Love, Pamela - Pamela Anderson - ebook + książka

Love, Pamela ebook

Anderson Pamela

3,8

Opis

Moje marzenia często się spełniają – to przekleństwo i błogosławieństwo.

W latach 90. jej wizerunek jako blond seksbomby był wszechobecny. Odkryta na trybunach podczas meczu futbolu kanadyjskiego, szybko stała się supergwiazdą, ulubioną dziewczyną z okładki „Playboya”, symbolem hollywoodzkiego przepychu i seksapilu. Pamela Anderson jaką znamy, powstała raczej wskutek zbiegu okoliczności niż szczegółowo zaplanowanej ścieżki kariery. Love, Pamela przedstawia jej prawdziwą historię, opowieść o dziewczynie z małego miasteczka, która zaplątała się we własne marzenia.

Córka młodych, żywiołowych rodziców nie miała łatwego dzieciństwa, rozwinęła w sobie jednak głęboką miłość do natury i zapełniła swój świat odmieńcami, niewidzialnymi przyjaciółmi i rannymi zwierzętami. W końcu przezwyciężyła wrodzoną nieśmiałość i pozwoliła, by niespokojna wyobraźnia popchnęła ją do życia, o którym niewiele osób może pomarzyć – zamieszkała w rezydencji „Playboya” w Hollywood. W miarę, jak rosła jej popularność, wzmagało się także zainteresowanie tabloidów, a były to czasy, w których paparazzi bezlitośnie niszczyli wizerunek i poczucie własnej wartości.

Młoda seksbomba z wdziękiem brnęła naprzód, znalazła schronienie w zamiłowaniu do sztuki i literatury, spełniała się jako oddana matka i aktywistka. Teraz – po pamiętnym występie w roli Roxie w Chicago na Broadwayu – wraca na wyspę swojego dzieciństwa i opowiada historię nieposkromionej wolnej kobiety, która z każdym krokiem odkrywa siebie na nowo.

Napisana żywą prozą przeplataną wierszami autorki książka Love, Pamela jest pełnym pokory, wzruszającym i ciekawym pamiętnikiem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 253

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (35 ocen)
10
13
8
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MESSY582

Dobrze spędzony czas

"Sława to nie jest coś, do czego możesz dążyć, i na pewno nie jest to coś, co mo­żesz powstrzymać, nawet jeśli tego pragniesz. Ona się prostu zdarza, a wraz z nią przychodzą najbardziej szalone chwile. Niesłychane, nieprawdopodobne rzeczy, których człowiek nigdy by się nie spodziewał. Ja się nie spodziewałam." ▪︎▪︎ Pamela Anderson - ikona lat dziewięćdziesiątych, kobieta, która na stałe zapisała się w historii popkultury. Nikt, nigdy, tak naprawdę nie starał się dowiedzieć czy pod tym doskonale sprzedajcym się, swego czasu, wizerunkiem jest coś więcej. Tym bardziej, autobiografia napisana osobiście przez aktorkę, wzbudziła moje zainteresowanie. "Love, Pamela", to opowieść o dziewczynie z małego miasteczka, jej traumatycznych doświadczeniach, małżeństwach, rodzicielstwie i karierze, taki trochę "american dream", ale nie do końca. Podczas lektury, miałam wrażenie jakbym czytała jej pamiętnik. Miejscami chaotyczny, czasami zabawny, często smutny, przeplatany bardzo osobistymi wierszami...
10
vandam48

Dobrze spędzony czas

Polecam
10
natiszon

Nie oderwiesz się od lektury

"Dziewczyna z małego miasteczka, która znalazła się w Hollywood..." Olśniewający sukces, bajkowe, luksusowe życie, o którym większość z ludzi może tylko pomarzyć. Pierwsze strony gazet, rekordowa ilość okładek Playboya i niekwestionowana gwiazda Słonecznego patrolu. Jaka tak naprawdę jest Pamela Anderson – kobieta o jednej z najbardziej pasjonujących biografii w Hollywood? Czy istnieje idealny przepis na sukces? W swojej autobiografii Pamela Anderson opowiada nam swoją drogę do sławy. I wcale nie jest to ścieżka usłana różami, jak z pozoru może się wydawać. Przeciwnie jest pełna ostrych zakrętów, rozczarowań, burzliwych romansów i błędnych decyzji. Wrażliwa, niepoprawna romantyczka, marząca o wielkiej miłości. Wspaniała matka, aktywnie działająca na rzecz ochrony praw zwierząt. "Szukanie harmonii w nieharmonijnych miejscach było moją klątwą - i moim sposobem bycia" Z niebywałą szczerością odsłania przed nami wszystkie warstwy show biznesu, bez zbędnego ubarwiania, zdradza swoje em...
10
alex88r

Z braku laku…

Nudne, słabe, wybielanie przemysłu porno. Plus za to, że Pam pisała to sama.
11
Sarielle

Dobrze spędzony czas

to jest bardzo intymna książka, miałam wrażenie że Pamela napisała ja przede wszystkim dla swoich synów. nie śledziłam kariery i życia Pameli Anderson, ale w tej książce mam wrażenie, że pozwala ona nam zobaczyć prawdziwą siebie. a jednocześnie nie mam wrażenia że odarłam ją z jej prywatności
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Love, Pa­mela
Co­py­ri­ght © 2023 by An­der­son Me­dia LLC. All ri­ghts re­se­rved. Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Luna, im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy 2023 Co­py­ri­ght for the Po­lish Trans­la­tion © by Emi­lia Skow­roń­ska 2023
Wy­dawca: NA­TA­LIA GO­WIN
Re­dak­cja: AGNIESZKA RADTKE
Ko­rekta: JO­LANTA KU­CHAR­SKA, AD­RIANNA HESS / e-DY­TOR
Pro­jekt okładki: PLOY SI­RI­PANT
Zdję­cie na okładce © Car­melo Re­dondo
Li­ter­nic­two: JOEL HOL­LAND
Ad­ap­ta­cja pol­skiej wer­sji okładki: DA­WID GRZE­LAK
Skład i ła­ma­nie: JS Stu­dio
War­szawa 2023 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67674-95-9
Wy­daw­nic­two Luna Im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11a 01-527 War­szawawww.wy­daw­nic­two­luna.plfa­ce­book.com/wy­daw­nic­two­lunain­sta­gram.com/wy­daw­nic­two­luna
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

DLA MO­ICH CHŁOP­CÓW

Tych, któ­rzy mnie za­chę­cali

do spi­sa­nia tej hi­sto­rii

w moim

nie­do­sko­na­łym stylu.

To je­dyny spo­sób, by wy­trzy­mać

i opi­sać

moje ży­cie.

Moje wy­jąt­kowe sza­leń­stwo,

moje dzie­dzic­two.

Po­cho­dzące z mo­jego nie­zwy­cię­żo­nego serca,

nie­fil­tro­wane.

Tak krótka jest mi­łość, a tak dłu­gie za­po­mnie­nie.

PA­BLO NE­RUDA

Za­cie­rają się li­nie

mię­dzy snami

a rze­czy­wi­sto­ścią

albo tym, gdzie koń­czę się ja,

a za­czyna świat.

Ży­cie

i ma­rze­nia

to wspa­niały ta­niec.

Moje ma­rze­nia czę­sto się speł­niają

– prze­kleń­stwo

i bło­go­sła­wień­stwo.

Te­raz, gdy

za­to­czy­łam pełne koło,

wresz­cie czuję się bez­pieczna.

Na­tra­fi­łam na ten ro­dzaj mi­ło­ści,

który mnie pod­trzy­muje –

jest ona nie tylko mą­dra

i przy­ja­zna,

ale też współ­czu­jąca.

Ro­mans

pe­łen wró­żek,

nimf

i ma­gii.

Praw­dziwa hi­sto­ria mi­ło­sna –

mi­łość

do sie­bie.

Bar­dziej praw­do­po­dobne jest

czułe prze­ba­cze­nie.

Trudno roz­po­znać

do­bre na­wyki

w kon­tek­ście

wszyst­kich mo­ich de­cy­zji

prze­szłych i obec­nych.

Nie ma do­bra

ani zła,

tylko oso­bi­ste ob­se­sje

wy­ni­ka­jące z hi­sto­rii,

traumy,

nie­win­no­ści

i edu­ka­cji.

Za­wsze mó­wiono mi, że je­stem

nie do opa­no­wa­nia.

Nikt nie ak­cep­to­wał mo­ich wy­bo­rów.

