzędnicy, którzy wyszli na przerwę śniadaniową. Jest kobieta sprzedająca pirackie DVD, która znika, kiedy do baru wchodzą dwaj policjanci. Ale nie przyszli jej wcale aresztować, tylko zjeść croissanta. Jest para, na oko lat osiemdziesiąt pięć, on w kapeluszu, ona z ustami w kolorze fuksji, jedzą tortillę i popijają ją białym winem. Jest facet z włosami na żel i plikiem dokumentów, który nie wypuszcza z ręki komórki. Jest kobieta z pudlem na kolanach i mężczyzna z radyjkiem.

W barze wszyscy są u siebie. Bar zrównuje wszystkich. Bez baru nie byłoby Hiszpanii.

Największym miłośnikiem barów był Buñuel. „Cudowne chwile spędziłem w barach. Bar jest dla mnie miejscem medytacji i skupienia, bez których nie można sobie wyobrazić życia” – pisał we wspomnieniach.

– Codziennie po południu schodzę do baru na gin z tonikiem – mówiła mi osiemdziesięciosiedmioletnia pisarka Ana María Matute.

Najdziwniejsze bary, w jakich byłam, to bary polityczne. W barze lewicowej partii w Andaluzji wisiały zdjęcia Che Guevary i La Pasionarii, choć bywalcy oglądali w nim piłkę nożną. W Kraju Basków widziałam całe ulice barów zarezerwowanych dla zwolenników określonej opcji światopoglądowej. Najbardziej wzruszające wydawały mi się zawsze bary w domach pogrzebowych i przy cmentarzach.

Kiedyś na wycieczce zapytałam właścicielkę pensjonatu, dokąd warto się wybrać na spacer.

– Możesz pójść do X, to bardzo ładna wieś. Ale radziłabym ci, żebyś poszła do Y. Bo w X nie ma baru – wytłumaczyła, szeroko otwierając oczy. Miejscowość, która nie ma własnego baru, spotkało wielkie nieszczęście.

Takich miejscowości nie ma jednak dużo, bo barów jest w Hiszpanii więcej niż w całych Stanach Zjednoczonych i najwięcej na świecie w przeliczeniu na mieszkańca.

Jeszcze niedawno bary były przestrzenią tylko dla mężczyzn. W miasteczku Buñuela, kiedy otworzyłam drzwi do baru, znad stołów podniosło się trzydzieści par męskich oczu. Starzy, pomarszczeni mężczyźni zaraz wrócili do przerwanych rozmów albo milczenia, nie zwracając na mnie więcej uwagi. Kelner patrzył gdzieś ponad moją głową, podając mi kawę.

Ale dzisiaj to przestrzeń demokratyczna, egalitarna. Bar nie jest świętem, bar jest codziennością. W barze można się upić, choć wcale nie trzeba. Do baru nie chodzi się, by stracić głowę, ale żeby ją ocalić.

W którymś barze spotkałam kobietę o imieniu África.

Było to w miasteczku z dość wysokim bezrobociem.

Siedziała z teczką na kolanach, czekała na autobus.

– Do niedawna byłam królową ksero – powiedziała znad kieliszka wina. – To była fucha! Plany architektoniczne – za każde takie zlecenie braliśmy parę tysięcy euro. Pracowaliśmy wieczorami, w weekendy. Ale skończyło się budowanie i ksero padło. Z kserowania notatek trudno wyżyć.

Obok siedziało małżeństwo piekarzy z piwami. Ledwo utrzymują się na powierzchni – mówili – bo ich klienci kupują teraz tańsze bagietki w hipermarketach. Mało kogo stać na jakość.

Kelner przysłuchiwał się rozmowie z kamienną twarzą. Jego biznes, sądząc po tłumie, który wypełniał bar, specjalnie w czasie kryzysu nie ucierpiał.

