Love, Theoretically - Ali Hazelwood - ebook

Love, Theoretically ebook

Hazelwood Ali

4,4
39,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Czy młoda naukowczyni będzie zmuszona poddać próbie najgłębiej skrywane teorie na temat miłości?

Podwójne życie fizyczki teoretycznej Elsie Hannaway wymyka się jej spod kontroli. Za dnia Elsie jest wykładowczynią kontraktową na kilku uczelniach. Za marne grosze ocenia prace studentów i uczy termodynamiki, licząc na stałe zatrudnienie. Nocami zaś zarabia na utrzymanie jako udawana partnerka; wciela się w taką wersję siebie, jakiej akurat oczekuje klient.

Świetna robota – ale tylko do czasu, gdy w jej życiu pojawia się Jack Smith. To wkurzająco atrakcyjny starszy brat ulubionego klienta Elsie i jak się okazuje, nieczuły fizyk eksperymentalista, który zrujnował karierę jej mentora i reputację całej dziedziny fizyki teoretycznej. Do tego Jack zasiada w komisji rekrutacyjnej na MIT i stanowi główną przeszkodę na drodze Elsie do zdobycia pracy marzeń.

Badaczka przygotowuje się na otwarty konflikt z arcywrogiem, jednak…

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 448

Oceny
4,4 (22 oceny)
11
9
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ajjcia

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam pozycje Ali Hazelwood. Mimo, że nie mam nic wspólnego z naukowcami to zawsze cudownie się to czyta.
10
AnitaPietek

Dobrze spędzony czas

Spośród wszystkich książek autorki z Elsie polubiłam się najmniej. O ile Jack jest cudowny i fajnie że różni się od pozostałych bohaterów tej autorki i otwarcie mówi o uczuciach to Elsie jest bardzo irytująca. Rozumiem że dziewczyna lekko nie miała ale ona mnie po prostu wkurzała swoim „rozmemłaniem” . Laska była dziwna i mimo poczucia humoru nie zachęciła mnie do siebie niczym. Historia ciekawa ale bardzo też przewidywalna. Autorka ma po prostu pewien schemat swoich książek. Sceny łóżkowe też dosyć odważne. Ogólnie polecam i uważam będzie to dla was miłe spędzony czas.
00
Olastas

Nie oderwiesz się od lektury

Fajna lektura
00
IwonaP19884

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja😘
00
Weronika8608

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam książki tej autorki,
00

Popularność




Tytuł oryginału: Love, Theoretically

Redakcja: Grażyna Muszyńska

Redaktor prowadzący: Aleksandra Janecka

Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Karolina Czerkas, Barbara Milanowska (Lingventa), Renata Kuk

Ilustracja wykorzystana na okładce

© lilithsaur

© 2023 by Ali Hazelwood

This edition published by arrangement with Berkley, an imprint of Penguin Publishing Group, a division of Penguin Random House LLC

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2024

© for the Polish translation by Filip Sporczyk

ISBN 978-83-287-3032-8

You&YA

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2024

–fragment–

Wszystkim czytelnikom, od dni AO3 do teraz.

Fragment o Adamie i Olive jest dla Was. ♥

PROLOG

W życiu doświadczyłam już zawodu, wstydu, a nawet otarłam się o agonię. Jednak nic – absolutnie nic! – nie przygotowało mnie na takie upokorzenie: mianowicie stoję właśnie w ciasnej ubikacji, wciśnięta w tors starszego brata faceta, którego partnerkę udawałam przez ostatnie sześć miesięcy.

Gdyby to był film, za samą tę scenę zgarnąłby pulę nagród w kategorii „Przypał sezonu”. Pikanterii sytuacji dodaje fakt, że Jack Smith – rzeczony brat, a przy okazji arogant, jakich mało – ratuje mi skórę.

Teraz oplata moje biodra ramionami, podnosi i obraca się w malutkiej kabinie, wykazując się ogromną siłą. Sama nie wiem, co gorsze: czy to, że dotyk jego dłoni to jedyne, co powstrzymuje mnie przed implozją i kompletnym załamaniem, czy też to, że jestem mu, wbrew sobie, dozgonnie wdzięczna.

– Spokojnie, Elsie – szepcze z ustami przytkniętymi do mojego policzka. Jest oszczędny w słowach, jak zawsze, ale jego głos działa na mnie kojąco. Jesteśmy blisko. Za blisko. On mnie, a ja jego. A może jednak dałoby się jeszcze bliżej? Nie. Dalej już tylko słodkie zapomnienie i śmierć. – I przestań się wiercić.

– Wcale się nie wiercę, Jack – syczę i kręcę się jeszcze bardziej.

Po chwili poddaję się. Zamykam oczy. Wtulam się w jego klatkę piersiową. Wdycham zapach jego skóry. Wraca zdrowy rozsądek. Zastanawiam się, który z milionów durnych życiowych wyborów zawiódł mnie w to miejsce.

FALE I CZĄSTECZKI

Dwadzieścia cztery godziny wcześniej

Przez wszystkie lata liceum w Halloween nosiłam przebranie symbolizujące zjawisko dualizmu korpuskularno-falowego.

Strój przygotowałam, używając markera i wykorzystując jedną ze zużytych białych koszulek taty. Wymalowałam na materiale kółka i zygzaki. Dzieło powstało więc znikomym nakładem środków i pracy. Z perspektywy czasu widzę, że nikt, na czele z nauczycielem fizyki, nie mógł odgadnąć, co miało przedstawiać. Zupełnie mnie to jednak nie obchodziło. Przechadzałam się dumnie szkolnymi korytarzami, słysząc w głowie głos Billa Nye’a, który na swój piękny, fascynujący sposób tłumaczył, że światło, zależnie od tego, co osoba je obserwująca chce zobaczyć, potrafi być jednocześnie dwiema rzeczami: cząsteczką i falą.

