Łosie w kaczeńcach - Łukasz Łukasik, Magdalena Sarat - ebook

Łosie w kaczeńcach ebook

Łukasz Łukasik, Magdalena Sarat

3,7

Opis

Gdzie można spotkać w Polsce błękitne żaby, a gdzie usłyszeć tokujące cietrzewie? Dlaczego znad Biebrzy zniknęły bataliony? I jak może się zakończyć nieoczekiwane spotkanie z wilkiem?

 

Czuliście kiedyś ekscytację na myśl, by przespać w samochodzie noc przy ujemnej temperaturze, a później wstać przed świtem i pół dnia czatować na podmokłym terenie w pozycji leżącej?

Zapewne niewielu o tym marzy, a zrozumieć może tylko ten, kto tego doświadczył. Ale efekty możemy podziwiać wszyscy – dzięki fotografom i pasjonatom takim jak Magda i Łukasz, którzy od lat z powodzeniem portretują m.in. zmieniające się Bagna Biebrzańskie.

Znajdziecie tu wiele zaskakujących ciekawostek o przyrodzie, piękne zdjęcia oraz związane z nimi fascynujące historie. Długie godziny spędzone na oczekiwaniach, by upragniony „model” pojawił się przed obiektywem, to zaledwie część wysiłku włożonego w każde zdjęcie. Nie zawsze uda się właściwie wybrać miejsce potencjalnego spotkania, a niekiedy jeden nieostrożny ruch może spłoszyć cel. Czy zatem warto? Zajrzyjcie do książki i przekonajcie się!

 

Cudowny dwugłos o przyrodzie i zakątkach, które znam. Lekki język, bogactwo informacji, prawdziwe emocje i sympatia do obserwowanych zwierząt. A na dodatek garść cudnych zdjęć. Brawo! Nic tylko zanurzyć się w wygodnym fotelu przy kominku, zaparzyć dobrą herbatę i smakować te nastroje, klimaty i piękno. To spore dzieło, więc starczy na kilka wieczorów.

 

Dr Andrzej G. Kruszewicz

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 467

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (10 ocen)
4
2
2
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © Magdalena Sarat, 2020

Copyright © Łukasz Łukasik, 2020

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2020

Redaktor prowadząca: Sylwia Smoluch

Marketing i promocja: Karol Górski

Redakcja: Aleksandra Deskur

Redakcja: Konsultacja merytoryczna: prof. dr hab. Piotr Tryjanowski

Korekta: Dominika Przybyszewska, Joanna Pawłowska

Projekt okładki i stron tytułowych: Ula Pągowska

Fotografie na stronach 6, 11, 16-17, 28, 46, 70-72, 93, 131, 143, 151, 184, 187, 213, 242–243, 247, 253, 278, 283, 285, 293, 316-317, 337, 357, 360, 362-363, 369, 398, 419, 422-423, 433, 437, 441: Magdalena Sarat

Fotografie na stronach 23, 40, 57, 65, 77, 86-87, 100, 105, 112, 121, 125, 137, 160-161, 173, 180-181, 197, 200, 203, 222-224, 235, 262, ­269-270, 273, 303, 310-311, 325, 331, 347, 354, 375, 382, 393, 405, 413: Łukasz Łukasik

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

eISBN 978-83-66570-54-2

Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o.

ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.wydawnictwopoznanskie.pl

Spieszmy się kochać nie tylko ludzi

Minęły dobre dwa lata od czasu, kiedy po raz pierwszy padł pomysł napisania książki o fotografowaniu dzikiej przyrody — opowieści o skrzydlatych i czworonożnych mieszkańcach puszcz i bagien, a także o przygodach, które wiążą się z utrwalaniem ich na kliszy czy matrycy. Bo mimo upływu lat, nabranego doświadczenia, wielu sukcesów i równie wielu porażek każde kolejne wyjście z aparatem w teren to pasmo niezapomnianych przygód, niezależnie od tego, czy wybieramy się na spotkanie z maleńkim strzyżykiem w podmiejskim lasku, czy z majestatycznym żubrem w zimowej Puszczy Białowieskiej. Z każdej takiej wyprawy wracamy nie tylko ze zdjęciami. Pozostaje jeszcze cały bagaż wspomnień, mocno wpisanych w pamięć i zabarwionych przeżytymi emocjami, pełnych zarówno powagi, jak również gagów, potknięć i humoru. Fotografie pozornie milczą — widzimy tylko efekt ostateczny. Jednak za każdą z nich stoi jakaś opowieść o danym gatunku, o miejscu, ale też o nas. Te historie postanowiliśmy Wam w tej książce opowiedzieć.

Pomysł odleżał swoje, cierpliwie moszcząc się na półce, do granic możliwości wypełnionej wszelkimi innymi ambitnymi planami. Nawet zdążył nieco pokryć się kurzem. Pewnie poleżałby tam jeszcze trochę, gdyby nie fakt, że ubiegłorocznej jesieni ukazała się książka Jacka Karczewskiego Jej Wysokość Gęś. Znacie to powiedzenie: „a niech to gęś kopnie”? No właśnie. Niezależnie od tego, co ta gęś miała kopnąć, dla nas te słowa nabrały zupełnie nowego wymiaru. Gęś Jacka zasadziła nam solidnego kopa i przypomniała, że przecież mieliśmy zebrać te wszystkie swoje przyrodnicze opowieści i podzielić się nimi z przyszłymi Czytelnikami.

Co takiego fascynującego może być w fotografowaniu dzikiej przyrody, zapytacie. Z pewnością sama przyroda, która wciąga, urzeka i zaskakuje. Najczęściej to ona pisze dla nas scenariusze. Zazwyczaj od kaprysu i humoru tego nieprzewidywalnego scenarzysty zależy to, czy wrócimy z terenu z tarczą, czy na tarczy. Realizując swoją pasję, nigdy nie jesteśmy w stanie przewidzieć efektu końcowego. Najważniejsze w tym wszystkim jest to, żeby się nie poddawać. Każdą klęskę traktować jako nowe doświadczenie, a każdy sukces jako motywację do dalszego działania. Mieć świadomość, że być może jest dobrze, ale przecież mogę zrobić to jeszcze lepiej. Bo właśnie to ciągłe poszukiwanie, wieczny niedosyt, odkrywanie kolejnych tajemnic i zdobywanie nowych stopni wtajemniczenia da nam satysfakcję i sprawi, że fotografia przyrodnicza stanie się prawdziwą wielką przygodą.

Ta prawdziwa przygoda często jest przecież na wyciągnięcie ręki. Wystarczy wyjrzeć za okno czy wyjechać tuż za miasto. Tematów do nowych zdjęć z pewnością nie zabraknie. Wystarczy mieć oczy szeroko otwarte, a wówczas nie tylko będziemy patrzeć, ale również zobaczymy to, czego w codziennym pośpiechu mogą nie zauważyć inni. Rozpocznie się prawdziwe odkrywanie wielu tajemnic, które nas otaczają, a na które często nie zwracamy uwagi. Później, po tym pierwszym kroku, pewnie przyjdzie czas i ochota na dalsze eskapady, poznawanie nowych miejsc, nowych gatunków. To naturalna kolej rzeczy. Wielu znanych nam fotografów przyrody przechodziło te następujące po sobie etapy wtajemniczenia.

Nasze wspomnienia będą opowieścią o przygodach, które udało nam się przeżyć podczas fotograficznych spotkań z naturą. Opowieścią o przyrodzie i naszych wędrówkach w poszukiwaniu tematów do nowych zdjęć. To właśnie fotografowanie przyrody obudziło w nas chęć odwiedzania i poznawania kolejnych, ciekawych miejsc. Naszą bazą pozostają Bagna Biebrzańskie, skąd fotograficzna droga prowadzi nas dalej: w Dolinę Narwi, Dolinę Górnej Wisły, do Puszczy Augustowskiej i Puszczy Białowieskiej. Stopniowo zaczęły one uchylać przed nami rąbka swoich tajemnic, wciągając w zaczarowany świat ich przyrody. Przyrody, która mimo postępu cywilizacji ciągle pozostaje dzika, ciągle potrafi zaskoczyć i sprawić niejedną miłą niespodziankę.

Kiedy wstajemy przed świtem i bierzemy do ręki aparat, czas zaczyna biec inaczej. Zegar przestaje narzucać swój rytm, a pośpiech dnia codziennego znika. Kolejne chwile odmierzają leniwy brzask, rosa zagubiona w trawach i odgłosy ptaków. Przestajemy się spieszyć, a zaczynamy myśleć i czuć. Nie do końca rozbudzone zmysły naturalnie spowalniają ciało. Droga, poprzetykana dywanem z mgieł, wije się i gubi wśród lasów i łąk. A my się nie spieszymy i nie gnamy na złamanie karku. Wiemy, że do celu dojedziemy na czas, a nawet jeśli trochę się spóźnimy, to naprawdę nic złego się nie wydarzy.

Ten brak pośpiechu zawsze zostaje wynagrodzony ponad miarę. Dzięki niemu wiemy, jak pachnie nocą las, a możecie być pewni, że jest to zapach niemal mistyczny. Znamy to uczucie, kiedy staje się bosą stopą wśród skąpanych w rosie biebrzańskich traw i senność pryska w mgnieniu oka. Rozumiemy dźwięki zmieniające się wokół nas, kiedy noc ustępuje świtaniu. I choć wyobraźnia podpowiada niestworzone obrazy, wiemy, o czym w trawie piszczy świerszcz, o czym gada zaspany staw. O tym wszystkim można przeczytać w książkach, zobaczyć to na filmach, usłyszeć o tym od znajomych, ale jeśli ani razu nie doświadczyło się tego samemu, trudno to pojąć i zrozumieć.

Tak, wiemy, co nam teraz odpowiecie. „Na co dzień tak się nie da! Bo praca, przedszkole, szkoła, zakupy…” Wiemy, że argumentów przeciw można podać tysiąc i każdy będzie słuszny. Wiemy, bo na co dzień mamy tak samo. Z jedną różnicą — biebrzański świt już nieraz nauczył nas, jak się nie spieszyć, planować wcześniej, i uczy nas tego nadal.

Tuż przed brzaskiem po jednej z najbardziej znanych biebrzańskich tras, Carskiej Drodze, grasują oczy. Mają one to do siebie, że poruszają się w sposób nieskoordynowany. Jedne zygzakiem na wysokości kolan, inne mkną w linii prostej tuż w okolicy kostek, jeszcze inne dostojnie bujają się gdzieś nad czubkiem głowy. Oczy uwielbiają pojawiać się nagle i znikąd oraz tak samo znikać. Nigdy nie wiadomo, co akurat zrobią. W ślad za oczami podążają uszy. Te z kolei wnoszą element nadaktywności. Wiercą się w przód i w tył, jakby nie mogły spokojnie poczekać na resztę. A ta reszta to już czysta poezja. Magia nocy mija w spektakularny sposób, a oczy zyskują konkretne kolory i kształty.

Łosie niespiesznie odsuwające się z drogi, tylko nieznacznie, bardziej z przyzwoitości niż z obawy. Jenoty i lisy pędzą w dzikiej pogoni za niewidzialną kolacją. Jeżyk mknie z ponadjeżową prędkością, by czym prędzej ukryć się w krzakach. Jelenie opuszczają drogę w zorganizowanym pośpiechu. Złote oczy i nadaktywne uszy okazują się należeć do rudego lisa, polującego tuż przy drodze. Skupiony i całkowicie pochłonięty swoim zadaniem, nie zwraca uwagi na przejeżdżające samochody. Mała kuna, której oczy jeszcze parę chwil temu jak strzała przecięły asfaltową nitkę, pędzi z upolowanym gryzoniem w spokojniejsze miejsce. Sarny parami przeskakują drogę. Gdzieś za drzewami rozpościerają się łąki i pola, na których będą mogły się posilić. W takich miejscach jedziemy zawsze powoli, zatrzymujemy się często, słuchamy i robimy wszystko, by zatrzymać te chwile w aparacie. Tak właśnie może wyglądać jeden z wielu świtów, jeśli nie będziemy się spieszyć.

Skupić się na wyznaczonym celu to żadna filozofia, choć niejeden zrobił z tego skomplikowaną teorię. My możemy obiecać jedno: jeśli wstaniecie przed świtem, wówczas choć raz poczujecie ciepło wschodzącego słońca. Zobaczycie, jak przyroda się budzi i zasypia. Kiedy dotkniecie tej najzwyklejszej i niesamowitej magii, zrozumiecie, że naprawdę nie warto się spieszyć. Bo cena czasem jest zbyt wysoka. Jeśli nie będziemy potrafili w skupieniu poznawać i doświadczać, nie zrozumiemy, dlaczego warto chronić przyrodę. Czy naprawdę chcemy zabrać nowym pokoleniom możliwość odkrywania i poznawania? My nie! To takie banalnie proste. Jeśli zniknie przyroda, wówczas choćbyśmy krzyczeli wniebogłosy, to nic nie poradzimy — my też znikniemy. Więc, drodzy Czytelnicy, noga z gazu. Chcemy Was zaprosić do tego zaczarowanego świata.

Czujne lisie uszy potrafią wychwycić nawet najdrobniejszy szelest

Kaczeńce to niewątpliwie wiosenny przysmak łosi

Forpoczta wiosny

Mój wiosenny budzik

Z roku na rok odnoszę coraz większe wrażenie, że zima trochę za szybko nas opuszcza. Wraz z nią kończy się słodkie leniuchowanie w ciepłym łóżku. Aż w końcu przychodzi ten sądny dzień, kiedy jeden jedyny głos oznajmia definitywny koniec wysypiania się. To taki mój wiosenny budzik. Kiedy na niebie pojawiają się pierwsze wielkie, szare ptaki, jest to nieomylny znak, że należy ruszyć w teren na poszukiwanie żurawi.

Żurawie często potrafią zaskoczyć i pojawić się nawet pod koniec lutego. Tuż po przylocie poszczególne pary zajmują swoje tereny lęgowe i głośnym klangorem obwieszczają ten fakt całej okolicy. Trąbienie rozlegające się z podmokłego olsu, bagiennych łąk czy trzcinowisk to ewidentny sygnał dla innych osobników, że dane terytorium jest już zajęte.

Sylwetka żurawia wyciągniętego jak struna, z lekko opuszczonymi skrzydłami, zadartą głową i dziobem, nad którym podczas trąbienia unosi się delikatna mgiełka, to widok niemal mistyczny. A już na pewno godny uwiecznienia na zdjęciach. Całości dodaje uroku bujny pióropusz, często mylnie uważany za ogon. W rzeczywistości ten ozdobnie wyglądający bukiet, nieco przypominający ogon strusia, tworzą wydłużone i pokarbowane lotki trzeciorzędowe, czyli de facto pióra znajdujące się na skrzydłach ptaka. Prawdziwy, ukrywający się pod nimi ogon jest całkiem krótki, co najlepiej widać w trakcie lotu.

Podstęp z tym niby-ogonem nie jest jednak jedyną cechą, którą nasz bohater może wprowadzić obserwatora w błąd. Druga z żurawich zmyłek znajduje się na jego głowie. Jest nią czerwona plamka na potylicy, która na pierwszy rzut oka wydaje się utworzona z drobnych, karmazynowych piórek. Tak naprawdę to łysina, której wielkość nie jest związana z płcią osobnika, ale z jego stanem psychicznym, głównie poziomem agresji.

W związku z tym, że obserwowana przeze mnie para popielatych ptaków powróciła już do swojej rezydencji i każdego ranka meldowała się donośnym klangorem, nic nie stało na przeszkodzie, żeby troszkę dopomóc szczęściu — w samochodzie wylądowało parę kilo ziaren kukurydzy. Miałam nadzieję, że rozsypane w upatrzonym miejscu skuszą żurawie do dłuższego popasu. Oczyma wyobraźni widziałam już wymarzone kadry. Malownicze bagienko, mgły, delikatne światło, a w tym wszystkim para żurawi.

W zasadzie to powinnam już wiedzieć, że zazwyczaj kończy się to zupełnie inaczej, niż sobie wstępnie wyobrażam. Dlaczego tym razem miałoby być inaczej? Ano dlatego, że teraz wyjątkowo sumiennie potraktowałam kwestię przygotowań. Znalazłam miejsce, gdzie ptaki przylatywały na odpoczynek, dowiedziałam się, gdzie zbierały się na nocleg. Dużo wcześniej przygotowałam namiot, który po zamaskowaniu wyglądał jak wielka, zielona gamoła (czyli bezkształtna sterta zielska), i sama miałam problemy z odnalezieniem go w terenie. Wszystko szło zgodnie z planem i bez problemów.

Żurawie jak co roku pojawiły się na bagnie. Tuż przed świtem rozpoczynały powolny przemarsz w kierunku mojej kryjówki, chwilę żerowały i dopiero kiedy już wyraźnie pojaśniało, odlatywały na łąki. Obserwowałam je przez kilka dni. Nikt i nic nie wzbudzało ich niepokoju, nadszedł więc czas na zdjęcia. Plan był prosty: wstać w nocy, zapakować się do namiotu, zanim ptaki pojawią się w jego okolicy, i czekać. A potem oczywiście zapełnić kartę aparatu zdjęciami.

Potykając się o zatopione w wodzie korzenie, zaczepiając nogami o wszelkiego rodzaju kłącza, brnęłam do mojej zielonej czatowni. Kiedy miałam za sobą już ponad połowę drogi, byłam tak zmęczona, że do głowy mi nawet nie przyszła ulubiona myśl: zamiast zajmować się fotografią przyrodniczą, mogłam zbierać znaczki! (PS: Gdyby jednak czytał to hobbysta i amator znaczków, to spieszę z wyjaśnieniem, że mam na myśli to, iż znaczki nie wymagają wstawania o świcie i targania kilogramów przez lasy i bagna. Najważniejsze to mieć pasję i nie gnuśnieć w domu przed telewizorem, oglądając kiepskie seriale).

Miałam cel i jego realizacja szła mi całkiem nieźle. Dumna z siebie podciągnęłam niewygodne spodniobuty i ruszyłam dalej. Jeszcze chwilka i będę na miejscu. Gdzieś w ciemności, niemal tuż obok mnie, coś się poruszyło. Przez głowę jak błyskawica przemknęła mi myśl o żurawiach. Ale przecież to niemożliwe. Zawsze nocowały po drugiej stronie sporego bagna. Zdecydowanie za daleko, żeby je spłoszyć. Drugi dźwięk nie pozostawił żadnych wątpliwości. Para żurawi postanowiła tę noc spędzić w innym niż dotychczas miejscu. Moje nocne spacerowanie niestety nie pozostało niezauważone. Romeo i Julia zniknęli jak sen złoty, a ja zostałam sama w mokrym i ciemnym bagnie. Znacie powiedzenie: „chcesz rozśmieszyć Pana Boga, to opowiedz mu o swoich planach”? Musiał mieć niezły ubaw, kiedy widział, jak potykając się o własne nogi, wlokłam swoje zwłoki do samochodu. Zaspana, nieprzytomna, w za dużych spodniobutach i z ciężkim plecakiem.

Następny dzień obserwacji przyniósł rozwiązanie zagadki zmiany miejsca. Ptaki postanowiły zrobić gniazdo w podtopionej części olsu. Świadoma tego, że niebawem wyjadę, zebrałam namiot. Tym razem musiałam odpuścić, choć wizja wspaniałych scen godowych była kusząca.

Na kolejne spotkanie z tymi pięknymi ptakami nie czekałam długo. Było ono wielkim zaskoczeniem. Otóż w ramach odpoczynku od taplania się w biebrzańskich bagnach zrobiłam sobie wycieczkę do Puszczy Białowieskiej, mając nadzieję na spotkanie naszej najmniejszej sowy. Owszem, sóweczka była na tyle łaskawa, że objawiła się na moment z upolowaną zdobyczą w dziobie. Skonsumowała ją, siedząc tuż nad moją głową i w nosie mając jakiekolwiek zasady dotyczące perspektywy podczas fotografowania. Pojawiła się i zniknęła, jak na prawdziwego leśnego duszka przystało. Natomiast na żubrowej łące zamiast żubrów zastałam niewielki, zielony namiocik. Od znajomego, właściciela przytulnej czatowni, dowiedziałam się, że co rano przylatuje tam para żurawi. Ku mojej wielkiej radości znajomy zgodził się, abym spędziła w jego ukryciu jeden poranek.

Po raz kolejny budzik zadzwonił o nieprzyzwoitej porze. W głowie znów zaświtała myśl o zbieraniu znaczków. W ubraniach natomiast zagościł potwór, który plącze nogawki z rękawami. Kawę tym razem postanowiłam sobie darować.

Łąka z namiotem, choć bliska i płaska, okazała się pełna zaskakujących pułapek. Brak kofeiny też dawał o sobie znać i dopiero krecie budowle wybudziły mnie z odrętwienia. Potykając się dość boleśnie o jeszcze zmarznięte pryzmy ziemi, dotarłam do celu. Rozstawiłam aparat i owinęłam się w śpiwór. Do wschodu słońca pozostało trochę czasu.

Bladym świtem nad łąką zabrzmiał klangor żurawi. Para ptaków z gracją wylądowała pod lasem i powoli ruszyła w moją stronę. Uwielbiam te chwile, kiedy adrenalina zaczyna krążyć po całym ciele. Człowiek w takich momentach budzi się natychmiast. W głowie pojawia się tysiąc myśli i nadzieja: żeby wszystko się udało, żeby ptaki zbliżyły się na odpowiednią odległość, żeby światło zagrało najpiękniej, jak potrafi, no i żeby nie spaprać takiej okazji. Tym razem teatr przyrody miał mi pokazać najpiękniejszy ze swoich spektakli.

Para żurawi dotarła tuż przed moją kryjówkę w pierwszych promieniach wschodzącego słońca. Po chwili ptaki zaczęły swój synchroniczny spacer, a ja zamarłam w oczekiwaniu. Już wiedziałam, co będzie dalej i czym to się skończy. Oby tylko nic ich teraz nie przepłoszyło. Jeszcze chwila, jeszcze jeden rozemocjonowany krzyk z gardła szanownego pana żurawia i… dumny, dostojny ptak zaczyna swój chaotyczny taniec. Skrzydło w prawo, nóżka w lewo, podrzut, skłon, pokłon, podparcie dziobem. Nierówności terenu trochę wytrącały baletmistrza z równowagi. Pani krytycznym okiem oceniła taniec na niedostateczny i nawet nie przerwała żerowania.

Romeo cierpliwie i wytrwale powtórzył cały skomplikowany układ, tym razem starannie omijając podstępne kopki ziemi. Skrzydło w lewo, główka na plecy, podskok i szalony pęd ku wybrance. Robiłam zdjęcia, krztusząc się ze śmiechu. Ten, kto widział taniec żurawi, z pewnością zna to uczucie. Jednak to, co nam wydaje się zabawne i pozbawione dostojeństwa, dla ptaków jest ważnym elementem tworzenia i wzmacniania więzi. Po serii szalonych podskoków i pląsów w końcu zaczęło dziać się coś, na co bardzo długo czekałam. Żurawie zabrały się do produkcji jajka. Moja radość sięgała zenitu. Pozostała tylko obawa, czy wszystkie zdjęcia, na których mi zależało, będą ostre i nieporuszone.

Żurawie obwieszczają swój wiosenny powrót donośnym klangorem

Akt miłosny poprzedza spektakularny taniec

Na tropie skrzydlatego wędrowca

Coroczne oczekiwanie na nadejście wiosny sprawia, że z coraz większym utęsknieniem nasłuchujemy pierwszego klangoru żurawi, kwilenia czajek czy trelu szpaków. Optymizmem i radością napawają pierwsze przebiśniegi, zawilce i przylaszczki wypełzające spod suchych zeszłorocznych liści.

Jedną z oznak, że wiosna nabiera rozpędu, jest również gęganie stad dzikich gęsi, które klucz za kluczem ciągną pod marcowym niebem. Na trasie ich odwiecznej wędrówki z zimowisk do położonych na obszarze dalekiej Syberii miejsc lęgowych znajduje się ważny przystanek. To Dolina Biebrzy i Narwi. W tej urokliwej krainie zawsze można liczyć na spotkanie ze strudzonymi podróżą skrzydlatymi pielgrzymami. To właśnie tu, kiedy stopnieją śniegi i powstaną rozciągające się po horyzont rozlewiska, dzikie gęsi rok w rok zatrzymują się na odpoczynek. To tu, na wiosennych nadbiebrzańskich i nadnarwiańskich pastwiskach, mogą spokojnie żerować i uzupełniać konieczne do dalszej wędrówki zapasy energii. Co roku w marcu w magicznej krainie bagien i moczarów można spotkać dziesiątki tysięcy tych wyjątkowych ptaków.

Jako jedne z pierwszych, bo już z końcem zimy, pojawiają się najmniej liczne — gęgawy. Doliny obu rzek są dla wielu par tego gatunku miejscem lęgowym. Tu już pozostaną i założą gniazda. Nieco później swój wiosenny przelot rozpoczynają dwie kolejne reprezentantki gęsiego świata — gęś zbożowa i gęś białoczelna. Dla nich z kolei Biebrza i Narew są tylko krótkim postojem przed dalszą wędrówką. Przy odrobinie szczęścia wśród pokaźnych stad uważny obserwator ma szansę wypatrzyć pojedynczych przedstawicieli prawdziwych ornitologicznych rarytasów — gęsi krótkodziobej czy dwóch gatunków bernikli, rdzawoszyjej i białolicej. Jednak zdecydowanie najwięcej w tym zgrupowaniu jest gęsi białoczelnej, i to właśnie jej obecność decyduje o spektakularności przelotu.

Gęś białoczelna jest ptakiem gnieżdżącym się w północnej Eurazji i na Grenlandii. Zimuje natomiast głównie w krajach nadbałtyckich oraz na wybrzeżach mórz: Północnego, Śródziemnego, Czarnego i Kaspijskiego. Podczas łagodniejszych zim, zwłaszcza kiedy zbiorniki wodne nie zamarzają, część ptaków zatrzymuje się również w Polsce, głównie w zachodniej części kraju. Łatwo ją odróżnić od innych gatunków po dwóch charakterystycznych cechach: białej plamie na czole, sięgającej po nasadę dzioba, i czarnych, najlepiej widocznych podczas lotu poprzecznych pręgach na spodzie ciała.

Gęsi, podobnie jak wiele innych ptaków, zwłaszcza dużych i pokonujących znaczne odległości, do perfekcji opanowały korzystanie z praw fizyki. Te charakterystyczne klucze, które możemy obserwować na niebie, to nic innego jak wyjątkowo ekonomiczne użytkowanie zasobów energii. Formowanie kształtu litery V i poruszanie skrzydłami w tym samym rytmie pozwala na jak najlepsze wykorzystanie ciągu powietrza wytworzonego przez ptaka z przodu. Oczywiście największy ciężar spada na barki osobnika lecącego na czele formacji, dlatego też co jakiś czas lider jest zmieniany, by mógł nieco odpocząć. W końcu trasa z zimowiska do miejsc lęgowych to często kwestia ładnych kilku tysięcy kilometrów.

Od wielu już lat obserwuję i fotografuję stada przelatujące nad Biebrzą i Narwią. Nieraz zdarzyło mi się sfotografować żerujące gęsi nawet z samochodu. Co prawda bezpieczna dla ptaków odległość pozwalała jedynie na ujęcia środowiskowe, pokazujące ogrom zgrupowania, ale już sama możliwość obserwacji dawała dużo radości i satysfakcji. Od dawna jednak marzyłem o bliskim spotkaniu ze skrzydlatym wędrowcem. Teoretycznie robienie zdjęć z zasiadki dawało taką szansę. Ale tylko teoretycznie, bo ptaki, mając duży wybór łąk i pastwisk, regularnie wodziły mnie za nos. Gdziekolwiek nie rozstawiłbym czatowni, następnego dnia wybierały sobie zupełnie inne miejsce i skutecznie unikały zasięgu mojego obiektywu. Mimo że były tylko przelotem, to okazywały się niezwykle czujnymi obserwatorami i każda, najmniejsza nawet zmiana w otoczeniu natychmiast wzbudzała ich podejrzliwość. Wszystko wskazywało na to, że tą strategią niewiele uda się zwojować. Najwyższy więc czas, żeby do tematu podejść nieco inaczej.

Przeglądając zdjęcia z poprzednich lat, zauważyłem, że niektóre miejscówki, na których białoczółki i zbożówki co roku spędzały kilka kolejnych dni, regularnie się powtarzały. I to właśnie dawało promyk nadziei. Postanowiłem to wykorzystać i do nadchodzącego gęsiego sezonu przygotować się zdecydowanie wcześniej.

Tym razem zbudowałem czatownię już na początku marca, zanim rozpoczął się masowy przelot. Moje przyszłe ukrycie stanowił dobrze zamaskowany namiot fotograficzny, który ustawiłem tuż pod zaroślami wierzbowymi. Wszystko składało się wręcz idealnie, bo krzaki przylegały do jednej z ulubionych gęsich łąk. Po narzuceniu siatki maskującej i naręcza suchych traw namiocik szybko upodobnił się do zwykłej kopki siana, która nie powinna wzbudzać większych podejrzeń. Pozostało tylko czekać.

Kiedy po upływie dwóch tygodni przyleciały pierwsze eskadry, każdego dnia systematycznie patrolowałem interesujący mnie teren. Aż do momentu, kiedy wreszcie udało się zaobserwować, że tuż przed moim miejscem ukrycia najspokojniej w świecie pasie się pokaźna grupa ptaków. Duże stado gęsi białoczelnych bez żadnych obaw paradowało dokładnie tam, gdzie mi zależało.

Jako że w takich sytuacjach należy reagować w trybie natychmiastowym, już następnego poranka, na dwie godziny przed świtem, w całkowitych ciemnościach wgramoliłem się do mojego zamaskowanego namiociku. Pełen mieszanych uczuć, cierpliwie oczekiwałem schyłku ciemnej nocy i jaśniejącego po wschodniej stronie nieba. Bo z fotografią przyrodniczą jest tak, że nigdy nie mamy stuprocentowej gwarancji sukcesu. Wystarczy jedna lub dwie zmienne i cały skrupulatnie przygotowywany, ambitny plan bierze w łeb. Wystarczy, że nadejdzie załamanie pogody, pojawi się jakiś drapieżnik albo rolnik, który akurat na ten poranek zaplanował swoje prace polowe, i można zapomnieć o zdjęciach. Oby tym razem obeszło się bez takich niespodzianek!

Kiedy zza linii horyzontu wysunął się zaledwie skrawek słońca, znad rozlewisk zaczęły docierać pierwsze odgłosy ptaków rozlatujących się na żerowiska. Pod błękitnym niebem sunął klucz za kluczem, ale jakimś dziwnym trafem gęsi szerokim łukiem omijały moje stanowisko. Pojawiły się pierwsze wątpliwości. Nie, to raczej niemożliwe. Gęsi są bystre i inteligentne, ale przecież nie mogły podejrzewać mojej obecności. Czatownia stała, już zanim przyleciały. Aby przyzwyczaić ptaki do błysku soczewki, często wcześniej w otworze na obiektyw umieszcza się butelkę, która później zostanie podmieniona na sprzęt fotograficzny. Tak też zrobiłem. Wszystko było dopięte na ostatni guzik.

Z zamyślenia wyrwał mnie nagły łopot skrzydeł i regularne gęganie rozlegające się za moimi plecami. Wreszcie! Z radością obserwowałem, jak tuż nad czatownią przemieszcza się pokaźne stado, zdecydowanie obniżając swój lot. Po chwili ptaki wylądowały. Co prawda nie tak blisko, jakbym sobie tego życzył, ale najważniejsze, że miałem je przed obiektywem.

Zrobiłem kilka zdjęć i czekałem na dalszy rozwój wydarzeń. Nie trwało to zbyt długo. Kolejne gęganie, kolejny szum skrzydeł i kolejne eskadry wylądowały na łące. Tym razem zdecydowanie bliżej. Jednak najbardziej optymistyczne było to, że ptaki całą tyralierą, spokojnie skubiąc sobie źdźbła, powoli przemieszczały się w moim kierunku. I to nie było złudzenie. Z niedowierzaniem patrzyłem, jak nieuchwytne dotąd, ostrożne i płochliwe gęsi z minuty na minutę rosły w wizjerze, zdecydowanie zbliżając się do mojego stanowiska. Jeszcze moment i mogłem wyłapać obiektywem pojedyncze osobniki. Wreszcie się udało! Po wielu latach porażek i zmagań z szarymi spryciarzami miałem swoje wymarzone ujęcia. Po raz kolejny potwierdziło się nieco banalne, ale jakże prawdziwe stwierdzenie — warto być cierpliwym!

Wiosenne przeloty gęsi to tysiące ptaków na niebie i ziemi

Miłosne Pendolino

Oj, porobiło się. Bażanty szalały, a testosteron fruwał w powietrzu, aż furczało. Gonzo już sam nie wiedział, za którą panią i z jaką prędkością zasuwać. Tak, moi mili, zdarza nam się nadawać imiona zwierzętom, które spotykamy na naszej fotograficznej drodze. Zazwyczaj jest to wynik naszej sympatii do nich bądź jakiegoś charakterystycznego zachowania lub wyglądu. Często ułatwia nam to komunikację i szybkie określenie, gdzie znajduje się nasz model. Gonzo po prawej, reszta gdziekolwiek. I od razu wiadomo, w które miejsce kierować obiektywy.

Tak też było tym razem. Pięknego bażanta z charakterystycznym ubarwieniem głowy i dominującym zachowaniem ochrzciliśmy mianem Gonza. Pasowało do niego jak ulał. Taki narwany roztrzepaniec, który wpadał na łąkę w dzikim cwale, rzucał się na skromne kurki i siał erotyczny postrach. Oberwało się nawet młodzikowi, który nieśmiało kręcił się w okolicy haremu. Biedak musiał ewakuować się w zorganizowanym pośpiechu, bo albo zostałby rozdeptany, albo dostałby zdrowe lanie. Innej opcji nie było. A Gonzo prężył się i puszył na potęgę. W końcu była wiosna, czas miłosnych zapędów Matki Natury. Tylko kurki jeszcze zgrywały twarde i niedostępne. Nasz bohater będzie musiał się jeszcze trochę bardziej postarać, żeby zawrócić im w głowie.

Trzeba jednak uczciwie przyznać, że kogut bażanta jest mistrzem, jeśli chodzi o zwracanie na siebie uwagi. Wraz z nastaniem wczesnej wiosny samce się uaktywniają. Dumnie drepczą wokół stadka kur i prezentują swoje barwne upierzenie. Od czasu do czasu głośno pieją i energicznie trzepoczą skrzydłami. Aby wypaść jak najbardziej spektakularnie, często wybierają jakieś niewielkie wyniesienie, na przykład kopkę siana, z której obwieszczają, kto jest panem rewiru i stadka szarych kurek. Jeśli zaś jakiś intruz wkroczy na terytorium sąsiada, może dojść do bezkrwawego, ale dość widowiskowego pojedynku.

Swoją drogą tak się zastanawiam, jak to jest z tą Matką Naturą, że na jednych działa, a na innych niezupełnie? A może to my zatraciliśmy resztki instynktu? Stroszymy piórka w nieodpowiednich sytuacjach, zacięcie tkwimy w czymś, co nie ma perspektyw, i walczymy o to, co nieuchronnie sprowadzi na nas problemy. Człowiek to takie dziwne zwierzę bez pazurów, kłów i futra, które często potrafi działać wbrew sobie. No cóż, siedzenie w ukryciu, kiedy wokół jest zimno, ciemno i nudnawo, często sprzyja takim filozoficznym rozmyślaniom. W końcu coś trzeba robić, żeby nie zasnąć, zanim pojawią się nasi bohaterowie.

Tak to zazwyczaj wygląda. Długo nic nie widać i nie słychać, pierwsze promyki słońca nieśmiało wyglądają zza horyzontu i nagle fruuuu — tuż przed obiektywem niespodziewanie pojawia się ruda, błyszcząca smuga. Ta smuga oznacza tylko jedno — Gonzo postanowił rozpocząć zaloty. Gra wstępna w jego wykonaniu to spektakl powalający na kolana. Choć nie do końca jestem pewna, czy bardziej ze śmiechu, czy ze względu na wyjątkowo widowiskowy charakter. Napędzany testosteronem Romeo biegał w zawrotnym tempie. Skłon, wolta, pasaż i w końcu dziki cwał za ukochaną, która zdążyła już zwiać na widok tego miłosnego szału. Trawa tryskała spod pazurów, a wybranka nabuzowanego amanta musiała nieźle wyrabiać się na zakrętach, żeby nie zostać storpedowaną przez tę pierzastą formułę jeden. Przez chwilę nawet miałam wrażenie, że na jej dziobie maluje się lekki grymas przerażenia. Nacisnęłam spust migawki i jedyne, co mi pozostało, to mieć gorącą nadzieję, że jednak jakieś zdjęcie wyjdzie ostre. Może jakimś cudem ten rozpędzony bażantwbiegnie w pole ostrzenia, a właściwie to ja trafię w niego. Trzeba jednak przyznać, że machanie obiektywem za tym wariatem raczej nie nastrajało mnie optymistycznie co do uzyskanych efektów. Od zera do setki w ułamku sekundy — tak to mniej więcej wyglądało. No cóż, nie pozostawało nic innego, jak tylko porządnie popracować nad tematem. Jeśli szczęście dopisze, to przez kilka kolejnych dni powinnam zrobić jakieś przyzwoite zdjęcie. Może nawet trafi się fotograficzna szóstka w totka? Kto wie, trzeba próbować.

Pierwszy dzień zmagań z bażantem nie przyniósł spektakularnych efektów, ale sytuacja, którą mogłam obserwować, zdecydowanie należała do kategorii tych najciekawszych w świecie przyrody. Drugi też nie był lepszy, a o trzecim to już nawet nie wspomnę. Bo ileż można robić atlasowe portrety ptaków. Z tym nie było problemu. Ale jeśli chodzi o ujęcia dynamiczne… Gonzo nadal wpadał na łąkę jak torpeda i nie dawał się porządnie sfotografować. Wszystko wskazywało na to, że po tak wielce obiecującym wstępie nie wydarzy się już nic ciekawego.

Czwartego dnia ledwo wstałam, ledwo dojechałam i resztkami sił rozstawiłam sprzęt. Totalna porażka i brak motywacji. Wokół wiosna nabierała rozpędu, a ja całkowicie wyhamowałam. Ba, wsteczny mi się chyba zaciął i jakoś tak dziwnie ciągnął w stronę łóżka. Zanim przestałam pod nosem narzekać na niesprawiedliwość losu, na łące pojawiło się 12 kurek. Dobre i to, ale co mi po samych paniach. Przydałby się jakiś facet. Zawsze byłoby ciekawiej. Matka Natura chyba postanowiła utrzeć mi nosa za to marudzenie, bo kilka sekund później na drugim końcu łąki zauważyłam bażanta. A raczej mały czarny punkcik zasuwający zygzakiem w tempie, którego nie powstydziłoby się Pendolino. Byłam pewna, że w miarę zbliżania się do stadka kurek odrobinę zwolni i rozpocznie swój miłosny popis. Kury też chyba miały podobne wyobrażenie. Tym większe zdziwienie nastąpiło, kiedy Gonzo — bo to oczywiście był on — z siłą pociągu towarowego wpadł w sam środek Bogu ducha winnych pań. Owszem, odrobinę wyhamował na pierwszej kurce, którą wdeptał w trawę. Miałam wrażenie, że zaślepiony miłosnym szałem po prostu nie zauważył tej najmniejszej. Nie doceniłam jednak siły testosteronu. Z następną obszedł się niewiele łagodniej. Tak zajadle i długo ganiał ją po łące, aż biedna w końcu odleciała w popłochu. Ten sam los podzieliło jeszcze kilka innych przerażonych pań. Gonzo w miłosnym szale atakował. Pierze rozwiewał dziki pęd, aparat nie wyrabiał z ustawianiem ostrości, a ja nie nadążałam za szalejącym bażantem. Tylu zwrotów w tak dynamicznym tempie nie powstydziłby się żaden sportowiec.