Może

to do­bry znak.

Po­dą­ża­łam wy­łącz­nie wła­sną drogą.

By­łam za­an­ga­żo­wa­nym ro­dzi­cem.

Żad­nych niań,

ter­mi­na­rze

me­czów ba­se­bal­lo­wych chłop­ców

wpi­sane w moje kon­trakty

fil­mowe i te­le­wi­zyjne.

Dzieci za­wsze były na pierw­szym miej­scu –

bez względu na wszystko...

Nikt nie może nam tego

ode­brać.

Rzad­kość w Hol­ly­wood.

By­łam

i na­dal je­stem

wy­jąt­kowo

ła­twym ce­lem.

I

je­stem z tego dumna.

Nie­zbyt za­wzię­cie się bro­nię.

Nie je­stem zgorzk­niała.

Nie pra­gnę być twarda,

sły­szana czy trak­to­wana po­waż­nie.

Wolę

być nie­stała

i wolna,

bez żad­nych ogra­ni­czeń.

Daję szanse ży­ciu

i prze­zna­cze­niu.

„Za­pro­po­nuj mi coś, z czym so­bie nie po­ra­dzę”,

mo­gła­bym po­wie­dzieć –

za­wsze go­towa na wy­zwa­nia.

Ży­cie to se­ria pro­ble­mów.

Mu­simy po­ru­szać się

z wdzię­kiem –

je­den roz­wią­zany,

po­ja­wia się ko­lejny.

Znowu

i znowu,

aż do śmierci.

Cho­dzę chwiej­nie,

naj­bliż­szych po­py­cham

w nowe,

iry­tu­jące

i in­spi­ru­jące miej­sca,

pro­szę in­nych

tylko o to, czego żą­dam

od sie­bie...

Je­stem

małą dziew­czynką zro­dzoną

z dziw­nie pięk­nych,

twór­czo współ­uza­leż­nio­nych,

po­zba­wio­nych skru­chy ko­biet,

które były zbyt do­bre

dla męż­czyzn.

Spo­łecz­ność sy­ren

ży­ją­cych w zam­kach z pia­sku,

śnią­cych pod koł­drami z wo­do­ro­stów,

je­dzą­cych obiady na za­sta­wie z muszli ostryg...

Moje men­torki były za­cie­kłe,

w swych mięk­kich i buj­nych ko­kach,

silne i mą­dre,

a jed­nak dziw­nie fan­ta­styczne.

Mia­łam szczę­ście,

że wo­kół wi­ro­wał dziki,

cu­daczny i wszech­obecny

ko­biecy duch.

Od mo­jej

pięk­nej matki

do wy­jąt­ko­wych ko­biet,

które ją wy­cho­wały.

Buń­czuczne pięk­no­ści

w ka­pe­lu­szach Phi­lipa Tre­acy’ego,

usta­wione ni­czym okręty na błę­kit­nej wo­dzie,

ich im­per­ty­nencka i se­kretna broń.

Spraw­dzone i szczere za­cho­wa­nia,

ko­chały nie­win­nie i były

bez­czel­nie

sek­sowne.

Zmy­sło­wość

uzbro­jona

w fan­ta­styczne ro­dzinne prze­pisy,

mi­łość i po­wab.

„Przez żo­łądki męż­czyzn

do ich serc”,

a także

do ich wy­gło­dzo­nych umy­słów.

Uczono mnie,

by ni­gdy się nie pod­da­wać

i nie re­zy­gno­wać z po­goni –

„Niech bę­dzie cie­ka­wie”,

„Nie bądź zbyt ła­twa” –

w dzi­siej­szych cza­sach ta­kie za­cho­wa­nie

wy­syła od­wrotny sy­gnał.

To tabu,

fru­stru­jące, nie­pa­trio­tyczne

lub pro­ble­ma­tyczne.

In­te­re­su­jące

i na­tu­ralne jest dla mnie

mie­sza­nie fe­mi­ni­zmu

z ko­bie­co­ścią:

Na­uka sztuki dro­cze­nia się

przy upar­tym trzy­ma­niu się

wła­snych war­to­ści.

Wszystko to

jest we mnie za­ko­rze­nione,

nie­biań­skie

i ge­ne­tyczne ob­cią­że­nie.

Moje wspo­mnie­nia

są zmik­so­wane,

roz­my­cie czasu,

de­kady ułudy,

zdu­mie­nie.

Wolę nie przy­wo­ły­wać dat,

lat ani mie­sięcy

czy ty­go­dni...

Wy­daje mi się to po­wierz­chowne.

Re­la­cje,

które mia­łam,

nie są dzie­łem mo­jego ży­cia...

No cóż...

Sta­no­wią oś czasu.

Tak na­prawdę

my­ślę o moim ży­ciu

nie w la­tach,

lecz przez pry­zmat tego, kogo wów­czas

ko­cha­łam.

Za­ma­zane wspo­mnie­nia.

Na­zy­wam to „mięk­kim wi­dze­niem” –

tak jak­bym pa­trzyła w ka­merę,

pa­trzyła przez nią...

A na­wet poza nią...

Ni­gdy

nie pa­trzę bez­po­śred­nio w obiek­tyw,

wszystko jest lekko roz­myte.

Nie­znaczne mru­że­nie oczu i spoj­rze­nie w ot­chłań,

jak­bym wi­działa coś w od­dali,

ale nie do końca wie­działa co.

Za­cie­ka­wiona...

Ener­gia, która mnie wzywa...

Cią­gnąca mnie gra­wi­ta­cja.

Każda okładka,

każde zdję­cie

z mo­jej per­spek­tywy były do­słow­nie

roz­mytą plamą.

(Może po pro­stu po­win­nam no­sić oku­lary).

Ży­cie więk­szo­ści lu­dzi to­czy się

nie­za­pi­sane albo

– co gor­sza –

nie­prze­żyte.

Ana­liza ar­chi­wów

jest nie­mal te­ra­peu­tyczna.

Prze­trwa­łam.

To pra­wie tak, jak­bym żyła po to,

by to opi­sać.

Tak więc

się­gam

stąd...

Do głę­bo­kiej błot­ni­stej ka­łuży,

którą stwo­rzy­łam.

Wyj­muję ka­mie­nie...

I wy­cią­gam brud,

który za­sła­nia tak czę­sto

kwe­stio­no­waną

głę­bię...

Oto ja.

Po­chła­niam książki i sztukę...

To one mnie kształ­tują.

Bryłka gliny

cze­ka­jąca, aż ktoś coś z niej wy­rzeźbi.

Wle­wam

w sie­bie wszystko, co mogę,

i

co­dzien­nie

bu­dzę się jako nowa osoba –

obo­lała, za­chłanna,

wy­cią­gam ręce po ko­newkę.

Choć jest to po­ważna książka

o prze­mocy,

walce

i zwy­cię­stwie,

mam na­dzieję, że bę­dzie rów­nież za­bawna...

i

co waż­niej­sze,

po­krze­pia­jąca.

Moja hi­sto­ria

może roz­brzmie­wać:

dziew­czyna z ma­łego mia­steczka,

która w ja­kiś spo­sób wplą­tała się

we wła­sne ma­rze­nie.

Szybko zro­zu­miała,

że stwo­rzyła coś

z ni­czego.

Za­pa­li­łam lont

i

wy­star­to­wała beze mnie

dzika pe­tarda, któ­rej nie można za­trzy­mać...

fi­glar­nie roz­bły­ska,

nie­bez­piecz­nie nie­prze­wi­dy­walna

i zbyt go­rąca, by jej do­tknąć.

Nie­koń­czące się spa­la­nie.

Były

trud­no­ści

i ra­dość.

I

przez cały ten czas

czu­łam się pro­wa­dzona:

Po­trze­bo­wa­łam tylko

od­wagi,

by zro­bić ko­lejny krok.

Ze świa­do­mo­ścią,

że mam u swego boku anioły.

Je­dyna ochrona,

ja­kiej po­trze­bo­wa­łam.

Wraz z moc­nym po­czu­ciem sie­bie.

Mam

nie­za­chwianą wiarę w coś...

Boga.

On musi ist­nieć...

Był taki punkt zwrotny,

kiedy po­czu­łam się wolna,

by być sobą,

a nie tylko eg­zy­sto­wać w try­bie prze­trwa­nia...

Wy­zwo­le­nie,

kiedy zda­łam so­bie sprawę,

że je­stem swoim naj­su­row­szym kry­ty­kiem.

Po­sta­no­wi­łam

po­zbyć się pa­ra­li­żu­ją­cej nie­śmia­ło­ści,

która mnie wię­ziła.

Uświa­do­mi­łam so­bie,

że ży­cie dzieje się i tak,

ze mną

czy beze mnie.

To kwe­stia

na­sta­wie­nia:

je­śli inni mogą tacy być,

to ja też.

Do mło­dych dziew­czyn

i chłop­ców

gdzieś tam,

któ­rzy ma­lują wła­sne ży­cie,

idąc „na ży­wioł”.

Nie je­ste­ście sza­leni.

Je­ste­ście od­ważni tak jak ja.

Sa­mo­dzielne my­śle­nie

i nie­po­słu­szeń­stwo

są ważne.

Da­cie radę.

Szkoda, że mnie nikt tego nie po­wie­dział.

A je­śli ktoś mó­wił,

to szkoda,

że mu nie uwie­rzy­łam.

Sta­łam się wo­jow­niczką,

nisz­czy­cielką

sta­rych prze­ko­nań,

po­ko­nu­jącą smoki.

Przy­ję­łam

po­ucza­jącą myśl:

Je­stem „wy­star­cza­jąco do­bra”.

Je­stem silna.

Och, je­stem?

I

Wy­obra­żam so­bie sie­bie w wieku pię­ciu lat...

Ze wszyst­kimi szcze­gó­łami...

Przy­glą­dam się jej od stóp do głów.

Ob­ser­wuję ją przez chwilę,

gdy się bawi,

oży­wiona, ra­do­sna, prze­sadna...

choć sama na plaży.

Wo­łam jej imię, by zwró­cić na sie­bie uwagę.

Roz­po­zna­nie mnie zaj­muje jej chwilę,

a po­tem bie­gnie do mnie

z otwar­tymi ra­mio­nami.

Przy­tu­lam ją mocno,

pod­no­szę i wi­ru­jemy,

a ona uśmie­cha się elek­try­zu­jąco

i chi­cho­cze

z nie­win­nym

zdu­mie­niem.

Mó­wię jej, jak bar­dzo ją ko­cham,

jaka jest piękna,

jak dziki kwiat,

i że za­wsze będę ją wspie­rać,

i że da so­bie radę.

Przej­dzie przez to wszystko

bez naj­mniej­szego pro­blemu.

Ca­łuję ją mocno w za­piasz­czony po­li­czek.

Wy­ciera twarz

i mi się wy­rywa.

Ucieka

w swoim zno­szo­nym

jabł­ko­wo­zie­lo­nym

bi­kini frotté,

które bar­dzo stara się po­zo­stać w miej­scach,

w któ­rych po­winno być.

Mała po­syła mi bu­ziaki

i ma­cha.

Śpie­szy się do tego, co ważne...

Do pana i pani Kra­bów

i ich

ga­la­re­to­wa­tych dzieci.

Praw­dziwa ja

– nie­ska­żona.

URO­DZI­ŁAM SIĘ W 1967 ROKU, W LE­CIE MI­ŁO­ŚCI. W setne uro­dziny Ka­nady na świat przy­szły zdrowe trzy ki­lo­gramy czte­ry­sta gra­mów. Mi­nęło wtedy do­kład­nie sto lat czego? Ma­ni­pu­lo­wa­nia hi­sto­rią. Wy­spa Van­co­uver zo­stała utwo­rzona przez wul­kan sto pięć­dzie­siąt mi­lio­nów lat temu, a przed­sta­wi­ciele Pierw­szych Na­ro­dów żyli tam ty­siące lat przed tym, jak Ko­lumb po­sta­wił na niej stopę. Nie można od­kryć ziemi, na któ­rej już miesz­kają lu­dzie. Czę­sto pi­sze się hi­sto­rię na nowo tylko po to, by z po­two­rów uczy­nić bo­ha­te­rów. Albo od­wrot­nie. Osta­tecz­nie prawda za­wsze wy­cho­dzi na jaw.

Błędne ognie...

Gdy się uro­dzi­łam, moi ro­dzice byli bar­dzo mło­dzi, mama miała tylko sie­dem­na­ście lat, a tata – dzie­więt­na­ście. Po­znali się wcze­sną wio­sną pod wielką kwit­nącą wi­śnią, tuż przed ko­ścio­łem, do któ­rego w więk­szość nie­dzieli uczęsz­czała ro­dzina mo­jej mamy. Ona sie­działa na naj­niż­szej ga­łęzi i ma­chała swo­imi zgrab­nymi no­gami, a na sto­pach miała skar­petki z fal­banką – tak przy­naj­mniej mi opo­wia­dano – kiedy tata i jego przy­ja­ciel aku­rat prze­cho­dzili obok. Tata na nią spoj­rzał i dał swo­jemu naj­lep­szemu kum­plowi ćwierć­do­la­rówkę, żeby so­bie po­szedł. „Hej, aniele” – po­wie­dział, opie­ra­jąc się ra­mie­niem o pień, miał uli­zane do tyłu włosy i oczy jak ocean. Za­uro­czył ją. Na­tych­miast za­ko­chali się w so­bie do sza­leń­stwa. Jak ra­żeni pio­ru­nem. Coup de fo­udre[1].

To był ro­mans jak z filmu z lat pięć­dzie­sią­tych. Po­myśl o Ame­ry­kań­skim graf­fiti. Lo­kale dla zmo­to­ry­zo­wa­nych, hot rody, bur­gery za­ma­wiane na spółkę w lo­kal­nej Wings Cafe. Tata pi­sał dla niej wier­sze na dłu­gich zwo­jach pa­pieru wy­nie­sio­nych ze śmier­dzą­cej pa­pierni w Cro­fton, gdzie przez pe­wien czas pra­co­wał. Co­dzien­nie wy­sy­łał jej li­sty, a ona po szkole bie­gała do skrzynki pocz­to­wej, żeby je ode­brać. Mimo że miesz­kali za­le­d­wie kilka ki­lo­me­trów od sie­bie, było to dla nich zbyt da­leko, nie po­tra­fili bez sie­bie wy­trzy­mać.

La­dy­smith to stare gór­ni­cze mia­steczko, miej­sce opusz­czo­nych tar­ta­ków. Wio­ska ry­backa dumna z plaż, par­ków i re­zer­wa­tów rdzen­nych miesz­kań­ców Ame­ryki. Nie­wiele jest tu do ro­boty poza plot­ko­wa­niem. Albo by­ciem obiek­tem plo­tek. Moi ro­dzice spra­wiali mnó­stwo kło­po­tów, tacy miej­scowi Bon­nie i Clyde. Byli też o sie­bie ab­sur­dal­nie za­zdro­śni i wy­da­wało się, że tak samo lu­bią się kłó­cić, jak go­dzić. Mój tata prze­my­cał moją nie­let­nią mamę do miej­sco­wego baru – a kiedy przy­jeż­dżała po­li­cja, ucie­kali. Mama cho­wała się w ła­zience, ale zdra­dzał ją ja­skra­wo­żółty swe­ter. Sły­szeli tylko su­rowe: „Idź­cie do domu”, cza­sem do­sta­wali pięć do­la­rów grzywny.

Tata lu­bił wy­ścigi uliczne i skoń­czyło się na tym, że roz­bił kilka swo­ich sa­mo­cho­dów. Jego ka­brio­let Au­stin-He­aley spadł z nie­wiel­kiego mo­stu na mu­li­ste dno rzeki przy Sal­tair – to była chyba naj­bar­dziej znana ak­cja ojca. Jego po­stać owiana jest le­gendą i do dziś każdy ma ja­kieś zwią­zane z nim wspo­mnie­nie, któ­rym może się po­dzie­lić: ze sklepu spo­żyw­czego albo mo­no­po­lo­wego, albo ja­kie­go­kol­wiek in­nego. „Och, twój tata... Mógł­bym opo­wie­dzieć ci tyle hi­sto­rii...” I wtedy mu­szę prze­ry­wać i mó­wię: „Wierz mi, sły­sza­łam już dość, ale dzię­kuję”. Z miną ozna­cza­jącą „o raju” od­cho­dzą, krę­cąc gło­wami. Po­tem po­ja­wia się ło­bu­zer­ski uśmiech, po­wrót do sta­rych do­brych cza­sów, krok na­gle staje się sprę­ży­sty, tak jakby ten ktoś wła­śnie wra­cał do domu, by po dłu­giej prze­rwie ko­chać się ze swoją żoną.

Raz, kiedy tata pró­bo­wał uciec po­li­cji, znisz­czył swo­jego zie­lo­nego forda fa­ir­lane’a. Mama sie­działa w fo­telu pa­sa­żera i bła­gała go, żeby zwol­nił. Jej śliczna główka prze­biła przed­nią szybę, miękka kre­mowa ta­pi­cerka prze­sią­kła krwią. Była wtedy ze mną w ciąży. Po­tem żar­to­wa­li­śmy, że „to może wiele wy­ja­śniać” (na te­mat mój, a nie mamy). Do tej pory za­sła­nia długą, głę­boką, uko­śną bli­znę, która bie­gnie przez jej czoło od li­nii wło­sów aż do brwi.

Po­śpiesz­nie zor­ga­ni­zo­wali skromny ślub. Uro­dzi­łam się kilka mie­sięcy póź­niej w lo­kal­nym szpi­talu. Mój tata grał z chło­pa­kami w karty, wy­pił parę drin­ków i prze­ga­pił po­ród. Sześć mie­sięcy póź­niej na pierw­szej stro­nie „La­dy­smith Chro­nicle” po­ja­wiło się zdję­cie, na któ­rym mój tata trzyma me­dal Rocz­ni­co­wego Dziecka, a ja sie­dzę na ko­la­nach mamy. Wy­glą­dam jak Ku­mari.

Miesz­ka­li­śmy we troje w Ar­cady Auto Co­urt, po­sia­dło­ści mo­ich dziad­ków skła­da­ją­cej się z dzie­wię­ciu ma­leń­kich dom­ków po­ło­żo­nych w le­sie tuż przy plaży. Na­le­żał do nas do­mek nu­mer sześć, wznie­siony na tra­wia­stym pa­górku, z wy­zie­ra­ją­cym spo­mię­dzy krze­wów wi­do­kiem na ocean. Choć więk­szość lu­dzi wo­kół była szorstka w oby­ciu i żyła w go­to­wo­ści bo­jo­wej, moja bab­cia miała ogromny wdzięk – wy­soka, z ide­al­nie uło­żo­nymi ciem­nymi wło­sami i bladą cerą. No­siła ele­ganc­kie jed­no­ko­lo­rowe stroje, li­mon­kowe spodnie i topy oraz ładne ba­le­riny. Miała czer­wone pa­znok­cie i usta. Na śnia­da­nie piła szkla­neczkę sherry na­le­waną przy barku w stylu Franka Si­na­try peł­nym krysz­ta­ło­wych bu­te­lek i sta­wiała ją na sta­rym wi­śnio­wym for­te­pia­nie marki We­ber. Póź­niej bab­cia wy­naj­mo­wała domki głów­nie mo­to­cy­kli­stom. Wy­da­wało się też, że lubi Hells An­gels i im ufa. Chyba po śmierci dziadka czuła się bez­piecz­niej oto­czona przez sil­nych męż­czyzn, któ­rzy ją uwiel­biali, do­ce­niali jej hoj­ność i zro­bi­liby dla niej wszystko. Do­mek „Kwa­śnego Eddy’ego” stoi tam do dziś, a le­genda głosi, że w po­bliżu za­ko­pane jest złoto; być może także kilka ciał. Do tej pory pa­mię­tam ryk mo­to­cy­klo­wych sil­ni­ków mie­sza­jący się z ćwier­ka­niem pta­ków, po­hu­ki­wa­niem sów... wrza­skami or­łów.

Dzi­kość

w dzi­czy.

W ma­łym skle­piku w Auto Co­urt można było ku­pić pod­sta­wowe ar­ty­kuły pierw­szej po­trzeby. Ró­żowo-czarne la­kie­ro­wane półki wy­ło­żone były pa­pie­ro­sami, sło­dy­czami i ga­ze­tami. W lo­dówce stały na­poje ga­zo­wane, w za­mra­żarce le­żały mro­żonki. Otwie­ra­łam po­krywę i wkła­da­łam głowę do środka tak głę­boko, że maj­ta­łam sto­pami w po­wie­trzu, a jed­no­cze­śnie wsa­dza­łam dłoń w lo­do­waty śro­dek, by wy­cią­gnąć ulu­bio­nego loda na pa­tyku. Ko­niecz­nie o smaku po­ma­rań­czo­wym. Można było to po­znać po mo­ich spuch­nię­tych, za­bar­wio­nych na po­ma­rań­czowo war­gach – gdy do­ro­słam, do­ce­ni­łam te usta, ale w dzie­ciń­stwie bar­dzo mi z ich po­wodu do­ku­czano. Na ten wi­dok bab­cia rzu­cała spoj­rze­nie w stylu: „Coś ty znowu na­ro­biła?”, choć do­sko­nale znała od­po­wiedź. Spusz­cza­łam wzrok, a po­tem się uśmie­cha­łam, po­ma­rań­czowa od nosa do brody, i pro­si­łam ją, żeby wpi­sała moją zdo­bycz na na­szą „kartkę”, którą tata co mie­siąc spła­cał. Ła­pała mnie wtedy za rękę i cią­gnęła do zlewu, brała zu­żytą już pra­wie kostkę my­dła i szo­ro­wała moje małe dło­nie mię­dzy swo­imi w cie­płej, peł­nej piany wo­dzie. Na­stęp­nie wy­cie­rała mi usta starą, po­gnie­cioną ścierką do na­czyń, pach­nącą czymś dziw­nie an­ty­sep­tycz­nym, i po­sy­łała mnie w drogę.

Cztery lata po mnie uro­dził się mój brat Gerry, blon­dy­nek z bu­rzą lo­ków i nie­bie­skimi oczami, ta­kimi jak u mamy. Che­ru­bi­nek. Prze­ci­wień­stwo mnie pod każ­dym wzglę­dem. Na jego wi­dok po­my­śla­łam, że jesz­cze ni­gdy nie wi­dzia­łam cze­goś tak pięk­nego. Uro­dził się 31 lipca, w lo­kalne święto. Ko­lejna wzmianka w ga­ze­cie. Oraz ko­lejny me­dal.

Kiedy mama była w ciąży z Ger­rym, prze­nie­śli­śmy się bli­żej plaży, do trzy­po­ko­jo­wego domku przy Wo­odley Road. Po­kryty gon­tem dach pa­so­wał do wy­bla­kłego ce­dro­wego si­dingu, który przy­brał od­cień dry­fu­ją­cego na wo­dzie drewna, po­sza­rza­łego od nie­koń­czą­cych się ude­rzeń fal i wil­goci. Zimą so­ple wi­siały tak ni­sko, że do­ty­kały ziemi ni­czym za­mar­z­nięty wo­do­spad. Fron­towy ga­nek był czę­ścią na­szej prze­strzeni ży­cio­wej, stały na nim pralka i za­mra­żarka oraz skrzynki z pu­stymi bu­tel­kami po pi­wie, go­towe do wy­wie­zie­nia w week­end do skupu.

Dom stał kilka kro­ków od plaży. Przy­wy­kłam do bie­ga­nia boso po pą­klach, pusz­cza­łam się przez nie sprin­tem, tak jakby były roz­ża­rzo­nymi wę­glami. Nie wiem na­wet, czy moje stopy do­ty­kały tych wy­szczer­bio­nych sko­rup. Ka­mie­ni­sty pia­sek, skały, kraby, za­głę­bie­nia z wodą, roz­gwiazdy: na na­szym progu roz­po­ście­rała się cu­downa kra­ina bo­ga­tego i zdro­wego mor­skiego ży­cia. Mój plac za­baw.

Moim świa­tem był ocean.

Za­wsze mo­czy­łam w nim pa­lec u stopy.

Mie­li­śmy ma­lutki do­mek. Nie było w nim zbyt wiele miej­sca dla nas wszyst­kich jed­no­cze­śnie, więc Gerry i ja ba­wi­li­śmy się głów­nie na dwo­rze, na­wet pod­czas desz­czu. Za­wsze czu­łam się bez­piecz­niej na ze­wnątrz niż w środku. Uwiel­bia­łam wspi­nać się po trzy­po­zio­mo­wym ogro­dzie skal­nym za do­mem, peł­nym dzi­kich ma­ków, pi­wo­nii i krze­wów je­żyn... Śli­zga­li­śmy się po ka­łu­żach, zbie­ra­li­śmy po­lne kwiaty i ja­gody, a od czasu do czasu pod­kra­da­li­śmy z ogrodu mamy kilka cen­nych „nie ru­szaj­cie mo­ich” żon­kili. Moje ulu­bione miej­sca były oto­czone przez pach­nące fio­le­towe bzy i kwa­śne wi­no­grona z wi­no­ro­śli cia­sno opla­ta­ją­cych pnie ja­błoni o cierp­kich zie­lo­nych owo­cach. Ro­bi­li­śmy z Ger­rym placki z błota, usta­wia­łam na ziemi stół z pa­ty­ków i li­ści, a na sa­mym środku kła­dłam skra­dzione kwiaty. Po­tem zja­da­li­śmy te placki – odro­bina brudu jesz­cze ni­komu nie za­szko­dziła.

Mama

dała nam

wszystko,

a mi­łość taty była

inna...

Był mą­dry, ge­nialny,

za­wsze tro­chę po­de­ner­wo­wany,

ale głów­nie sfru­stro­wany sobą.

Tak mi się wy­daje.

To wła­śnie mi­łość go ura­to­wała.

Do­sko­nale się uzu­peł­niali.

Mój ide­alny wzór do na­śla­do­wa­nia...

do któ­rego dą­ży­łam

przez całe swoje ży­cie.

Nie­stety

i na szczę­ście...

Mój mo­del mi­ło­ści

jest lekko po­krę­cony,

nie tylko

wy­pa­czony...

I ciężko jest

zgod­nie z nim żyć...

Matka była dla mnie wszyst­kim, taka za­bawna i piękna, pro­mienne cen­trum na­szego ży­cia. Wszy­scy ko­cha­li­śmy ją do sza­leń­stwa, ja, Gerry, tata. Fi­li­gra­nowa, pełna ener­gii, ro­ze­śmiana blon­dynka. Ab­so­lut­nie nie głu­pia, ale odro­binę na­iwna. Wi­dzę wy­raź­nie, jak wy­ma­chuje swoim bia­łym je­dwab­nym sza­lem, udaje ka­pi­tu­la­cję, przed ka­merą wy­gląda na bez­radną i spusz­cza naj­więk­sze nie­bie­skie oczy, ja­kie kie­dy­kol­wiek wi­dzie­li­ście. Po pro­stu po­wa­la­jąca. Wśród na­szej brud­nej bie­li­zny i skar­pe­tek wi­siały dwie su­kienki – jedna w ma­śla­no­żółte kwiaty pa­su­jące do jej wło­sów, druga ja­skra­wo­tur­ku­sowa, pod­kre­śla­jąca ko­lor jej oczu. Pięk­nie spi­nała włosy w na­ta­pi­ro­wany kok za­far­bo­wany na pa­ste­lowy ró­żowy lub li­liowy i opo­wia­dała o tym, jak w mło­do­ści, żeby pod­krę­cić włosy, na­wi­jała je na puszki po zu­pie. Ra­zem z ko­le­żan­kami zja­dały zupę, po­tem myły puszki i do­da­wały je do swo­jej ko­lek­cji. Nie za­wsze mo­gły so­bie po­zwo­lić na do­bre je­dze­nie, ale za­wsze było je stać na by­cie pięk­nymi. Mama po­wie­dzia­łaby, że kiep­skiego wy­glądu nie da się ni­czym wy­tłu­ma­czyć. Jej włosy za­wsze były w świet­nym sta­nie, na­wet kiedy ona cier­piała.

Tata też miał do­bry styl, ce­cho­wała go nie­za­prze­czalna ele­gan­cja. No­sił białe ko­szulki, w pod­wi­nię­tych rę­ka­wach cho­wał paczkę men­to­lo­wych ca­meli, a na le­wej ręce za­wsze miał ze­ga­rek, tar­czą od we­wnętrz­nej strony nad­garstka. Ciemne włosy za­cze­sy­wał do tyłu jak Elvis, choć ten być może był od niego przy­stoj­niej­szy. Za­wsze był „nie­grzecz­nym chło­pa­kiem”. Oboje ro­dzice mieli w so­bie na­tu­ralny blask mimo swej szorst­kiej dzi­ko­ści, choć byli zbyt mło­dzi, by z niego czer­pać.

Tata dużo czy­tał, my­ślał i ma­rzył. I za­wsze się awan­tu­ro­wał. Cią­gle za­da­wał py­ta­nia. W szkole do­sta­wał same naj­lep­sze oceny. Wśród przy­ja­ciół miał za­pędy do wy­gła­sza­nia praw­ni­czych ty­rad, kłó­cił się o wszystko. Uczył się ła­ciny; dzie­sięć razy prze­czy­tał Bi­blię. Py­ta­niami do­pro­wa­dzał do szału na­uczy­cieli, któ­rzy od­sy­łali go do domu za wy­ra­ża­nie swo­ich prze­ko­nań, nie­ustanne pod­wa­ża­nie sta­tus quo i upie­ra­nie się w żar­tach, że je­śli już, to Ame­rykę od­krył Eryk Rudy.

Na­uczono mnie kwe­stio­no­wać au­to­ry­tety...

i dla­tego kwe­stio­nuję wszystko.

Mój dzia­dek Her­man też był ory­gi­nal­nym my­śli­cie­lem, ro­man­ty­kiem, ano­ni­mo­wym po­etą pi­szą­cym do „La­dy­smith Chro­nicle”, prze­wod­ni­kiem du­cho­wym. Uczo­nym awan­tur­ni­kiem. Przez całe ży­cie pra­co­wał jako drwal, taki dziki, który tań­czył na wierz­choł­kach drzew na wy­so­ko­ści trzy­dzie­stu me­trów. Wy­obra­żam go so­bie, jak opiera się w swoim zie­lo­nym skó­rza­nym fo­telu z książką w ręku, pod­czas gdy bab­cia obok uważ­nie słu­cha po­li­cyj­nego ra­dia, żeby za­wsze być na bie­żąco z lo­kal­nymi plot­kami. Dzia­dek czy­tał mi Mi­to­lo­gię Bul­fin­cha gło­sem głęb­szym niż Barry’ego White’a. Na­uczył mnie też mó­wić po fiń­sku. Wszę­dzie no­si­łam ze sobą mały słow­ni­czek, uczy­łam się no­wych słó­wek i zdań, aby mu za­im­po­no­wać. Po­do­bało nam się, że mo­żemy roz­ma­wiać przy in­nych, a oni nas nie ro­zu­mieją.

Kiedy za­py­ta­łam dziadka, jaką re­li­gię wy­zna­jemy, od­parł, że je­ste­śmy agno­sty­kami. Wy­da­wało mi się, że po­wie­dział „an­ta­go­ni­stami”, i przez długi czas tak wła­śnie od­po­wia­da­łam lu­dziom, któ­rzy pa­trzyli na mnie ze zdu­mie­niem. Po kilku la­tach do­edu­ko­wa­łam się i zro­zu­mia­łam, że cho­dziło mu o to, że nie można do­wie­dzieć się ni­czego na te­mat ist­nie­nia Boga, a w ta­kiej sy­tu­acji nie jest się ani wie­rzą­cym, ani nie­wie­rzą­cym. Moja du­cho­wość za­le­żała ode mnie. Nikt nie mó­wił mi, w co mam wie­rzyć – mia­łam zna­leźć Boga we wła­sny spo­sób. Albo i nie. Nikt ni­gdy nie mó­wił mi, co mam ro­bić, jaka po­win­nam być, jak my­śleć czy w co wie­rzyć, i je­stem za to do­zgon­nie wdzięczna. To naj­waż­niej­szy dar. Silny zwią­zek dziadka z na­turą i głę­boki sza­cu­nek do niej są moim naj­więk­szym dzie­dzic­twem. To on prze­ko­nał mnie, że elfy i wróżki ist­nieją, że drzewa po­tra­fią się po­ro­zu­mie­wać z nami i ze sobą. Że je­śli roz­łoży się w ogro­dzie małe lu­sterka, to może uda się zła­pać od­bi­cie wróżki. Mu­si­cie mi uwie­rzyć, że wi­dzia­łam je na wła­sne oczy.

W okre­sie do­ra­sta­nia nie mie­li­śmy zbyt wiele, ale mama za­wsze po­tra­fiła po­pra­wić nam na­stroje. Zo­sta­wiała ślady w po­staci płat­ków kwia­tów i kar­te­czek wo­kół domu, a także ręcz­nie zro­bione nie­spo­dzianki na Boże Na­ro­dze­nie, Wiel­ka­noc, wa­len­tynki... Ni­gdy nie prze­oczyła żad­nych świąt, za­wsze spra­wiała nam i ta­cie drobne po­darki, w za­leż­no­ści od tego, na co było ją stać. Miała prze­różne prace – jako kel­nerka, zbie­rała tru­skawki, wy­ła­wiała małże, sprze­da­wała od­ku­rza­cze – pod­czas gdy tata był głów­nie ko­mi­nia­rzem, który sam usta­lał so­bie go­dziny pracy. Każ­dego po­po­łu­dnia o pią­tej mama sta­wiała na stole ko­la­cję. Do tego był do­pa­so­wany roz­kład ca­łego na­szego dnia. Do­piero te­raz zdaję so­bie sprawę z tego, jak ważna dla Gerry’ego i dla mnie była ta ru­tyna i kon­se­kwen­cja, na­wet je­śli pod­czas po­siłku oglą­da­li­śmy te­le­wi­zję. Naj­bar­dziej lu­bi­łam ma­ka­ron z du­szo­nymi po­mi­do­rami, na­dal też łaknę pie­ro­gów mamy – tylko bez boczku – i bu­ra­ków z puszki.

Je­śli mama była wy­czer­pana, to tego nie oka­zy­wała. Za­wsze pra­gnę­łam ją roz­śmie­szyć, już jako mała dziew­czynka uwiel­bia­łam jej uśmiech. Wy­cho­dzi­łam z po­koju w wał­kach na rzepy i uda­wa­łam, że gram w re­kla­mie per­fum En­joli – „Mogę przy­nieść do domu bo­czek, na pa­telni go usma­żyć, ale ni­gdy nie po­zwolę ci za­po­mnieć, że je­steś fa­ce­tem, bo je­stem ko­bietą twych ma­rzeń” – a po­tem ucie­ka­łam. Nie mie­li­śmy drzwi do po­koju, więc roz­chi­cho­tana cho­wa­łam się za fu­tryną i dumna z sie­bie uważ­nie słu­cha­łam śmie­chu ro­dzi­ców. Po­tem za­czy­na­łam pla­no­wać ko­lejny wy­stęp.

Mama rów­nież ro­biła sza­lone rze­czy, które ją ba­wiły i spra­wiały, że my też się śmia­li­śmy. Głu­pawe ka­li­ste­niki i roz­cią­ga­nie, pod­skoki i mój ulu­biony „dupny spa­cer” przez po­dwó­rze – mu­sisz usiąść na ziemi, wy­cią­gnąć nogi przed sie­bie i za­cząć po­ru­szać się na tyłku. Mama ro­biła ta­kie „tre­ningi” z kil­koma przy­ja­ciół­kami – wszyst­kie były wy­tworne, miały uro­cze kar­di­gany i te same fry­zury à la ule, tyle że w róż­nych ko­lo­rach – i przez całą drogę się śmiały. Mama była za­bawna jak Lu­cille Ball.

Ma­wiała, że nie ma cze­goś ta­kiego jak na­tu­ralne piękno – bo przed lu­strem trzeba spę­dzić co naj­mniej go­dzinę – i że czu­jesz się sil­niej­sza, gdy ład­nie wy­glą­dasz. A ja sta­no­wi­łam zu­pełne prze­ci­wień­stwo swo­jej za­dba­nej mamy – ma­ją­cej ide­al­nie uło­żone włosy, świeżo wy­pra­so­waną ko­szulę, pod­wi­nięte no­gawki spodni i śliczne rę­ka­wice ogro­dowe – za­wsze by­łam chłop­czycą. Ba­wi­łam się wszyst­kim, co peł­zało: po­wol­nym ko­sa­rzem, który to­ro­wał so­bie drogę, nie­groź­nym dla in­tru­zów, bo przez te dłu­gie nogi nie był w sta­nie ni­kogo ugryźć; śli­skim wę­żem poń­czosz­ni­kiem, któ­rego po­tra­fi­łam no­sić przy so­bie jak ma­skotkę; na­wet psz­czo­łami, które mnie fa­scy­no­wały – do tego stop­nia, że raz, gdy spraw­dza­łam ich gniazdo, zo­sta­łam po­żą­dlona. In­nym ra­zem zła­pa­łam za ogon du­żego szczura. Po chwili uciekł, a ja na­dal mia­łam w dłoni jego ogon. Ja­kimś cu­dem wy­rwa­łam mu go z tyłka. Czu­łam się okrop­nie, ale jed­no­cze­śnie by­łam tym zdu­miona i się tym po­pi­sy­wa­łam. Ła­two po­tra­fi­łam do­pro­wa­dzić do krzyku mamę i jej ko­le­żanki.

Przez cały czas mia­łam mnó­stwo ener­gii i prak­tycz­nie żad­nego miej­sca, w któ­rym mo­gła­bym ją spo­żyt­ko­wać. Nie było nas stać na za­ję­cia po­zasz­kolne, ale ja za­wsze po­tra­fi­łam coś so­bie zor­ga­ni­zo­wać. Łyż­wiar­stwo fi­gu­rowe dużo kosz­to­wało. Wy­po­ży­czy­łam więc łyżwy i za­pi­sa­łam się do miej­sco­wego Ice Ca­pa­des, gdzie or­ga­ni­zo­wano przed­sta­wie­nia na lo­dzie. By­łam jed­nym z pie­sków w 101 dal­ma­tyń­czy­kach (mi­nus dzie­więć­dzie­siąt pięć, więc w na­kra­pia­nych ko­stiu­mach wy­stę­po­wało nas tylko sze­ścioro). Mama zro­biła mi czarną pa­stą do bu­tów łatę wo­kół jed­nego oka, ale za­częło mnie szczy­pać i po­lały się czarne łzy. We­szli­śmy na lód i su­nę­li­śmy, a jedno dziecko trzy­mało dru­gie w pa­sie. Nie­wiele wi­dzia­łam, więc się po­tknę­łam, po­cią­ga­jąc za sobą cały rząd szcze­nia­ków.

Cho­dzi­łam też na dar­mowe za­ję­cia z akro­ba­tyki w świe­tlicy śro­do­wi­sko­wej, gdzie na­zy­wano mnie „gumą”, bo umia­łam zro­bić szpa­gat na wszyst­kie trzy spo­soby i dwa­dzie­ścia przejść w tył w miej­scu. Po­nie­waż by­łam bar­dzo mała, prze­rzu­cano mnie z ludz­kiej pi­ra­midy na pi­ra­midę. Uwiel­bia­łam to uczu­cie la­ta­nia w po­wie­trzu – by­łam nie­ważka, jakby wszystko mo­gło się zda­rzyć. Igra­łam ze śmier­cią i już w bar­dzo mło­dym wieku wie­dzia­łam, że mam ogromną od­wagę.

Gry na for­te­pia­nie uczyła mnie przy­ja­ciółka ro­dziny. Me­toda Su­zuki za­kłada na­ukę ze słu­chu – na­uczy­cielka grała, a ja ją na­śla­do­wa­łam. By­łam w tym nie­zła. Nasz dom wciąż roz­brzmie­wał mu­zyką. Ro­dzice pusz­czali dużo co­un­try, a ja śpie­wa­łam z Geo­rge’em Stra­item i Elvi­sem („Taka roz­ma­rzona”, po­wie­dzia­łaby mama) albo z mamą w du­ecie I Don’t Wanna Play Ho­use Tammy Wy­nette. Wtedy ko­ły­sała bio­drami, my­jąc na­czy­nia, a ja tań­czy­łam wo­kół, śpie­wa­jąc: „Nie chcę ba­wić się w dom; bo wtedy moja mama pła­cze”.

Cza­sami jeź­dzi­łam z mamą i jej przy­ja­ciół­kami do kina dla zmo­to­ry­zo­wa­nych. Wszyst­kie pa­liły – nie­na­wi­dzi­łam tego pie­cze­nia oczu – i plot­ko­wały. „Nie po­wiesz nic ojcu, sły­szysz?” – pro­siła, ob­rzu­ca­jąc mnie po­pcor­nem. Nie wie­dzia­łam, co było taką wielką ta­jem­nicą – fakt, że wy­da­wa­ły­śmy pie­nią­dze na śmie­ciowe je­dze­nie, czy to, że oglą­da­ły­śmy film z Elvi­sem, któ­rym się tak za­chwy­cały – ale go­dzi­łam się na wszystko, krztu­sząc się dy­mem, po­cie­ra­jąc oczy i po pro­stu pró­bu­jąc prze­trwać na tyl­nym sie­dze­niu.

Gdy mama szła do pracy, za­czy­nała się praw­dziwa za­bawa. Tata za­bie­rał nas ze sobą i szedł grać w po­kera z ko­le­gami. Jeź­dzi­li­śmy po le­sie, pod­ska­ku­jąc na tyl­nym sie­dze­niu jego zgni­ło­zie­lo­nego land ro­vera. Prze­wra­ca­li­śmy się na wszyst­kie strony, bez za­pię­tych pa­sów bez­pie­czeń­stwa, i zde­rza­li­śmy się gło­wami, śmie­jąc się hi­ste­rycz­nie, gdy prze­jeż­dża­li­śmy po kło­dach i przez rowy. Pod­czas jazdy pod górę po stro­miź­nie wrzesz­cze­li­śmy ze stra­chu, że prze­wró­cimy się do tyłu. „Nie mów­cie ma­mie”. Jeź­dzi­li­śmy do Re­gan’s Pool – po­kry­tego graf­fiti, opusz­czo­nego i wy­schnię­tego stawu w środku lasu – gdzie tata grał w karty z przy­ja­ciółmi i pił. Ko­le­dzy taty lu­bili, kiedy mó­wi­li­śmy do nich „wujku”. Był tam wu­jek Grift[2] (to nie wy­maga wy­ja­śnień) i wu­jek Leo, naj­lep­szy przy­ja­ciel taty, który po­ma­gał mu przy­ci­nać drzewa, od­strze­li­wu­jąc ze swej wier­nej strzelby ga­łę­zie. I był jesz­cze wu­jek Lem, za­dziorny, krzy­kliwy drwal, który li­stow­nie ścią­gnął so­bie pannę młodą z za­gra­nicy. A kiedy na­uczyła się an­giel­skiego, zo­sta­wiła go i jesz­cze ukra­dła to­ster. Póź­niej po­ży­czył od ojca pięć­set do­la­rów, ni­gdy nie od­dał, więc ukry­wał się przed nim aż do śmierci. Tata na­dal jest zły, że nie od­zy­skał tych pie­nię­dzy. Przy­no­sili lo­dówki tu­ry­styczne pełne piwa, a za­da­niem dzieci było pil­no­wa­nie, by ono ni­gdy się nie koń­czyło. Bie­ga­li­śmy w tę i we w tę jak bar­dzo szybcy kel­ne­rzy. Ja do­sta­wa­łam upra­gnione za­da­nie: pil­no­wa­łam otwie­ra­cza. Żeby na­pić się piwa, męż­czyźni mu­sieli naj­pierw do mnie przyjść i je otwo­rzyć – by­łam ważna. Po wszyst­kim mia­łam ręce za­lane pianą i mu­sia­łam wszystko zli­zy­wać. To była bar­dzo brudna ro­bota.

TATA GRAŁ NA PIA­NI­NIE I IM­PRE­ZO­WAŁ tro­chę jak Jerry Lee Le­wis. Gdy pur­pu­rowe słońce cho­wało się za ho­ry­zon­tem, wy­cią­gał akor­deon i łyżki. Jego ulu­bio­nym utwo­rem był Green Door. „Jaki to se­kret przede mną skry­wasz...” Kiedy już po­ja­wiło się piwo, a ostrygi pro­sto z plaży zo­stały otwarte i po­łknięte, mama tań­czyła do me­lo­dii, którą chyba tylko ona sły­szała.

Pa­mię­tam na­sze uko­chane da­nie: czarny że­liwny gar­nek za­wie­szony nad ogni­skiem na pia­sku i od­głos otwie­ra­ją­cych się małż go­to­wa­nych w pi­wie i ma­śle. Ką­piele nago póź­nym wie­czo­rem w oce­anie peł­nym me­duz, plu­ska­nie się wodą, śmiech, fos­fo­re­scen­cja w zim­nej czar­nej wo­dzie, ogni­ska na plaży. Pisz­czące dziew­czyny w sa­mych biu­sto­no­szach i szor­tach z wy­so­kim sta­nem, sto­jące na brzegu i dro­czące się z chło­pa­kami. Tycz­ko­waci męż­czyźni w prze­mo­czo­nych, roz­cią­gnię­tych ka­le­so­nach wy­jący do księ­życa. We­spół z na­szym psem, Lobo, który po czę­ści był wil­kiem.

Na­stęp­nego ranka ra­zem z Ger­rym usta­wia­li­śmy krze­sła nad męż­czy­znami, któ­rzy wciąż le­żeli nie­przy­tomni na ta­ra­sie, i rzu­ca­li­śmy im na głowy ka­myczki. Mie­li­śmy z tego nie­zły ubaw. Prze­ga­niali nas i prze­kli­nali, ale za­wsze by­li­śmy szybsi niż ci z ka­cem.

Na­dal czuję się nie­swojo na wi­dok

za­ta­cza­ją­cego się do­ro­słego męż­czy­zny,

a paru ta­kich już wi­dzia­łam...

Młod­sza sio­stra taty, cio­cia Sherry, jeź­dziła nie­bie­ską co­rvettą stin­gray i miała naj­pięk­niej­szy na świe­cie cha­rak­ter pi­sma, taki okrą­gły. Pod każ­dym wzglę­dem pra­gnę­łam być taka jak ona. Star­szą sio­strą taty była ciotka Mar­lene. Głu­cha, na­zy­wa­jąca mnie „Bap­pely”. Czy­tała z ru­chu warg, ale nie za do­brze jej to szło. W tam­tych cza­sach było nie­wiele wspar­cia dla osób nie­sły­szą­cych, wy­my­śliła więc wła­sne spo­soby ko­mu­ni­ko­wa­nia się. Kiedy ją od­wie­dza­łam, pi­ły­śmy her­batę. A gdy od­wra­cała wzrok, bez­czel­nie prze­sta­wia­łam tro­chę dzba­nek, by spraw­dzić, czy się zo­rien­tuje. Od­sta­wiała go na miej­sce. Po­tem de­li­kat­nie prze­su­wa­łam cu­kier­niczkę. Ciotka wzdy­chała i sta­wiała ją do­kład­nie w tym sa­mym miej­scu, co po­przed­nio.

Cio­cia Mar­lene opie­ko­wała się wszyst­kimi zdzi­cza­łymi ko­tami w oko­licy. Wi­dzia­łam, jak po­ro­zu­miewa się z nimi spe­cjal­nym ję­zy­kiem. Cho­dziły za nią tak, jakby była ja­kąś za­kli­naczką. Uważ­nie się jej przy­glą­da­łam, bo chcia­łam po­znać jej ta­jem­nice. Ja też ła­pa­łam świetny kon­takt ze zwie­rzę­tami i na­uczy­łam się, że można ufać im bar­dziej niż lu­dziom. Zbie­ra­łam wszyst­kich od­mień­ców, ta­kich jak ten rudy prę­go­wany kot, który cho­dził bo­kiem, czy mały po­rzu­cony ryś. To do mnie lu­dzie przy­no­sili ptaki ze zła­ma­nymi skrzy­dłami. Ta­kie, któ­rych nikt inny nie chciał lub do któ­rych nikt nie miał cier­pli­wo­ści.

Tata lu­bił cho­dzić z ko­le­gami na po­lo­wa­nia. Pa­mię­tam mar­twe zwie­rzęta przy­wią­zane do ma­sek cię­ża­ró­wek i broń wi­szącą na ścia­nie. Sły­sza­łam też opo­wieść o tym, jak pew­nego razu po­strze­lony przez nich je­leń wstał i uciekł aku­rat w mo­men­cie, gdy chło­paki miały za­po­zo­wać do zdjęć obok swo­jej zdo­by­czy i umie­ściły całą broń w po­rożu zwie­rzę­cia. Strasz­nie się z tego śmiali. Tata wy­peł­niał sto­jącą na we­ran­dzie okropną po­żół­kłą za­mra­żarkę dzi­czy­zną i mię­sem łosi za­wi­nię­tym w brą­zowy, za­krwa­wiony pa­pier. Na­zy­wa­łam je „śmiesz­nym mię­sem”, bo sma­ko­wało dziw­nie, tro­chę dziko. Gdy je ja­dłam, mia­łam wy­rzuty su­mie­nia.

Tata prze­strze­gał, że­bym ni­gdy nie wcho­dziła do pom­powni, więc oczy­wi­ście tylko tego pra­gnę­łam. Wpa­try­wa­łam się w nią (stała na na­szym po­dwó­rzu) i wy­obra­ża­łam so­bie wszyst­kie straszne rze­czy, które się tam działy. Ni­gdy jed­nak nie przy­szło mi do głowy, co rze­czy­wi­ście może się tam znaj­do­wać. Wresz­cie pew­nego dnia ze­bra­łam się na od­wagę i kiedy nikt nie pa­trzył, ci­chutko prze­szłam przez płot, otwo­rzy­łam skrzy­piące drzwi i zo­ba­czy­łam wi­szą­cego do góry no­gami bez­gło­wego je­le­nia. Wiel­kie, umię­śnione ciało, krew ka­piąca do wia­dra. Sta­łam jak wryta, pa­trzy­łam z po­dzi­wem i jed­no­cze­śnie wrzesz­cza­łam z ca­łych sił. Mój wzrok padł na od­ciętą głowę le­żącą obok, na za­krwa­wio­nym pniu. Spoj­rza­łam w duże, mar­twe oczy, ciemne i głę­bo­kie, oto­czone gę­stymi rzę­sami. Mia­łam wra­że­nie, że na mnie pa­trzą i prze­szy­wają moją du­szę, tra­fia­jąc w jej naj­czul­szy, dy­go­czący punkt. To było to mięso? Ni­gdy nie wy­ba­czy­łam tego ro­dzi­com.

Po tam­tym wy­da­rze­niu od­rzu­cało mnie od je­dze­nia zwie­rząt i zo­sta­łam ak­ty­wistką. Mia­łam wów­czas ja­kieś sześć, może sie­dem lat i po­my­śla­łam: „To nie­spra­wie­dliwe, zwie­rzęta nie mają broni, nie mają głosu. Może ja mo­gła­bym być ich gło­sem”. Prze­ko­na­łam tatę, by ni­gdy wię­cej nie po­lo­wał, wy­war­łam na niego mak­sy­malną pre­sję emo­cjo­nalną. Po­tem wy­wo­ła­łam w nim wy­rzuty su­mie­nia, po­trzą­sa­łam war­ko­czy­kami, za­czę­łam go bła­gać, moje oczy za­mie­niły się w fon­tannę łez. Obie­cał mi, że już ni­gdy nie za­po­luje, i do­trzy­mał słowa. Zro­zu­mia­łam, że mam ja­kąś siłę. To był po­czą­tek.

Jak wszyst­kie dzieci

poj­mo­wa­łam świat na­iw­nie...

Wie­rzy­łam, że to, co sły­szę, jest prawdą.

Że to, co czy­tam, jest prawdą.

Że to, co mi mó­wią, jest prawdą.

Nie ro­zu­mia­łam

kłam­stwa...

jesz­cze.

BAR­DZO SZYBKO NA­UCZY­ŁAM SIĘ, ŻE LU­DZIE SĄ Z RE­GUŁY okropni. A opie­kunki do dzieci są jesz­cze gor­sze.

Tak się dzieje, gdy w dzie­ciń­stwie je­steś nie­od­po­wied­nio trak­to­wany. W moim przy­padku cho­dzi o młodą opie­kunkę, która bar­dzo wcze­śnie mnie sek­su­ali­zo­wała i wy­ko­rzy­sty­wała, zmu­sza­jąc do dziw­nych za­baw z jej cia­łem, na przy­kład gry „w sa­mo­chód”. Przy­no­siła mi uży­wane za­bawki – ta­kie jak na­tu­ral­nej wiel­ko­ści głowa Bar­bie, którą mo­głam cze­sać i ma­lo­wać. Moi ro­dzice my­śleli, że ta ko­bieta jest wspa­nia­ło­myślna i miła, pod­czas gdy tak na­prawdę my­dliła im oczy. W tam­tym cza­sie nic z tego nie ro­zu­mia­łam. Gro­ziła mi i za­ka­zy­wała ko­mu­kol­wiek o tym mó­wić. Bo ina­czej...

Dla­czego lu­dzie byli tacy okropni i co ja mo­głam z tym zro­bić? Ro­dzice byli wo­bec mnie uczciwi – i szcze­rzy aż do prze­sady – ale kiedy ktoś pro­sił, że­bym cze­goś nie mó­wiła, spra­wiało mi to ogromny ból.

By­łam nie­winną

akro­batką,

gim­na­styczką,

chłop­czycą-gumą

z nie­okieł­zaną wy­obraź­nią.

Bu­du­jącą wście­kle zamki z pia­sku

z nie­sa­mo­witą pręd­ko­ścią.

Two­rzącą wła­sny świat tak szybko, jak tylko mo­głam.

NA WO­ODLEY ROAD MIE­LI­ŚMY NIE­WIELU SĄ­SIA­DÓW, ale na szczę­ście miesz­ka­li­śmy obok ro­dziny At­kin­so­nów, któ­rych dom był dla mnie jak azyl. Przy­cho­dzi­łam do nich co­dzien­nie, ni­czym ich czwarte dziecko. Sza­le­nie pod­ko­chi­wa­łam się w dwóch star­szych bra­ciach, Mat­cie i Joh­nie. Pi­sa­łam do nich ano­ni­mowe li­sty mi­ło­sne kred­kami, które mo­gły na­le­żeć tylko do mnie. Ich sio­stra Sara była mniej wię­cej w moim wieku. Brała lek­cje tańca – ba­let, jazz, ste­po­wa­nie – a ja krę­ci­łam się po ich domu i cze­ka­łam na jej po­wrót. Przy­cho­dziła w swoim pięk­nym try­ko­cie i uczyła mnie kilku kro­ków. Ja w dżin­sach z ob­cię­tymi no­gaw­kami i brud­nej ko­szulce... shuf­fle ball change[3].

Pani At­kin­son zaj­mo­wała się do­mem, a pan At­kin­son był od­no­szą­cym suk­cesy biz­nes­me­nem, wła­ści­cie­lem firmy do­star­cza­ją­cej usługi te­le­wi­zyjne na wy­spę. Jak się póź­niej do­wie­dzia­łam, był rów­nież men­to­rem dla wielu osób, a ja mia­łam ogromne szczę­ście, że ta ro­dzina się mną za­opie­ko­wała wtedy, gdy naj­bar­dziej tego po­trze­bo­wa­łam. To był zu­peł­nie inny świat. Nie mia­łam po­ję­cia, co to jest sa­łatka, do­póki nie zo­ba­czy­łam jej w domu Sary. Jej matka mu­siała mnie po­pro­sić, że­bym jej coś przy­nio­sła, bo ni­gdy nie otwo­rzy­ła­bym sama lo­dówki w cu­dzym domu – nie by­ła­bym tak nie­grzeczna. Pa­mię­tam, jak pa­trzy­łam na półki za­sta­wione je­dze­niem, tak róż­nym w po­rów­na­niu do tego, co zna­łam z domu. Mój wzrok padł na dużą drew­nianą mi­skę z pie­czar­kami sta­ran­nie uło­żo­nymi przy kra­wę­dzi, za nimi znaj­do­wał się rzą­dek pla­ster­ków ogórka, na­stęp­nie star­tej mar­chewki i sie­kana ce­bula na środku. Ta wi­ru­jąca przede mną man­dala była jak dzieło sztuki. Bar­dzo długo się na nią ga­pi­łam i przez cały ten czas lo­dówka była otwarta... Wresz­cie pani At­kin­son de­li­kat­nie mnie szturch­nęła i wy­rwała z transu, mó­wiąc: „Pa­melko, ko­cha­nie...”. Za­uwa­żyła moje zdu­mie­nie, wzru­szyła się i za­py­tała, czy chcę czę­ściej po­ma­gać jej w przy­go­to­wy­wa­niu ko­la­cji. Na­prawdę bar­dzo tego pra­gnę­łam.

Wie­dzia­łam, że tuż przy drzwiach pro­wa­dzą­cych do ogrodu, na la­dzie, w du­żym szkla­nym słoju trzy­mane są psie przy­smaki. Po­zwa­lano mi za­brać parę z nich, gdy wcho­dzi­łam, i dać je ich ład­nemu krót­ko­wło­semu wy­żłowi nie­miec­kiemu To­pey­owi. Sia­da­li­śmy obok sie­bie na we­ran­dzie z tyłu domu, trzy­ma­li­śmy się za łapy i je­dli­śmy je ra­zem, po­grą­żeni w my­ślach, pa­trząc na ocean. Je­den przy­smak dla niego, je­den dla mnie.