Mate - Hazelwood Ali - ebook + audiobook + książka

Mate ebook

Hazelwood Ali

4,5
39,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

33 osoby interesują się tą książką

Opis

Ona jest hybrydą, on wilkołakiem alfa.

Wyczekiwana przez czytelniczki kontynuacja Bride

Hybryda i wilkołak alfa walczą z przeznaczeniem

Serena Paris jest sama. Nie stoi za nią żadne stado.

Powstanie pierwszej hybrydy człowieka z wilkołakiem miało zasypać wielowiekową przepaść między gatunkami i przynieść pokój. Tak, tak pięknie może być tylko w bajkach.

Dla Sereny życie nie jest bajką, bo nagle stała się celem. Ofiarą bezwzględnych przepychanek między wilkami, wampirami i ludźmi. A wrogowie zaczęli niebezpiecznie deptać jej po piętach. Ma tylko jedną szansę: musi zechcieć ją ON.

A on, Koen Alexander, alfa stada północno-zachodniego, rządzi twardą ręką. Ma władzę absolutną i autorytet. Nikt przy zdrowych zmysłach nie śmiałby zagrozić jego partnerce. I nie ma większego znaczenia, że Serena nie odwzajemnia jego uczuć. Możliwe, że na razie. Na pewno nic go nie powstrzyma przed zapewnieniem jej bezpieczeństwa.

I znów, życie byłoby prostsze, gdyby zagrożeniem dla Sereny były tylko żądne władzy wampiry i wilkołaki. Ale nie ma tak dobrze, bo nikt nie może uciec od swojej przeszłości. Serena też nie.

A Koen jest między młotem a kowadłem: między nią a wizją całkowitej zagłady...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 477

Data ważności licencji: 10/15/2030

Oceny
4,5 (4 oceny)
2
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
olcia003

Dobrze spędzony czas

Mam mieszane uczucia co do tej książki, początek mi bardzo przeszkadzał, poźniej było lepiej ale coś nie do końca...
00



Tytuł oryginału: Mate

Redaktorka inicjująca: Katarzyna Lipnicka-Kołtuniak

Redaktorka prowadząca: Aleksandra Janecka

Redakcja: Dorota Kielczyk

Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Adam Żak, Kamil Kowalski

Ilustracja wykorzystana na okładce

© lilithsaur

© Copyright © 2025 by Ali Hazelwood

No part of this book may be used or reproduced in any manner for the purpose of training artificial intelligence technologies or systems. This work is reserved from text and data mining (Article 4(3) Directive (EU) 2019/790).

This edition published by arrangement with Berkley, an imprint of Penguin Publishing Group, a division of Penguin Random House LLC

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2025

© for the Polish translation by Filip Sporczyk

ISBN 978-83-287-3704-4

You&YA

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2025

–fragment–

Ten e-book jest zgodny z wymogami Europejskiego Aktu o Dostępności (EAA).

You&YA

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz

Użytkownikom LiveJournal tehdirtiestsock, the_miss_lv i pianoforeplay oraz autorom anonimowych wpisów. Gdziekolwiek jesteście, życzę Wam samych sukcesów.

PROLOG

Dziecko odebrało doskonałą edukację. Nie od rodziców, od życia.

Kiedy drzwi rozsypały się w drzazgi, dziewczynka pobiegła do matki, ale nie żeby szukać ukojenia – żeby je dać. Chodź ze mną, błagała w myślach, bo słowa nie mogły wydostać się jej z gardła. Dlatego tylko ciągnęła za rękaw z niemą prośbą w oczach. Chodź ze mną. Tak będzie lepiej.

Matka wyswobodziła się i nawet nie spojrzała na dziecko. Dziewczynka nie miała wyboru, uciekła na górę sama. W sypialni spał mężczyzna. Okrutny, złośliwy wilkołak; bała się go prawie tak bardzo jak ludzi, którzy właśnie włamywali się do domu. Potrząsnęła nim, żeby go ostrzec.

– Kurwa! Próbuję się wreszcie wyspać! – ryknął, odpychając ją. Dziewczynka schyliła się, żeby uniknąć ciosu. – Zamknij się, bo… – Zamilkł, kiedy dotarło do niego, że coś jest nie tak.

Rozejrzała się szybko w poszukiwaniu miejsca, gdzie mogłaby się ukryć. Wybrała szafę.

Przez chwilę nic więcej się nie działo. Skuliła się, oplotła rękami kolana i oddychała głęboko, otoczona wonią zatęchłych ubrań. Kiedy usłyszała pierwsze krzyki, zaczęła liczyć. Inni mieszkańcy domu zawsze twierdzili, że jest głupia, ale liczyć akurat potrafiła, i to aż do tysiąca. Liczby układały się w jej głowie w wysoki mur – jedna na drugiej – oddzielając ją od okrzyków cierpienia, przekleństw i gróźb, trzasku łamanych kości. Ani pisnęła, nawet kiedy hałas nabierał mocy.

Dwieście pięć. Dwieście sześć. Dwieście…

Spod drzwi zaczęła przesączać się kałuża lepkiej krwi. To przechyliło szalę. Dziewczynka wydała z siebie zduszony krzyk, który rozszedł się po ciasnej szafie. Dopiero potem przypomniała sobie, żeby zatkać usta dłonią. Wiedziała, że już po niej.

Nie. Nie, nie, nie!

Trzęsąc się cała, przygryzła wargę i zaczęła się modlić do przedwiecznego boga swojej matki. W ciemności nie widać było koloru krwi. Spokojnie, powtarzała sobie, wtulając się w kopiec starych koców. Od minuty nie słychać było zbolałych błagań, ale w domu wciąż ktoś się poruszał. Może matka? Może szła właśnie na górę, żeby odnaleźć…

Nagle drzwi szafy otworzyły się na oścież. Na dziewczynkę z góry spojrzała mroczna postać. Wysoką sylwetkę oświetlała od tyłu lampa na suficie.

To była Śmierć. Jej ucieleśnienie.

Przerażona dziewczynka otworzyła usta i nabrała powietrza, żeby krzyczeć. Mężczyzna uniósł jednak rękę i przytknął palec do ust. Zamarła.

– Nie za bardzo lubię wrzaski – wytłumaczył, zbliżając się coraz bardziej. Za nim leżało ciało wilkołaka, którego próbowała ostrzec. Z głębokiej rany na szyi leniwie wyciekała zielona krew.

Już wiedziała, że będzie następna.

– Nie obwiniaj się. To nie przez twój krzyk. – Głos Śmierci był niskim pomrukiem, który przeciął ciszę niczym ostrze. Mężczyzna wyglądał na rozkojarzonego. Co chwilę odwracał się i przeczesywał pomieszczenie wzrokiem, jakby szukał czegoś, co gdzieś zapodział. – Wyczułem twój zapach, kiedy tylko wszedłem do domu. – Przykucnął. Wdepnął w kałużę posoki.

Dziewczynka szczękała zębami ze strachu. Błagaj, rozkazał jej wewnętrzny głos. Błagaj go! Ale usta nie chciały się otworzyć.

– Jesteś tam? – zawołał ktoś z parteru.

Dziewczynka drgnęła. Chciała zachować się odważnie, ale po policzkach płynęły jej łzy. Mężczyzna to dostrzegł. Na jego twarzy pojawił się grymas niezadowolenia, zupełnie jak u matki, kiedy narzekała na ich nowe życie.

Słabeuszka. Mazgaj. Samolub.

Śmierć sięgnęła do szafy, a dziecko zacisnęło powieki. Serce waliło jej jak oszalałe, a jedyną myślą, która pozostała w głowie, było życzenie szybkiego końca. Niech to nie trwa długo. Może boleć, ale niech się szybko skończy.

Wtedy mężczyzna delikatnie otarł jej strumyczki łez. Otworzyła oczy.