W końcu nabuzowany miłością samiec zauważył skromne grono pięciu kurek spokojnie wydziobujących coś z trawy. Ja już wiedziałam, czym to pachnie. One jednak najwidoczniej niczego jeszcze nie podejrzewały, bo kiedy wariat ruszył w ich stronę, nawet nie podniosły głów.

„Najpierw powoli, jak żółw ociężale…” Nie, nie, nic z tego! Gwarantuję wam, że nawet w formule jeden nie ma takich szybkich startów. W ułamku sekundy kogut rozwinął pełną prędkość i mknął jak na złamanie karku w stronę spokojnych kur. Jakież wielkie było jego zdziwienie, kiedy nagle stracił grunt pod pazurami i malowniczo zarył dziobem w ziemię pośród otaczających go pań. Łapy się poplątały, skrzydła potarmosiły, a ogon trzepnął amanta w sam środek głowy. Jeśli ktoś mi powie, że ptaki nie mogą mieć zdziwionego wyrazu dzioba, to na dowód mogę pokazać mu zdjęcie najbardziej głupkowatej bażanciej miny. Biedaczysko nie zauważył, że na trasie swojego sprintu miał dziurę i kretowisko. Dziewczyny w międzyczasie wystrzeliły jak torpedy i ukryły się w pobliskim trzcinowisku. Natomiast niewydarzony Adonis z głupią miną i umazanym dziobem pozostał sam na miłosnym placu boju. A może powinnam napisać: pobojowisku?

Bażancie zaloty to widowisko na najwyższych obrotach

Na tokowisku

Czytając od najmłodszych lat barwne opowieści o poleskich ostępach, które wiosną rozbrzmiewały godową pieśnią głuszców i cietrzewi, marzyłem, żeby chociaż raz znaleźć się w takim magicznym zakątku. Zobaczyć na własne oczy ptaka z ogonem rozłożonym w wachlarz. Albo czarnych rycerzy, którzy lśniąc w promieniach wschodzącego słońca, przerywają swoją pieśń, by oddać hołd budzącemu się dniu. Również przeglądając czarno-białe albumy niezapomnianego Włodzimierza Puchalskiego, mogłem podziwiać piękne zdjęcia przedstawiające bezkrwawe pojedynki cietrzewi. Oprócz tego były jeszcze współczesne, barwne zdjęcia Leszka Krzysztofa Sawickiego, który tchnął we mnie ducha fotografa przyrody. Jakby tego było mało, pisał również o tym, że jednym z najpiękniejszych aspektów wiosny są toki cietrzewi, co ostatecznie przeważyło szalę. Zapragnąłem fotograficznego spotkania z tym ptakiem, przeżycia w ukryciu wyjątkowego świtu, kiedy tuż przed obiektywem toczą się zacięte, niezwykle fotogeniczne walki kogutów. Pomijając już fakt spektakularnych pojedynków, sama godowa pieśń cietrzewi ma w sobie coś mistycznego. Aż trudno uwierzyć, że jedna z jej fraz — charakterystyczny, głęboki bulgot, wydawany za pomocą nadętych worków powietrznych — jest dla człowieka słyszalna nawet z odległości dwóch, trzech kilometrów. Wszystkiemu towarzyszy nieco przyczajona sylwetka i ogon rozpostarty w piękną lirę. Co jakiś czas, jakby dla podkreślenia swojej pozycji, bełkotanie jest przerywane syczącym czuszykaniem, podczas którego kogut unosi głowę do góry, a czasem podskakuje i trzepocze skrzydłami. Sama magia.

Nie namyślając się wiele, tuż na początku swojej fotograficznej drogi napisałem do mojego mistrza list z prośbą o porady. Gdzie pojechać, jak znaleźć, jak sfotografować? Na odpowiedź nie musiałem zbyt długo czekać. Leszek odpisał mi, że niestety cietrzewi nad Biebrzą jest już bardzo mało i szanse na fotografowanie są niemal zerowe. Warto jednak tam pojechać, bo wiosną ciągle jest jeszcze dużo batalionów, a ich toki są równie spektakularne. Tak oto rozwiało się moje marzenie o wyjątkowych zdjęciach, bo mimo wszystko nieco bardziej zależało mi na cietrzewiach.

Powoli upływały kolejne lata mojej fotograficznej przygody. Sfotografowałem wiele gatunków, o spotkaniu z którymi również marzyłem, a wizja tokowiska cietrzewi zdążyła w międzyczasie odpłynąć gdzieś daleko i wydawała się nieosiągalna.

W przyrodzie wiele się pozmieniało. Ptaków tych, nie mówiąc już o wybitnie rzadkim głuszcu, mimo starań leśników i przyrodników ciągle ubywało. Trudno było odbudować ich populacje z dawnych lat. Przestrzeń życiowa obu gatunków wraz z postępującą antropogenizacją drastycznie się kurczyła i coraz mniej było miejsc, w których mogłyby znaleźć odpowiednią dla siebie ostoję. Gdzieś jeszcze na Mazurach, Podlasiu i w Górach Izerskich pozostały ostatnie tokowiska. No trudno, już za późno. Trzeba było się wcześniej urodzić.

Z końcem jednej z kolejnych zim pojawiła się jednak iskierka nadziei. Zadzwonił kolega, Michał Piekarski, z brzmiącą jak fikcja wiadomością, że mamy szansę pojechać na cietrzewie. Nie na Białoruś ani do Finlandii, ale do Puszczy Knyszyńskiej, u nas, w Polsce. Tamtejsza populacja podobno zdaje się mieć nieco lepiej, a przy okazji mamy od znajomego przyrodnika informacje o pewnym tokowisku. Jako jedno z już nielicznych od wielu lat było w miarę stabilne i być może tej wiosny również koguty pojawią się na swoich arenach. Słuchałem tego jak bajki, w którą trudno uwierzyć, ale mimo wszystko wyobraźnia zaczęła pracować i wskoczyła na swoje właściwe, pełne optymizmu tory. Radość była wielka, bo już niemal pogodziłem się z faktem, że czarnych rycerzy nie będzie mi dane zobaczyć w naturze. Przynajmniej nie w kraju.

Pełni wiary w swoją wiedzę o biologii gatunku, który nas interesował, zdobyliśmy niezbędne zezwolenia na fotografowanie cietrzewi. Po zapakowaniu wszystkiego, co potrzebne na taką wyprawę, w połowie marca ruszyliśmy radośnie w kierunku Puszczy Knyszyńskiej. Posiadając wytyczne, wiedzieliśmy, w które miejsce pojechać i gdzie szukać ptaków.

Wszystko wydawało się bardzo proste — przyjeżdżamy, namierzamy tokowisko, robimy czatownię i fotografujemy. Dopiero po przybyciu na miejsce okazało się, że nasz optymizm był nieco przedwczesny. Ogrom puszczy, duża liczba bagienek, mszarów, podmokłych łąk i uroczysk w bezlitośnie szybkim tempie sprowadziły nas na ziemię. Do świadomości dotarło, że plan fotografowania cietrzewi może skończyć się szukaniem igły w stogu siana. Na szczęście telefon do naszego terenowego znajomego tchnął w rozgoryczone dusze nową iskierkę nadziei. „Leśna droga, skręt w lewo, skręt w prawo, podmokłe turzycowisko, za nim grądzik” — tam podobno miały być.

Późnym popołudniem udało się trafić na miejsce. No niby wszystko było tak jak w opisie, ale coś nie do końca wierzyłem w to, że znajdziemy tu nasze ptaki. Jak przystało na prawdziwych specjalistów od cietrzewi, rozpoczęliśmy przeszukiwanie grądu, wypatrując wszelkich śladów ich obecności. Może jakieś piórko pozostałe po potyczce kogutów lub cokolwiek. W końcu Michał znalazł coś, co w pewnym stopniu może i przypominało odchody czarnych kuraków. Pewności co prawda nie było, ale nie dopuszczaliśmy do siebie żadnej innej możliwości. Dowód został namierzony, więc cietrzewie musiały tu toczyć swoje niemal mityczne boje!

Po przespaniu pierwszej nocy w samochodzie — blaszanej puszcze, co przy minus czterech stopniach nie było szczytem luksusu — wczesnym świtem z radością opuściliśmy nasz pensjonat na czterech kołach. Trochę ruchu zawsze pozwala się nieco rozgrzać. Już po wyjściu na zewnątrz uderzyło nas jedno — cisza. Totalna cisza. Nic, żadnego odgłosu wydawanego przez tokujące ptaki.

Szybka kawa, ugotowana na kuchence turystycznej, przywróciła nas do życia. Gdzieś daleko rozległ się pojedynczy bełkot. A więc jednak! Cietrzewie istnieją! Wprawdzie godowy zew nie docierał z naszej polany, a z zupełnie innego kierunku, jednak nie tracąc wiary we własne umiejętności tropicielskie, wczesnym popołudniem rozstawiliśmy dobrze zamaskowane ukrycia.

Żeby nie płoszyć ptaków swoim nadejściem o świcie, postanowiliśmy przenocować w terenie. Już wieczorem wpakowaliśmy się z całym ekwipunkiem do naszych namiocików. Temperatura spadła jeszcze o jeden stopień, a na otoczonym podmokłym turzycowiskiem grądzie mróz był jeszcze bardziej odczuwalny. W półodrętwieniu i półśnie jakoś udało się dotrwać do rana, ale muszę przyznać, że tuż przed pierwszym brzaskiem zatęskniłem za noclegiem w blaszanej konserwie na kołach. Mimo tego poświęcenia powtórzyła się sytuacja z poprzedniego poranka. Gdzieś daleko odezwał się pojedynczy cietrzew, a u nas cisza. Przed budą rozpościerał się cudowny widok. Drobniutkie igiełki szadzi pokrywały każde źdźbło trawy, każdą kępkę mchu, każdy listek. Wszystko to oświetlone subtelnym blaskiem wschodzącego słońca. Tylko głównego bohatera zabrakło na tej pięknej scenie. Ciężkie jest życie fotografa przyrody. Kolejny wiosenny poranek bez jednego zdjęcia. A żeby to pierwszy? Nie pierwszy i nie ostatni, trzeba walczyć dalej. Pokonani zebraliśmy cały ekwipunek i z pokorą wróciliśmy do samochodu.

— Widocznie zmieniły miejsce toków, znalazły inne, bardziej dla nich atrakcyjne — powiedział Paweł, nasz znajomy przyrodnik, który przyjechał ratować zbłąkane dusze. — Musicie pojechać tu. — Wskazał palcem na mapie kolejną lokalizację, która tym razem miała być strzałem w dziesiątkę.

Nowa miejscówka okazała się niewielkim wyniesieniem terenu, porośniętym mchem i otoczonym brzezinami i młodnikiem sosnowym. Pośrodku znajdowała się polanka, która wyglądała uroczo i fotogenicznie. W dodatku, co najważniejsze, dojście było o wiele wygodniejsze — suchą stopą, bez bagien i turzycowisk. Nie chcąc tracić kolejnych poranków, już tego samego dnia na skraju młodnika, pośród niskich sosenek, zbudowaliśmy czatownię. Tym razem nie pojedyncze, osobne namiociki, ale jedną dwuosobową, niską, ale obszerną. Będzie wygodniej i raźniej, a do tego swobodnie da się wrzucić wszystkie graty, łącznie z prowiantem i kuchenką terenową. Kawa nigdzie nie smakuje tak dobrze jak w terenie. Zwłaszcza ugotowana na przyjemnie syczącej butli gazowej z palnikiem.

Wieczorem wpakowaliśmy się ze wszystkim do budy. Mimo że przymrozki nadal nie odpuszczały, tym razem było o wiele bardziej komfortowo. Znacznie mniej wilgoci w otoczeniu sprawiło, że ziąb nie był już tak bardzo odczuwalny. A może to kwestia przyzwyczajenia? A może pomogła kolejna porcja optymizmu i nadziei na sukces?

Było jeszcze dosyć ciemno, kiedy pogrążony w czujnej drzemce, usłyszałem dźwięk przypominający łopot skrzydeł. Nie, on zdecydowanie nie przypominał — to był łopot skrzydeł. Ten fakt dość długo docierał do zagubionej gdzieś pomiędzy snem a jawą świadomości, ale kiedy w pełni zdałem sobie sprawę z tego, co słyszę, natychmiast znalazłem się z okiem przy szczelinie w przedniej ścianie czatowni. Czarna sylwetka z wyraźnie odcinającą się białą plamą piór podogonia zarysowała się kilka metrów przed naszym stanowiskiem. To nie może być nic innego! Już nawet widać plamki czerwonych korali nad okiem ptaka. Mój pierwszy w życiu cietrzew! Chwilę później Michał też czujnie tkwił z nosem przy aparacie. Już wieczorem przygotowaliśmy sprzęt i wystawiliśmy obiektywy, żeby rano nie robić żadnego zamieszania, które mogłoby spłoszyć zwierzęta. Niestety, było jeszcze za wcześnie na zdjęcia. Oby tylko ptak dotrwał na stanowisku do świtu.

W końcu pojaśniało, a sylwetka cietrzewia wyraźnie rysowała się w wizjerze aparatu. Prawdziwa piękność i ptasia arystokracja w jednym. Lśniące czarne pióra, wywinięta lira, błyszczące bielą lustro podogonia i nabrzmiałe czerwienią korale powyżej oczu. A wszystko to w malowniczej scenerii mchu pokrytego złotą szadzią — scena jak z wymarzonego obrazu. Nagle kogut lekko się ożywił, rozpostarł lirę, nieco rozchylił skrzydła i odezwał się. Charakterystyczny dźwięk, który do tej pory rozbrzmiewał tylko gdzieś w oddali, wreszcie usłyszałem kilka metrów od siebie, jednocześnie widząc jego autora. Dziwne są te cietrzewie. Ich bełkot dochodzący z daleka wydaje się o wiele głośniejszy, niż kiedy rozlega się z niewielkiej odległości. Nie wytrzymałem i wcisnąłem spust migawki. Kilka subtelnych klapnięć nie zrobiło na kuraku najmniejszego wrażenia. Tokował w najlepsze.

Gdzieś odezwał się inny cietrzew, ale już sam nie wiedziałem, czy było to daleko, czy blisko. Tak zwodnicza jest ta ich miłosna pieśń, że mało wprawnym uszom trudno określić odległość. Coraz więcej światła, coraz więcej zdjęć. Pierwsza taka okazja w życiu, a nie wiadomo, czy kiedykolwiek jeszcze się powtórzy. Kogut tokował, bełkotał, czuszykał, podskakiwał, dając okazję do różnych ujęć. Po półgodzinie od wschodu słońca ptak odleciał w kierunku brzeziny. Nie wiadomo było, gdzie dokładnie zapadł i czy obserwuje polanę. Dla pewności opuściliśmy naszą kryjówkę dopiero w południe, poświęcając resztę poranka na odespanie mimo wszystko czujnie spędzonej nocy. Mimo tylu emocji i radości ze zdjęć bardzo łatwo było pogrążyć się w twardym śnie. Czułem pełnię satysfakcji, bo wreszcie się udało. Na tym tokowisku spędziliśmy jeszcze kilka kolejnych dni, obserwując, podziwiając i fotografując wiernego swojemu posterunkowi cietrzewia.

Kiedy wróciliśmy do Puszczy Knyszyńskiej miesiąc później, ze zdziwieniem i radością odkryliśmy, że nasz zaprzyjaźniony kogut nadal wytrwale tokuje w tym samym miejscu. Widocznie było tu niewiele kur i ciągle czekał na swoją wybrankę. Oby mu się udało przekazać geny kolejnym pokoleniom. Miejmy nadzieję, że gatunek przetrwa ciężkie dla siebie czasy.

Kilka lat później ponownie udało mi się wybrać na cietrzewie, tym razem nie do magicznej Puszczy Knyszyńskiej, ale na Mazury, do równie urokliwej Puszczy Piskiej. Jak się okazało, miejsce tokowiska jeszcze bardziej odbiegało od moich wyobrażeń o poleskich bagnach, moczarach i trzęsawiskach. Były nim spore obszary kośnych łąk, przeciętych niezbyt szeroką rzeczką i naznaczonych na mapie zielono-niebieskimi plamami bagnistych oczek wodnych i brzozowych zagajników. Może i tu są cietrzewie. Tylko jak je namierzyć na tak rozległym terenie? Oczywiście nie wieczorem, bo to nie ma najmniejszego sensu i nie rokuje zbyt dużych szans na powodzenie. Nie będziemy przecież na tak wielkiej przestrzeni szukać piór i odchodów.

O poranku, pół godziny przed wschodem słońca, wstaliśmy z zamiarem wyruszenia na rekonesans i odszukania tego właściwego, dającego największe szanse na fotograficzną przygodę miejsca. Już po przekroczeniu progu kwatery nie wierzyłem własnym uszom. Niemożliwe! Czyżbym słyszał ten znajomy, miły dla ucha dźwięk? Czyżby gdzieś tu, w pobliżu naszego lokum, tokowały prawdziwe cietrzewie? Z podejrzliwością spojrzałem na Czarka Korkosza, z którym tym razem wybrałem się na wyprawę. Czy aby na pewno nie stroi sobie żartów i nie porozstawiał w nocy głośników po okolicznych krzakach? Dodatkowe wątpliwości wzbudził rozlegający się z tych właśnie zarośli charakterystyczny głos wodnika, którego brzmienie może nieco przypominać kwik prosiaka. Pozbawiona najmniejszego śladu podstępu mina Czarka rozwiała wszelkie moje wahania. To, w co ciągle się wsłuchiwaliśmy, było najprawdziwszą w świecie wiosenną pieśnią cietrzewi.

— No przecież mówiłem ci, że tu są tokowiska — powiedział rozbawiony towarzysz wyprawy, widząc moje zdziwione spojrzenie.

Nie trzeba było się zbytnio wysilać, żeby potwierdzić prawdziwość jego słów i zobaczyć ptaki przez lornetkę. Koguty jak czarni tancerze poruszały się na fragmencie łąki, na której widniały również niedbale rozrzucone kopczyki niezebranego zeszłorocznego siana. Ten fakt wyjątkowo nam sprzyjał. Już po południu w dwóch z nich zakopaliśmy nasze niskie, niewielkie namiociki. Resztę dnia spędziliśmy na fotograficznej wędrówce po Puszczy Piskiej.

Następnego dnia budzik zadzwonił o wiele wcześniej niż zwykle. Właściwie był jeszcze środek nocy, bo godzinę 1.30 trudno nazywać dniem. Plecak z przytroczonym śpiworem, statyw, karimata, śniadanie, termos z kawą (uff, dużo tego) i w drogę. Do przejścia było co prawda zaledwie kilkaset metrów, ale warto być na miejscu o wiele wcześniej niż w przypadku fotografowania innych skrzydlatych gatunków. Mimo pobudki o zabójczej porze warunki w porównaniu z poprzednią wyprawą były wręcz komfortowe. Noc zdecydowanie lepiej spędzać w ciepłej kwaterze niż w samochodzie czy w rozstawionej na bagnach czatowni.

W jednoosobowym, ciasnym namiociku można było się tylko położyć i pozostało zaledwie trochę miejsca na to, żeby rzucić obok siebie plecak i postawić termos z kawą. Mimo wszystko wnętrze było wyjątkowo przyjazne. Kwietniowy poranek był chłodny, ale siano maskujące czatownię jednak nieco izolowało. Pozostawało czekać.

Około godziny przed wschodem słońca rozległ się pierwszy, znajomy już furkot skrzydeł i kilkanaście metrów przed budą wylądował cel naszego wyjazdu — samiec cietrzewia. Było jeszcze za ciemno na fotografowanie, ale przynajmniej już widziałem jego sylwetkę. Rozejrzał się wokoło, przywarł do ziemi i zaczęło się — rozległa się pieśń. Kiedy tylko zauważyłem, że barwy przedświtu rzuciły na niego purpurową poświatę, zrobiłem pierwsze zdjęcia. Kilka poruszonych i jedno ostre. Warunki na razie słabe, ale światła z każdą minutą przybywało. Gdzieś na prawo od nas wylądował drugi kogut, jeszcze dalej trzeci. Wszystkie kolejno zajmowały swoje terytoria i raz po raz rozlegały się nowe pieśni.

Każdy kogut tokował zapamiętale, licząc pewnie, że to właśnie do niego przyleci niepozorna, szaro-brązowa kura. Było nam trochę szkoda, że nie zajęły jednej areny, na której odbywałyby się i gody, i spektakularne walki samców. Z jednej strony było ich sporo, ale prawdopodobnie ze względu na rozległy teren tańczyły i bełkotały w dużym rozproszeniu.

W końcu słońce wysunęło się zza linii horyzontu, a dotąd smoliście czarne pióra ptaków zalśniły metalicznym połyskiem. Dopiero teraz zaczęło się prawdziwe fotografowanie. Gdzieś słychać było łopot skrzydeł. Docierające odgłosy wskazywały na to, że jakieś dwa koguty starły się w pojedynku. Pewnie przyleciała do nich kura i walczyły o jej względy. Niestety działo się to za daleko i poza zasięgiem naszych obiektywów. Te, które widziałem, bełkotały i czuszykały, podskakując, i dreptały w kółko, drobiąc małymi kroczkami. Aż strach pomyśleć, co działo się wiele lat temu na Bagnach Biebrzańskich, kiedy na łąkach i pastwiskach było czarno od cietrzewi. Fajnie byłoby się przenieść w czasie i znaleźć w tamtych miejscach.

Głośne czuszykanie naszego koguta i łopot skrzydeł towarzyszący podskakiwaniu przerwały moje rozmyślanie o dawnych biebrzańskich tokowiskach. Będąc na tokowisku cietrzewi, lepiej nie wybierać się w sentymentalne podróże w odległą przeszłość, bo można przegapić okazję do dynamicznych ujęć. W odpowiedzi na tę myśl ptak ponownie podskoczył. Tym razem udało się puścić serię zdjęć, która zabrzmiała jak terkot maszyny do szycia. Z sąsiedniej budy docierały podobne dźwięki.

Nagle kurak przywarł jeszcze bardziej do ziemi, po czym podniósł głowę i wyciągnął się w górę. Ułamek sekundy później z furkotem skrzydeł wylądował przed nami drugi osobnik. Ptaki znajdowały się w odległości zaledwie 10 metrów od siebie. Czyżby teraz miał nastąpić ten wielki moment, kiedy buzujący testosteron weźmie górę i rozpocznie się walka? Pojedynek na skrzydła, dzioby i pazury? Już się szykowałem, by być gotowym, kiedy spektakl się rozpocznie. To wszystko przecież dzieje się tak szybko, tak dynamicznie. Krótko mówiąc, pełna koncentracja. Również u naszego modela widać było skrajne napięcie. W końcu rozłożył skrzydła, zerwał się i… odleciał na drugi koniec łąki. Wylądował dokładnie w tym miejscu, gdzie za niewielkim wyniesieniem nadal było słychać łopoty skrzydeł, sypały się pióra i od czasu do czasu pojawiały sylwetki podskakujących w starciu czarnych rycerzy. A niech to! Że też ta niewdzięczna kura właśnie tam musiała się zameldować i swoją obecnością sprowokować całe to zamieszanie. Czyżby nasz kogut był mniej przystojny?

Jakby w odpowiedzi na te pytania wróciły wspomnienia z pierwszego wyjazdu na cietrzewie do Puszczy Knyszyńskiej. Wtedy szczytem marzeń było, żeby w ogóle je znaleźć, zobaczyć, żeby jakiś usiadł przed budą, żeby wytrwał do wschodu słońca. Tu piękny kogut idealnie i wdzięcznie pozował w bajecznym świetle kilka metrów przed obiektywem, a ja marudziłem, bo mi się jakieś walki zamarzyły. No cóż, apetyt rośnie w miarę jedzenia. Ale należało się cieszyć. Mieliśmy mnóstwo ciekawych dynamicznych ujęć. Poranek z pewnością nie należał do tych zmarnowanych, kiedy z zasiadki wraca się z nosem na kwintę i bez jednego zdjęcia. A tak również często bywa. W końcu to dzika i nie do końca ujarzmiona przyroda. Chyba właśnie o to chodzi w tej pasji. Przyroda pisze swoje, nie zawsze przewidywalne scenariusze, przy okazji hojnie obdarzając fotografa całą gamą emocji.

Godzinę później zapadła cisza. Ptaki zakończyły toki i odleciały do swoich dziennych ostoi. My też opuściliśmy nasze kryjówki i wróciliśmy na kwaterę, żeby odespać zarwaną noc. Niewyspanie nie miało jednak żadnego znaczenia. Liczyła się tylko radość z przeżycia po raz kolejny tego wyjątkowego spektaklu natury.

Toki cietrzewi to coraz rzadziej obserwowany spektakl natury

Niebieskie szaleństwo, niebieska gorączka

Czasami, patrząc przez okno, trudno jest rozpoznać porę roku. Na szczęście bywają inne niż pogoda znaki tego, że przyszła wiosna. Któregoś dnia obudziłam się rano i już wiedziałam, że mam niebieską gorączkę. Później się okazało, że nie tylko mnie ona dopadła. O bardzo nieprzyzwoitej porze przy kawie dom zaczął szeptać o niebieskich żabach. Najpierw zaspanym barytonem, delikatnie, z niedowierzaniem zadał mi pytanie:

— Czy to aby na pewno już?

Później dołączył półprzytomny mezzosopran:

— Już, już, zbierajmy się, pojedźmy.

W przelocie upiorny alt zakomunikował potrzebę wypicia gorącego kakao. Niby jeszcze na zwolnionych obrotach, ale tonem nieznoszącym sprzeciwu. W końcu dom wyruszył do boju, żeby zmierzyć się z kolejnym szalonym dniem, jednocześnie starając się przekonać Hondzianę do kolejnej wyboistej wyprawy. W końcu gdzieś tam czekały na nas niebieskie żaby.

Ale jak to niebieskie, zapytacie. Ano właśnie dokładnie takie są i wiosną wywołują prawdziwą fotograficzną gorączkę. Dzieje się tak dlatego, że ta ich niebieskość trwa przez dosyć krótki czas. Żaby moczarowe, bo to o nich mowa, należą do grupy żab brunatnych. I w zasadzie rzeczywiście w ich kolorystyce dominują brązy. Poza tym jednym jedynym momentem — czasem żabiej miłości. Wówczas, a dzieje się to zazwyczaj na przełomie marca i kwietnia, samce przybierają idealnie błękitną barwę. Co ciekawe, im cieplej, tym niebieskości stają się bardziej intensywne. Tę unikatową cechę żaby zawdzięczają limfie zbierającej się tuż pod powierzchnią skóry. Prawdopodobnie ich mało kamuflujące ubarwienie ma na celu zwrócenie uwagi i przywabienie samiczek, podobnie jak charakterystyczny, słyszany z daleka koncert błękitnych dżentelmenów. Panie dla odmiany nie zmieniają koloru i pozostają brązowe. Jednym słowem przyrodniczy spektakl, który grzechem byłoby przegapić.

W tym momencie aż prosi się o napisanie veni, vidi, vici. Nic z tego. Ani vidi, ani vici. I tak było przez kilka godzin. Czyżbyśmy się pomylili? Z nadzieją w oczach przepatrywaliśmy kolejne znane nam miejsca, zdecydowanie unikając tych przeludnionych. Cisza! W międzyczasie pojawiły się podróżniczek, remiz i dudek w starej chałupie. Przyleciał nawet orlik krzykliwy. Sama elita biebrzańskich bagien. A niebieskich żab ani widu, ani słychu. W końcu zlitował się nad nami telefon i głosem naszej przyjaciółki zdradził tajemnicę pewnej kałuży.

Po chwili Hondziana wyrzuciła nas w pobliżu upragnionej miejscówki. Żaby można było usłyszeć od razu. Z wypatrzeniem poszło znacznie gorzej. Ki czort? Krok w prawo, odgłosy słychać z lewej. Dwa kroki w lewo, niebieskie stwory gwarzą po prawej. Jeśli stanąć w środku, to dookoła aż huczy. Pomyślałby kto, że z taką małą żabką będzie tyle zachodu. Ręce mi opadły, a w głowie pojawiła się przekorna myśl o złapaniu jakiejkolwiek żaby i przemalowaniu jej na niebiesko.

W końcu bezradnie klapnęliśmy przy jednej z kałuż. I wtedy ku naszemu zdumieniu Matka Natura troszkę złagodniała i podesłała nam dwóch mniej strachliwych, błękitnych jegomości. Na ten moment czekałam od rana! Całe towarzystwo, niezależnie od wieku, wiedzy i niewiedzy, natychmiast padło na kolana przed małym, niebieskim płazem. A ja się zastanawiałam, jak to jest z tą przewagą międzygatunkową, skoro jedna mała żabka potrafi rzucić na kolana pięcioro Homo sapiens? Veni, vidi, vici.

Kolejnej wiosny znowu nas dopadło. Ludzie z lekkim obłędem w oczach zaglądali do przydrożnych rowów i bagiennych kałuż w poszukiwaniu niebieskich żab. Szał istny i wariactwo jakieś. Co się ktoś nie odezwie, to od razu o tym samym gada. Tak więc w tym roku na przekór przyrodzie postanowiłam, że się nie dam. Żadnych niebieskich płazów. O nie! Będę zamykała oczy przy każdej kałuży, przy każdym rowie. Nie owładnie mną to niebieskie szaleństwo.

I jak to zwykle bywa z wszelkimi postanowieniami, na początku szło mi bardzo dobrze, wręcz rewelacyjnie. Plan był prosty. Zastąpić to zaniebieszczenie czymś innym. Zająć móz­gownicę i oczy. Skierować myśli na inny tor. Jak pomyślałam, tak też zrobiłam. Poranek spędziłam na unikaniu tematu niebieszczaków i zajęłam się szukaniem łosi na rozlewiskach.

Wszystko sprawnie działało od 5.30 do 6.30, kiedy to definitywnie się okazało, że łosie mają nas głęboko w nosie. Wschód przeminął jak sen złoty, a wraz z nim szansa na sensowne fotki. Jak niepyszni zwinęliśmy się do domu. Nadszedł czas na realizację drugiej części planu, czyli powyprawowej drzemki. Słonko wzeszło już zbyt wysoko i ostre światło psuło każde ujęcie.

Z łosiami się nie udało, ale przynajmniej niebieska gorączka niemal minęła. Pomyślałam, że wreszcie mam spokój. Ale jak to zawsze bywa ze złą godziną, małpa przeleci nad głową w najbardziej nieodpowiednim momencie. Usłyszy co nieco i pokrzyżuje plany. Błękitne stwory rozrechotały się w kałuży tuż pod samymi stopami. Co gorsza, była ich garstka. Taka w sam raz do fotografowania. Tak całkiem na dobicie i ostateczne zdruzgotanie mocnego postanowienia pięknie wyłaziły na małą przestrzeń czystej wody pomiędzy słomkowymi krzakami. I choć stawałam na głowie, żeby ich nie widzieć, to nie dało się. One tam były! I były piękne. A niech to szlag! Jeszcze próbowałam łapać się argumentów, że są daleko i trzeba wejść do wody, ale były to tylko kiepskie wymówki. Od początku wiedziałam, że do nich polezę.

Kilka dni cudnie ciepłej pogody nagrzało wodę w bajorku. Skoro żaby moczarowe uznały, że jest ciepło, to pewnie tak było. Tyle że dla żab, a nie dla nas. Z ociąganiem włożyłam krótkie kalosze. Trochę to było pozbawione sensu, bo żabska kłębiły się na środku bajorka. Licząc na to, że kaloszy wystarczy, powoli weszłam do wody. Pierwsze dwa kroki napawały optymizmem. Woda sięgała ledwo do kostek. Dalej było równie płytko.

Zapowiadało się miłe i suche fotografowanie. Moczarówki przetrwały wszystkie nasze subtelne zabiegi z rozstawianiem aparatów. Statywy zanurkowały w bajorku najniżej, jak to było możliwe. Aparaty zawisły ciut powyżej tafli wody, a niebieszczaki powróciły do swoich spraw. Sytuacja prawie idealna. Prawie, bo po 30 sekundach wyginania się jak mistrz jogi, którym nie jestem, uświadomiłam sobie, że nie ma mowy o żadnym fotografowaniu w tej pozycji. Nie miałam najmniejszych szans nawet zbliżyć oka do wizjera, żeby się nie skąpać. Okazały pan żaba rozwiązał jednak ten dylemat w kilka chwil. Skoczył na pływającą wyspę skrzeku, rozparł się jak basza i zaczął swoje miłosne kumkanie. Po chwili dołączył do niego drugi i trwały tak przez chwilę. Chcąc nie chcąc, trzeba było klękać i bić pokłony przed tymi aktorami.

Głęboki wdech i prawa noga wylądowała na kolanie. To utwierdziło mnie w przekonaniu, że woda wcale się jeszcze nie nagrzała. Okrutnie zimna ciecz wlała się do kalosza i nasączyła spodnie. Ciągle jeszcze miałam jednak nadzieje, że skończy się tylko na jednej przemoczonej nodze. Na moment zapomniałam o niewygodach, bo osiągnęłam upragniony cel. Przy odrobinie poświęcenia mogłam prawie swobodnie zajrzeć w wizjer aparatu i co nieco w nim zobaczyć, a punkt ostrzenia wycelować w żabę. Wystarczyło tylko zamoczyć nieco więcej nogi. Tak mniej więcej do pośladka. Przy okazji brzuchem nieznacznie musnąć wodę, szybko go wciągnąć i łokcie trzymać rozpostarte jak skrzydełka. Luz blues i orzeszki. Powoli morderczy aerobik dawał w kość. Co wciągnęłam brzuch, to on po paru minutach z elektryzującym dreszczem przypominał, gdzie zaczyna się tafla lodowatej wody. Gwałtowny wdech psuł wypracowaną z trudem pozycję fotograficzną. I tak w koło Macieju przez kilkanaście minut. Praca idealna dla kuracjuszy w sanatorium — gimnastyka, krioterapia, kąpiele błotne oraz zdrowotne pijawki w jednym.

W końcu zamoczona noga zdrętwiała na dobre. Cóż było zrobić? Żaby się rozkręciły i nie było mowy o przerwaniu fotografowania. W ślad za prawą powędrowała lewa noga. Zimna woda po raz kolejny mnie zelektryzowała i spięła wszystkie mięśnie. Poza brzuchem — ten miał już serdecznie dość pracy na wdechu, skrzydełka też jakoś tak opadły. Od tej pory łokcie swobodnie moczyły się w bajorku. Ale dopiero teraz zyskałam pełną swobodę i dostęp do wizjera. Przestałam widzieć rozdwajający się obraz, zwiększyłam zakres ruchu aparatu i w końcu mogłam zapanować nad kompozycją. Woda po dwóch godzinach stała się subiektywnie cieplejsza. Co miałam zamoczyć, od dawna było mokre, a to, co miało pozostać suche, też było mokre. Czyli wszystko wróciło do normy. Mojej normy. Pozostało jedynie wytrzymać jeszcze troszkę, poprawić kilka kadrów i uświadomić sobie, że nie ma co się zarzekać i zapierać. Na wiosnę i tak ostatecznie dopadnie człowieka niebieska klątwa.

Obok niebieskiej żaby trudno przejść obojętnie

Zupa kacza i nie tylko kacza

Kwietniowe rozlewiska Biebrzy i Narwi należą do jednych z ciekawszych zjawisk w życiu tego ciągle jeszcze przyrodniczo bogatego zakątka Polski. Po wczesnowiosennych roztopach obie rzeki występują ze swoich koryt, tworząc nie tylko miejsca urokliwe widokowo, ale również idealny przystanek dla wielu ptaków podążających do swoich odległych lęgowisk. Co prawda większość dzikich gęsi, które w marcu zawitały tu jako jedne z pierwszych, poleciała już w dalszą trasę, ale nieustannie przybywają kolejni wędrowcy. Każdego dnia słychać coraz to nowe ptasie dźwięki, a bagna wypełniają się amatorami choćby chwilowego postoju i uzupełnienia zasobów energetycznych, tak potrzebnych do pokonania pozostałych setek czy nawet tysięcy kilometrów.

Kiedy minie już pełnia marcowego gęsiego szaleństwa, następne nad Biebrzą i Narwią pojawiają się dzikie kaczki. A trzeba przyznać, że o tej porze roku są wyjątkowo atrakcyjne. Kaczory prezentują się wówczas w pełni barw swoich szat godowych. Wystarczy, że w pochmurny dzień choć na chwilę błyśnie słońce i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wśród świeżej, soczystej zieleni porastającej rozlewiska lśnią pomarańczoworude łebki świstunów, metalicznie szmaragdowe krzyżówek i płaskonosów czy kasztanowe rożeńców. Sprawiają przy tym wrażenie, jakby były niemal na wyciągnięcie ręki. Ta woda po horyzont, którą wtedy widzimy, to przecież nic innego jak zalane pastwiska, gdzie jest płytko i z łatwością można dojść tam, gdzie trzeba. I oczywiście rozstawić ukrycie fotograficzne.

Niestety, nic bardziej mylnego. Pod lustrem ukrywają się zdradliwe rowy — pozostałości po dawnych próbach zmeliorowania bagien. Poza tym zdarzają się również doły po wydobyciu torfu czy pułapki bardziej naturalnego pochodzenia — nory bobrowe. I nic nie pomogą próby zapamiętania topografii terenu w okresie, kiedy wody nie ma. Często charakterystyczne punkty orientacyjne znikają. Jakieś drzewo w międzyczasie zostaje ścięte, a kępy krzaków zagospodarowane przez wspomniane bobry i poruszanie się po tym niby-płytkim jeziorze jest sporym wyzwaniem i dużym ryzykiem. No, ale cóż. Nie ma ryzyka, nie ma zabawy. Przecież kąpiel w kwietniowej wodzie to nic takiego. Przydarzyła się już niejednokrotnie. Poza tym niewykorzystane okazje mszczą się niemiłosiernie.

Mając to wszystko na uwadze, jednego z kwietniowych poranków wyruszyłem na objazd terenu w poszukiwaniu tego najwłaściwszego z właściwych miejsc. Wypad miał być typowo rozpoznawczy, ale oczywiście aparat jak zwykle leżał w gotowości na siedzeniu obok. Przecież nigdy nie wiadomo, co trafi się po drodze.

Tym razem jednak zaskoczenia nie było. No, może poza tym jednym łosiem, który spokojnie opychał się zieleniną w bezczelnie mało fotograficznej odległości. Szkoda było czasu na podchody. Na łosia można wybrać się w każdej chwili, a w tym momencie priorytetem były wiosenne kaczory.