Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Moje marzenia często się spełniają – to przekleństwo i błogosławieństwo.
W latach 90. jej wizerunek jako blond seksbomby był wszechobecny. Odkryta na trybunach podczas meczu futbolu kanadyjskiego, szybko stała się supergwiazdą, ulubioną dziewczyną z okładki „Playboya”, symbolem hollywoodzkiego przepychu i seksapilu. Pamela Anderson jaką znamy, powstała raczej wskutek zbiegu okoliczności niż szczegółowo zaplanowanej ścieżki kariery. Love, Pamela przedstawia jej prawdziwą historię, opowieść o dziewczynie z małego miasteczka, która zaplątała się we własne marzenia.
Córka młodych, żywiołowych rodziców nie miała łatwego dzieciństwa, rozwinęła w sobie jednak głęboką miłość do natury i zapełniła swój świat odmieńcami, niewidzialnymi przyjaciółmi i rannymi zwierzętami. W końcu przezwyciężyła wrodzoną nieśmiałość i pozwoliła, by niespokojna wyobraźnia popchnęła ją do życia, o którym niewiele osób może pomarzyć – zamieszkała w rezydencji „Playboya” w Hollywood. W miarę, jak rosła jej popularność, wzmagało się także zainteresowanie tabloidów, a były to czasy, w których paparazzi bezlitośnie niszczyli wizerunek i poczucie własnej wartości.
Młoda seksbomba z wdziękiem brnęła naprzód, znalazła schronienie w zamiłowaniu do sztuki i literatury, spełniała się jako oddana matka i aktywistka. Teraz – po pamiętnym występie w roli Roxie w Chicago na Broadwayu – wraca na wyspę swojego dzieciństwa i opowiada historię nieposkromionej wolnej kobiety, która z każdym krokiem odkrywa siebie na nowo.
Napisana żywą prozą przeplataną wierszami autorki książka Love, Pamela jest pełnym pokory, wzruszającym i ciekawym pamiętnikiem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 253
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
DLA MOICH CHŁOPCÓW
Tych, którzy mnie zachęcali
do spisania tej historii
w moim
niedoskonałym stylu.
To jedyny sposób, by wytrzymać
i opisać
moje życie.
Moje wyjątkowe szaleństwo,
moje dziedzictwo.
Pochodzące z mojego niezwyciężonego serca,
niefiltrowane.
Tak krótka jest miłość, a tak długie zapomnienie.
PABLO NERUDA
Zacierają się linie
między snami
a rzeczywistością
albo tym, gdzie kończę się ja,
a zaczyna świat.
Życie
i marzenia
to wspaniały taniec.
Moje marzenia często się spełniają
– przekleństwo
i błogosławieństwo.
Teraz, gdy
zatoczyłam pełne koło,
wreszcie czuję się bezpieczna.
Natrafiłam na ten rodzaj miłości,
który mnie podtrzymuje –
jest ona nie tylko mądra
i przyjazna,
ale też współczująca.
Romans
pełen wróżek,
nimf
i magii.
Prawdziwa historia miłosna –
miłość
do siebie.
Bardziej prawdopodobne jest
czułe przebaczenie.
Trudno rozpoznać
dobre nawyki
w kontekście
wszystkich moich decyzji
przeszłych i obecnych.
Nie ma dobra
ani zła,
tylko osobiste obsesje
wynikające z historii,
traumy,
niewinności
i edukacji.
Zawsze mówiono mi, że jestem
nie do opanowania.
Nikt nie akceptował moich wyborów.
Może
to dobry znak.
Podążałam wyłącznie własną drogą.
Byłam zaangażowanym rodzicem.
Żadnych niań,
terminarze
meczów baseballowych chłopców
wpisane w moje kontrakty
filmowe i telewizyjne.
Dzieci zawsze były na pierwszym miejscu –
bez względu na wszystko...
Nikt nie może nam tego
odebrać.
Rzadkość w Hollywood.
Byłam
i nadal jestem
wyjątkowo
łatwym celem.
I
jestem z tego dumna.
Niezbyt zawzięcie się bronię.
Nie jestem zgorzkniała.
Nie pragnę być twarda,
słyszana czy traktowana poważnie.
Wolę
być niestała
i wolna,
bez żadnych ograniczeń.
Daję szanse życiu
i przeznaczeniu.
„Zaproponuj mi coś, z czym sobie nie poradzę”,
mogłabym powiedzieć –
zawsze gotowa na wyzwania.
Życie to seria problemów.
Musimy poruszać się
z wdziękiem –
jeden rozwiązany,
pojawia się kolejny.
Znowu
i znowu,
aż do śmierci.
Chodzę chwiejnie,
najbliższych popycham
w nowe,
irytujące
i inspirujące miejsca,
proszę innych
tylko o to, czego żądam
od siebie...
Jestem
małą dziewczynką zrodzoną
z dziwnie pięknych,
twórczo współuzależnionych,
pozbawionych skruchy kobiet,
które były zbyt dobre
dla mężczyzn.
Społeczność syren
żyjących w zamkach z piasku,
śniących pod kołdrami z wodorostów,
jedzących obiady na zastawie z muszli ostryg...
Moje mentorki były zaciekłe,
w swych miękkich i bujnych kokach,
silne i mądre,
a jednak dziwnie fantastyczne.
Miałam szczęście,
że wokół wirował dziki,
cudaczny i wszechobecny
kobiecy duch.
Od mojej
pięknej matki
do wyjątkowych kobiet,
które ją wychowały.
Buńczuczne piękności
w kapeluszach Philipa Treacy’ego,
ustawione niczym okręty na błękitnej wodzie,
ich impertynencka i sekretna broń.
Sprawdzone i szczere zachowania,
kochały niewinnie i były
bezczelnie
seksowne.
Zmysłowość
uzbrojona
w fantastyczne rodzinne przepisy,
miłość i powab.
„Przez żołądki mężczyzn
do ich serc”,
a także
do ich wygłodzonych umysłów.
Uczono mnie,
by nigdy się nie poddawać
i nie rezygnować z pogoni –
„Niech będzie ciekawie”,
„Nie bądź zbyt łatwa” –
w dzisiejszych czasach takie zachowanie
wysyła odwrotny sygnał.
To tabu,
frustrujące, niepatriotyczne
lub problematyczne.
Interesujące
i naturalne jest dla mnie
mieszanie feminizmu
z kobiecością:
Nauka sztuki droczenia się
przy upartym trzymaniu się
własnych wartości.
Wszystko to
jest we mnie zakorzenione,
niebiańskie
i genetyczne obciążenie.
Moje wspomnienia
są zmiksowane,
rozmycie czasu,
dekady ułudy,
zdumienie.
Wolę nie przywoływać dat,
lat ani miesięcy
czy tygodni...
Wydaje mi się to powierzchowne.
Relacje,
które miałam,
nie są dziełem mojego życia...
No cóż...
Stanowią oś czasu.
Tak naprawdę
myślę o moim życiu
nie w latach,
lecz przez pryzmat tego, kogo wówczas
kochałam.
Zamazane wspomnienia.
Nazywam to „miękkim widzeniem” –
tak jakbym patrzyła w kamerę,
patrzyła przez nią...
A nawet poza nią...
Nigdy
nie patrzę bezpośrednio w obiektyw,
wszystko jest lekko rozmyte.
Nieznaczne mrużenie oczu i spojrzenie w otchłań,
jakbym widziała coś w oddali,
ale nie do końca wiedziała co.
Zaciekawiona...
Energia, która mnie wzywa...
Ciągnąca mnie grawitacja.
Każda okładka,
każde zdjęcie
z mojej perspektywy były dosłownie
rozmytą plamą.
(Może po prostu powinnam nosić okulary).
Życie większości ludzi toczy się
niezapisane albo
– co gorsza –
nieprzeżyte.
Analiza archiwów
jest niemal terapeutyczna.
Przetrwałam.
To prawie tak, jakbym żyła po to,
by to opisać.
Tak więc
sięgam
stąd...
Do głębokiej błotnistej kałuży,
którą stworzyłam.
Wyjmuję kamienie...
I wyciągam brud,
który zasłania tak często
kwestionowaną
głębię...
Oto ja.
Pochłaniam książki i sztukę...
To one mnie kształtują.
Bryłka gliny
czekająca, aż ktoś coś z niej wyrzeźbi.
Wlewam
w siebie wszystko, co mogę,
i
codziennie
budzę się jako nowa osoba –
obolała, zachłanna,
wyciągam ręce po konewkę.
Choć jest to poważna książka
o przemocy,
walce
i zwycięstwie,
mam nadzieję, że będzie również zabawna...
i
co ważniejsze,
pokrzepiająca.
Moja historia
może rozbrzmiewać:
dziewczyna z małego miasteczka,
która w jakiś sposób wplątała się
we własne marzenie.
Szybko zrozumiała,
że stworzyła coś
z niczego.
Zapaliłam lont
i
wystartowała beze mnie
dzika petarda, której nie można zatrzymać...
figlarnie rozbłyska,
niebezpiecznie nieprzewidywalna
i zbyt gorąca, by jej dotknąć.
Niekończące się spalanie.
Były
trudności
i radość.
I
przez cały ten czas
czułam się prowadzona:
Potrzebowałam tylko
odwagi,
by zrobić kolejny krok.
Ze świadomością,
że mam u swego boku anioły.
Jedyna ochrona,
jakiej potrzebowałam.
Wraz z mocnym poczuciem siebie.
Mam
niezachwianą wiarę w coś...
Boga.
On musi istnieć...
Był taki punkt zwrotny,
kiedy poczułam się wolna,
by być sobą,
a nie tylko egzystować w trybie przetrwania...
Wyzwolenie,
kiedy zdałam sobie sprawę,
że jestem swoim najsurowszym krytykiem.
Postanowiłam
pozbyć się paraliżującej nieśmiałości,
która mnie więziła.
Uświadomiłam sobie,
że życie dzieje się i tak,
ze mną
czy beze mnie.
To kwestia
nastawienia:
jeśli inni mogą tacy być,
to ja też.
Do młodych dziewczyn
i chłopców
gdzieś tam,
którzy malują własne życie,
idąc „na żywioł”.
Nie jesteście szaleni.
Jesteście odważni tak jak ja.
Samodzielne myślenie
i nieposłuszeństwo
są ważne.
Dacie radę.
Szkoda, że mnie nikt tego nie powiedział.
A jeśli ktoś mówił,
to szkoda,
że mu nie uwierzyłam.
Stałam się wojowniczką,
niszczycielką
starych przekonań,
pokonującą smoki.
Przyjęłam
pouczającą myśl:
Jestem „wystarczająco dobra”.
Jestem silna.
Och, jestem?
I
Wyobrażam sobie siebie w wieku pięciu lat...
Ze wszystkimi szczegółami...
Przyglądam się jej od stóp do głów.
Obserwuję ją przez chwilę,
gdy się bawi,
ożywiona, radosna, przesadna...
choć sama na plaży.
Wołam jej imię, by zwrócić na siebie uwagę.
Rozpoznanie mnie zajmuje jej chwilę,
a potem biegnie do mnie
z otwartymi ramionami.
Przytulam ją mocno,
podnoszę i wirujemy,
a ona uśmiecha się elektryzująco
i chichocze
z niewinnym
zdumieniem.
Mówię jej, jak bardzo ją kocham,
jaka jest piękna,
jak dziki kwiat,
i że zawsze będę ją wspierać,
i że da sobie radę.
Przejdzie przez to wszystko
bez najmniejszego problemu.
Całuję ją mocno w zapiaszczony policzek.
Wyciera twarz
i mi się wyrywa.
Ucieka
w swoim znoszonym
jabłkowozielonym
bikini frotté,
które bardzo stara się pozostać w miejscach,
w których powinno być.
Mała posyła mi buziaki
i macha.
Śpieszy się do tego, co ważne...
Do pana i pani Krabów
i ich
galaretowatych dzieci.
Prawdziwa ja
– nieskażona.
URODZIŁAM SIĘ W 1967 ROKU, W LECIE MIŁOŚCI. W setne urodziny Kanady na świat przyszły zdrowe trzy kilogramy czterysta gramów. Minęło wtedy dokładnie sto lat czego? Manipulowania historią. Wyspa Vancouver została utworzona przez wulkan sto pięćdziesiąt milionów lat temu, a przedstawiciele Pierwszych Narodów żyli tam tysiące lat przed tym, jak Kolumb postawił na niej stopę. Nie można odkryć ziemi, na której już mieszkają ludzie. Często pisze się historię na nowo tylko po to, by z potworów uczynić bohaterów. Albo odwrotnie. Ostatecznie prawda zawsze wychodzi na jaw.
Błędne ognie...
Gdy się urodziłam, moi rodzice byli bardzo młodzi, mama miała tylko siedemnaście lat, a tata – dziewiętnaście. Poznali się wczesną wiosną pod wielką kwitnącą wiśnią, tuż przed kościołem, do którego w większość niedzieli uczęszczała rodzina mojej mamy. Ona siedziała na najniższej gałęzi i machała swoimi zgrabnymi nogami, a na stopach miała skarpetki z falbanką – tak przynajmniej mi opowiadano – kiedy tata i jego przyjaciel akurat przechodzili obok. Tata na nią spojrzał i dał swojemu najlepszemu kumplowi ćwierćdolarówkę, żeby sobie poszedł. „Hej, aniele” – powiedział, opierając się ramieniem o pień, miał ulizane do tyłu włosy i oczy jak ocean. Zauroczył ją. Natychmiast zakochali się w sobie do szaleństwa. Jak rażeni piorunem. Coup de foudre[1].
To był romans jak z filmu z lat pięćdziesiątych. Pomyśl o Amerykańskim graffiti. Lokale dla zmotoryzowanych, hot rody, burgery zamawiane na spółkę w lokalnej Wings Cafe. Tata pisał dla niej wiersze na długich zwojach papieru wyniesionych ze śmierdzącej papierni w Crofton, gdzie przez pewien czas pracował. Codziennie wysyłał jej listy, a ona po szkole biegała do skrzynki pocztowej, żeby je odebrać. Mimo że mieszkali zaledwie kilka kilometrów od siebie, było to dla nich zbyt daleko, nie potrafili bez siebie wytrzymać.
Ladysmith to stare górnicze miasteczko, miejsce opuszczonych tartaków. Wioska rybacka dumna z plaż, parków i rezerwatów rdzennych mieszkańców Ameryki. Niewiele jest tu do roboty poza plotkowaniem. Albo byciem obiektem plotek. Moi rodzice sprawiali mnóstwo kłopotów, tacy miejscowi Bonnie i Clyde. Byli też o siebie absurdalnie zazdrośni i wydawało się, że tak samo lubią się kłócić, jak godzić. Mój tata przemycał moją nieletnią mamę do miejscowego baru – a kiedy przyjeżdżała policja, uciekali. Mama chowała się w łazience, ale zdradzał ją jaskrawożółty sweter. Słyszeli tylko surowe: „Idźcie do domu”, czasem dostawali pięć dolarów grzywny.
Tata lubił wyścigi uliczne i skończyło się na tym, że rozbił kilka swoich samochodów. Jego kabriolet Austin-Healey spadł z niewielkiego mostu na muliste dno rzeki przy Saltair – to była chyba najbardziej znana akcja ojca. Jego postać owiana jest legendą i do dziś każdy ma jakieś związane z nim wspomnienie, którym może się podzielić: ze sklepu spożywczego albo monopolowego, albo jakiegokolwiek innego. „Och, twój tata... Mógłbym opowiedzieć ci tyle historii...” I wtedy muszę przerywać i mówię: „Wierz mi, słyszałam już dość, ale dziękuję”. Z miną oznaczającą „o raju” odchodzą, kręcąc głowami. Potem pojawia się łobuzerski uśmiech, powrót do starych dobrych czasów, krok nagle staje się sprężysty, tak jakby ten ktoś właśnie wracał do domu, by po długiej przerwie kochać się ze swoją żoną.
Raz, kiedy tata próbował uciec policji, zniszczył swojego zielonego forda fairlane’a. Mama siedziała w fotelu pasażera i błagała go, żeby zwolnił. Jej śliczna główka przebiła przednią szybę, miękka kremowa tapicerka przesiąkła krwią. Była wtedy ze mną w ciąży. Potem żartowaliśmy, że „to może wiele wyjaśniać” (na temat mój, a nie mamy). Do tej pory zasłania długą, głęboką, ukośną bliznę, która biegnie przez jej czoło od linii włosów aż do brwi.
Pośpiesznie zorganizowali skromny ślub. Urodziłam się kilka miesięcy później w lokalnym szpitalu. Mój tata grał z chłopakami w karty, wypił parę drinków i przegapił poród. Sześć miesięcy później na pierwszej stronie „Ladysmith Chronicle” pojawiło się zdjęcie, na którym mój tata trzyma medal Rocznicowego Dziecka, a ja siedzę na kolanach mamy. Wyglądam jak Kumari.