– Hej! – Kolejny głos z dołu. Bliżej. – Potrzebujesz czegoś?

Ciemne oczy wpatrywały się w nią. Westchnął.

– Zadzwoń po opiekę społeczną.

– Cholera. Ile tym razem?

– Jedno. – Przetarł palcem jej policzki jeszcze jeden, ostatni raz. – Nie płacz. – Zacisnął zęby. – Albo płacz, jeśli to ci pomoże. Tak będzie lepiej. Mam szczerą nadzieję, że niczego gorszego już nie doświadczysz. – Uśmiechnął się słabo. – Kiedy ostatnio jadłaś?

Mrugnęła zaskoczona taką zmianą tematu. Nie pamiętała. Wczoraj? Przedwczoraj?

– Chodź. Zjesz coś ciepłego. – Wyciągnął ręce.

Kałuża zielonej krwi była zbyt wielka, aby ją przeskoczyć. Dziewczynka pozwoliła więc, żeby mężczyzna – morderca! – podniósł ją i zniósł na parter. Może pomógł też mamie, pomyślała. Bez wątpienia był wystarczająco silny, aby ją też uratować.

Oczywiście, że jej pomógł. Była pewna, że właśnie do niej idą. Wtuliła się więc w nieznajomego, a bicie jego serca powoli ją uspokajało. Umiała liczyć aż do tysiąca, więc zaczęła odliczanie od nowa.

ROZDZIAŁ 1

Rozszarpała go na kawałki, a potem złożyła w całość.

Zajęło jej to niecałą sekundę.

Dzisiaj

Jeśli istnieje coś takiego jak idealna noc, aby umrzeć, to nie ta noc.

Wszystko jest źle. Mogłabym narzekać na niedawną burzę, słabe światło księżyca czy nienaładowany telefon na szafce nocnej. Najgorsze jest jednak to, że mam na sobie wyłącznie majtki i bluzkę. Pod grubą, ciepłą kołdrą to wystarczało. Ale kołdra została w domu, który porzuciłam. Tuż po tym, jak o pierwszej w nocy ktoś zaczął się do niego włamywać

Mamy jesień. A to miejsce jeszcze rok temu – kiedy naiwnie twierdziłam, że jestem człowiekiem – nazywałam Oregonem. Teraz, gdy aktywowały się moje geny wilkołaka, mapy i granice wydają mi się czymś wręcz komicznie bez znaczenia. Fakt pozostaje jednak faktem: listopad w północno-zachodnich Stanach oznacza zimno. A ja nie mam na sobie prawie nic.

Genialne wyczucie chwili, mamroczę w duchu, rzucając się za sękaty pień sosny. Dyszę ciężko. Przyglądam się własnej dłoni. Wygląda jak ludzka. Wizualizuję sobie przemianę, w wyobraźni tworzę obraz tego, jak obgryzione paznokcie przeistaczają się w szpony.

Zmień się w wilka, Sereno. Zmień się, do kurwy nędzy, albo przysięgam, że cię…

Że co? Że gówno. Ciało nie reaguje na groźby. Odmawia posłuszeństwa. Spoglądam w niebo, ale ten cały wpływ księżyca okazuje się o wiele słabszy, niż twierdzą w reklamach. Jęczę słabo i znów zrywam się do biegu. Pędzę przez las, rozbryzgując błoto bosymi stopami. Na podeszwach i piszczelach z każdym krokiem pojawiają się nowe rozcięcia. Im dłużej biegnę, tym mniejsza nadzieja na to, że mokra gleba wchłonie żelazisty zapach mojej krwi.

A gnam już od długiego czasu.

Tropi mnie intruz. Zbliża się. Wiatr niesie ze sobą jego zapach. Nie podoba mi się, co ta woń oznacza. Wampira. Dorosłego, w pełni sił. Z werwą. Polowanie go pobudza. Wyczuwam jego emocje. Podniecenie wzbiera również we mnie. Obrzydlistwo, ale to najmniejsze z moich zmartwień. Jeśli ja wyczuwam go tak wyraźnie, to zapewne jest już wystarczająco blisko, żeby…

– No, kurwa, wreszcie – syczy przez zęby. Ułamek sekundy później rzuca mną o drzewo.

Nie jestem pewna, co boli bardziej – szorstka kora wbijająca się w plecy, silna dłoń na mojej szyi czy obleśny smród jego rozszalałej pasji.

W lesie ciemno że oko wykol. Nie ma takiej ciemności, której wilkołak nie potrafiłby przejrzeć, ale ja jestem nim tylko w połowie, więc z widzeniem w mroku różnie u mnie bywa. Żądzę krwi wampira umiem jednak wyczuć zawsze. Podobnie jak ostrze w jego dłoni.

– Marna z ciebie biegaczka – warczy.

Spostrzegawczy jesteś, że hej. Nie przewracam oczami, choć mam ochotę. Zamiast tego udaję bezbronność.

– Proszę – chlipię żałośnie. Jego zapach wzmaga się nagle. Widać pełna władza nad kobietą kręci typa. Jakie to przewidywalne. Daję mu więcej tego, czego pragnie. – Proszę, nie zabijaj mnie. Zrobię, co tylko chcesz.

– Co tylko chcę?

Ale napalony. Łkam i patrzę wielkimi oczami.

– Tak. Zrobię wszystko!

Omiata mnie wzrokiem od stóp do głów, oceniając, do czego mogłabym mu się przydać – pokroi mnie i sprzeda moje organy, przerobi na rosół, a może zagoni do roboty w ogródku? W przeciwieństwie do mnie, facet jest naprawdę szybki. Nienaturalnie szybki. Przecina nożem bluzkę, co pogłębia dekolt.

Fiut jeden.

Szczerzy się w szerokim uśmiechu, a jego woń wyostrza się jeszcze bardziej. To znaczy, że widok, który ukazał się jego oczom, pochłonął go na tyle, że pojawia się szansa, by wykorzystać wiedzę z kursu samoobrony, na który wysłała mnie siostra.

Kop w jajca.

Strzał z czoła prosto w nos.

Potem, na dokładkę, cios łokciem w żołądek. No bo co mi szkodzi?

Gość stęka. Mamrocze kilka elokwentnych wariacji „pierdolonej suki”. Efekt jest jednak taki, jakiego chciałam. Wyswobodziłam się. Okej, nie przegonię kolesia, ale zawsze mogę złapać garść ziemi i cisnąć mu w oczy. To go na chwilę spowolni. Rozglądam się gorączkowo. Tak! Znajduję ostry, spiczasty kamień. Schylam się po niego.

– Pierdolona pomyłko natury! – drze się wampir i znowu mnie dopada. Wykręca mi rękę.

Krzyczę z bólu. Super, zdążyłam złapać kamień. Problem w tym, że tą ręką, którą właśnie wyłamuje mi ze stawu.

W teorii wiem, co mogłabym teraz zrobić – obniżyć środek ciężkości, obrócić się, rąbnąć wolną ręką. Bóg mi świadkiem, próbuję! Niestety wampir jest dość dobry w tym, co robi, więc moje starania spełzają na niczym.

Teraz już wiem, że to się nie skończy dobrze. Żołądek podchodzi mi do gardła.

– Puszczaj – syczę.

– Zamknij mordę! – wybucha. Marszczę nos od kwaśnego smrodu. Facet jest coraz bardziej nakręcony. A moja sytuacja pogarsza się z każdą chwilą. – Nie pozwolą mi cię zabić, ale sprawię ci bardzo, bardzo dużo bólu, zanim…

– Zanim co? – Tyradę napastnika przerywa męski głos. Dochodzi z gęstwiny drzew. Głęboki, niski, nieśpieszny. Spokojny, a jednocześnie groźny. Kogoś, kto tak mówi, nie da się zastraszyć. – Proszę, dokończ, kolego.

Wampir nagle tężeje. Zanim zdąży poskromić instynktowną reakcję własnego ciała, czuję od niego woń straszliwego, wszechogarniającego strachu.

Zamykam oczy. Zmuszam się do spowolnienia oddechu. Przewartościowuję własne postrzeganie najbliższej przyszłości. Dalej zdaje się niespecjalnie ciekawa, ale jest lepiej niż jeszcze minutę temu.

To Koen.

Koen tu jest.

Wszystko będzie dobrze.

Wampir zasłania się mną. Przytyka mi do gardła nóż. Stanę się jego zakładniczką czy żywą tarczą? Sięgam mu ledwo do piersi…

– Co tu robisz? – cedzi.

Dobre pytanie. Koen mieszka kilka godzin drogi stąd i nie widzieliśmy się co najmniej od dwóch miesięcy, odkąd zostawił mnie w domku w lesie. Zrobił to na moje wyraźne żądanie. Dostałam od niego tonę zapasów, jedno długie spojrzenie i ironiczny tekst: „Miłego gadania z sosnami, drapieżniczko”.

– Pytasz, co robię na własnym terytorium? A co ty tu robisz, gównojadzie? – Słyszę kilka długich, powolnych kroków. Koen objawia się w pełnej krasie.

Zmienił się od naszego ostatniego spotkania. Wygląda inaczej. Czarne włosy upiął w kok na szczycie głowy. Są dłuższe, bardziej w nieładzie. Nie golił się też od tygodni. Podejrzewam, że nie dosypia. Jego obecność wywołuje u mnie tę samą reakcję, co zwykle: sprowadza mnie na ziemię w momencie, kiedy już miałam ulecieć w czarną otchłań.

Alfa.

Jego głęboka woń jest inna niż wszystkie. Uspokaja mnie. Daje przeciwwagę panice, którą nagle czuje wampir.

– Zrób tylko krok, a ją zabiję.

Koen robi krok. Jak zawsze ma poczucie wyższości. Wie, że jeśli tylko zechce, może podporządkować sobie wszystko i wszystkich.

– O nie, Sereno! On twierdzi, że cię zabije. Co ty na to? – W jego głosie słyszę wyłącznie ciekawość i niezmącony spokój. Czarne oczy lśnią w ciemności.

– Nie widzę sensu życia. W zeszłym tygodniu skończył mi się makaron – charczę. Rzucanie żartów to nie najlepszy pomysł, biorąc pod uwagę fakt, że w reakcji na moje słowa wampir o mało nie wyrywa mi ręki ze stawu. Drgnięcie ust Koena prawie wynagradza mi ból. Prawie.

– Koen Alexander, prawda? Alfa stada północno-zachodniego.

– Zgadłeś. A ty kim jesteś?

– Nie twoja sprawa. Zrób tylko krok, a ją… – próbuje znowu.

Koen cmoka z niezadowoleniem.

– Musisz mi się przedstawić. Inaczej ja ci nadam imię. Masz jakieś pomysły, Sereno?

Odchrząkuję.

– Wygląda na Bubka.

– Wampir Bubek. Brzmi pięknie.

– Nie tak mam na…

– Właśnie tak masz, obsrańcu. Nie słyszałeś, co powiedziała dama? A teraz gadaj, co robisz na moim terytorium, zanim urwę ci jaja i cię nimi nakarmię.

Wampir nie odpowiada, ale mocno szarpie mnie za ramię – przed oczami pojawiają mi się mroczki i prawie tracę przytomność. Kiedy dochodzę do siebie na tyle, by rozumieć, co się dzieje, napastnik przyciąga mnie do siebie jeszcze bardziej i warczy:

– Ona jest zbyt wartościowa, żeby ją zabić, ale mogę jej wyrządzić mnóstwo krzywdy.

– No to jedziesz. – Po raz pierwszy, odkąd się pojawił, Koen patrzy mi prosto w oczy. Nie potrafię nic wyczytać z tego spojrzenia. – Twarda z niej sztuka. Wytrzyma. Prawda, Sereno?

Znajduję w sobie siłę, żeby – wbrew temu, co czuję – pokiwać głową. Może to wywołana bólem halucynacja węchowa, ale przez chwilę zdaje mi się, że w zapachu Koena wychwytuję nutę zadowolenia.

– Na pewno? W końcu jest półczłowiekiem.

– A ty jesteś półdupkiem. Co za zbieg okoliczności.

– Wszyscy chcą ją dla siebie. Odkąd udzieliła tego wywiadu, szuka jej każdy wampir na kontynencie.

– Mhm. Nie wątpię, że są już naszykowane stoły do wiwisekcji.

– Masz pojęcie, ile płacą? – Głos wampira nagle nabiera cech perswazji. – Ktokolwiek dostarczy im hybrydę, może zażądać każdej kwoty.

– Jasne. A oni tego kogoś wcale się nie pozbędą tuż po przekazaniu dziewczyny.

Wampir parska.

– Jestem na to zbyt sprytny. Pierwszy ją znalazłem. Myślisz, że tylko ja szukałem? Inni ruszą moim śladem. Kiedy dowiedzą się, że udzielasz jej azylu, zlecą się tu jak muchy do gówna. Zamierzasz przez resztę życia chronić półczłowieka? Zabiorę ją od ciebie. Uwolnię cię od niej. Ty tylko udawaj, że nie widziałeś.

– Nie wysilasz się zbytnio, Bubek, co? Ta propozycja to jakiś żart. – Koen rozkłada szeroko ręce. – Co ja z tego mam? Powinieneś zaoferować coś konkretnego. Podzielić się nagrodą albo chociaż umyć mi samochód…

– Wieść niesie, że jest twoją partnerką.

Wydaje mi się, że cały las słyszy te słowa. Rozumie je. Na krótką chwilę wszystkie zwierzęta, każdy liść, każda kropla wody zamierają w oczekiwaniu na odpowiedź Koena.

– O, serio? – Zbliża się o kolejny krok. Idzie spokojnie, jak podczas nocnej przechadzki albo zwiedzania muzeum. Zupełnie na luzie.

– Owszem. I wiesz, co jeszcze się mówi?

– Na pewno zaraz mi powiesz.

– Że ona cię odrzuciła.

– Auć. – Koen nie wygląda tak, jakby słowa wampira sprawiły mu ból. – A twój bezbłędny tok rozumowania podpowiada ci, że ją wydam, żeby się zemścić.

– A nie? Nie chciałbyś mieć jej z głowy? Raz na zawsze pozbyć się tego dziwoląga?

Koen unosi rękę, na co wampir się wzdryga. Zamiast uderzyć, tylko rozmasowuje skroń jak rodzic zmęczony wybrykami dziecka. Zastanawia się, dlaczego jego dzieciak znów wpakował sobie do nosa kredkę.

– Oj, stary. Teraz już na pewno muszę cię zabić. Jorma każe mi wypełniać potem tonę papierów. – Wzdycha ciężko, ale nuta zniecierpliwienia w jego głosie mrozi mi krew w żyłach.

Wampir jednak nie traci rezonu.

– Jest całkiem ładniutka, nie? – pyta przebiegle. Zastygam w całkowitym bezruchu. Tak samo Koen. – A teraz już nie ma szans odrzucić żadnego z nas, prawda? – ciągnie. Brak odpowiedzi. – Rozumiesz, co mówię? Alfo?

Nagle spokój i luz znikają z postawy Koena całkowicie. Każdy atom w jego ciele przygotowuje się do ataku. Cała jego uwaga kieruje się na ofiarę. I na mnie.

– No, to jak mówiłem: niebrzydka z niej dziewczyna. Może rzucę ci ją potem, jak z nią skończę – proponuje wampir. Koen mruży oczy, wbijając w Bubka wściekły wzrok. Bije od niego woń takiej awersji, że nawet wampir nagle orientuje się, że powinien cofnąć swoje słowa. – Albo może sam się z nią zabawisz. A potem ja ją wezmę, bez pytań, bez zastrzeżeń. I tak nie będzie miała się komu poskarżyć.

W oddali pohukuje sowa. Wstrzymuję oddech. Czekam, aż Koen każe wampirowi spierdalać. Cisza przeciąga się jednak. Iskry w oczach Koena przygasają, a po chwili…

Przytakuje.

Serce mi staje.

Nie. Nie zrobiłby tego. Nie on.

– Koen? – odzywam się niepewnie, ni to błagalnie, ni to z niedowierzaniem.

– Na swoją obronę, Sereno… – Wzrusza ramionami. – Z tobą zawsze są kłopoty.

Robi mi się lodowato zimno.

– Nie. Nie rób tego. Koen, proszę…

– Pozwoliłem sobie ją napocząć – wtrąca wampir. Zanim orientuję się, o co mu chodzi, wolną ręką ściąga mi ramiączko topu.

Koen przez chwilę wpatruje się w moje nagie piersi, jakbym była kawałkiem mięsa, ofiarą na jego cześć. Przedmiotem, z którego mógłby dowolnie skorzystać. Obserwuję nagły ruch jego gałek, a potem czuję nowy zapach.

– Widzisz? I to jest właśnie dobra propozycja. Wiedziałem, że potrafisz negocjować, Bubek.

Po raz kolejny próbuję zmusić ciało do przeistoczenia się w wilczą formę. I po raz kolejny nic z tego. Wydaję z siebie wściekły pomruk; zaczynam wierzgać, próbując się wydostać z uścisku. Wampir jest ode mnie o wiele silniejszy, a Koen pewnie mocą przewyższa nas oboje. Może poradziłabym sobie z jednym, ale z dwoma? To koniec.

Zaciskam kamień w dłoni, ale wciąż nie mogę go użyć.

Przechodzi przeze mnie fala przerażenia. Serce wali dziko.

– Jest twoja, Alfo. Rób z nią, co chcesz. – Wampir śmieje się obleśnie. Odsuwa ostrze i popycha mnie naprzód; nie puszcza jednak nadgarstka. Śmierdzi tak, jakby wiedział, że już po mnie, że wygrał. – Może nawet jej się spodoba.

Koen podchodzi z miną, jakby właśnie zastanawiał się nad tą opcją. Czuję bijące od niego ciepło. Obnażam zęby i wiję się w uścisku napastnika. To się nie dzieje naprawdę! Alfa chroni, mówi spokojny głos wilkołaka, który zamieszkał w moich kościach. Alfa to dom. Koen taki nie jest.

Tylko czy na pewno?

Koen zatrzymuje się przede mną; patrzy, jakbym była jego własnością. Ha, on dokładnie taki jest.

– Myślisz? – pyta niskim głosem, omiatając wzrokiem moje ciało. Na sekundę zatrzymuje spojrzenie na nagich piersiach.

Jest coraz bliżej, a jego obecność otula mnie jak ciepły koc. Zapach Alfy rozkwita w moich nozdrzach. Kojarzy się z bezpieczeństwem. Jest idealny, perfekcyjny w każdym detalu. Na chwilę zapominam nawet o stojącym za mną wampirze, o tym, jak boleśnie wbijają mi się w stopy sosnowe igły.

– Proszę – szepczę cicho, ale on mnie nie słucha. Przykłada dłoń do mojego policzka. Kciukiem dotyka ust.

– Podobałoby ci się, Sereno? – mruczy. Na nowo wybucha we mnie panika. Kręcę energicznie głową. Nie. Nie! – W takim razie – wydaje z siebie na w pół rozbawione westchnienie – lepiej użyj tego kamienia, który trzymasz w dłoni, drapieżniczko.

W mgnieniu oka pojmuję, co mówi. Zauważam, że wampir rozluźnił uścisk. Szybko wyrywam rękę i wbijam mu w brzuch ostry kawałek skały. To takie łatwe, że aż rozczarowujące.

– Co jest…? – Wampir zgina się wpół. Chcę go znów uderzyć, ale doskakuje i przewraca mnie na ziemię. Unosi nóż, gotów poderżnąć mi gardło. – Ty jebana…

Milknie jednak, jakby nagle uświadamiając sobie coś bardzo ważnego. Gapi mi się prosto w oczy z taką miną, że spodziewam się z jego strony… przeprosin. Potem odkasłuje, a z jego ust cieknie strużka ciemnej, prawie czarnej krwi. Traci równowagę. Patrzę ze strachem, jak opada i wali się na ziemię tuż obok mnie twarzą w dół.

Już więcej się nie porusza.

Ja też ani drgnę. Nie wiem, co to o mnie świadczy, ale nie potrafię oderwać wzroku od krwi buchającej z głębokich ran na jego plecach. Woń żelaza miesza się z ziemistym zapachem leśnego poszycia.

Dopiero po długiej chwili spoglądam na siebie. Jestem cała, choć prawie naga. Potem podnoszę oczy na Koena – stoi obok z uniesioną brwią. Ktoś inny pomógłby mi się podnieść, ale nie on. Nie Alfa stada z północnego zachodu. On tylko wolno kręci głową i ociera z krwi dłoń, którą właśnie zabił tego mężczyznę. Ciemnofioletowe smugi wydają mi się piękne na jego czarno-białej flanelowej koszuli.

Po chwili przypomina sobie o mnie.

– Hej, Sereno – rzuca nonszalancko, jakby nigdy nic. Może wie, że nawet odrobina współczucia by mnie powaliła. A może jak zwykle po prostu ma wszystko w dupie. – Jak ci mija noc?

– Bez niespodzianek – chrypię.

– Tak? Bo wyglądasz słabo.

– Czyżby? – Zimny pot spływa mi po skroni i między piersiami. Usiłuję je zasłonić. – To tak się rozmawia z ukochaną partnerką?

– Nazwałem cię partnerką, to prawda. Ale nigdy nie powiedziałem, że cię kocham. – Ponownie unosi brew. Parskam śmiechem, ale lepsze to niż płacz. Miło, że mam jeszcze trochę godności. Koen obrzuca mnie chłodnym spojrzeniem i przykuca. – Musimy się zbierać – mówi.

– Dokąd?

– Do Azylu. – Bierze mnie na ręce. Chłód odchodzi w niepamięć. – Dość już wakacji w lesie, drapieżniczko.

ROZDZIAŁ 2

– Absolutnie, kurwa, nie.

– Jeśli ty jej nie powiesz, Koen, i tak się dowie.

– Jak? Przeczyta mój pamiętnik? A może czyta w myślach?

Lowe robi z lekka zażenowaną minę.

– Nie będę tego ukrywał przed Misery. A Misery nie zatai tego przed nią.

– Wolałem, kiedy byłeś samotny, smutny i w depresji. No dobra, słuchaj. Powiem jej. I co? Nic z tego nie będzie, nawet jeśliby chciała.

– Jeśli to ujawnimy… Jeśli ona jest partnerką Alfy terytorium północno-zachodniego, żaden wilkołak jej nie ruszy. Nieważne, czy jest hybrydą czy nie.

W żołądku czuje mieszankę złości i oburzenia.

– Żaden wilkołak jej nie ruszy, bo wszyscy wiedzą, że zabiję każdego, kto spróbuje.

– Ach tak? Misery tu jest. Serena chce być z Misery. Nie będziesz przy niej.

– Więc przeniosę się do Moreland. Stado poradzi sobie beze mnie.

Jednak Lowe patrzy na niego tak, jak patrzył, mając dwanaście lat. Już wtedy był zbyt poważny na swój wiek. Jakby w dupie miał nawet nie kij od szczotki, a filary ziemi. I już wtedy Koen nienawidził tego spojrzenia. Kiedyś chciał tylko chronić Lowe’a, nie dopuścić, żeby stał się jak te inne wilkołaki. Dalej tego chce.

– Ale jesteś wkurwiający. – Przeciera twarz dłonią. Wstaje.

– Ehe. Uczyłem się od najlepszych.

Cztery i pół miesiąca wcześniej Terytorium południowo-zachodnie

Pierwsze słowa Koena Alexandra do mnie brzmią: „Jest niepodłączony do prądu”.

No po prostu kwestia rodem z epopei.

Od takich słów rozpoczyna się każda wielka opowieść miłosna: dziewczyna usiłuje uruchomić laptopa i wciska włącznik z narastającą frustracją. Wielki facet w grubej koszuli stoi ze skrzyżowanymi ramionami oparty o drzwi i patrzy na nią sceptycznie. A laska czuje się totalnie zażenowana tym, jakie wrażenie zrobiła na osobie, którą szanują i kochają jej przyjaciele.

Koen pojawił się u Lowe’a kilka godzin wcześniej. Z nim przyszła młodsza siostra Lowe’a. Od tego rozpoczął się wielki zjazd rodzinny, który właśnie trwa w najlepsze na dole. Ana szczebiocze, Misery udaje, że jej wcale nie uwielbia, z kolei Lowe, że wcale go nie rozczula nieudana próba ukrycia własnych uczuć przez Misery. Słodzio. Nie chcę im przeszkadzać.

Misery jest w szczytowej formie. Ja może jeszcze nie osiągnęłam dna, ale zdecydowanie nad tym pracuję.

Dwa ostatnie miesiące spędziłam uwięziona na terytorium wampirów. Byłam pewna, że porwanie skończy się tym, że nakarmią okoliczne szopy moimi flakami. Dostałam drugą szansę, przeżyłam, a teraz nie za bardzo wiem, co z tym fantem zrobić. Brnę przez czas powoli, bez pełnej świadomości wszystkiego, co mnie otacza. Wszelkie bodźce odczuwam o wiele za mocno. Po miesiącach całkowitej ciszy nawet szept wydaje mi się krzykiem. Grające na zewnątrz cykady chyba się sprzysięgły, aby rozwalić mi bębenki w uszach. Moja skóra jest albo rozgrzana do czerwoności, albo zamarznięta na kość. Ostatnio najbardziej cenię sobie samotność. Zakradam się więc do gabinetu Lowe’a. Siadam w skórzanym fotelu. Biorę laptopa i podejmuję ryzykowną decyzję, żeby sprawdzić mejle.

Wtedy właśnie Koen postanawia poduczyć mnie, czym jest i do czego służy prąd.

– O. – Patrzę na kabel zasilający. Zwisa sobie bezwładnie. – No tak. – Uśmiecham się z nadzieją, że wyrażę tym grymasem odpowiednią dozę autoironii i zawstydzenia. A potem zaczynam szukać gniazdka.

– Po lewej – podpowiada. Obracam się. – Po drugiej lewej.

Czas wyjść na zewnątrz i zeżreć jeżozwierza, a potem ze spokojem czekać, aż wykończy mnie wewnętrzne krwawienie. Zamiast tego odkładam laptopa i wstaję.

– Jesteś Koen, tak? Miło mi cię poznać. – Wyciągam rękę, na którą tylko patrzy, i nic. No dobra. Wsuwam dłoń do tylnej kieszeni.

Może to jakaś wilkołacza tradycja. Może, aby uścisnąć dłoń Koena, trzeba wykazać się poziomem IQ, którego u mnie próżno szukać. Misery wspominała coś o tym, że gość jest „wyjątkowym dupkiem” – to z jej strony rzadki komplement – więc jeśli mnie nie polubi, mam się nie popłakać. Spoko, zdarzały mi się gorsze rzeczy.

– Potrzebujesz czegoś? – pytam uprzejmie.

– Chcę porozmawiać. Masz chwilę?

– Jasne. Co tam?

Nie odpowiada. Patrzy tylko. Gapi się i gapi, a potem jeszcze trochę się gapi. Jego oczy są… nie do końca czarne. Nie do końca szare. Takie pomiędzy. Błyszczące. Jak wilcze doły wypełnione smołą: lepkie, kleiste i zabójcze pułapki. Nie mogę oderwać wzroku, ale nie potrafię też wytrzymać tego spojrzenia.

– Przyszedłeś napatrzeć się na hybrydę? – pytam spokojnie. Wilkołaki, które poznałam dotychczas, były dla mnie uprzejme i miłe. Ich ciekawość to niewielka cena za gościnę. Szczególnie, kiedy większość ludzi do mnie strzela. – Bardzo proszę. – Obracam się, aby mógł nacieszyć oczy dziwaczką w pełnej krasie. – Wyglądam po prostu jak człowiek, ale… – Przerywam, bo jego oczy… Tak bardzo lśnią, źrenice zwężają się, a potem…

Koen wydaje z siebie warknięcie. Odrzuca głowę, ukazując mocną szyję. Przełyka ślinę.

– Czym ja, kurwa, zawiniłem? – mruczy.

– Słucham?

– A, tak. Już wiem. – Opuszcza głowę i wzdycha. Ma niski, szorstki głos. – Przez większość życia byłem skurwielem.

– Ee… chyba nie nadążam.

Od strony schodów dobiega odgłos ciężkich kroków. To Lowe. Dołącza do nas i pyta:

– Już jej powiedziałeś?

– Jeszcze nie.

Lowe kiwa głową, a do mnie dociera, że to, co zaraz usłyszę, będzie zapewne odrobinę poważniejsze niż: „Czy mogę cię spytać o dietę, jaką stosują hybrydy? I o działanie waszych układów kostno-mięśniowych? I jeszcze: czy liniejecie na jesieni?”.

– Gdzie Misery? – pytam ogarnięta nagłym strachem. – I Ana?

– Są na dole. Wszystko w porządku. – Lowe przerywa na chwilę. – Chcesz, żeby Misery tu przyszła?

Tak. Chcę. Ale również tęsknię za czasami, kiedy byłam w pełni samodzielną osobą, która potrafi radzić sobie bez wsparcia wampirzej guwernantki.

– Nie.

Lowe odwraca się do Koena.

– Naprawdę jej teraz powiesz?

– Naprawdę.

Obaj przypatrują mi się w ciszy. Lowe tak, jakbym była rannym kociątkiem, któremu trzeba dać zastrzyk. A Koen? Jego nie potrafię rozgryźć. Pewnie przez to mnie niepokoi.

Albo może to kwestia jego blizn. Na przykład tych trzech białych krech przechodzących przez całą twarz. Ta pośrodku jest najdłuższa. Zaczyna się na czole, przecina brew, przechodzi przez policzek cienką, prostą linią. Są też niewielkie blizny na górnej wardze, na żuchwie, na obojczyku. Żadna z nich nie jest nowa. Gość nie wygląda na kogoś, kto tylko rwie się do bitki.

Jest duży. Naprawdę wielki. Tylko odrobinę wyższy od Lowe’a, ale ze sto razy straszniejszy. To dlatego, że Lowe jest udomowiony, podpowiada mądry głos w głowie. Lowe potrafi się kontrolować. Koen to dziki typ. On robi tylko to, co…

– Jesteś moją partnerką – oznajmia beznamiętnie.

Chyba się przesłyszałam. Uczyłam się o tym w college’u, na drugim roku lingwistyki. Rytmika języka, bądź jej brak, ma wpływ na rozumienie wypowiedzi.

– Słucham?

– Trzymasz z wampirzycą, tak? – pyta ze spokojem graniczącym z obojętnością. Nabija się ze mnie? – Wytłumaczyła ci, na czym polega partnerstwo?

Powoli kiwam głową.

– Jesteś dla mnie tym, kim Misery dla Lowe’a.

Och. Och? Och.

– To… ostateczna diagnoza?

Kąciki ust leciutko mu drgają.

– Niestety nie ma na to leku.

– Rozumiem. – Odchrząkuję. – Cóż, szybko się ta nasza znajomość rozwija.

Zaskoczył mnie, ale jeszcze bardziej zaskakują oczy zmrużone z rozbawienia. Śmieje się głęboko i ciepło, a moje serce wywija fikołka.

– Dobrze powiedziane, dzieciaku.

Krzyżuję ramiona.

– Biorąc pod uwagę okoliczności, chyba nie powinieneś mnie nazywać dzieciakiem.

– Okej. To jak byś wolała?

– Cóż, mógłbyś na przykład używać mojego imienia. Ale jeśli upierasz się przy jakimś przezwisku, lepsze byłoby coś…

– Tak?

– Coś bardziej z pazurem.

Unosi brew.

– Łapka?

– Nie! Daj spokój, wiesz, o czym mówię. Chodzi o coś, co wywoływałoby strach.

– Tąpnięcie na rynku nieruchomości.

– No dobra, nie strach, tylko… respekt. Jak wojowniczka.

Obrzuca mnie sceptycznym wzrokiem.

– Wojowniczka? Ile ty masz wzrostu? Metr pięćdziesiąt w kapeluszu?

– Metr sześćdziesiąt. A dla twojej wiadomości, nawet taka mała byłam w stanie pokonać niedawno kilka wampirów.

– Patrzcie no, jaka drapieżniczka.

– Dobra, słuchajcie. – Głos Lowe’a mnie zaskakuje. Zapomniałem, że koleś tu jest. – Skupmy się na tym, co ważne.

Wymieniamy z Koenem spojrzenia. No i popsuł nam zabawę, mówimy do siebie bez słów.

– Myślę, że temat zamknięty. – Koen odpycha się od drzwi, o które stał oparty. – Powiedziałem jej. Zrozumiała. Teraz możemy wracać do naszych zwykłych zadań, jak zarządzanie stadem lub – zerka na laptopa – bojkotowanie zdobyczy technologicznych dwudziestego wieku.

Walczę z uśmiechem.

– Raz zapomniałam i…

– Sereno – przerywa mi Lowe. – Na pewno rozumiesz, co to oznacza? – Słychać napięcie w jego głosie. Aż dziwne, że u Koena tak zupełnie brak tej nuty.

Nagle wszystko do mnie dociera.

Nie, wcale nie rozumiem. A to dlatego, że się nad tym porządnie nie zastanowiłam.

– Czy… to znaczy, że…? – Misery poskąpiła mi szczegółów. A Lowe mi się nie zwierza. – Znaczy, że mu się podobam?

– Tak – odpowiada Lowe w tym samym momencie, kiedy Koen mówi:

– Nie.

Marszczę brwi.

– Okej. Teraz już jasne. Dzięki, chłopaki.

Lowe piorunuje wzrokiem Koena, który szczerzy zęby w uśmiechu.

– Słuchaj, jestem pewien, że możesz się podobać. Tylko nie o to tutaj chodzi.

– A o co?

Lowe szczypie się w nasadę nosa.

– Znalezienie partnerki powoduje u wilkołaka lawinę zmian fizjologicznych. Misery porównała to raz do miłości od pierwszego wejrzenia. Jest w tym trochę prawdy, ale…

– Chwileczkę – wcinam się. – Możesz nas zostawić? – Choć patrzę na Koena, pytanie kieruję do Lowe’a. Czuję od niego zapach sygnalizujący silny sprzeciw.

Sam na sam z wariatem, który chce zostać moim mężem, mimo że widzi mnie po raz pierwszy, to raczej nie najlepszy pomysł. Podejrzewam jednak, że jeśli Koen miałby ochotę mnie skrzywdzić, równie dobrze zrobiłby to w obecności Lowe’a.

Zdaje mi się, że Koen tak naprawdę ani nie zamierza mnie pojąć za żonę, ani mnie skasować.

– Proszę – dodaję spokojnie.

Lowe stoi i patrzy. Koen przytakuje.

– Daj znać, jeśli będziesz czegoś potrzebować – burczy Lowe, obraca się na pięcie. Ciekawe, czy mówił do mnie, czy do Koena. A może do nas obojga?

Zostajemy sami. Z jakiegoś powodu czuję się o dziesięć kilo lżejsza. Dziwne.

– Wejdziesz? Usiądź.

Tak robi. Podłącza też laptop do gniazdka. Udaję, że tego nie widzę. Zamykam drzwi.

Koen leniwie rozsiada się w fotelu. Jest nawet zbyt swobodny, jak drapieżnik ze szczytu drabiny pokarmowej. Jakbyśmy mieli rozmawiać o tym, czy dzisiaj odbierają śmieci, a nie o kroku milowym w życiu każdego wilkołaka. Może to całe partnerstwo to nic wielkiego?

– Lowe wydaje się… – Wracam na fotel. Ocieram dłonie o spodnie dresowe. – Trochę nadopiekuńczy. Względem mnie, ale też ciebie.

– Tak. Urocze to jak cholera. – Mówi tonem pełnym czułości. – Od zawsze taki jest. Od gówniarza. Najlepszy wilk, jakiego w życiu spotkałem.

Rozciągam usta w uśmiechu.

– Cieszę się, że Misery jest w dobrych rękach.

– I vice versa.

Przechylam głowę.

– Nie martwi cię, że jest wampirzycą?

– Zależy im na sobie. Widać gołym okiem – odpowiada. A zatem to dla niego najważniejsze. Dobry znak.

– Więc… – Przejeżdżam językiem po zębach. – Miłość od pierwszego wejrzenia, hm?

Koen się krzywi.

– Nie do końca. Lowe to niepoprawny romantyk.

– Tak?

– To pewnie skutek uboczny tej jego poprawności. Pozytywne emocje zabarwiły mu cały świat na różowo.

– Ale ty widzisz go takim, jaki jest? Dlaczego? Bo sam nie jesteś taki poprawny jak on?

Nie odpowiada, lecz się uśmiecha, najwyraźniej zgadzając się z moją oceną.

– To, co nas łączy, ma naprawdę niewiele wspólnego z miłością i sympatią, Sereno.

– A z czym?

Mija sekunda. Koen uśmiecha się znacząco.

– Serio? – prycha. Gapię się bez słowa, zagubiona. – Ech, drapieżniczko. Mogę ci powiedzieć, jeśli naprawdę tego potrzebujesz.

– Tak, potrzebuję. Wytłumacz mi jak pięciolatce.

– Nie wiem, czy da się to ubrać w słowa odpowiednie dla dzieci.

– O co ci…? A! – Czuję, że policzki oblewają mi się rumieńcem. Po długiej chwili patrzenia na gościa oczami wielkimi jak u sowy uświadamiam sobie, że ściskam ręce na sercu niczym oburzona wiktoriańska dama. Rozluźniam się. – Wiesz… – Kręcę głową. Nie chcę wyjść na jakąś wyposzczoną sierotę, która dalej wierzy, że dzieci przynosi bocian, a dorośli w łóżku po prostu bawią się w zwierzątka.

Bo to nieprawda. Owszem, kiedyś tak uważałam. Jako nastolatka. Misery odgrywała rolę Gwarantki wampirów. Musiała żyć wśród ludzi. Zabito by ją, gdyby wampiry naruszyły warunki zawieszenia broni. Ja zostałam jej towarzyszką – sierotą wybraną losowo, abym się z nią zaprzyjaźniła i zapewniła, że nie będzie czuła się samotna (to jednak wszyscy tak naprawdę mieli w dupie) ani nie stanie się zagrożeniem (a to powodowało u tych samych wszystkich wieczny ból dupy). Okazało się jednak, że „losowo wybrana człowiecza sierota” jest tak naprawdę „umyślnie wybraną człowieczo-wilkołaczą hybrydą, którą wampiry muszą bezustannie monitorować, żeby ludzie nie dowiedzieli się, że wilkołak i człowiek mogą mieć ze sobą dzieci, co potencjalnie doprowadziłoby do zaprzestania wrogich działań między nimi albo nawet do antywampirzego sojuszu”.

Tak, niezły zwrot akcji.

Tylko wtedy nikt o tym jeszcze nie wiedział. W tamtych czasach moja wartość jako istoty ludzkiej wynikała wyłącznie z wartości samej Misery. Moja edukacja musiała odzwierciedlać jej edukację. A skoro nikt nie wpadł na pomysł, by uczyć wampirzycę o cyklu i narządach rozrodczych, ja też nie miałam o nich pojęcia.

Kiedy się wydostałyśmy, nagle odkryłyśmy dobrodziejstwa internetu, randkowanie i chłopaków. No i seks, rzecz jasna.

To jednak też było już dawno temu. Te trzy lata rozciągnęły się w mojej głowie do całej ery geologicznej. Wtedy byłam człowiekiem. Nie bałam się pełni księżyca i nie zastanawiałam nad kolorem krwi w swoich żyłach. Gdy zaczęłam się orientować, że jest ze mną coś głęboko nie tak, sprawy seksualne zeszły na najdalszy plan. Kiedy mnie porwano, przez jakiś czas bałam się, że będę zmuszana do seksu. Ale nic z tych rzeczy, więc po prostu zapomniałam o tych sprawach.

A teraz seks wrócił. Znów o nim myślę. To wielki, skrzydlaty smok, który właśnie budzi się w mojej głowie z głębokiego snu.

– Możesz…? – Przełykam ślinę. – Te zmiany biologiczne… Będziesz potrafił się kontrolować?

Mija trochę czasu, zanim docierają do niego te słowa. A kiedy już je rejestruje, spodziewam się, że wpadnie w złość, ale nie, w jego głosie nie słyszę urazy.

– Zawsze. – Mówi to tak, że mu wierzę.

– Więc na dobrą sprawę chodzi tylko o to, że chcesz ze mną…?

– Tak – potwierdza rzeczowo. „Tak, poproszę filiżankę earl greya”. „Tak, chętnie odpowiem na kilka pytań w zamian za dziesięć procent rabatu”. „Tak, oczywiście, że cię zerż…”

– Słuchaj, nie chcę, żeby to źle zabrzmiało, ale muszę spytać: czym to się niby różni od reakcji wszystkich człowieczych mężczyzn, których dotychczas spotkałam? – Krzywię się na dźwięk własnych słów. – Rany. Jednak wyszłam na zarozumialca. Przepraszam. Wcale nie myślę, że jednym spojrzeniem potrafię wywołać erekcję…

– Jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką poznałem.

Mówi całkiem zwyczajnie.

Jakby to było coś, co można, ot tak, komuś powiedzieć.

Jakby komplementował mój dobór skarpet.

Równie dobrze mogłabym przypominać odbicie czyraka na dupie w brudnym lustrze, bo to i tak nic by dla niego nie zmieniło.

Ale może… może tego właśnie potrzebuję. Wygląd był dla mnie zawsze czułym punktem. Brzydoty należy się wstydzić. „Efekt seksualizacji w zbyt młodym wieku”, stwierdziła kiedyś koleżanka z magisterką z psychologii. Kiedy miałyśmy z Misery po dwanaście lat, nasze drogi się rozeszły. Ona urosła, wysmuklała, stała się taka zwiewna. A ja? Nabrałam kształtów. Nagle moje ciało zaczęło się gwałtownie zmieniać, zaokrąglać. Rozkwitłam. Pojawiły się szerokie biodra i bujne piersi, a ludzie – dorośli faceci – zaczęli na mnie patrzeć w sposób, lekko mówiąc, nieprzyzwoity.

„Może to i lepiej”, powiedziała raz Misery, kiedy zauważyła, jak obserwuje mnie pan Elrod. „Może to znaczy, że jesteś piękna”.

Wątpię, by dwa razy ode mnie starsi faceci gapili się tak z dobrych pobudek. Pan Elrod po prostu chciał mnie wykorzystać. O to właśnie chodziło. Misery była Gwarantką. To ona musiała przeżyć, żeby nie doszło do wojny międzygatunkowej, która spustoszyłaby cały kontynent. Misery była kimś szczególnym. Chronionym. Nietykalnym.

A ja? Ot, zwykła człowiecza sierota. Łatwa do zastąpienia. Takich jak ja było na pęczki. Nie miałam prawie żadnej wartości, a personel doskonale o tym wiedział. Widziałam to po ich spojrzeniach. Słyszałam w komentarzach, które wypowiadali zupełnie otwarcie, nie siląc się nawet na teatralny szept. Czułam to po tym, jak ciężko musiałam pracować, aby wybłagać wreszcie, żeby kupiono mi stanik lub ubrania, z których bym nie wyrosła po kilku miesiącach. Byłam zdana na pastwę losu. Gdybym straciła czujność choć na chwilę, kto wie, co by się stało?

Ja wiedziałam. Od dwunastego roku życia podstawiałam pod klamkę drzwi do sypialni krzesło, żeby nikt nie zakradł się do mnie w nocy.

– Nie wątpię, że interesują się tobą mężczyźni. Ale ja nie jestem człowiekiem, więc nie mam pojęcia, czy ta sytuacja czymś się różni od poprzednich. – Koen wzrusza ramionami. Znów wygląda tak, jakby ta rozmowa go nudziła. – Może to tylko kwestia skali. W końcu chodzi o hormony. O seks. Cała reszta, jak sympatia i miłość, nie gra tu żadnej roli.

– Rozumiem. – Bębnię palcami po oparciu fotela. Odchylam się i obserwuję Koena. Nie tylko jego, ale też to, jak na mnie działa.

W poprzednim życiu nawet bym na niego nie spojrzała. Teraz Serena wilczyca z uwagą studiuje czarne loki opadające mu na czoło, gładko ogoloną, obezwładniająco przystojną twarz. Odbieram go za bardzo intensywnie. Wydaje mi się zbyt arogancki, zbyt nieokrzesany. No i co najmniej dziesięć lat starszy ode mnie.

Mój ideał mężczyzny? Ładny, miły, troskliwy. Chłopięcy. W moim wieku. Lubię łagodnych facetów; takich, którzy podkreślają swoje ulubione cytaty we wspólnie czytanych książkach, którzy są na tyle pewni własnej męskości, że nie wstydzą się pożyczyć ode mnie balsamu do ciała, kiedy u mnie nocują. Nigdy nie gustowałam w mężczyznach, którzy mnie przytłaczają i dominują.

Koen jest Alfą watahy rządzącej w sporej części kraju. Sama jego obecność sprawia, że czuję się zagubiona. Tak bardzo różni się od facetów w moim typie, że już chyba bardziej się nie da.

– Podsumowując – podejmuję po chwili – trochę ci się podobam.

– To chyba niedopowiedzenie stulecia, ale tak.

Robi mi się gorąco.

– Czyli z powodu złamanego serca tu nie umrzesz?

Wzdycha.

– Wy, ludzie, lubicie dramatyzować, co?

– A wy, wilkołaki, to straszne skurwiele, co? – odpowiadam słodko.

– To masz szczęście, bo jesteś mieszanką jednego i drugiego.

Przygryzam wnętrze policzka, desperacko próbując ukryć rozbawienie. Sądząc po błysku w jego oczach, doskonale to widzi.

– Czyli ten pociąg, który do mnie czujesz, jest poza twoją kontrolą. Nie powiem ci więc, że mi schlebiasz. Wydajesz się spoko gościem. Masz… e, dobrą pracę i wyglądasz tak, jakbyś godzinami bez koszulki rąbał drewno dla rozgrzewki…

– Nie robię tego.

– Nie?

– Jestem wilkołakiem. Nie muszę się rozgrzewać. Sam wytwarzam własne ciepło.

Aha. To ma sens.

– Chodziło mi o to, że niezłe z ciebie ciacho. Ale tak naprawdę cię nie znam. Nie wiem, ile masz lat, jak dokładnie się nazywasz, jaki jest twój ulubiony kolor… – Milknę, przypatrując mu się uważnie. – Chociaż to pewnie czarny. Prawda?

– W zasadzie wolę czerwony.

– Jak ludzka krew?

Nie zaprzecza.

– Okej. Cóż. Dziękuję za zainteresowanie. Niestety nie jestem gotowa na poważny związek, więc muszę odrzucić twoją propozycję i…

– Jaką propozycję?

– Tę, którą… – Marszczę brwi. Przecież nic mi nie zaproponował.

– Ta rozmowa nie jest zaproszeniem do związku, drapieżniczko.

Hm… w zasadzie prawda. Ciekawe, dlaczego dopiero teraz sobie to uświadamiam. Koen wcale mnie nie podrywa. Nie próbuje mnie zbałamucić jak dresiarz na potańcówie. I nie stwierdził, że gdybyśmy się zeszli, cudownie by to dopełniło rodzinkę Lowe’a i Misery. Nie zaproponował, żebyśmy razem organizowali święta.

Niczego ode mnie nie oczekuje.

Ale…

– Więc po co mi to powiedziałeś?

– Bo to prawda. Powinnaś wiedzieć. – Mówi rzeczowo, jakby każdą prawdą trzeba było się dzielić.

– A ty lubisz walić prosto z mostu?

Przez chwilę mi się przygląda.

– Nie chcę cię okłamywać, Sereno.

– Tak? Bo ja kłamię jak z nut.

– Naprawdę? – Uśmiecha się niemal urzeczony. – O czym?

– O wszystkim. – Przełykam ślinę. Spuszczam wzrok. – Ale tylko w imię wyższego celu.

– Jesteś pewna?

Tak.

– A ty? Ty jesteś pewien?

– Czego?

– Skąd wiesz, że naprawdę jestem twoją partnerką?

– Po prostu wiem. Zaufaj mi.

Co dziwne, ufam. Mniej się przejmuję tym, co on może czuć, a więcej…

– Skąd mam wiedzieć, kto jest moim partnerem? Chciałabym się orientować, czy czuję to do ciebie.

Rozkłada dłonie.

– Tego się nie wie.

– A jednak ty wiesz.

– Gdybyś to czuła, wiedziałabyś.

– Nieprawda. Może są oznaki, tyle że je ignoruję, bo jestem tylko w połowie wilkołakiem.

– Nie zdołałabyś ich przeoczyć.

Zasycha mi w gardle. Żołądek się zaciska. Czy ja…? Nie. Nie ma opcji. Nie chcę partnera, cokolwiek to znaczy. Mój popęd seksualny jest surowcem tak niewykorzystanym, że obrósł pajęczynami, które potem jeszcze pokryły się mchem. Zawsze lubiłam być sama. A dodatkowo dopiero teraz godzę się z tym, kim naprawdę jestem. To też wymaga czasu i samotności. To nie jest moment na wchodzenie w związek.

A jednak…

– Czuję się… bezpieczna. Tu, przy tobie – wyznaję. Na chwilę zatapiam się we własnych myślach, szukając wewnątrz siebie zrozumienia. Obecność Koena jest jak brzemię, wypełnia mnie całą, nie pozostawiając miejsca na nic innego. Jednocześnie czuję się taka spokojna. Zero stresu. Zero dławiącego mnie zwykle strachu przed tym, co ma nadejść. – Zazwyczaj… Wiesz, to niełatwe dowiedzieć się, że jest się hybrydą. Ale teraz zupełnie się nie boję.

– To dlatego, że jestem Alfą. Uosobieniem spokoju i porządku.

– Lowe nie wywołuje we mnie takiej reakcji.

– Nie szukaj w tym głębszego sensu. To nic nie znaczy.

– Ale… – Po co w ogóle próbuję polemizować? Dał mi właśnie możliwość ucieczki, odcięcia się od tej sytuacji. – W porządku. W takim razie to tylko nieodwzajemnione pożądanie. Wszyscy czasem się z czymś takim mierzą.

– Tak? – pyta rozbawiony. Jakby wiedział coś, o czym ja nie mam pojęcia. Nie powinien się czuć przybity? Odrzucony?

– Jesteś najbliższym przyjacielem męż… partnera mojej najlepszej przyjaciółki. Byłoby dobrze, gdybyśmy się dogadywali. Więc może zostaniemy, no wiesz, przyjaciółmi.

– A może tylko znajomymi?

Nie jestem pewna, czy mówi poważnie, na wszelki wypadek przytakuję.

– Umowa stoi. Jeśli jednak chcesz, możesz w domowym zaciszu sobie o mnie marzyć.

Śmieje się ochryple, dość cicho. W zasadzie samymi oczami, ale i tak jego zadowolenie mnie otula.

– Dziękuję. – Nie wydaje się zdruzgotany. Pewnie to ten typ faceta, który maskuje emocje humorem.

I ja, i Misery tak robiłyśmy, kiedy sprawy szły nie po naszej myśli. Po prostu zabijałyśmy stres śmiechem. Im gorzej się działo, tym histeryczniej rechotałyśmy.

Nadal tak mam. Misery się uspokoiła, ustatkowała, założyła rodzinę, a ja? Totalna ofiara losu.

– I tak byś mnie nie chciał, gdyby nie biologia. Jestem chodzącą tragedią – mówię ledwie słyszalnie.

A jednak słyszy.

– No, fakt.

– Hej! – oburzam się. – Ja tak mogę o sobie mówić. Tobie nie wolno!

– Sereno, jesteś pół człowiekiem, pół wilkołakiem. Przyznajesz się do kłamstw, zapominasz, do czego jest prąd, a na dodatek pławisz się we własnym stresie pourazowym. Nawet dziecko mogłoby cię tak nazwać.

Powinno we mnie wzbierać święte oburzenie, ale zamiast tego tylko prycham. Potem Koen wstaje, idzie do drzwi, a ja w żołądku znów czuję ucisk, który rośnie, im bardziej Alfa się oddala. Chciałabym, żeby jeszcze został.

I naraz zaczynam rozumieć. Oświecenie przychodzi nagle i nieuchronnie jak trzęsienie ziemi: to jest to – tak będzie wyglądać moje życie. I może powinnam powoli się z tym godzić. Po prostu żyć.

– Wiesz – odzywam się, kiedy otwiera drzwi, przypominając mi boleśnie, że za nimi istnieje cały świat – myślę, że może mimo wszystko dałabym radę… – Urywam, gdy obraca się przez ramię. – No… – Czuję ciepło w brzuchu. – Jesteś… Misery i Ana cię uwielbiają, a to znaczy, że miły z ciebie gość. Moglibyśmy więc, no, czasem się umówić? Na kawę. Albo… – Wzruszam ramionami. – Co wy, wilki, robicie w wolnym czasie? Naprawdę niewiele o tobie wiem, ale chyba cię lubię.

Nikt nigdy, w całej historii ludzkości, w tak niezręczny sposób nie wyznał drugiej osobie sympatii. No trudno. W oczach Koena widzę rozbawienie, wyrozumiałość, a nawet odrobinę jakiegoś innego, cieplejszego uczucia.

I właśnie przez to jego słowa ranią mnie do żywego jak najostrzejszy nóż wbity między żebra.

– Powiedziałem ci, drapieżniczko. Tu chodzi wyłącznie o rżnięcie. To czysto cielesny pociąg. W innych kategoriach zupełnie mi na tobie nie zależy. Możesz mnie lubić albo nie – ciągnie bez złości. – W ogóle mnie to nie obchodzi.

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji