Lśnienie - Stephen King - ebook + audiobook + książka

Lśnienie ebook

Stephen King

4,6
48,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Danny Torrance ma tylko pięć lat, ale jego paranormalne zdolności sprawiają, że widzi więcej niż zwykłe dziecko. Kiedy jego ojciec, niespełniony pisarz o imieniu Jack, dostaje pracę jako opiekun górskiego hotelu Panorama, rodzina przenosi się w nowe miejsce, licząc, że najbliższe kilka miesięcy spędzą w ciszy i spokoju. Żadne z nich nie wie jednak, co tak naprawdę ich czeka…

Pewnego dnia śnieżyca odcina hotel od świata. Mimo to Torrance’owie czują, że nie są sami. Kim jest tajemnicza kobieta z pokoju 217? A przemierzające korytarze bliźniaczki? Zamaskowani goście jeżdżący windą w górę i w dół? Do tego jeszcze z Jackiem zaczyna być coś nie tak. W jego oczach czai się coś dziwnego… i bardzo złego. Coś, co lśni mrocznym blaskiem.

Stephen King (ur. 1947) nie bez powodu nazywany jest Królem Horroru. Napisał już ponad sześćdziesiąt nagradzanych książek, z których sławę i awans z pracownika pralni na najbogatszego pisarza Ameryki przyniosła mu „Carrie” (1974). To od niej zaczęło się pasmo wielkich bestsellerów – wśród nich znalazły się chociażby kultowe „Miasteczko Salem” (1975), „Lśnienie” (1977), „Bastion” (1978), cykl „Mroczna Wieża” (1982–2012), „Smętarz dla zwierzaków” (1983), „To” (1986), „Misery” (1987), „Zielona mila” (1996), „Dallas ’63” (2011), a także najnowsze powieści: „Billy Summers” (2021), „Baśniowa opowieść” (2022) i „Holly” (2023). Dzieła Kinga, łączące gatunki takie jak horror, science fiction, sensacja, thriller i fantasy, rozeszły się w setkach milionów egzemplarzy i zostały przetłumaczone na kilkadziesiąt języków. Były też wielokrotnie ekranizowane. Ich autor mieszka w stanie Maine z żoną, Tabithą King. Ma córkę i dwóch synów – pisarzy Owena Kinga („Śpiące królewny”) i Joego Hilla („Locke & Key”).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 605

Oceny
4,6 (1575 ocen)
1062
367
105
33
8
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Czyklaudia

Dobrze spędzony czas

Świetne słuchowisko! Można się mocno wczuć. Jedyne na co można narzekać to, że czasem lektora zagłuszają dźwięki tła.
40
crazynaniek

Nie polecam

Nie polecam, to słuchowisko z efektami dźwiękowymi zagluszajacymi lektorów. Dźwięki są za głośne. Książka sama w sobie świetna ale ta ścieżka dźwiękowa to porazka.
Clair

Dobrze spędzony czas

Ksiazka ok, ale mialem problem z jej aranzacja. Sluchowisko zamiast lektora - pozytywnie. Niestety niektore efekty utrudnialy zrozumienie doslyszenie tekstu. Poglosy gdy wyrazane byly mysli bohaterow podkrecone do 11
30
alicjaprzemek

Nie oderwiesz się od lektury

Absolutnie spektakularne słuchowisko!
20
katasia3007

Nie oderwiesz się od lektury

świetna 😍
10



Tytuł oryginału

THE SHINING

Copyright © 1997 by Stephen King

This translation published

by arrangement with Doubleday,

a division of Random House, Inc.

All rights reserved

Projekt okładki oraz ilustracja na okładce

Dark Crayon

Redaktor prowadzący

Michał Nalewski

Redakcja

Wiesława Karaczewska

Korekta

Grażyna Nawrocka

ISBN 978-83-8391-424-4

Warszawa 2025

Wydawca:

Prószyński Media Sp. z o.o.

ul. Rzymowskiego 28, 02-697 Warszawa

www.proszynski.pl

[email protected]

W komnacie tej... stał olbrzymi hebanowy zegar. Głucho, posępnie, jednostajnie tykotało wahadło jego w jedną i drugą stronę; kiedy wszakże... miała uderzyć godzina, wówczas z brązowych płuc zegara rozlegał się dźwięk głęboki, czysty, donośny i nadzwyczaj melodyjny, lecz tak dziwnie gędziebny i uroczysty, iż ze schyłkiem każdej godziny grajkowie orkiestry mimowolnie przestawali na chwilę rzępolić i zasłuchiwali się w dźwięki, bezwiednie zatrzymywali się w swych pląsach tancerze i przelotny niepokój rozradowane ogarniał towarzystwo. Jak długo rozbrzmiewało granie zegara, najlekkomyślniejsi bledli, starsi zaś i stateczniejsi podnosili rękę do czoła, jak gdyby w błędnej jakiejś zadumie czy rozmarzeniu; lecz skoro tylko ostatnie zamierały pogłosy, płochy śmiech naraz przelatywał w tłumie: grajkowie spoglądali na siebie, uśmiechając się ze swego niedorzecznego zmieszania, i szeptem przyrzekali sobie, iż następny odzew nie wywoła już w nich takiego wrażenia; atoli po upływie sześćdziesięciu minut... granie zegara odzywało się ponownie i ponownie następowało takie samo zadrganie i zaniepokojenie, i taka sama nastawała zaduma.

Pomimo to bawiono się wytwornie i ochoczo...

E.A. Poe, „Maska Czerwonego Moru”

(przeł. Stanisław Wyrzykowski)

Gdy rozum śpi, budzą się upiory.

Goya

Jak zaświeci, będzie świecić.

Porzekadło ludowe

CZĘŚĆ PIERWSZA

SPRAWY WSTĘPNE

1

Rozmowa z pracodawcą

Jack Torrance pomyślał: nadgorliwy kutasina.

Ullman mierzył pięć stóp i pięć cali, a poruszał się z pełnym zaaferowania pośpiechem, który zdaje się wyłączną cechą wszystkich niskich i korpulentnych mężczyzn. Przedziałek miał prościutki, ciemne ubranie dyskretne, lecz budzące zaufanie. Jestem kimś, do kogo można się zwracać w kłopotliwych sprawach – mówiło to ubranie do klienta. Do pracownika przemawiało zwięźlej: to należy zrobić dobrze, pamiętaj. Stuart Ullman nosił w butonierce czerwony goździk, zapewne w tym celu, aby żaden przechodzień nie wziął go za miejscowego przedsiębiorcę pogrzebowego.

Kiedy Jack słuchał Ullmana, przyznawał w duchu, że prawdopodobnie nie mógłby lubić nikogo po tamtej stronie biurka – w danych okolicznościach.

Ullman zadał mu pytanie, którego nie zrozumiał. To źle; osoby typu Ullmana rejestrują takie potknięcia w umyśle i rozpatrują je później.

– Słucham?

– Pytałem, czy pańska żona w pełni pojmuje, jakie pan bierze na siebie obowiązki. Oczywiście jest jeszcze pański syn. – Spojrzał na leżące przed nim podanie. – Daniel. Żony ta myśl ani trochę nie przeraża?

– Wendy to niezwykła kobieta.

– A wasz syn też jest niezwykły?

Jack uśmiechnął się szczerze, promiennie, jakby był agentem reklamy.

– Tak nam się przynajmniej wydaje. Jak na pięciolatka, wykazuje sporą samodzielność.

Ullman nie odwzajemnił uśmiechu. Wsunął podanie Jacka z powrotem do teczki. Teczka powędrowała do szuflady. Na biurku nie pozostało już teraz nic prócz bibularza, telefonu, lampki do czytania i koszyka na wpływającą i odchodzącą korespondencję. Obie przegródki koszyka również były puste.

Ullman wstał i podszedł do segregatora w rogu.

– Pozwoli pan tutaj, panie Torrance. Popatrzymy na plany pięter.

Przyniósł pięć dużych arkuszy i położył je na lśniącym orzechowym blacie biurka. Jack stanął po tej samej stronie co Ullman i bardzo wyraźnie poczuł zapach jego wody kolońskiej. Wszyscy moi ludzie używają juchtu angielskiego albo nie używają niczego, przyszło mu do głowy całkiem bez powodu i musiał się ugryźć w język, żeby nie ryknąć śmiechem. Z kuchni za ścianą dobiegały ciche odgłosy; po lunchu pracowano tam na zwolnionych obrotach.

– Piętro najwyższe – zaczął Ullman raźnym tonem. – Strych. Teraz nie ma tam absolutnie nic prócz rupieci. Po zakończeniu drugiej wojny światowej Panorama kilkakrotnie przechodziła z rąk do rąk i chyba każdy kolejny dyrektor wyrzucał wszystkie niepotrzebne graty na strych. Proszę o zastawienie tam pułapek i wyłożenie trutki na szczury. Niektóre pokojówki z trzeciego piętra twierdzą, że słyszały jakieś szelesty. Nie daję temu wiary nawet na chwilę, powinniśmy jednak mieć stuprocentową pewność, że w Panoramie nie ma ani jednego szczura.

Jack trzymał język za zębami, choć podejrzewał, że nie ma na świecie hotelu bez choćby paru szczurów.

– Naturalnie pod żadnym pozorem nie pozwoli pan synowi wchodzić na strych.

– Nie – odparł Jack i znów przywołał na twarz promienny uśmiech agenta reklamy. Upokarzająca sytuacja. Czy ten nadgorliwy kutasina rzeczywiście uważa, że on, Jack, pozwoliłby synowi myszkować po strychu, pełnym pułapek na szczury, starych rupieci i Bóg wie czego jeszcze?

Ullman szybko wsunął plan strychu pod pozostałe arkusze.

– Panorama ma sto dziesięć pomieszczeń dla gości – objaśniał metodycznie. – Trzydzieści, same apartamenty, mieści się tutaj, na trzecim piętrze: dziesięć, włącznie z apartamentem prezydenckim, w skrzydle zachodnim, dziesięć w części środkowej i jeszcze dziesięć w skrzydle wschodnim. Z każdego roztacza się wspaniały widok.

Czy mógłbyś przynajmniej zrezygnować z tego reklamiarstwa?

Ale milczał. Zależało mu na tej pracy.

Ullman schował plan trzeciego piętra pod spód i zajęli się piętrem drugim.

– Czterdzieści pokoi – poinformował Ullman. – Trzydzieści dwójek i dziesięć jedynek. A na pierwszym piętrze po dwadzieścia każdego rodzaju. Plus trzy bieliźniarki na każdym piętrze, magazyn na samym końcu wschodniego skrzydła hotelu na drugim piętrze i jeszcze jeden na końcu zachodniego skrzydła na piętrze pierwszym. Jakieś pytania?

Jack pokręcił głową. Ullman sprzątnął plany drugiego i pierwszego piętra.

– A teraz parter. Pośrodku jest recepcja. Za nią biura. Hol, licząc od recepcji, ma w obie strony po osiemdziesiąt stóp długości. Tu, w skrzydle zachodnim, mieści się sala jadalna i salon Kolorado. Sale bankietowa i balowa są w skrzydle wschodnim. Pytania?

– Tylko w związku z podziemiem – odparł Jack. – Dla dozorcy zaangażowanego na zimę ten poziom jest najważniejszy. Rzec można, tam rozgrywa się akcja.

– To wszystko pokaże panu Watson. Plan wisi na ścianie w kotłowni. – Ullman zmarszczył się groźnie, może po to, aby dać do zrozumienia, że jako dyrektor nie zaprząta sobie głowy tak przyziemnymi aspektami funkcjonowania hotelu, jak ogrzewanie i kanalizacja. – Chyba nieźle byłoby i tam zastawić kilka pułapek. Chwileczkę...

Nabazgrał coś w bloczku wyjętym z wewnętrznej kieszeni marynarki (każda kartka miała gruby czarny nadruk „Z biura Stuarta Ullmana”), oddarł arkusik i wrzucił do przegródki koszyka przeznaczonej na odchodzącą korespondencję. Kartka spoczęła tam osamotniona. Bloczek ponownie zniknął w kieszeni marynarki, jakby na zakończenie sztuki magicznej. Patrz, mały Ja- ckie, raz jest, raz go nie ma. Ten facet to kawał ważniaka.

Zajęli swoje poprzednie miejsca, Ullman z jednej strony biurka, Jack z drugiej, pytający i pytany, petent i niechętny urzędnik. Ullman złożył wypielęgnowane rączki na bibularzu i patrzył prosto na Jacka – mały łysiejący mężczyzna w bankierskim garniturze i szarym stonowanym krawacie. Przeciwwagą kwiatka w butonierce była wpięta w drugą klapę szpilka z wykonanym złotymi literkami prostym napisem „Personel”.

– Będę z panem całkiem szczery, panie Torrance. Albert Shockley to wpływowy człowiek i ma duże udziały w Panoramie, która po raz pierwszy w swej historii przyniosła w tym sezonie zysk. Pan Shockley zasiada również w radzie nadzorczej, choć nie jest hotelarzem, do czego pierwszy by się przyznał. Ale swoje życzenia w sprawie dozorcy wyraził całkiem jasno. Chce, żeby pan nim został. I ja pana zaangażuję. Gdyby mi wszakże dano wolną rękę, nigdy bym tego nie zrobił.

Jack zacisnął spocone pięści na kolanach i pocierał jedną o drugą. Nadgorliwy kutasina, nadgorliwy kutasina, nadgorliwy...

– Chyba nie przypadłem panu do serca, panie Torrance. Ja się tym jednak nie przejmuję. Pańskie uczucia do mnie na pewno nie mają wpływu na to, że w moim przekonaniu nie nadaje się pan do tej pracy. W sezonie trwającym od piętnastego maja do trzydziestego września Panorama zatrudnia stu dziesięciu pracowników na pełnym etacie, można więc powiedzieć, że na każdy pokój hotelowy przypada jeden z nich. Jak sądzę, niewielu mnie lubi, a podejrzewam, że niektórzy mają mnie po trosze za drania. Nie bardzo się mylą w ocenie mojego charakteru. Muszę być po trosze draniem, żeby zarządzać tym hotelem tak, jak na to zasługuje.

Popatrzył na Jacka, spodziewając się usłyszeć komentarz, a Jack znowu przywołał na twarz uśmiech agenta reklamy, szeroki i obelżywy.

– Panoramę budowano od roku 1907 do 1909 – powiedział Ullman. – Najbliżej położone miasto, Sidewinder, leży czterdzieści mil stąd na wschód. Droga do miasta jest zamknięta mniej więcej od końca października czy od listopada aż gdzieś do kwietnia. Hotel wybudował Robert Townley Watson, dziadek naszego obecnego konserwatora. Mieszkali tu Vanderbiltowie, Rockefellerowie, Astrorowie, Du Pontowie. Apartament prezydencki zajmowało czterech prezydentów: Wilson, Harding, Roosevelt i Nixon.

– Hardingiem i Nixonem zbytnio bym się nie chlubił – mruknął Jack. Ullman zmarszczył brew, ale ciągnął, nie zważając na niego:

– Pan Watson nie dawał sobie rady i sprzedał hotel w roku 1915. Potem sprzedawano go w latach 1922, 1929 i 1936. Stał pusty do końca wojny, kiedy to nabył go i całkowicie odrestaurował Horacy Derwent, milioner i wynalazca, pilot, producent filmowy i przedsiębiorca.

– Znam to nazwisko – powiedział Jack.

– Tak. Wszystko, czego się tknął, zamieniało się w złoto... z wyjątkiem Panoramy. Wpakował w nią ponad milion dolarów, zanim pierwszy powojenny gość przekroczył te progi, i z chylącego się ku ruinie zabytku zrobił atrakcję turystyczną. To Derwentowi hotel zawdzięcza boisko do roque’a, które – jak widziałem – podziwiał pan po przyjeździe.

– Roque’a?

– Jest to brytyjski przodek naszego krokieta, proszę pana. Krokiet to skundlona odmiana roque’a. Jak głosi legenda, Derwent nauczył się reguł tej gry od swojego sekretarza do spraw towarzyskich i oszalał na jej punkcie. Nasze boisko jest zapewne najpiękniejsze w Ameryce.

– W to nie wątpię – rzekł Jack z powagą. Boisko do ro­­que’a, od frontu żywopłoty strzyżone tak, by przypominały zwierzęta, i co jeszcze? Zaczynał mieć wyżej uszu pana Stuarta Ullmana, widział jednak, że Ullman nie skończył. Zamierzał powiedzieć swoje aż do ostatniego słowa.

– Derwent stracił trzy miliony, po czym sprzedał Panoramę grupie kalifornijskich akcjonariuszy. Równie źle na niej wyszli. Po prostu nie byli hotelarzami. W roku 1970 kupił ją pan Shockley z grupą swoich wspólników i mnie przekazał kierownictwo. Przez parę lat i my mieliśmy deficyt, lecz stwierdzam z przyjemnością, że obecni właściciele nigdy nie przestali pokładać we mnie zaufania. W zeszłym roku wyszliśmy na zero. A w tym roku, po raz pierwszy od prawie siedmiu dziesięcioleci, Panorama przyniosła zysk.

Jack przypuszczał, że ten pedancik ma powód do dumy, ale znów poczuł przypływ antypatii, jaką od początku wzbudzał w nim Ullman.

– Nie widzę związku między bezsprzecznie barwnymi dziejami Panoramy a pańskim przeświadczeniem, że nie nadaję się do tej pracy – powiedział.

– Panorama przynosiła tak duże straty między innymi dlatego, że każdej zimy traci na wartości. Zmniejsza to stopę zysku o wiele bardziej, niż pan sobie wyobraża. Zimy są tutaj nieopisanie surowe. Żeby uporać się z tym problemem, zaangażowałem na całą zimę dozorcę do obsługi kotła oraz ogrzewania kolejno poszczególnych części hotelu. Miał usuwać powstające szkody, dokonywać napraw, stawiać czoło żywiołom. Stale być przygotowany na nieprzewidziane wypadki. Na pierwszą zimę nająłem rodzinę, a nie samotnego mężczyznę. Doszło do tragedii. Strasznej tragedii.

Ullman chłodno otaksował Jacka wzrokiem.

– Popełniłem błąd. Gotów jestem to przyznać. Ten człowiek pił.

Jack poczuł, że powoli wypływa mu na usta gorączkowy uśmiech – absolutne przeciwieństwo szerokiego uśmiechu agenta reklamy.

– Czyżby? Dziwię się, że Al panu nie powiedział. Ja już nie piję.

– Tak. Pan Shockley mi mówił. Mówił też o pańskiej ostatniej posadzie.... nazwijmy ją ostatnim odpowiedzialnym stanowiskiem. Uczył pan angielskiego w szkole przygotowawczej w Vermoncie. Wpadł pan w złość, bo chyba nie muszę się wdawać w szczegóły. Ale tak się składa, że w moim przekonaniu przypadek Grady’ego ma z tym związek, dlatego też poruszyłem sprawę... hm, pańskiej przeszłości. Na pierwszą zimę, na przełomie roku 1970 i 1971, po odnowieniu Panoramy, ale przed otwarciem pierwszego sezonu, zatrudniłem tego... tego nieszczęśnika nazwiskiem Delbert Grady. Zajął pomieszczenia, do których wprowadzi się pan z żoną i synem. On miał żonę i dwie córki. Moje zastrzeżenia budziła przede wszystkim ostra zima i fakt, że rodzina Gradych będzie odcięta od świata przez pięć, sześć miesięcy.

– Ale właściwie tak nie jest, prawda? Są tu przecież telefony i przypuszczalnie krótkofalówka. A Park Narodowy w Górach Skalistych leży w zasięgu helikoptera, z pewnością zaś na tak dużym terenie muszą mieć jeden czy dwa helikoptery.

– Nic mi o tym nie wiadomo – odparł Ullman. – W hotelu jest krótkofalówka, Watson pokaże ją panu wraz z listą właściwych pasm częstotliwości, na których mógłby pan w razie potrzeby wzywać pomocy. Do Sidewinder wciąż jeszcze prowadzą stąd nadziemne linie telefoniczne i prawie każdej zimy w tym czy innym miejscu zostają zerwane, a naprawa trwa na ogół od trzech do sześciu tygodni. W szopie ze sprzętem stoi też śniegołaz.

– Więc właściwie hotel nie jest odcięty.

Pan Ullman zrobił urażoną minę.

– Przypuśćmy, że pański syn czy żona potknie się na schodach i dozna pęknięcia czaszki. Czy wtedy będzie pan uważał to miejsce za odcięte od świata?

Jack zrozumiał, o co chodzi. Śniegołazem dałoby się dotrzeć do Sidewinder najprędzej w półtorej godziny... może. Helikopter Parkowej Służby Ratowniczej mógłby tu przylecieć za trzy godziny... w najbardziej sprzyjających warunkach. Podczas zadymki w ogóle nie zdołałby wystartować, a nie sposób liczyć na rozwinięcie maksymalnej prędkości śniegołazem, nawet gdyby się ktoś odważył przewozić ofiarę wypadku w temperaturze, powiedzmy, dwudziestu pięciu stopni poniżej zera – na wietrze czterdziestu pięciu.

– W przypadku Grady’ego – podjął Ullman – rozumowałem chyba bardzo podobnie jak pan Shockley w pańskim przypadku. Samo odosobnienie może mieć zgubny wpływ na mężczyznę. Lepiej mu będzie z rodziną. W razie kłopotów, myślałem, są duże szanse na to, że nie zaistnieje nic tak pilnego, jak pęknięcie czaszki, zranienie narzędziem z napędem mechanicznym czy konwulsje. Ciężka grypa, zapalenie płuc, złamana ręka, nawet wyrostek robaczkowy nie wymagałyby takiego pośpiechu. Podejrzewam, że to, co się stało, było następstwem zgromadzenia przez Grady’ego bez mojej wiedzy dużych zapasów taniej whisky i dziwnej choroby, zwanej przez stare wygi więzienną. Zna pan to określenie? – Ullman przywołał na twarz protekcjonalny uśmieszek, gotów udzielić wyjaśnień, jak tylko Jack przyzna się do swej ignorancji, więc Jack z radością odpowiedział szybko i zwięźle:

– Jest to żargonowe określenie reakcji klaustrofobicznej, która może nastąpić, kiedy ludzie długo przebywają razem w zamknięciu. Klaustrofobia uzewnętrznia się niechęcią do osób zajmujących to samo pomieszczenie. W skrajnych przypadkach może ona wywoływać halucynacje i skłaniać do aktów gwałtu; popełniano morderstwa z tak głupich powodów, jak przypalony posiłek czy sprzeczka o to, na kogo wypada kolej pozmywać naczynia.

Ullman wydał się lekko zbity z tropu, co świetnie zrobiło Jackowi. Postanowił go jeszcze nacisnąć, lecz w duchu obiecał Wendy, że zachowa spokój.

– Sądzę, że tu popełnił pan błąd. Czy zrobił im krzywdę?

– Zabił najpierw wszystkie trzy, proszę pana, a potem siebie. Dziewczynki zarąbał siekierą, żonę zastrzelił z dubeltówki, siebie również. Miał złamaną nogę. Niewątpliwie tak się spił, że zleciał ze schodów. – Ullman rozłożył ręce i z obłudną miną popatrzył na Jacka.

– Czy miał średnie wykształcenie?

– Prawdę powiedziawszy, nie miał – odrzekł Ullman sztywno. – Myślałem, że jednostka, nazwijmy ją, bez polotu nie będzie do tego stopnia wrażliwa na niewygody, na samotność...

– Na tym polegał błąd – skonstatował Jack. – Człowiek nierozgarnięty jest bardziej podatny na chorobę więzienną, tak jak łatwiej mu zastrzelić kogoś przy kartach czy ot, tak sobie obrabować. On się nudził. Kiedy spadnie śnieg, może najwyżej oglądać telewizję czy stawiać pasjansa i oszukiwać, jeśli nie odkryje wszystkich asów. Nie ma nic do roboty, więc dogryza żonie, czepia się dzieci i pije. Zasypia z trudem, bo panuje cisza. Toteż pije, aby zasnąć, i budzi się z kacem. Staje się drażliwy. A jak na przykład ogłuchnie telefon, wiatr zerwie antenę telewizyjną, to pozostaje mu tylko rozmyślanie, oszukiwanie przy pasjansie, no więc złości się coraz bardziej. W końcu... paf, paf, paf.

– Podczas gdy człowiek wykształcony, taki jak pan?...

– Oboje z żoną lubimy czytać. Muszę pracować nad sztuką, którą piszę, o czym zapewne powiedział panu Al Shockley. Danny ma swoje układanki, książeczki do kolorowania i radio kryształkowe. Chcę uczyć go czytania i chodzenia po śniegu w rakietach. Wendy też pragnie się tego nauczyć. O tak, chyba potrafimy znaleźć sobie zajęcie i nie działać jedno drugiemu na nerwy, jeśli nawali telewizja. – Urwał. – I Al nie kłamał, mówiąc, że już nie piję. Owszem, piłem dawniej i zaczynało to wyglądać poważnie. Ale przez ostatnie czternaście miesięcy nie tknąłem nawet piwa. Nie zamierzam przywozić tu alkoholu, a jak spadnie śnieg, i tak nie będę miał okazji go kupić.

– Tu przyznaję panu rację – rzekł Ullman. – Dopóki jednak będziecie w hotelu we trójkę, mnożyć się będą możliwości kłopotów. Choć mówiłem o tym panu Shockleyowi, odparł, że bierze na siebie odpowiedzialność. Teraz mówię o tym panu, a pan najwyraźniej też chce wziąć na siebie odpowiedzialność.

– Tak.

– W porządku. Godzę się, skoro nie mam wyboru. Mimo to nadal wolałbym z nikim niezwiązanego studenta na rocznym urlopie. No, może się pan nada. A teraz przekażę pana Watsonowi, który pana oprowadzi po podziemiu i terenie wokół hotelu. Chyba że nasunęły się panu jeszcze jakieś pytania?

– Nie. Żadne.

Ullman wstał.

– Mam nadzieję, że nie czuje pan urazy. Mówiąc to wszystko, nie kierowałem się względami osobistymi. Chodzi mi tylko o dobro Panoramy. To wspaniały hotel. Chcę, żeby taki pozostał.

– Nie. Nie czuję urazy. – Jack znowu błysnął zębami w uśmiechu agenta reklamy, ale się ucieszył, że Ullman nie podaje mu ręki. Czuł urazy. Najróżniejsze.

2

Boulder

Wyjrzała oknem kuchennym i zobaczyła, że siedzi sobie na krawężniku, nie bawi się ciężarówkami ani furgonetką, ani nawet szybowcem z drewna balsy, którym tak bardzo się cieszył przez cały zeszły tydzień, odkąd Jack przyniósł go do domu. Po prostu siedzi i wypatruje ich sfatygowanego volkswagena, z łokciami wspartymi na udach, a brodą na dłoniach, pięcioletni dzieciak czekający na swego tatę.

Nagle Wendy omal nie rozpłakała się ze smutku.

Powiesiła ścierkę na drążku przy zlewie i zeszła na dół, zapinając dwa górne guziki fartucha. Jack z tą swoją dumą! Och nie, Al, nie potrzebuję zaliczki. Dam sobie radę jeszcze przez jakiś czas. Ściany sieni były obdrapane, porysowane kredkami, świecówką, pochlapane farbą. Strome schody się łupały. Cały budynek zalatywał skisłym odorem starości. Czy tu powinien mieszkać Danny po przeprowadzce ze schludnego ceglanego domku w Stovington? Lokatorzy z góry, z drugiego piętra, żyli ze sobą bez ślubu, co nie przeszkadzało Wendy, przeszkadzały jej natomiast zaciekłe, ustawiczne kłótnie. Napełniały ją strachem. Kiedy w piątek po zamknięciu barów tamci dwoje wracali do domu, zaczynali naprawdę skakać sobie do oczu – w porównaniu z tym pozostałe dni tygodnia wydawały się zwykłą przygrywką. Jack nazywał to wieczornymi kłótniami piątkowymi, ale nie były one wcale zabawne. Elaine, doprowadzona w końcu do łez, powtarzała w kółko: „Przestań, Tom. Proszę cię, przestań. Proszę”. A on na nią wrzeszczał. Raz obudzili nawet Danny’ego, choć zwykle spał jak zabity. Nazajutrz rano Jack przyłapał Toma wychodzącego z domu i dość długo przemawiał do niego na chodniku. Tom zaczynał się stawiać, Jack dorzucił coś jeszcze, za cicho, żeby Wendy mogła usłyszeć, po czym Tom tylko posępnie potrząsnął głową i odszedł. Zdarzyło to się tydzień temu i przez parę dni było lepiej, lecz od piątku sprawy znów przybrały normalny – a raczej, nienormalny – obrót. Źle to działało na chłopca.

Znów zawładnęło nią uczucie żalu, lecz je stłumiła, bo już znajdowała się na ulicy. Zgarnęła pod siebie fartuch i przysiadła obok syna.

– No i jak? – zapytała.

Uśmiechnął się do niej bez przekonania.

– Cześć, mamo.

Szybowiec leżał między tenisówkami chłopca i Wendy zauważyła, że jedno skrzydło już pęka.

– Chcesz, żebym zobaczyła, co się da z tym zrobić, skarbie?

Danny znów zapatrzył się w ulicę.

– Nie. Tata go naprawi.

– On może wrócić dopiero na kolację, stary. Daleko jest w te góry.

– Myślisz, że garbus nawali?

– Nie, nie myślę. – Ale podsunął jej nowy powód do zmartwienia. Dziękuję, Danny. To mi było potrzebne.

– Tata mówił, że może nawalić – oznajmił Danny rzeczowo, niemal ze znudzeniem. – Powiedział, że pompa paliwowa jest gówno warta.

– Nie używaj takich słów, Danny.

– Pompa paliwowa? – zdziwił się szczerze.

– Nie – westchnęła. – Gówno warta. Nie mów tak.

– Dlaczego?

– Bo to ordynarne.

– Co to jest ordynarne, mamo?

– Ordynarne jest na przykład dłubanie w nosie przy stole czy siusianie przy otwartych drzwiach łazienki. Albo mówienie takich rzeczy, jak „gówno warte”. „Gówno” to ordynarne słowo. Dobrze wychowani ludzie go nie używają.

– Tata używa. Zajrzał do silnika i powiedział: „Rany, ta pompa paliwowa jest gówno warta”. Czy tata nie jest dobrze wychowany?

Jak się nabywa takich umiejętności, Winifredo? Czy w praktyce?

– Jest dobrze wychowany, ale i dorosły. I bardzo uważa, żeby nie mówić tak przy ludziach, którzy mogliby to źle zrozumieć.

– Takich jak wujek Al?

– Tak, właśnie takich.

– Czy będę mógł tak mówić, jak dorosnę?

– Chyba tak, obojętne, czy mi się to będzie, czy nie będzie podobać.

– Ile będę musiał mieć lat?

– Na przykład dwadzieścia, stary.

– Długo trzeba czekać.

– Pewnie, ale ty spróbujesz, co?

– Dobra.

Znów wpatrzył się w ulicę. Mięśnie mu się lekko napięły, jakby zamierzał wstać, lecz nadjeżdżający garbus był znacznie młodszy i w kolorze o wiele bardziej jaskrawej czerwieni. Danny znów oklapł. Wendy się zastanawiała, jak ciężko przeżył tę przeprowadzkę do Kolorado. Choć nic nie mówił, martwiła się, że tyle czasu spędza samotnie. W Vermoncie trzech kolegów Jacka miało dzieci mniej więcej w wieku Danny’ego. Tam chodził zresztą do przedszkola, tu zaś w ogóle nie miał się z kim bawić. Większość mieszkań na ulicy Arapahoe zajmowali studenci miejscowego uniwersytetu, a tylko nieliczne małżeństwa, w tym niewiele z dziećmi. Widywała może kilkanaścioro gimnazjalistów, troje niemowląt i na tym koniec.

– Dlaczego tata stracił pracę, mamo?

Wyrwana z zadumy, zaczęła się głowić nad odpowiedzią. Dyskutowali już z Jackiem o tym, jak potraktować takie pytania syna, i brali pod uwagę różne sposoby, począwszy od uników, a skończywszy na powiedzeniu mu całej prawdy bez żadnych upiększeń. Danny jednak nie pytał. Zapytał dopiero teraz, kiedy była w złym nastroju i najmniej na to przygotowana. Ale Danny patrzył na nią, może dostrzegł na jej twarzy zmieszanie i wyrabiał sobie własny sąd. W jej mniemaniu motywy działania i postępki dorosłych muszą się wydawać dzieciom równie wielkie i groźne, jak niebezpieczne zwierzęta widziane w mrokach ciemnego lasu. Dzieci, poruszane niczym marionetki, mają tylko mgliste wyobrażenie, dlaczego tak się dzieje. Na tę myśl łzy o mało znów nie napłynęły jej do oczu. Powstrzymując je, schyliła się, podniosła uszkodzony szybowiec i zaczęła obracać go w rękach.

– Twój tata prowadził klub dyskusyjny, Danny. Pamiętasz?

– No pewnie – odparł. – Spory dla żartu, prawda?

– Tak. – Wciąż obracała w dłoniach szybowiec, patrzyła na nazwę firmy i niebieskie gwiaździste znaki rozpoznawcze na skrzydłach, gdy wtem spostrzegła, że mówi synowi całą prawdę. – Był tam jeden chłopak, George Hatfield, którego tata musiał wykluczyć z klubu. To znaczy, że był gorszy od innych. George mówił, że tata to zrobił, bo go nie lubił, nie dlatego, że George był gorszy. I wtedy George zrobił coś złego. Chyba wiesz.

– Czy to on podziurawił opony naszego garbusa?

– Tak, on. Stało się to po lekcjach i tata go na tym przyłapał. – Znów się zawahała, lecz teraz nie było już mowy o unikach; rzecz zawsze sprowadza się do powiedzenia prawdy lub kłamstwa.

– Twój tata... czasami robi rzeczy, których potem żałuje. Czasami myśli nie tak, jak powinien. Zdarza się to nie za często, ale się zdarza.

– Czy zrobił George’owi Hatfieldowi krzywdę, tak jak mnie wtedy, kiedy zalałem jego papiery?

Czasami...

(Danny z rączką w gipsie)

...robi rzeczy, których potem żałuje.

Wendy z całej siły zaciskała powieki, żeby powstrzymać łzy.

– Zrobił coś podobnego, skarbie. Uderzył George’a, żeby ten przestał dziurawić opony, a George walnął go w głowę. I wtedy ci, co zarządzają szkołą, powiedzieli, że George ma już do niej nie chodzić, a tata ma w niej nie uczyć. – Urwała, bo zabrakło jej słów, i przerażona oczekiwała powodzi pytań.

– O! – Danny znowu zapatrzył się w ulicę. Widocznie temat został wyczerpany. Czyżby i dla niej także...

Wstała.

– Idę na górę napić się herbaty. Chcesz parę ciasteczek i szklankę mleka, stary?

– Chyba poczekam na tatę.

– Pewno nie wróci przed piątą.

– Może się pośpieszy.

– Może – zgodziła się Wendy. – Niewykluczone.

Była już w połowie chodnika, kiedy zawołał:

– Mamo?

– Co, Danny?

– Chcesz zamieszkać na zimę w tym hotelu?

Jakiej spośród pięciu tysięcy odpowiedzi powinna mu teraz udzielić? Powiedzieć, co czuła wczoraj w ciągu dnia, wieczorem albo dziś rano? Odpowiedzi różniły się, miały wszystkie barwy – od różowiutkiej do czarnej jak smoła.

– Jeśli chce tego twój ojciec – odparła – to i ja chcę także. – Urwała. – A ty?

– Pewnie tak – rzekł w końcu. – Nie mam tu właściwie nikogo do zabawy.

– Brak ci twoich przyjaciół, prawda?

– Czasami brak mi Scotta i Andy’ego. I chyba nikogo więcej.

Zawróciła, pocałowała go i potargała mu jasne włoski, które już zaczynały tracić dziecięcą delikatność. Był taki poważny, że niekiedy się zastanawiała, jak on ma przeżyć z takimi rodzicami, z nią i z Jackiem. Początkowo pełni wielkich nadziei, musieli poprzestać na tej niemiłej czynszówce w obcym mieście. Znowu stanął jej przed oczami obraz Danny’ego w gipsie. Ktoś tam w górze popełnił błąd w rozdawaniu posad, ona zaś miewała obawy, że nie da się go naprawić i że będzie musiała za niego zapłacić najbardziej niewinna osoba postronna.

– Nie wychodź na jezdnię, stary – powiedziała, ściskając go mocno.

– Jasne, mamo.

Weszła po schodach i skierowała się do kuchni. Nastawiła czajnik, dla Danny’ego przyszykowała na talerzu parę ciasteczek, na wypadek gdyby się zdecydował przyjść na górę, kiedy będzie leżała. Wyjęła dużą fajansową filiżankę i usiadła nad nią przy stole. Przez okno widziała, jak wciąż czeka na krawężniku, w dżinsach i za dużej ciemnozielonej bluzie ze znakiem szkoły przygotowawczej w Stovington, z szybowcem leżącym teraz u jego boku. Łzy, na które zbierało jej się przez cały dzień, popłynęły strumieniem. Pochylona nad kłębami wonnej herbacianej pary, płakała. Płakała z żalu za przeszłością i ze strachu przed przyszłością.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI

Spis treści

CZĘŚĆ PIERWSZA. SPRAWY WSTĘPNE

1. Rozmowa z pracodawcą

2. Boulder

Punkty orientacyjne

Okładka