Pomysł na kostium wydawał mi się doskonały. Jednocześnie dawał do myślenia. Zastanawiałam się, czy ja też potrafiłabym zawrzeć w sobie dwie, a może nawet więcej różnych Elsie. Każda byłaby przemyślanym tworem, skonstruowanym z myślą o konkretnych potrzebach. W ten sposób mogłabym wszystkim dookoła dawać to, czego potrzebują, chcą i pragną. W zamian zyskałabym ich troskę.

Nic prostszego!

To zabawne, ale moja kariera jako fizyka i droga relacji międzyludzkich miały swój początek w tym samym momencie. Od pierwszych pomysłów ocierających się o mechanikę kwantową można wytyczyć prostą linię do obecnej pracy. A nawet dwóch. Pierwsza, ta główna, polega na wymyślaniu teorii fizycznych mających odpowiedzieć na pytania takie jak: „Dlaczego małe cząsteczki przyciągają się nawzajem jak złośliwe dziewczynki obgadujące kujonów podczas przerw obiadowych w szkole?”. Z tej roboty kasy zbyt wiele nie mam. Za to z drugiej…

Cóż. W drugiej pracy udaję, że jestem kimś innym, niż jestem, ale za to dostaję za to sporo gotówki.

– Wujek Paul znów spróbuje namówić nas na trójkąt – przypomina Greg, przepraszająco patrząc na mnie smutnymi brązowymi oczami.

Nie wkurzam się. Nie wzdrygam z obrzydzenia, przywołując na myśl nieświeży oddech wujka Paula i jego przetłuszczone włosy zaczesane na pożyczkę. Kojarzą mi się z łoniakami.

No dobra, może odrobinę się wzdrygam. Maskuję to jednak uśmiechem i rzeczowym:

– Jasne.

– Poza tym – ciągnie Greg, przeczesując palcami gęste loki – u taty ostatnio wykryli nietolerancję laktozy, ale uparł się, że nie zrezygnuje z nabiału. Mogą więc wystąpić…

– Problemy natury jelitowej. – Zrozumiałe. Mnie też trudno by było zrezygnować z sera.

– A kuzynka Izzy… bywa agresywna w stosunku do ludzi, którzy nie podzielają jej zdania na temat wartości literackiej sagi Zmierzch.

Podnoszę głowę.

– Ooo. Docenia czy hejtuje?

– Hejtuje – mruczy ponuro mój rozmówca.

Kocham Zmierzch prawie tak bardzo jak ser, ale powstrzymam się od wygłaszania wykładów z tezą, że Alice i Bella powinny po prostu zostawić całą tę zgraję debili i odjechać razem ku zachodzącemu słońcu.

Dziewczyny górą.

– Jasne.

– Przepraszam, Elsie. To dziewięćdziesiątka babci. Będzie cała rodzina. – Wzdycha, wypuszczając z ust kłęby pary. Jest mroźna bostońska zima. Styczeń. – Mama da wszystkim popalić.

– Nie martw się.

Naciskam dzwonek do drzwi domu należącego do babci Grega i przywołuję na usta przyjacielski, krzepiący uśmiech. Facet zatrudnił mnie, żebym udawała jego dziewczynę, więc dostanie to, za co zapłacił: Elsie pełną wyrozumiałości, ale też odrobinę apodyktyczną. Dominę, która tylko w wyjątkowej sytuacji łapie za pejcz.

– Pamiętasz, jaką mamy strategię wyjścia? – pyta. – Szczypię cię dwukrotnie w łokieć.

– Wtedy ja powiem, że gorzej się czuję, i spadamy. A kiedy nadejdzie propozycja trójkąta, zasugeruję, że mam rzeżączkę.

– Wujka Paula to nie zniechęci.

– To może owrzodzenie okolic intymnych?

– Hm. Może. – Pociera palcami skroń. – Jedyny plus jest taki, że mój brat też dziś będzie.

Tężeję.

– Jack?

– Tak.

Głupie pytanie. Greg nie ma więcej rodzeństwa.

– Mówiłeś, że będzie zajęty.

– Odwołali mu kolację w pracy.

W głębi ducha wydaję zbolały jęk.

– Co?

Cholera, mój jęk wydostał się jednak z głębi ducha na zewnątrz.

– Nic. – Uśmiecham się szerzej i ściskam jego ramię. Greg Smith to mój ulubiony klient. Już moja w tym głowa, by suchą stopą przebrnął przez rodzinne spotkanie. – Poradzę sobie z twoją rodziną. Nie martw się. Za to mi w końcu płacisz.

Dokładnie za to. Czuję wdzięczność, że do tej pory nie musiałam mu przypominać o granicach moich usług. Sporo mocodawców mniej lub bardziej otwarcie próbuje sondować, czy moja oferta nie jest przypadkiem odrobinę… szersza. Oczywiście w opisie w apce Faux bardzo jasno określiłam ramy współpracy. Oni jednak odchrząkują albo w zamyśleniu pocierają brody i pytają z naciskiem na drugie słowo: „Co konkretnie obejmuje pakiet «udawana dziewczyna»?”. W takich chwilach mam ochotę przewrócić znacząco oczami, a potem znienacka kopnąć delikwenta w jajca. Staram się jednak nie denerwować i wyjaśniam uprzejmie: „Wszystko poza seksem”.

Potem z reguły muszę doprecyzowywać, odpowiadając na nieuniknione dalsze pytania. Więc tak: żadnego całowania, ocierania, pieprznej gadki, rozbierania się, analu, walenia konia, masażu cyckami, robienia loda ani innych słodkości, o których istnieniu mogę nie mieć pojęcia. Żadnego sikania na mnie ani obmacywania i w ogóle zero orgazmów przy mnie albo w mojej okolicy, i tyle.

To nie tak, że mam coś przeciwko. Praca seksualna to też praca, a ludzie, którzy się nią trudnią, są równie godni szacunku, co baletnice, strażacy i maklerzy giełdowi. Dziesięć miesięcy temu, kiedy zrobiłam doktorat z fizyki teoretycznej na Uniwersytecie Northeastern, miałam jednak nadzieję, że dość szybko uda mi się złapać nieźle płatną pracę akademicką. Nie przypuszczałam, że jako dwudziestosiedmiolatka będę zarabiać na rachunki, pomagając udawać dorosłym mężczyznom, że mają jakiekolwiek życie miłosne. Czego się jednak nie robi, żeby związać koniec z końcem? Tak więc robię, co robię. Jestem partnerką do wynajęcia i będę nią, aż spłacę kredyt studencki.