Mieszkaliśmy we troje w Arcady Auto Court, posiadłości moich dziadków składającej się z dziewięciu maleńkich domków położonych w lesie tuż przy plaży. Należał do nas domek numer sześć, wzniesiony na trawiastym pagórku, z wyzierającym spomiędzy krzewów widokiem na ocean. Choć większość ludzi wokół była szorstka w obyciu i żyła w gotowości bojowej, moja babcia miała ogromny wdzięk – wysoka, z idealnie ułożonymi ciemnymi włosami i bladą cerą. Nosiła eleganckie jednokolorowe stroje, limonkowe spodnie i topy oraz ładne baleriny. Miała czerwone paznokcie i usta. Na śniadanie piła szklaneczkę sherry nalewaną przy barku w stylu Franka Sinatry pełnym kryształowych butelek i stawiała ją na starym wiśniowym fortepianie marki Weber. Później babcia wynajmowała domki głównie motocyklistom. Wydawało się też, że lubi Hells Angels i im ufa. Chyba po śmierci dziadka czuła się bezpieczniej otoczona przez silnych mężczyzn, którzy ją uwielbiali, doceniali jej hojność i zrobiliby dla niej wszystko. Domek „Kwaśnego Eddy’ego” stoi tam do dziś, a legenda głosi, że w pobliżu zakopane jest złoto; być może także kilka ciał. Do tej pory pamiętam ryk motocyklowych silników mieszający się z ćwierkaniem ptaków, pohukiwaniem sów... wrzaskami orłów.
Dzikość
w dziczy.
W małym sklepiku w Auto Court można było kupić podstawowe artykuły pierwszej potrzeby. Różowo-czarne lakierowane półki wyłożone były papierosami, słodyczami i gazetami. W lodówce stały napoje gazowane, w zamrażarce leżały mrożonki. Otwierałam pokrywę i wkładałam głowę do środka tak głęboko, że majtałam stopami w powietrzu, a jednocześnie wsadzałam dłoń w lodowaty środek, by wyciągnąć ulubionego loda na patyku. Koniecznie o smaku pomarańczowym. Można było to poznać po moich spuchniętych, zabarwionych na pomarańczowo wargach – gdy dorosłam, doceniłam te usta, ale w dzieciństwie bardzo mi z ich powodu dokuczano. Na ten widok babcia rzucała spojrzenie w stylu: „Coś ty znowu narobiła?”, choć doskonale znała odpowiedź. Spuszczałam wzrok, a potem się uśmiechałam, pomarańczowa od nosa do brody, i prosiłam ją, żeby wpisała moją zdobycz na naszą „kartkę”, którą tata co miesiąc spłacał. Łapała mnie wtedy za rękę i ciągnęła do zlewu, brała zużytą już prawie kostkę mydła i szorowała moje małe dłonie między swoimi w ciepłej, pełnej piany wodzie. Następnie wycierała mi usta starą, pogniecioną ścierką do naczyń, pachnącą czymś dziwnie antyseptycznym, i posyłała mnie w drogę.
Cztery lata po mnie urodził się mój brat Gerry, blondynek z burzą loków i niebieskimi oczami, takimi jak u mamy. Cherubinek. Przeciwieństwo mnie pod każdym względem. Na jego widok pomyślałam, że jeszcze nigdy nie widziałam czegoś tak pięknego. Urodził się 31 lipca, w lokalne święto. Kolejna wzmianka w gazecie. Oraz kolejny medal.
Kiedy mama była w ciąży z Gerrym, przenieśliśmy się bliżej plaży, do trzypokojowego domku przy Woodley Road. Pokryty gontem dach pasował do wyblakłego cedrowego sidingu, który przybrał odcień dryfującego na wodzie drewna, poszarzałego od niekończących się uderzeń fal i wilgoci. Zimą sople wisiały tak nisko, że dotykały ziemi niczym zamarznięty wodospad. Frontowy ganek był częścią naszej przestrzeni życiowej, stały na nim pralka i zamrażarka oraz skrzynki z pustymi butelkami po piwie, gotowe do wywiezienia w weekend do skupu.
Dom stał kilka kroków od plaży. Przywykłam do biegania boso po pąklach, puszczałam się przez nie sprintem, tak jakby były rozżarzonymi węglami. Nie wiem nawet, czy moje stopy dotykały tych wyszczerbionych skorup. Kamienisty piasek, skały, kraby, zagłębienia z wodą, rozgwiazdy: na naszym progu rozpościerała się cudowna kraina bogatego i zdrowego morskiego życia. Mój plac zabaw.
Moim światem był ocean.
Zawsze moczyłam w nim palec u stopy.
Mieliśmy malutki domek. Nie było w nim zbyt wiele miejsca dla nas wszystkich jednocześnie, więc Gerry i ja bawiliśmy się głównie na dworze, nawet podczas deszczu. Zawsze czułam się bezpieczniej na zewnątrz niż w środku. Uwielbiałam wspinać się po trzypoziomowym ogrodzie skalnym za domem, pełnym dzikich maków, piwonii i krzewów jeżyn... Ślizgaliśmy się po kałużach, zbieraliśmy polne kwiaty i jagody, a od czasu do czasu podkradaliśmy z ogrodu mamy kilka cennych „nie ruszajcie moich” żonkili. Moje ulubione miejsca były otoczone przez pachnące fioletowe bzy i kwaśne winogrona z winorośli ciasno oplatających pnie jabłoni o cierpkich zielonych owocach. Robiliśmy z Gerrym placki z błota, ustawiałam na ziemi stół z patyków i liści, a na samym środku kładłam skradzione kwiaty. Potem zjadaliśmy te placki – odrobina brudu jeszcze nikomu nie zaszkodziła.
Mama
dała nam
wszystko,
a miłość taty była
inna...
Był mądry, genialny,
zawsze trochę podenerwowany,
ale głównie sfrustrowany sobą.
Tak mi się wydaje.
To właśnie miłość go uratowała.
Doskonale się uzupełniali.
Mój idealny wzór do naśladowania...
do którego dążyłam
przez całe swoje życie.
Niestety
i na szczęście...
Mój model miłości
jest lekko pokręcony,
nie tylko
wypaczony...
I ciężko jest
zgodnie z nim żyć...
Matka była dla mnie wszystkim, taka zabawna i piękna, promienne centrum naszego życia. Wszyscy kochaliśmy ją do szaleństwa, ja, Gerry, tata. Filigranowa, pełna energii, roześmiana blondynka. Absolutnie nie głupia, ale odrobinę naiwna. Widzę wyraźnie, jak wymachuje swoim białym jedwabnym szalem, udaje kapitulację, przed kamerą wygląda na bezradną i spuszcza największe niebieskie oczy, jakie kiedykolwiek widzieliście. Po prostu powalająca. Wśród naszej brudnej bielizny i skarpetek wisiały dwie sukienki – jedna w maślanożółte kwiaty pasujące do jej włosów, druga jaskrawoturkusowa, podkreślająca kolor jej oczu. Pięknie spinała włosy w natapirowany kok zafarbowany na pastelowy różowy lub liliowy i opowiadała o tym, jak w młodości, żeby podkręcić włosy, nawijała je na puszki po zupie. Razem z koleżankami zjadały zupę, potem myły puszki i dodawały je do swojej kolekcji. Nie zawsze mogły sobie pozwolić na dobre jedzenie, ale zawsze było je stać na bycie pięknymi. Mama powiedziałaby, że kiepskiego wyglądu nie da się niczym wytłumaczyć. Jej włosy zawsze były w świetnym stanie, nawet kiedy ona cierpiała.
Tata też miał dobry styl, cechowała go niezaprzeczalna elegancja. Nosił białe koszulki, w podwiniętych rękawach chował paczkę mentolowych cameli, a na lewej ręce zawsze miał zegarek, tarczą od wewnętrznej strony nadgarstka. Ciemne włosy zaczesywał do tyłu jak Elvis, choć ten być może był od niego przystojniejszy. Zawsze był „niegrzecznym chłopakiem”. Oboje rodzice mieli w sobie naturalny blask mimo swej szorstkiej dzikości, choć byli zbyt młodzi, by z niego czerpać.
Tata dużo czytał, myślał i marzył. I zawsze się awanturował. Ciągle zadawał pytania. W szkole dostawał same najlepsze oceny. Wśród przyjaciół miał zapędy do wygłaszania prawniczych tyrad, kłócił się o wszystko. Uczył się łaciny; dziesięć razy przeczytał Biblię. Pytaniami doprowadzał do szału nauczycieli, którzy odsyłali go do domu za wyrażanie swoich przekonań, nieustanne podważanie status quo i upieranie się w żartach, że jeśli już, to Amerykę odkrył Eryk Rudy.
Nauczono mnie kwestionować autorytety...
i dlatego kwestionuję wszystko.
Mój dziadek Herman też był oryginalnym myślicielem, romantykiem, anonimowym poetą piszącym do „Ladysmith Chronicle”, przewodnikiem duchowym. Uczonym awanturnikiem. Przez całe życie pracował jako drwal, taki dziki, który tańczył na wierzchołkach drzew na wysokości trzydziestu metrów. Wyobrażam go sobie, jak opiera się w swoim zielonym skórzanym fotelu z książką w ręku, podczas gdy babcia obok uważnie słucha policyjnego radia, żeby zawsze być na bieżąco z lokalnymi plotkami. Dziadek czytał mi Mitologię Bulfincha głosem głębszym niż Barry’ego White’a. Nauczył mnie też mówić po fińsku. Wszędzie nosiłam ze sobą mały słowniczek, uczyłam się nowych słówek i zdań, aby mu zaimponować. Podobało nam się, że możemy rozmawiać przy innych, a oni nas nie rozumieją.
Kiedy zapytałam dziadka, jaką religię wyznajemy, odparł, że jesteśmy agnostykami. Wydawało mi się, że powiedział „antagonistami”, i przez długi czas tak właśnie odpowiadałam ludziom, którzy patrzyli na mnie ze zdumieniem. Po kilku latach doedukowałam się i zrozumiałam, że chodziło mu o to, że nie można dowiedzieć się niczego na temat istnienia Boga, a w takiej sytuacji nie jest się ani wierzącym, ani niewierzącym. Moja duchowość zależała ode mnie. Nikt nie mówił mi, w co mam wierzyć – miałam znaleźć Boga we własny sposób. Albo i nie. Nikt nigdy nie mówił mi, co mam robić, jaka powinnam być, jak myśleć czy w co wierzyć, i jestem za to dozgonnie wdzięczna. To najważniejszy dar. Silny związek dziadka z naturą i głęboki szacunek do niej są moim największym dziedzictwem. To on przekonał mnie, że elfy i wróżki istnieją, że drzewa potrafią się porozumiewać z nami i ze sobą. Że jeśli rozłoży się w ogrodzie małe lusterka, to może uda się złapać odbicie wróżki. Musicie mi uwierzyć, że widziałam je na własne oczy.
W okresie dorastania nie mieliśmy zbyt wiele, ale mama zawsze potrafiła poprawić nam nastroje. Zostawiała ślady w postaci płatków kwiatów i karteczek wokół domu, a także ręcznie zrobione niespodzianki na Boże Narodzenie, Wielkanoc, walentynki... Nigdy nie przeoczyła żadnych świąt, zawsze sprawiała nam i tacie drobne podarki, w zależności od tego, na co było ją stać. Miała przeróżne prace – jako kelnerka, zbierała truskawki, wyławiała małże, sprzedawała odkurzacze – podczas gdy tata był głównie kominiarzem, który sam ustalał sobie godziny pracy. Każdego popołudnia o piątej mama stawiała na stole kolację. Do tego był dopasowany rozkład całego naszego dnia. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę z tego, jak ważna dla Gerry’ego i dla mnie była ta rutyna i konsekwencja, nawet jeśli podczas posiłku oglądaliśmy telewizję. Najbardziej lubiłam makaron z duszonymi pomidorami, nadal też łaknę pierogów mamy – tylko bez boczku – i buraków z puszki.
Jeśli mama była wyczerpana, to tego nie okazywała. Zawsze pragnęłam ją rozśmieszyć, już jako mała dziewczynka uwielbiałam jej uśmiech. Wychodziłam z pokoju w wałkach na rzepy i udawałam, że gram w reklamie perfum Enjoli – „Mogę przynieść do domu boczek, na patelni go usmażyć, ale nigdy nie pozwolę ci zapomnieć, że jesteś facetem, bo jestem kobietą twych marzeń” – a potem uciekałam. Nie mieliśmy drzwi do pokoju, więc rozchichotana chowałam się za futryną i dumna z siebie uważnie słuchałam śmiechu rodziców. Potem zaczynałam planować kolejny występ.
Mama również robiła szalone rzeczy, które ją bawiły i sprawiały, że my też się śmialiśmy. Głupawe kalisteniki i rozciąganie, podskoki i mój ulubiony „dupny spacer” przez podwórze – musisz usiąść na ziemi, wyciągnąć nogi przed siebie i zacząć poruszać się na tyłku. Mama robiła takie „treningi” z kilkoma przyjaciółkami – wszystkie były wytworne, miały urocze kardigany i te same fryzury à la ule, tyle że w różnych kolorach – i przez całą drogę się śmiały. Mama była zabawna jak Lucille Ball.
Mawiała, że nie ma czegoś takiego jak naturalne piękno – bo przed lustrem trzeba spędzić co najmniej godzinę – i że czujesz się silniejsza, gdy ładnie wyglądasz. A ja stanowiłam zupełne przeciwieństwo swojej zadbanej mamy – mającej idealnie ułożone włosy, świeżo wyprasowaną koszulę, podwinięte nogawki spodni i śliczne rękawice ogrodowe – zawsze byłam chłopczycą. Bawiłam się wszystkim, co pełzało: powolnym kosarzem, który torował sobie drogę, niegroźnym dla intruzów, bo przez te długie nogi nie był w stanie nikogo ugryźć; śliskim wężem pończosznikiem, którego potrafiłam nosić przy sobie jak maskotkę; nawet pszczołami, które mnie fascynowały – do tego stopnia, że raz, gdy sprawdzałam ich gniazdo, zostałam pożądlona. Innym razem złapałam za ogon dużego szczura. Po chwili uciekł, a ja nadal miałam w dłoni jego ogon. Jakimś cudem wyrwałam mu go z tyłka. Czułam się okropnie, ale jednocześnie byłam tym zdumiona i się tym popisywałam. Łatwo potrafiłam doprowadzić do krzyku mamę i jej koleżanki.
Przez cały czas miałam mnóstwo energii i praktycznie żadnego miejsca, w którym mogłabym ją spożytkować. Nie było nas stać na zajęcia pozaszkolne, ale ja zawsze potrafiłam coś sobie zorganizować. Łyżwiarstwo figurowe dużo kosztowało. Wypożyczyłam więc łyżwy i zapisałam się do miejscowego Ice Capades, gdzie organizowano przedstawienia na lodzie. Byłam jednym z piesków w 101 dalmatyńczykach (minus dziewięćdziesiąt pięć, więc w nakrapianych kostiumach występowało nas tylko sześcioro). Mama zrobiła mi czarną pastą do butów łatę wokół jednego oka, ale zaczęło mnie szczypać i polały się czarne łzy. Weszliśmy na lód i sunęliśmy, a jedno dziecko trzymało drugie w pasie. Niewiele widziałam, więc się potknęłam, pociągając za sobą cały rząd szczeniaków.
Chodziłam też na darmowe zajęcia z akrobatyki w świetlicy środowiskowej, gdzie nazywano mnie „gumą”, bo umiałam zrobić szpagat na wszystkie trzy sposoby i dwadzieścia przejść w tył w miejscu. Ponieważ byłam bardzo mała, przerzucano mnie z ludzkiej piramidy na piramidę. Uwielbiałam to uczucie latania w powietrzu – byłam nieważka, jakby wszystko mogło się zdarzyć. Igrałam ze śmiercią i już w bardzo młodym wieku wiedziałam, że mam ogromną odwagę.
Gry na fortepianie uczyła mnie przyjaciółka rodziny. Metoda Suzuki zakłada naukę ze słuchu – nauczycielka grała, a ja ją naśladowałam. Byłam w tym niezła. Nasz dom wciąż rozbrzmiewał muzyką. Rodzice puszczali dużo country, a ja śpiewałam z George’em Straitem i Elvisem („Taka rozmarzona”, powiedziałaby mama) albo z mamą w duecie I Don’t Wanna Play House Tammy Wynette. Wtedy kołysała biodrami, myjąc naczynia, a ja tańczyłam wokół, śpiewając: „Nie chcę bawić się w dom; bo wtedy moja mama płacze”.
Czasami jeździłam z mamą i jej przyjaciółkami do kina dla zmotoryzowanych. Wszystkie paliły – nienawidziłam tego pieczenia oczu – i plotkowały. „Nie powiesz nic ojcu, słyszysz?” – prosiła, obrzucając mnie popcornem. Nie wiedziałam, co było taką wielką tajemnicą – fakt, że wydawałyśmy pieniądze na śmieciowe jedzenie, czy to, że oglądałyśmy film z Elvisem, którym się tak zachwycały – ale godziłam się na wszystko, krztusząc się dymem, pocierając oczy i po prostu próbując przetrwać na tylnym siedzeniu.
Gdy mama szła do pracy, zaczynała się prawdziwa zabawa. Tata zabierał nas ze sobą i szedł grać w pokera z kolegami. Jeździliśmy po lesie, podskakując na tylnym siedzeniu jego zgniłozielonego land rovera. Przewracaliśmy się na wszystkie strony, bez zapiętych pasów bezpieczeństwa, i zderzaliśmy się głowami, śmiejąc się histerycznie, gdy przejeżdżaliśmy po kłodach i przez rowy. Podczas jazdy pod górę po stromiźnie wrzeszczeliśmy ze strachu, że przewrócimy się do tyłu. „Nie mówcie mamie”. Jeździliśmy do Regan’s Pool – pokrytego graffiti, opuszczonego i wyschniętego stawu w środku lasu – gdzie tata grał w karty z przyjaciółmi i pił. Koledzy taty lubili, kiedy mówiliśmy do nich „wujku”. Był tam wujek Grift[2] (to nie wymaga wyjaśnień) i wujek Leo, najlepszy przyjaciel taty, który pomagał mu przycinać drzewa, odstrzeliwując ze swej wiernej strzelby gałęzie. I był jeszcze wujek Lem, zadziorny, krzykliwy drwal, który listownie ściągnął sobie pannę młodą z zagranicy. A kiedy nauczyła się angielskiego, zostawiła go i jeszcze ukradła toster. Później pożyczył od ojca pięćset dolarów, nigdy nie oddał, więc ukrywał się przed nim aż do śmierci. Tata nadal jest zły, że nie odzyskał tych pieniędzy. Przynosili lodówki turystyczne pełne piwa, a zadaniem dzieci było pilnowanie, by ono nigdy się nie kończyło. Biegaliśmy w tę i we w tę jak bardzo szybcy kelnerzy. Ja dostawałam upragnione zadanie: pilnowałam otwieracza. Żeby napić się piwa, mężczyźni musieli najpierw do mnie przyjść i je otworzyć – byłam ważna. Po wszystkim miałam ręce zalane pianą i musiałam wszystko zlizywać. To była bardzo brudna robota.
TATA GRAŁ NA PIANINIE I IMPREZOWAŁ trochę jak Jerry Lee Lewis. Gdy purpurowe słońce chowało się za horyzontem, wyciągał akordeon i łyżki. Jego ulubionym utworem był Green Door. „Jaki to sekret przede mną skrywasz...” Kiedy już pojawiło się piwo, a ostrygi prosto z plaży zostały otwarte i połknięte, mama tańczyła do melodii, którą chyba tylko ona słyszała.
Pamiętam nasze ukochane danie: czarny żeliwny garnek zawieszony nad ogniskiem na piasku i odgłos otwierających się małż gotowanych w piwie i maśle. Kąpiele nago późnym wieczorem w oceanie pełnym meduz, pluskanie się wodą, śmiech, fosforescencja w zimnej czarnej wodzie, ogniska na plaży. Piszczące dziewczyny w samych biustonoszach i szortach z wysokim stanem, stojące na brzegu i droczące się z chłopakami. Tyczkowaci mężczyźni w przemoczonych, rozciągniętych kalesonach wyjący do księżyca. Wespół z naszym psem, Lobo, który po części był wilkiem.
Następnego ranka razem z Gerrym ustawialiśmy krzesła nad mężczyznami, którzy wciąż leżeli nieprzytomni na tarasie, i rzucaliśmy im na głowy kamyczki. Mieliśmy z tego niezły ubaw. Przeganiali nas i przeklinali, ale zawsze byliśmy szybsi niż ci z kacem.
Nadal czuję się nieswojo na widok
zataczającego się dorosłego mężczyzny,
a paru takich już widziałam...
Młodsza siostra taty, ciocia Sherry, jeździła niebieską corvettą stingray i miała najpiękniejszy na świecie charakter pisma, taki okrągły. Pod każdym względem pragnęłam być taka jak ona. Starszą siostrą taty była ciotka Marlene. Głucha, nazywająca mnie „Bappely”. Czytała z ruchu warg, ale nie za dobrze jej to szło. W tamtych czasach było niewiele wsparcia dla osób niesłyszących, wymyśliła więc własne sposoby komunikowania się. Kiedy ją odwiedzałam, piłyśmy herbatę. A gdy odwracała wzrok, bezczelnie przestawiałam trochę dzbanek, by sprawdzić, czy się zorientuje. Odstawiała go na miejsce. Potem delikatnie przesuwałam cukierniczkę. Ciotka wzdychała i stawiała ją dokładnie w tym samym miejscu, co poprzednio.
Ciocia Marlene opiekowała się wszystkimi zdziczałymi kotami w okolicy. Widziałam, jak porozumiewa się z nimi specjalnym językiem. Chodziły za nią tak, jakby była jakąś zaklinaczką. Uważnie się jej przyglądałam, bo chciałam poznać jej tajemnice. Ja też łapałam świetny kontakt ze zwierzętami i nauczyłam się, że można ufać im bardziej niż ludziom. Zbierałam wszystkich odmieńców, takich jak ten rudy pręgowany kot, który chodził bokiem, czy mały porzucony ryś. To do mnie ludzie przynosili ptaki ze złamanymi skrzydłami. Takie, których nikt inny nie chciał lub do których nikt nie miał cierpliwości.
Tata lubił chodzić z kolegami na polowania. Pamiętam martwe zwierzęta przywiązane do masek ciężarówek i broń wiszącą na ścianie. Słyszałam też opowieść o tym, jak pewnego razu postrzelony przez nich jeleń wstał i uciekł akurat w momencie, gdy chłopaki miały zapozować do zdjęć obok swojej zdobyczy i umieściły całą broń w porożu zwierzęcia. Strasznie się z tego śmiali. Tata wypełniał stojącą na werandzie okropną pożółkłą zamrażarkę dziczyzną i mięsem łosi zawiniętym w brązowy, zakrwawiony papier. Nazywałam je „śmiesznym mięsem”, bo smakowało dziwnie, trochę dziko. Gdy je jadłam, miałam wyrzuty sumienia.
Tata przestrzegał, żebym nigdy nie wchodziła do pompowni, więc oczywiście tylko tego pragnęłam. Wpatrywałam się w nią (stała na naszym podwórzu) i wyobrażałam sobie wszystkie straszne rzeczy, które się tam działy. Nigdy jednak nie przyszło mi do głowy, co rzeczywiście może się tam znajdować. Wreszcie pewnego dnia zebrałam się na odwagę i kiedy nikt nie patrzył, cichutko przeszłam przez płot, otworzyłam skrzypiące drzwi i zobaczyłam wiszącego do góry nogami bezgłowego jelenia. Wielkie, umięśnione ciało, krew kapiąca do wiadra. Stałam jak wryta, patrzyłam z podziwem i jednocześnie wrzeszczałam z całych sił. Mój wzrok padł na odciętą głowę leżącą obok, na zakrwawionym pniu. Spojrzałam w duże, martwe oczy, ciemne i głębokie, otoczone gęstymi rzęsami. Miałam wrażenie, że na mnie patrzą i przeszywają moją duszę, trafiając w jej najczulszy, dygoczący punkt. To było to mięso? Nigdy nie wybaczyłam tego rodzicom.
Po tamtym wydarzeniu odrzucało mnie od jedzenia zwierząt i zostałam aktywistką. Miałam wówczas jakieś sześć, może siedem lat i pomyślałam: „To niesprawiedliwe, zwierzęta nie mają broni, nie mają głosu. Może ja mogłabym być ich głosem”. Przekonałam tatę, by nigdy więcej nie polował, wywarłam na niego maksymalną presję emocjonalną. Potem wywołałam w nim wyrzuty sumienia, potrząsałam warkoczykami, zaczęłam go błagać, moje oczy zamieniły się w fontannę łez. Obiecał mi, że już nigdy nie zapoluje, i dotrzymał słowa. Zrozumiałam, że mam jakąś siłę. To był początek.
Jak wszystkie dzieci
pojmowałam świat naiwnie...
Wierzyłam, że to, co słyszę, jest prawdą.
Że to, co czytam, jest prawdą.
Że to, co mi mówią, jest prawdą.
Nie rozumiałam
kłamstwa...
jeszcze.
BARDZO SZYBKO NAUCZYŁAM SIĘ, ŻE LUDZIE SĄ Z REGUŁY okropni. A opiekunki do dzieci są jeszcze gorsze.
Tak się dzieje, gdy w dzieciństwie jesteś nieodpowiednio traktowany. W moim przypadku chodzi o młodą opiekunkę, która bardzo wcześnie mnie seksualizowała i wykorzystywała, zmuszając do dziwnych zabaw z jej ciałem, na przykład gry „w samochód”. Przynosiła mi używane zabawki – takie jak naturalnej wielkości głowa Barbie, którą mogłam czesać i malować. Moi rodzice myśleli, że ta kobieta jest wspaniałomyślna i miła, podczas gdy tak naprawdę mydliła im oczy. W tamtym czasie nic z tego nie rozumiałam. Groziła mi i zakazywała komukolwiek o tym mówić. Bo inaczej...
Dlaczego ludzie byli tacy okropni i co ja mogłam z tym zrobić? Rodzice byli wobec mnie uczciwi – i szczerzy aż do przesady – ale kiedy ktoś prosił, żebym czegoś nie mówiła, sprawiało mi to ogromny ból.
Byłam niewinną
akrobatką,
gimnastyczką,
chłopczycą-gumą
z nieokiełzaną wyobraźnią.
Budującą wściekle zamki z piasku
z niesamowitą prędkością.
Tworzącą własny świat tak szybko, jak tylko mogłam.
NA WOODLEY ROAD MIELIŚMY NIEWIELU SĄSIADÓW, ale na szczęście mieszkaliśmy obok rodziny Atkinsonów, których dom był dla mnie jak azyl. Przychodziłam do nich codziennie, niczym ich czwarte dziecko. Szalenie podkochiwałam się w dwóch starszych braciach, Matcie i Johnie. Pisałam do nich anonimowe listy miłosne kredkami, które mogły należeć tylko do mnie. Ich siostra Sara była mniej więcej w moim wieku. Brała lekcje tańca – balet, jazz, stepowanie – a ja kręciłam się po ich domu i czekałam na jej powrót. Przychodziła w swoim pięknym trykocie i uczyła mnie kilku kroków. Ja w dżinsach z obciętymi nogawkami i brudnej koszulce... shuffle ball change[3].
Pani Atkinson zajmowała się domem, a pan Atkinson był odnoszącym sukcesy biznesmenem, właścicielem firmy dostarczającej usługi telewizyjne na wyspę. Jak się później dowiedziałam, był również mentorem dla wielu osób, a ja miałam ogromne szczęście, że ta rodzina się mną zaopiekowała wtedy, gdy najbardziej tego potrzebowałam. To był zupełnie inny świat. Nie miałam pojęcia, co to jest sałatka, dopóki nie zobaczyłam jej w domu Sary. Jej matka musiała mnie poprosić, żebym jej coś przyniosła, bo nigdy nie otworzyłabym sama lodówki w cudzym domu – nie byłabym tak niegrzeczna. Pamiętam, jak patrzyłam na półki zastawione jedzeniem, tak różnym w porównaniu do tego, co znałam z domu. Mój wzrok padł na dużą drewnianą miskę z pieczarkami starannie ułożonymi przy krawędzi, za nimi znajdował się rządek plasterków ogórka, następnie startej marchewki i siekana cebula na środku. Ta wirująca przede mną mandala była jak dzieło sztuki. Bardzo długo się na nią gapiłam i przez cały ten czas lodówka była otwarta... Wreszcie pani Atkinson delikatnie mnie szturchnęła i wyrwała z transu, mówiąc: „Pamelko, kochanie...”. Zauważyła moje zdumienie, wzruszyła się i zapytała, czy chcę częściej pomagać jej w przygotowywaniu kolacji. Naprawdę bardzo tego pragnęłam.
Wiedziałam, że tuż przy drzwiach prowadzących do ogrodu, na ladzie, w dużym szklanym słoju trzymane są psie przysmaki. Pozwalano mi zabrać parę z nich, gdy wchodziłam, i dać je ich ładnemu krótkowłosemu wyżłowi niemieckiemu Topeyowi. Siadaliśmy obok siebie na werandzie z tyłu domu, trzymaliśmy się za łapy i jedliśmy je razem, pogrążeni w myślach, patrząc na ocean. Jeden przysmak dla niego, jeden dla mnie.