Parę lat temu Coca-Cola zrobiła badania. Wynikało z nich, że do barów chodzi regularnie, to jest co najmniej kilka razy w tygodniu, 36% Hiszpanów. Na niedzielnej mszy – zauważała w jednym ze swoich felietonów miłośniczka barów, pisarka Rosa Montero – bywa tylko co dziesiąty.

GOSPODARKA DOPADA RZĄD NA DWA MIESIĄCE PRZED WYBORAMI

Niepokój z powodu kryzysu, który nie nadchodzi

„Ukrywają problemy”

Zapatero oskarża opozycję o „szkodzenie wizerunkowi Hiszpanii fałszywym alarmem”

„ZA 2 MIESIĄCE BĘDZIE PO WSZYSTKIM”

MIĘDZY NAMI JEST ZABÓJCA, POWIEDZIAŁ POIROT

Pracownik zamyka się w komendzie straży pożarnej, aby uniknąć zwolnienia

„NIE PRZEŻYJĘ NAWET 2 MIESIĘCY!”

Potwór się budzi

Bezrobocie rośnie

Rząd potwierdza, że bezrobocie sięgnęło szczytu

Bezrobocie rośnie i rośnie

PRZEPRAWA PRZEZ PUSTYNIĘ

MOMENT CIĘĆ I REFORM NA RYNKU PRACY

„Zniszczyli wszystkie nasze nadzieje”

Polityka cięć powoduje anemię

ANDALUZJA COFA SIĘ DO POPRZEDNIEGO WIEKU

„DOTRWAĆ DO KOŃCA MIESIĄCA TO JAK GRAĆ W TETRIS”

Co się stało w tym kraju?

Projekty, kursy i inne pierdoły

DRAMAT MŁODYCH, KTÓRZY ZOSTAWILI SZKOŁĘ DLA PLACU BUDOWY

„Babciu, pomodliłaś się już w mojej sprawie do Matki Boskiej?”

GÓWNIANY KRAJ!

Na urodziny poproszę bilet lotniczy

BYE BYE SPAIN

„TO JUŻ POSTANOWIONE, WRACAM NA KUBĘ”

Znowu emigranci

Kryzys dotyka nawet dzieci

9 na 10 Hiszpanów mówi, że jeszcze nigdy nie było tak źle

DOKĄD IDZIEMY?

Wieści z domu wariatów

„ODDAŁEM KREW, ŻEBY MIEĆ NA OBIAD”

„Nawet ksiądz nie pozwolił mi żebrać w swoim kościele”

DO STOLICY ZBLIŻA SIĘ MARSZ BEZROBOTNYCH

Biorą CV, ale nigdy nie dzwonią

Ponad 6 milionów bezrobotnych

Niestety, to nie fikcja

TO NIE JEST KRAJ DLA MŁODYCH LUDZI

TO NIE KRAJ DLA MŁODYCH… ANI DLA STARYCH

Rajoy: „Wkrótce będzie lepiej”.

Cięciobójstwo

„Wiadomości” zalecają bezrobotnym modlitwę jako sposób na stres

WAMPIRY, ZOMBI I INNI

KIEDY SPIEPRZYŁA SIĘ HISZPANIA?

Bezrobocie wśród młodych sięga 52%

OBNIŻKA PENSJI DOTYKA TYCH, KTÓRZY ZARABIAJĄ NAJMNIEJ

Proszę samemu wybrać przymiotnik

Internetowe archiwum dziennika „El País”, nagłówki z lat 2008–2013

Słowo kluczowe: bezrobocie.

YOU WILL NEVER WALK ALONE

Na drzwiach nie ma tabliczki. Tylko kartka z napisem: „Spotkania wprowadzające, poniedziałek 18.00. W razie pytań dzwoń pod numer…”.

W poniedziałek o osiemnastej do środka płynie rzeka ludzi.

Jedni całują się na przywitanie, inni niepewnie rozglądają. Przychodzą w dżelabach i chustkach na głowach albo w dżinsach i odsłaniających plecy sukienkach. Niektórzy wyglądają na onieśmielonych. Inni – jakby mieli eksplodować, jeśli zaraz się nie odezwą.

Na razie odzywa się jednak stojąca na środku szczupła blondynka z mikrofonem.

– Nie chcę was martwić, ale macie przesrane. Prze-sra-ne. Ale jest też dobra wiadomość. Nie jesteście dłużej sami.

Amaia, María, Jorge

Był piątek, dwadzieścia po dziewiątej rano.

W mieszkaniu Amai zadzwonił domofon. Nie musiała pytać, kto to. Zamiast tego wzięła krzesło i przysunęła je do okna.

Amaia miała ułożone życie, była kiedyś radną, pracowała jako kadrowa w firmie transportowej. Coś poszło jednak nie tak, skoro dzień wcześniej zadzwoniła pod numer, który znalazła w internecie, i powiedziała: „Nie wiem, co robić”.

Osoba, która odebrała telefon, próbowała ją uspokoić. Powiedziała, żeby przyszła na spotkanie, że wszystko się ułoży.

Amaia chyba nie bardzo jej uwierzyła, bo następnego dnia, kiedy komornik z policjantami i ślusarzem szli po schodach do jej mieszkania, wspięła się na krzesło i otworzyła okno. Okno mieszkania, za które nie spłacała kredytu od prawie dwóch lat.

Na początku 2016 roku dowiedziałaby się, że była jedną z sześciuset tysięcy. Sześćset tysięcy – tyle eksmisji zarządziły hiszpańskie sądy od czasu, kiedy w 2008 roku wybuchł kryzys. Nie wiadomo dokładnie, ile z nich dotyczyło mieszkań, a ile lokali handlowych. Wiadomo, że było ich sześć i pół tysiąca na miesiąc. Trzysta dziennie. W najgorszym roku kryzysu – 2012 – średnio pięćset. Trzy lata później w Katalonii: jedna co trzydzieści trzy minuty.

Amaia nie zdążyła się jednak o tym dowiedzieć, bo kiedy usłyszała dzwonek do drzwi, otworzyła okno i skoczyła. „Se arrojó al vacío – rzuciła się w pustkę” – pisały gazety.

O Manuelu pisały, że zanim skoczył z okna, pocałował syna w policzek.

O M.P., że kiedy dostał nakaz eksmisji z mieszkania, które wynajmował z żoną i córką, powiesił się na drzewie w parku.

O Francisco, że zanim skoczył z okna, próbował poderżnąć sobie gardło przed siedzibą banku.

O Inocencii, że zanim podpaliła się w banku, krzyknęła: „Zabraliście mi wszystko!”.

O małżeństwie emerytów z Majorki, że zanim połknęli tabletki, napisali list, w którym tłumaczyli, że wolą odejść, niż stracić dom.

Podobny pomysł przyszedł do głowy Maríi. Gotowała właśnie dietetyczny obiad dla siebie i męża – nie pamięta, co to dokładnie było, może ryba na parze z warzywami albo pierś z kurczaka? Na pewno było to jednak w kuchni wykładanej brązowymi kaflami wypucowanymi na błysk, w której gotuje obiady od ponad czterdziestu lat.

Była trzynasta. María wzięła strzykawkę z insuliną swojego męża i wstrzyknęła sobie całą jej zawartość.

W szpitalu pożałowała. Jak mogła, co zrobi bez niej Jorge? Taki schorowany, po operacji, z dużo poważniejszą cukrzycą niż ta jej. Przestraszyła się, że zamkną ją u czubków. Powiedziała lekarzom, że to wszystko ze zdenerwowania, że przez pomyłkę wzięła podwójną dawkę insuliny, że ma tyle stresów…

Jaką jej potem zrobili w lokalu dziką awanturę! „María, oszalałaś, żaden bank nie jest wart twojego życia!” Krzyczeli na nią, potem całowali. Darli się i przytulali.

Darli się też pod bankiem.

Że firma, która dostała miliardy euro ratunku z publicznych pieniędzy, powinna mieć większą społeczną wrażliwość.

Że dwójka schorowanych emerytów, prawie niepiśmiennych, która poręczyła córce kredyt własnym mieszkaniem, zapłaciła już wystarczająco wysoką cenę za kryzys. Że ich mieszkanie, które przejął bank, jest więcej warte niż długi, więc niech bank pozwoli im chociaż w nim zostać i płacić czynsz, na który będzie ich stać.

Że mieszkanie to nie towar, a prawo.

Że to nie kryzys, a oszustwo.

I że nie odejdą, póki nie znajdzie się rozwiązanie dla Jorge i Maríi.

W zielonych koszulkach z napisem „Stop eksmisjom” okupowali siedzibę banku przez dwie doby. Za dnia paradowali z megafonem między okienkami, sypali konfetti z podartych ulotek. Hałasowali, tańczyli, nawoływali ludzi z ulicy. Nocą spali na podłodze, między biurkami i szafkami. Byli wśród nich Juan, listonosz, i Paquita, emerytka, którzy też chcieli kiedyś pomóc swoim córkom. Był Carlos, który wcześniej nie należał do żadnego ruchu. Był Matías, właściciel baru, który zbankrutował i sam przeżył eksmisję.

Wyrzucali ich – wracali.

Mówili im, że żądają niemożliwego – odpowiadali, że nic takie nie jest.

Drugiej nocy policjanci wyciągnęli ich, pojedynczo, po ziemi na ulicę. Ciągnęli Paquitę i Carlosa. Matías, kawał chłopa, podwijał nogi do góry – specjalnie, żeby musieli go nieść.

– Wstyd! Wstyd! Wstyd! – krzyczeli ci, którzy jeszcze siedzieli.

Wyrzuceni na ulicę, znowu zaczęli skakać, śpiewać i się drzeć:

– Jorge i María zostają w domu! Jorge i María zostają!

Jorge i María zostali. W mieszkaniu ze stołem przykrytym ceratą w gruszki i wypucowanymi kaflami w kuchni. Przy którym siedzą teraz w zielonych koszulkach z napisem „Stop eksmisjom”, bo źle zrozumieli i myśleli, że przyjdzie ktoś z telewizji. Bank zgodził się, by płacili mu pięćdziesiąt euro czynszu. Wcześniej żądał siedem razy więcej.

– Gdyby nie ci ludzie, już bym nie żyła – mówi María.

Ci ludzie

Ale teraz jest poniedziałek, więc siadają w kręgu. W mieście, w którym wszystko się zaczęło, czyli w Barcelonie.

Krzesło przy krześle, człowiek przy człowieku.

Jest tu Yolanda, bezrobotna ochroniarka. Jest Juan – listonosz. Są dwie Lucíe – chemiczki, i Mercè – prawniczka. Jest Evita z Boliwii i Winston z Meksyku. Są tacy, którzy stracili mieszkania warte setki tysięcy euro, i tacy, których zawsze ledwo było stać na wynajem, a teraz nie stać i kropka. Współcześni pariasi: zadłużeni. Rozbitkowie kryzysu i aktywiści, choć nie wiadomo, kto jest kim. Czy ta elokwentna, pewna siebie kobieta, która właśnie mówi, to prawniczka po pięciu latach studiów, czy ktoś, kto tak długo negocjował w swojej sprawie z bankiem, że wie o prawie kredytowym więcej niż niejeden prawnik?

Ale o takie właśnie pomieszanie tu chodzi.

Ci ludzie – Platforma Poszkodowanych przez Hipoteki. W skrócie: PAH.

Tysiące członków w całej Hiszpanii. Ponad dwa tysiące zatrzymanych dotąd eksmisji. Setki okupowanych banków. Nowe mieszkania dla dwóch i pół tysiąca osób. Opinia, że są najważniejszym ruchem społecznym w Hiszpanii od czasów transformacji pod koniec lat siedemdziesiątych. Przekonanie, że są gorsi niż terroryści z ETA.