Nie chcę studzić niczyjego entuzjazmu, ale zaczynam podejrzewać, że w życiu nie wszystko układa się tak, jak byśmy tego chcieli. To jednak nieunikniony kryzys wiary w tym zawodzie. W końcu klienci płacą mi za to, by swojemu otoczeniu prezentowali się jako osoby czarujące, przystosowane do życia w społeczeństwie, emocjonalnie stabilne i zdolne do utrzymywania średnio- lub długotrwałych związków z osobami równie zrównoważonymi. Po co? Cóż, zależy. Nie pytałam Grega, dlaczego jego matka, Caroline Smith, ma taką obsesję na punkcie życia uczuciowego swojego trzydziestodwuletniego syna. Na podstawie urywków podsłuchanych rozmów w klanie Smithów wnioskuję, że chodzi o to, że po śmierci nestorki rodu rodzinie przypadnie gigantyczny spadek. W teorii, jeśli mój klient udowodni, że można się po nim spodziewać spłodzenia pierwszego prawnuka starszej pani, spuścizna po babci powiększy się o… sama nie wiem… diamentowy wąż ogrodowy?

Ech, problemy ludzi bogatych.

Wścibska matka Grega jest jednak o niebo lepsza niż jego brat. Ten gość to samo zło. Nie chce mi się nawet wymieniać wszystkich powodów mojej niechęci do niego. Na szczęście moim celem jest ona. A to oznacza, że od teraz, kiedy to otwierają się drzwi posiadłości rodziny Smithów, mogę się skupić tylko na niej. Pani Smith jest chłodną kobietą o sercu z kamienia – albo raczej z PCV – która na przywitanie cmoka powietrze w niewielkiej odległości od naszych policzków, po czym bezceremonialnie wciska nam w dłonie po kieliszku wina.

– Jak tam w świecie finansjery, Gregory? – pyta syna. Ten bierze wielki łyk trunku z nerwowym wyrazem twarzy. Skąd te nerwy? Ano stąd, że tłumaczył już matce, że nie pracuje jako finansista. I to ze cztery razy. – A co u ciebie, Elsie? – ciągnie Caroline, nie czekając na odpowiedź. – Jak się sprawy mają w bibliotece?

Zgodnie z wytycznymi aplikacji nie mówię klientom o sobie absolutnie nic. Nie znają mojego nazwiska, nie wiedzą, gdzie pracuję na co dzień, ani nie mają pojęcia, co sądzę na przykład o kolendrze, która smakuje świetnie, jeśli jest się amatorem aromatu mydła. I na tym w skrócie polega moje lipne partnerkowanie. Z początku nie byłam do tego przekonana. W dobie Tindera i Pornhuba faceci chcą wynajmować kobiety, które mają udawać ich partnerki? I dalej: chcą płacić za taką usługę mnie?! Niepozornej średniaczce Elsie Hannaway? Uosobieniu średniości? Dziewczynie średniego wzrostu, o średniociemnych włosach i oczach, średniej wielkości nosie, średnio krągłym tyłku, średnio długich nogach i średnio jędrnych piersiach? Średnio ładnej, niczym niewyróżniającej się lasce? Otóż okazuje się, że moja średniość jest w tym zawodzie cechą idealną. Jestem jak pusta kartka, którą można zapisać w dowolny sposób. Jak płótno, na którym dopiero powstanie obraz. Jak lustro, w którym można ujrzeć odbicie tego, co się chce zobaczyć. Jak bela sukna, z którego uszyć można… No, wiadomo, o co chodzi.

Wymarzona przez Caroline Smith Elsie jest kimś, kto świetnie czuje się wśród ludzi, którzy na wakacje wyjeżdżają do własnych letnich posiadłości. Kimś opiekuńczym i zaradnym na tyle, by zatroszczyć się o jej syna, którego matka, co prawda, kocha, jednak nie na tyle, by chcieć się nim samej zajmować. I wreszcie kimś, komu brakuje przebojowości koniecznej, by postarać się o partię lepszą niż Greg. Uznałam, że perfekcyjnym fałszywym zawodem udawanej partnerki w tym wypadku będzie bibliotekarka z działu dziecięcego. Sporo frajdy sprawiło mi przeczesywanie internetowych forów w poszukiwaniu uroczych anegdotek.

– Dziś znalazłam trzy krakersy w kształcie rybek między kartkami naszej najładniejszej kopii Matyldy – mówię ze śmiechem.

A przynajmniej znalazła je użytkowniczka Reddita o pseudonimie „kochamdługieksiążki”.

– To przezabawne – stwierdza Caroline bez uśmiechu, bez choćby uniesienia kącików ust. Przysuwa się bliżej i szepcze, jak gdyby jej syn, stojący pół metra obok, nie mógł jej usłyszeć. – Wszyscy bardzo się cieszymy, że jesteś z nami, Elsie. – Do wszystkich zaliczają się ona oraz ojciec Grega, który stoi w milczeniu obok małżonki, beznamiętnie wciskając do ust trzy niewielkie kostki sera i uśmiechając się niemrawo z nieobecnym wyrazem twarzy. Mam wrażenie, że wyraz ten wykwitł na niej mniej więcej w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym dziewiątym roku i tak już zostało. – Niezwykle się martwiliśmy o Gregory’ego. Ale odkąd się pojawiłaś, jest przeszczęśliwy. – Czyżby?, myślę z przekąsem. – Gregory, spędź dzisiaj trochę czasu z babcią. Izzy robi zdjęcia polaroidem. Chce je wręczyć jej pod koniec dzisiejszego spotkania. Masz być na wszystkich!

– Już ja się o to zatroszczę, pani Smith – obiecuję, łapiąc Grega pod ramię.

Jakieś piętnaście sekund później, kiedy docieramy do końca korytarza, łamię złożoną obietnicę. Mój „partner” wypija resztkę wina, bierze kolejne dwa łyki z mojego kieliszka, po czym teatralnym szeptem zwraca się do mnie:

– Do zobaczenia za dziesięć minut.

I… zamyka się w łazience.

Wybucham śmiechem i zostawiam go samego. Naprawdę się o niego troszczę. Na tyle, że złamałam zasady Faux i zgodziłam się na kilkukrotne powtórzenie fałszywych randek. Wystarczająco, by chronić go i bronić przed potencjalnymi napastnikami i złodziejami, ale przede wszystkim – co oczywiste – przed rodziną. Może to dlatego, że pierwsze, co do mnie powiedział, a raczej rozpaczliwie wykrzyczał, to: „Moja matka nie daje mi spokoju pytaniami o to, dlaczego się z nikim nie umawiam!”. Po chwili, niepewnie, z rezygnacją, dodał, że nie przewiduje, by miało się to zmienić w najbliższej przyszłości. Jego wyjaśnienie takiego stanu rzeczy coś we mnie poruszyło. Albo może powód był inny. Greg wygląda tak, jak ja się czuję: przemęczony i przytłoczony. W innych okolicznościach moglibyśmy zostać najlepszymi przyjaciółmi. Połączyłyby nas wrzody, których z pewnością dorobimy się niedługo ze stresu.

Odnajduję kuchnię. Jest pusta. Wchodzę do środka i obserwuję delikatnie falującą czerwień zasłony. Wylewam resztę wina do zlewu. Co za marnotrawstwo. Powinnam była odmówić, ale wywołałabym lawinę pytań. A ja nie mam ochoty tłumaczyć wszystkim, że alkohol to niebezpieczny, glikemiczny terrorysta, a moja niewydolna trzustka wie, że z terrorystami się nie negocjuje.

– Nie przypadło ci do gustu?

Podskakuję. I wydaję z siebie zduszony pisk. Niemal upuszczam kieliszek, który prawdopodobnie kosztował tyle, co całe czesne na uniwerku.

Myślałam, że jestem tu sama. Nie jestem? Byłam. Ale w pomieszczeniu pojawił się starszy brat Grega. Oparł się tyłkiem o marmurowy blat. Zaplótł ręce na piersi. Te jego niesamowite dwukolorowe oczy obserwują mnie badawczo. Stoję między nim i jedynym wyjściem z kuchni. Albo go przegapiłam, albo w jakiś sposób zagiął kontinuum czasoprzestrzenne.

Albo też pomyliłam go z lodówką. Są podobnych rozmiarów.

– Wszystko w porządku? – pyta.

– Eee, tak. Tak, przepraszam. Ja tylko… – Zmuszam się do uśmiechu. – Cześć, Jack.

– Cześć, Elsie. – Wypowiada moje imię, jakbyśmy się dobrze znali. Jakby było pierwszym słowem, jakiego się nauczył. Jakby jego dźwięk był czymś najbliższym jego sercu, a nie tylko losową zbitką dźwięków, których dotychczas nigdy nie wymawiał.

Nie uśmiecha się, co oczywiste. To znaczy tak, uśmiecha się czasami, ale nigdy do mnie.

Zawsze gdy znajdujemy się w tym samym pomieszczeniu, zmienia się w wielkiego jak wieżowiec, groźnego, zimnego jak lód gbura, którego ulubionym zajęciem jest ocenianie mnie. W tej ocenie nie zasługuję oczywiście na jego brata.

– Nie smakuje ci wino?

– Nie o to chodzi. – Mrugam szybko, zdezorientowana.

Na przedramieniu ma tatuaż. Spod podwiniętego rękawa koszuli wystaje tylko jego koniuszek. Facet ma na sobie dżinsy i koszulę w kratę, chociaż w zaproszeniu jasno dano wszystkim do zrozumienia, że obowiązuje strój półformalny.

Ale to jest Jack Smith. Robi to, na co ma ochotę. Pewnie na tych ogromnych bicepsach widnieje wytatuowane oficjalnie pozwolenie. Albo ma je wypisane błękitnym tuszem na błękitnej ćwiartce prawego oka, która tak bardzo wyróżnia się na tle pozostałej, brązowej części tęczówki.

– Wino jest przepyszne – odpowiadam, odzyskując pewność siebie. – Tylko była w nim mucha.

– Czyżby?

Nie wierzy mi. Nie wiem, skąd to wiem, ale wiem. A on wie, że ja wiem. Widzę to w jego… Nie. Czuję to. Mówi mi to mrowienie w krzyżu – elektryczne, ciepłe, rozlewające się powoli po skórze. Uważaj, Elsie, mówi mrowienie. Jeszcze zadzwoni do prokuratury i złoży doniesienie, że popełniłaś zbrodnię przeciwko winogroności. Resztę życia spędzisz za kratami. A on będzie wpadał co tydzień i obserwował cię przez grubą szybę tylko po to, byś czuła się jeszcze bardziej niekomfortowo.

– Na pewno szuka cię Izzy – przerywam ciszę w nadziei, że go spławię. – Jest na górze.

– Wiem – odpowiada, ale nie rusza się z miejsca.

Patrzy na mnie. Z uwagą, badawczo. Jakby znał jakiś mój sekret. Na przykład że nici dentystycznej używam najwyżej raz w tygodniu. Albo że wciąż nie mam pojęcia, czym jest indeks giełdowy Dow Jones, mimo że przeczytałam opis w Wikipedii. Lub też coś innego, straszniejszego, mroczniejszego.

– Jest tu z tobą twoja dziewczyna? – pytam, ponownie wypełniając dźwiękiem ciszę.

Kiedyś przyprowadził jakąś laskę na spotkanie rodzinne. Była geolożką. A do tego najpiękniejszą kobietą, jaką w życiu widziałam. Była urocza. I zabawna. Chciałabym powiedzieć, że poza zasięgiem kogoś takiego jak on, ale to by było kłamstwo.

– Nie.

Znów cisza. I znów ten wzrok. Zaciskam usta na kształt uśmiechu, by ukryć zgrzytanie zębów.

– Dawno się nie widzieliśmy – cedzę.

– Od Święta Pracy.

– A, no tak. Zapomniałam.

Wcale nie zapomniałam. Do tej pory widziałam Jacka dwukrotnie. Jeden i drugi. I tyle. A mimo to oba spotkania utkwiły mi w pamięci tak mocno i nieprzyjemnie jak szpinak między zębami.

Po raz pierwszy spotkałam Jacka na urodzinach Grega. Uścisnęliśmy sobie dłonie, a on sztywno skinął mi głową, po czym przez resztę wieczoru posyłał mi długie, uważne spojrzenia. Podsłuchałam też, jak pyta Grega: „Gdzie się poznaliście?” i „Ile czasu jesteście ze sobą?” oraz „To między wami poważne?”. Dociekał tak tonem na tyle nonszalanckim, że od razu nabrałam podejrzeń. Aż po plecach przebiegł mi dreszcz.

Od początku było więc wiadomo, że Jack Smith moim fanem nie zostanie. Okej. Spoko. Trudno.

Potem miało miejsce to drugie spotkanie. Późne lato, impreza nad basenem u Smithów z okazji Dnia Pracy. Nie pływałam. Dlaczego? Bo pod bikini nie dałoby się ukryć mojej pompy insulinowej.

Nie wstydzę się tego, że mam cukrzycę. Miałam niemalże dwadzieścia lat, by pogodzić się z tym faktem i zaakceptować nadgorliwość własnego układu odpornościowego. Reakcje ludzi na widok urządzenia, które wpompowuje we mnie insulinę, bywają jednak nieprzewidywalne. Zdiagnozowano mnie, kiedy miałam dziesięć lat. Dostałam ataku drgawek w sali gimnastycznej podczas wuefu, dlatego przez resztę szkoły dzieciaki przezywały mnie „galareta”. W szpitalu podsłuchałam rodziców, jak szeptali między sobą za kotarą.

– Jeszcze tego brakowało – jęknęła mama głosem łamiącym się ze zmęczenia.

– Co nie? – przytaknął tata, równie wyczerpany.

– To jakieś fatum. Lance’a zaraz wywalą ze szkoły. Lucasa aresztują za bijatyki na parkingu przed sklepem. Mamy jedno udane dziecko, to wiadomo, że coś z nim nie tak.

– To nie jej wina.

– Nie.

– Ale leczenie będzie kosztowne.

– No.

Nie winię rodziców. Lance’a rzeczywiście w końcu wylali ze szkoły. Zarabia dzisiaj kokosy jako specjalista elektryk. A Lucas wylądował w więzieniu – zwinęli go, co prawda, nie za mordobicie i nie na parkingu, tylko za fast foodem za posiadanie narkotyków. Głupio, szczególnie że kilka lat później posiadanie zostało zalegalizowane. Mama i tata byli przemęczeni i przytłoczeni życiem. W domu nigdy się nie przelewało. Mieli nadzieję, że wszystko się w końcu ułoży. Że przynajmniej ze mną będą mieli łatwiej. Było mi bardzo przykro, że ich zawiodłam. Chcąc im to wynagrodzić, robiłam wszystko, by bagatelizować własne problemy zdrowotne i wszystkie wynikające z nich niedogodności.

Doświadczenie podpowiada mi, że lepiej nie zmuszać ludzi, by poświęcali mi zbyt wiele czasu i energii.

Dlatego na imprezie z okazji Święta Pracy u Smithów nie pływałam. Rozłożyłam się na kocu i zjadłam kawałek ciasta, układając usta w wystudiowany uśmiech. Z tego samego powodu popełniłam błąd w obliczeniach i przegięłam z węglowodanami, bo nie doszacowałam dawki insuliny. I dlatego wreszcie próbowałam pokonać równiutko przystrzyżony trawnik domu letniego Smithów w Manchester-by-the-Sea na glukozowym haju, niedowidząc, z młotem kowalskim tłukącym po głowie, usiłując sobie przypomnieć, gdzie zostawiłam telefon, dzięki któremu mogłabym wyregulować bolus.

I wpadłam wprost na Jacka.

Dosłownie. Nie zauważyłam go i władowałam się z pełnym impetem w jego tors, jakby był supermasywną czarną dziurą, która przyciągnęła mnie do siebie z gigantyczną siłą. Tyle że to nie była czarna dziura. Ale z supermasywnością nie przesadziłam.

– Elsie? – Uch. Ten głos. – W porządku?

– Tak. Tak, tylko… – Będę rzygać.

Objął moją twarz dłońmi i spojrzał mi w oczy.

– Wezwać Grega?

– Nie ma potrzeby… – W głowie szpikulec bólu.

– Zawołam go.

– Nie. Nie, proszę, nie wołaj Grega.

Na jego twarzy pojawił się grymas.

– Dlaczego?

– Bo… – Bo dobrze udawane partnerki nie wymagają pomocy. Uśmiechają się, nie wyrażają swoich opinii na temat kolendry i nigdy, przenigdy nie odciągają cię od zabawy na basenowych imprezach. – Mógłbyś… Muszę iść do toalety. Mój telefon…

Chwilę później byłam już w ubikacji, która wyglądem przypominała bardziej luksusowe spa, z torebką ułożoną na kolanach. Chciałabym powiedzieć, że nie pamiętam, jak się tam dostałam, ale w głowie pozostaje mi mgliste wspomnienie oplatających mnie silnych ramion; bycia niesioną; ciepła oddechu na skroni i mruczanych słów. Tych jednak nie pamiętam.

I to by było tyle. Czy Jack okazał się miły i pomocny? Tak. Czy uwierzył w historyjkę o tym, że nie chcę Gregowi zawracać głowy migreną? Wątpię. Patrzył na mnie z wyraźnym niedowierzaniem, zimno i wnikliwie. Może podejrzewał, że się naćpałam. Może bał się, że skażę geny Smithów skłonnością do bólu głowy. Nie ma jednak wątpliwości, że Jack myślał i dalej myśli, że nie zasługuję na Grega.

To nie ma znaczenia. On nie jest moim celem. Jest nim jego matka. A to dobrze, bo nie mam pojęcia, kim jest Elsie, której oczekuje Jack.

To niespotykane. Jestem ekspertką w wychwytywaniu sygnałów. Jack nie sygnalizuje niczego. Nie mam pojęcia, na czym się skupić; co uwypuklić, co ukryć, co udawać, a co w ogóle wymazać. Którą osobowość poświęcić na jego ołtarzu? Mam wrażenie, że on stara się mnie rozgryźć, jednocześnie nie sprawiając, że się zmienię. A to niemożliwe. Jak ze światłem. Nie tak działają ludzie. Nie w stosunku do mnie.

Więc kiedy pyta: „Co u ciebie, Elsie?” tonem, który odbieram jako odrobinę zbyt ciekawski, uśmiecham się tak neutralnie, jak tylko potrafię.

– Nic nowego. Wszystko gra. – A z pewnością nie zamierzam znowu na ciebie wpadać. – A u ciebie? Co tam w pracy?

Greg wspominał, że Jack uczy wuefu czy coś takiego. To nie zaskakuje. Jest w końcu zbudowany jak facet, który na masce samochodu ma wielką naklejkę z napisem „CrossFit”, a na lunch pija koktajle białkowe, czytając artykuły o podnoszeniu ciężarów w „Men’s Health”. Pozostali Smithowie to drobni bruneci. A wśród nich ta szafa trzydrzwiowa z włosami koloru słomy. Jest o dobre dwadzieścia centymetrów wyższy niż pozostali członkowie rodziny i bardzo męski. A głos ma głęboki i dudniący. Moja teoria jest taka: położna w szpitalu była przepracowana i pomyliła noworodki.

– A jak bieżący semestr? Udany?

Wzrusza ramionami i odchrząkuje.

– Jeszcze nikogo nie zamordowałem.

Zaskakujące, ale dokładnie wiem, co ma na myśli.

– Czyli, można powiedzieć, sukces.

– Nie dla mnie.

Choroba. Przez niego zaczynam się uśmiechać.

– A dlaczego miałbyś mordować uczniów?

– Bo na wszystko narzekają. Nie czytają sylabusa.

Sylabus? Na wuefie? U mnie w szkole program lekcji sprowadzał się do tego, że nauczyciel ośmieszał przed resztą klasy tych, którzy nie potrafili podciągnąć się na drążku. Cóż, wygląda na to, że edukacja się rozwija.

– I kłamią – dodał po chwili.

Przełykam ślinę.

– W jakiej kwestii?

– W kilku. – Oczy mu błyszczą, a usta drgają nieznacznie. Mięśnie barków spinają się pod obcisłą koszulą i…

Kiedyś myślałam – nie, wiedziałam – że blondyni są nieatrakcyjni.

W liceum dziewczyny szalały za Legolasem, a ja wzdychałam do Aragorna. Ilekroć wypełniałam internetowe quizy w stylu „którą postacią z Gry o tron jesteś”, nigdy nie wychodził mi Targaryen. Więc teraz gryzie mnie – i to ostro – że patrzę na Jacka Smitha, tę jego męską żuchwę, urocze dołeczki w policzkach i wielkie dłonie, i myślę sobie: ciacho.

Chyba czas przestać się gapić. Świetny plan!

– Przepraszam – mówię uprzejmym tonem – ale Greg na pewno mnie szuka.

Odwracam się, zanim zdąży odpowiedzieć, i od razu czuję, jakbym uwolniła się ze studni grawitacyjnej gwiazdy neutronowej.

Uff.

Salon znajduje się po drugiej stronie krętego korytarza. Jest duży i zatłoczony. Dość prosto udekorowany, choć na ścianach wisi stanowczo zbyt wiele scen marynistycznych, a wszystkie fotele kłują w oczy drogą brązową skórą. Spędzam kilka minut: zapewniając ciotkę Grega, że skonsultuję się z nią, zanim wybiorę catering na wesele; unikając wzroku wujka Paula oblizującego usta na mój widok; przyjaźnie gawędząc z całą plejadą kuzynów o pogodzie i korkach na mieście oraz wysłuchując ich błędnych opinii na temat sagi Zmierzch. Jubilatka przy kominku otwiera prezenty. Co jakiś czas komentuje: „Kupon na kąpiel błotną? Uroczo. Będę miała wprawkę przed własnym pogrzebem, po którym wszyscy zaczniecie się zabijać o moje pieniądze”.

Typowe odzywki babci. Kiedy poznałam Millicent Smith, położyła mi dłonie na ramionach i wyznała bez ogródek: „Decyzja o posiadaniu dzieci była najgorszą w moim życiu”. Jej najstarszy syn stał wtedy obok nas. Do tej pory nie wiem, czy babka jest złośliwą staruchą, czy też jej okrucieństwo jest dziełem przypadku. Tak czy inaczej, to moja ulubiona członkini klanu Smithów.

Krążę po pokoju z ciepłym uśmiechem na ustach, by w końcu zatrzymać się przy planszy do gry w go. Ktoś przerwał partię w połowie. Plansza i pionki znajdują się w tej samej pozycji od mojej pierwszej wizyty. Drewniane kwadraciki i porcelanowe kamyki nie pasują do wystroju. Greg rozmawia z ojcem. Zastanawiam się, kiedy przyjdzie czas lecieć. Mam trzydzieści trzy eseje z wibracji, fal i optyki do ocenienia. Pod koniec roboty będę marzyła tylko o szybkiej śmierci. Ale potem zostaje do ułożenia egzamin z podstaw materiałoznawstwa. No i przygotowanie do rozmowy o pracę. Chcę, a raczej muszę, wypaść dobrze. Nie ma miejsca na błędy. To moja jedyna szansa na uwolnienie się od udawania po nocach czyichś partnerek, a za dnia wymieniania e-maili z gośćmi piszącymi do mnie z adresów takich jak na przykład [email protected]. I nie, panie Chad, alergia na gluten pana szynszyli nie zwalnia pana z zaliczenia fizyki na koniec semestru! W każdym razie rozmowę o pracę muszę sobie przygotować od dechy do dechy. Ile istnieje wymiarów według M-teorii? Jaka jest moja ulubiona teoria superstrun i najważniejsze…

– Grywasz?

Wzdrygam się. Znów mnie wystraszył. Jack stoi po drugiej stronie planszy i obserwuje mnie ciemnymi oczami. Dookoła cała jego rodzina. Po jaką cholerę marnuje czas na zagadywanie udawanej dziewczyny swojego brata?

– Elsie? – Znów moje imię. I znów wypowiedziane, jakby to słowo siła wyższa stworzyła specjalnie dla niego. – Pytałem, czy grywasz. – Wydaje się rozbawiony.

Nie cierpię pajaca.

– Och. Eee, czasami.

To niedopowiedzenie. Go jest arcytrudne i megawymagające dla umysłu, w związku z czym dla większości fizyków to ulubione hobby.

– A ty?

Nie odpowiada. Zamiast tego dokłada kilka białych kamyków na planszę.

– No nie. – Kręcę głową. – To nie nasza gra. Nie możemy…

– Bierzesz czarne?

Rzadko. Przełykam jednak ślinę i kiwam głową. Sięgam po kamyki i układam dwa. W mojej głowie duma toczy właśnie pojedynek z instynktem przetrwania. Nie mogę ukryć swojego talentu do go i dać Jackowi wygrać, ale z drugiej strony, jeśli facet dostanie łupnia, pewnie zmieni się w ziejącego ogniem bawołu śmierci i rozniesie tę chatę w drzazgi. Nie mam zamiaru ginąć pod gruzami w towarzystwie Jacka Smitha i jego napalonego wujka.

– Co tam u Grega? – pyta.

– Stoi o tam, z waszym kuzynem – mruczę pod nosem, obserwując, jak dokłada kolejne kamienie. Ależ ma ogromne łapy. A jednocześnie ruchy takie pełne gracji. Dziwne. Wiecie, co jeszcze mnie dziwi? Że przy stoliku stoją dwa krzesła, a my nie siadamy.

– Ale co u niego?

Z własnego doświadczenia wiem, że rodzeństwo może się nawzajem tolerować, ale niewiele więcej. Znacznie częściej okazuje uczucia, plując siostrom gumą we włosy. Tak, chodzi o moje włosy i gumę mojego brata. Greg i Jack są ze sobą blisko. Nie rozumiem dlaczego. Ten pierwszy to sympatyczny życiowy fajtłapa z głową pełną sprzecznych emocji, a jego brat… Nie wiem, jak go określić. Trochę w nim niegrzecznego chłopca, buntownika, odrobinka tajemniczego nieznajomego i szczypta szarmanckiego gentlemana. A do tego jakiś głód, dziki i niepohamowany. Na pierwszy rzut oka wygląda jednak na wyluzowanego gościa. Tak wyluzowanego, że aż nieobecnego. Pewnie w liceum nie przyszedł nawet na studniówkę, bo akurat miał ochotę obejrzeć sobie wystawę w Muzeum Guggenheima, a i tak wybrano go królem balu.

Jack jest wiecznie zamyślony. Nic go nie interesuje. Jest naturalnie pewny siebie. Ma w sobie charyzmę i coś intrygującego, niejasnego. Jest nieosiągalny, niedostępny.

Ale na Gregu mu zależy. A Gregowi na nim. Sama słyszałam, jak mówił o bracie, że ten jest jego najlepszym przyjacielem i kimś, komu może w pełni zaufać. Nie wytknęłam mu wtedy, że najwidoczniej nie ufa Jackowi tak bardzo, skoro ukrywa przed nim fakt, że udaje ze mną związek. Ale to dlatego, że bardzo ze mnie wspierająca pseudopartnerka.

– Wszystko w porządku. A co?

– Gadaliśmy ostatnio i wydawał się zestresowany sprawą Woodacre.

Sprawą… czego? Czy to coś, o czym powinna wiedzieć dziewczyna Grega?

– Ach, tak – mruczę. – Odrobinę.

– Odrobinę?

Skupiam się na kamieniach. Nie idzie mi tak łatwo, jak myślałam.

– Już wraca do siebie.

Z czasem wszystko przemija, nie?

– Czyżby?

– Mhm. Właśnie tak. – Kiwam głową z entuzjazmem.

On powtarza gest. Tylko entuzjazmu u niego jakby mniej.

– Naprawdę?

Całkiem nieźle mu idzie w go. Jakim cudem jeszcze go nie rozniosłam?

– Naprawdę.

– A mnie się wydawało, że Woodacre dopiero za kilka dni. Myślałem, że Grega to dobije.

Zamieram w bezruchu. Powinnam była spytać, o czym mogą chcieć ze mną rozmawiać.

– A, no tak, racja. Już sobie przypomniałam.

– Przypomnij i mnie, Elsie… – Robi niewielki krok w kierunku stolika. Góruje nade mną jak jakaś… góra. Górująca góra. A ja nie jestem niska. Uczucie niskości zupełnie mi się nie podoba. – Co oznacza Woodacre?

Szlag.

– To… – Przywołuję na twarz wyraz rozbawienia. – To po prostu Woodacre.

Jack patrzy na mnie i unosi brew.

– Nie odpowiedziałaś na moje pytanie.

– To… – Odchrząkuję. – Takie coś, nad czym Greg pracuje. – Co wiem o pracy Grega? Jest naukowcem i zajmuje się danymi. – Nie znam szczegółów. To jakieś skomplikowane naukowe… coś. – Uśmiecham się beztrosko, jakbym sama w pracy nie budowała skomplikowanych modeli matematycznych, mających na celu rozwiązanie zagadki początków wszechświata. Coś mnie kłuje w sercu.

– Skomplikowane i naukowe? – Jack przygląda mi się, jakby wzrokiem mógł obedrzeć mnie ze skóry, bo podejrzewa, że w środku znajdzie zgniliznę i zepsucie. Jak z przejrzałym bananem.

– Tak. Tacy jak my tego nie zrozumieją.

Marszczy czoło.

– Tacy jak my.

– No tak. Rozumiesz? – Patrzę mu w oczy i kładę na planszy kolejny kamień. – Bo czym w ogóle są liczby?

Zamykam usta. Słyszę kłapnięcie własnych zębów. Musieliśmy sięgnąć do tego samego pola. Palcami ocieram się o palce Jacka i czuję elektryczny impuls przechodzący w górę ręki. Czekam, aż odsunie dłoń, ale on tego nie robi. A to przecież moja kolej. Chwila. Na pewno moja? Jestem prawie pewna.

– Chyba mamy remis.

Cofam dłoń. Millicent stoi obok mnie i przygląda się planszy. Spuszczam wzrok i prawie wydaję okrzyk zaskoczenia. Ma rację.

Nie udało mi się pokonać Jacka Smitha w go.

– Jack dawno już nie spotkał kogoś, kto dorównuje mu w go – ciągnie babcia z uśmiechem pełnym zadowolenia.

To zupełnie tak jak ja. Co jest, do cholery? Podnoszę głowę i patrzę na przeciwnika. On wciąż ze ściągniętymi brwiami wbija we mnie chmurne oczy. Mózg mi się zawiesza. Panikuję i mówię pierwsze, co przychodzi mi do głowy:

– W go jest więcej zgodnych z zasadami pozycji niż atomów we wszechświecie.

Słyszę chrząknięcie.

– Powtarza to, odkąd wyrósł z pieluch. – Millicent patrzy znacząco na Jacka, który stoi w kompletnym bezruchu. I się gapi. Na mnie. – Jesteście z Elsie piękną parą. Co nie zmienia faktu, Jack, że powinieneś skłonić ją, by podpisała intercyzę.

Z początku nie rozumiem, co mówi. Potem dociera to do mnie. Oblewam się rumieńcem.

– Nie, nie, pani Smith. Ja spotykam się z Gregiem. Pani drugim wnukiem.

– Jesteś pewna?

Co?

– No… oczywiście. Tak.

– Oj, nie wygląda mi na to. – Wzrusza ramionami. – Ale co ja tam mogę wiedzieć? Jestem w końcu tylko dziewięćdziesięciolatką, która ponoć uwielbia nurzać się w błocie.

Patrzę, jak powoli odchodzi w kierunku stolika z kanapkami. Potem odwracam głowę i patrzę na Jacka. Śmieję się, lekko zdenerwowana.

– Wow. To było…

On się wciąż we mnie wpatruje. Prosto we mnie. Z kamiennym wyrazem twarzy. Intensywnie. Tymi wielokolorowymi oczami. Jakbym go interesowała, i to bardzo, bardzo, bardzo. Otwieram usta, żeby spytać, o co mu chodzi. Mam zamiar zażądać rewanżu. I poprosić, żeby przestał tak wybałuszać na mnie gały. I wtedy…

– Uśmiech!

Odwracam się gwałtownie i zostaję oślepiona fleszem polaroida Izzy.

– Jeszcze rocznica rodziców w przyszłym miesiącu i potem mogę przestać zabierać cię ze sobą. – Greg wrzuca kierunkowskaz i wjeżdża na parking pod moim blokiem. – Później powiem mamie, że ze mną zerwałaś. Ja cię błagałem, żebyś tego nie robiła. Śpiewałem ci serenady. Kupiłem kilkadziesiąt kilo pluszaków, ale nie pomogło.

Kiwam głową ze współczuciem.

– I masz złamane serce. Jesteś zbyt smutny, by spotykać się z kimś nowym.

– Teraz szukam ukojenia, układając playlisty na Spotify.

– I zrobisz sobie balejaż.

Krzywi się, a ja wybucham śmiechem. Samochód się zatrzymuje. Opieram się o drzwi i przyglądam jego twarzy z profilu. Jest przystojny w tym żółtawym świetle.

– Powiedz jej, że cię zdradziłam z dostawcą z Uber Eats. To da ci więcej czasu na użalanie się nad sobą.

– O, genialne.

Kilka chwil spędzamy w ciszy. Zastanawiam się nad sytuacją, w jakiej znalazł się Greg. Dlaczego w ogóle musi udawać, że ma partnerkę? Myślę o tym, ile rzeczy mi powiedział, jednocześnie ukrywając je przed rodziną. Ależ jesteśmy do siebie podobni.

– Po tym wszystkim, jeśli będziesz potrzebował… no wiesz, kogoś do pogadania, przyjaciela… to jestem…

Jego uśmiech wydaje się szczery.

– Dzięki, Elsie.

Wysiadam z auta. Pod obcasem trzeszczy lód. Odwracam się w jego kierunku.

– Jeszcze jedno.

– Tak?

– O co chodzi z Woodacre?

W odpowiedzi słyszę jęk. Opiera ciężko potylicę na zagłówku.

– To wyjazd medytacyjny, na który szef każe nam jechać. I ruszamy jutro. Cztery dni bez kontaktu ze światem zewnętrznym. Zero maili, zero Twittera. Wyciągnął ten pomysł z newslettera Goop.

Oj.

– Czyli to nie ma nic wspólnego z… nauką?

Rzuca mi pełne bólu spojrzenie.

– Wręcz przeciwnie. A co?

– A… – Przerywam. Pozwalam, by kły zażenowania zagłębiły się w miękką tkankę mózgu. – Nie, nic. Dobranoc, Greg.

Zamykam drzwi, macham niemrawo i wdycham mroźne powietrze. Gwiazda Polarna mruga do mnie z nieboskłonu, a moje myśli wracają do jutrzejszej rozmowy kwalifikacyjnej.

Nie ma znaczenia, czy dzisiaj zrobiłam z siebie idiotkę przed wkurzającym bratem Grega. Przy odrobinie szczęścia już nigdy nie będę musiała go oglądać.

* * *

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

You&YA

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz