Liz. Biografia intymna Elizabeth Taylor - C. David Heymann - ebook

Liz. Biografia intymna Elizabeth Taylor ebook

C. David Heymann

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Przez całe swoje życie Elizabeth Taylor w olśniewający i ekstrawagancki sposób grała jedną wybitną rolę: siebie, ostatnią wielką gwiazdę Hollywood.

„Ona ma wszystko: czar, pieniądze, piękno, inteligencję. Dlaczego nie umie być szczęśliwa?”

Andy Warhol

Jedna z najczęściej fotografowanych kobiet świata, ikona stylu i obiekt niezliczonych plotek. Jej życie było dużo bardziej dramatyczne od ekranowych ról. Opresyjna matka była gotowa zrobić z niej gwiazdę za wszelką cenę – Taylor miała jedenaście lat, gdy podbiła świat rolą w Lassie, wróć! Ślub z dziedzicem hotelowej fortuny Hiltonów wzięła jako osiemnastolatka. Rok później była już po pierwszym rozwodzie.

„Kiedy kogoś kocham, to kocham na sto procent”.

Za mąż wychodziła osiem razy – w tym dwukrotnie za Richarda Burtona, miłość swojego życia. Miała tyle romansów, że nawet Watykan oficjalnie potępił jej rozwiązłość. Ale widzowie kochali spojrzenie jej fiołkowych oczu, a Amerykańska Akademia Filmowa dwukrotnie nagrodziła ją Oscarem.

„Królowa Anglii czekała na mnie dwadzieścia minut, księżniczka Małgorzata trzydzieści, a prezydent Tito godzinę. Więc chyba mogą, do cholery, chwilę na mnie poczekać na jakimś bezsensownym przyjęciu?”

Jej zachowanie mogło doprowadzić do bankructwa wytwórnię filmową. Była właścicielką jednego z najwspanialszych brylantów na świecie. Uwielbiała wystawne życie, ale nigdy nie miała nad nim prawdziwej kontroli.

„Nazywam się Elizabeth Taylor. Jestem uzależniona od alkoholu i narkotyków”.

Znalazła odwagę, aby stawić czoła swoim demonom i w blasku fleszy pojechać na odwyk. Jako jedna z pierwszych bez wahania ruszyła do zbierania pieniędzy na walkę z AIDS w czasach, gdy wszyscy inni woleli zamieść temat pod dywan.

Fascynująca opowieść o najbardziej prywatnych momentach z pełnego romansów, skandali i sprzeczności życia Elizabeth Taylor.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 774

Data ważności licencji: 8/17/2027

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału

Liz: An Intimate Biography of Elizabeth Taylor

Copyright © 1995, 2011 by C. David Heymann

Originally published in 1995 by Carol Publishing Group

All rights reserved, including the right to reproduce this book or portions thereof in any form whatsoever. For information, address Atria Books Subsidiary Rights Department, 1230 Avenue of the Americas, New York, NY 10020.

First Atria Paperback edition April 2011

Copyright © for the translation by Zofia Szachnowska-Olesiejuk & Adam Olesiejuk

Projekt okładki:

Magda Kuc

Fotografia na okładce i zdjęcia w książce

© Agencja BE&W

Redaktor nabywający

Artur Wiśniewski

Redaktorka prowadząca

Aleksandra Grząba

Opracowanie tekstu i przygotowanie do druku

CHAT BLANC Anna Poinc-Chrabąszcz

Opieka promocyjna

Angelina Gąkowska

ISBN 978-83-240-9935-1

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37

Dział sprzedaży: tel. (12) 61 99 569, e-mail: [email protected]

Wydanie I, Kraków 2023.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Weronika Panecka

Pamięci Kenta Bruce’a Cunowa (1945–1989) –

najprościej mówiąc, mojego najlepszego przyjaciela

Ma za krótkie nogi w stosunku do tułowia, a zbyt duża głowa wydaje się nie pasować do reszty ciała. Lecz jej twarz z tymi oczami koloru bzu – piękny sen skazańca, ideał urody, o której marzą sekretarki – nierzeczywista, nieprzystępna, a jednocześnie płochliwa, całkowicie bezbronna, tak bardzo ludzka. I ten błysk podejrzliwości bezustannie skrzący się w jej oczach koloru bzu.

– Truman Capote

– W moje progi cię zapraszam. – Pająk raz do Muchy rzecze.

– Mam salonik na poddaszu, co z pewnością cię urzecze.

Do mojego saloniku bardzo kręte wiodą schody,

Lecz czekają cię w nim cuda, nie rezygnuj z tej nagrody.

– Nie skorzystam, mój Pająku – odpowiada mała Mucha.

– Bo kto na te schody wejdzie, wnet wyzionie swego ducha.

– Mary Howitt, Pająk i Mucha

Rozdział 1

Elizabeth Taylor omiotła wzrokiem białe kafelki i porcelanę wypełniające wnętrze głównej kwatery mieszkalnej Centrum Betty Ford, kliniki leczenia uzależnień od alkoholu i narkotyków. Instytucja ta, leżąca na sześciu hektarach pustyni otoczonej górami w Rancho Mirage w Kalifornii, została założona w 1981 roku przy Centrum Medycznym im. Eisenhowera przez Leonarda Firestone’a, byłego amerykańskiego ambasadora w Belgii i eksalkoholika, oraz żonę byłego prezydenta Geralda Forda, Betty, po tym, jak sama uporała się ze swoimi nałogami. Elizabeth Taylor, od dziesięcioleci zmagająca się z uzależnieniem od narkotyków i alkoholu, z własnej woli rozpoczęła leczenie w klinice 5 grudnia 1983 roku.

Decyzja o poddaniu się terapii zapadła, kiedy wówczas pięćdziesięciojednoletnia Taylor leżała w szpitalu St. John’s w Santa Monica, oficjalnie z powodu niedrożności jelit. W trakcie jej pobytu w placówce dzieci, brat, bratowa oraz najbliższy przyjaciel, aktor Roddy McDowall, odwiedzili ją w ramach „rodzinnej interwencji”.

„Zapewnili mnie o swojej miłości, jednocześnie przyznając, jak bardzo moje zachowanie wpływa na ich egzystencję. Szczerze zaczęli się obawiać o moje życie” – napisała później aktorka w Elizabeth Takes Off, autobiograficznych rozmyślaniach nad utratą wagi i samoświadomością. „Słuchałam tego w milczeniu” – kontynuowała. „Pamiętam, że przeżyłam szok. Nie mogłam uwierzyć w to, kim się stałam. Na koniec powiedzieli mi, że zarezerwowali dla mnie miejsce w ośrodku Betty Ford i chcą, żebym się tam udała”.

Tak też zrobiła i wkrótce rozpoczęła terapię prowadzoną według rygorystycznego i ascetycznego programu. Przydzielono jej mały pokój z dwoma pojedynczymi łóżkami, dwoma biurkami, dwiema lampkami, dwoma krzesłami, dwiema komodami i jedną współlokatorką. Taylor nie była zadowolona.

„Jadąc do ośrodka, Elizabeth spodziewała się, że zostanie potraktowana wyjątkowo” – stwierdza Barnaby Conrad, wykładowca literatury angielskiej na Uniwersytecie Kalifornijskim w Santa Barbara, który również był pacjentem w placówce Betty Ford. „Kiedy usłyszała, że musi dzielić pokój z drugą kobietą, odparła: »Nigdy w życiu nie mieszkałam ze współlokatorką i nie zamierzam tego teraz zmieniać«”. Ale szefowie ośrodka szybko ją spacyfikowali. Kazali jej spędzić dwie pierwsze noce w „bagnie” – wspólnym pokoju zajmowanym nie przez dwie, ale przez cztery kobiety – by ostatecznie wydać zgodę na przeniesienie jej z powrotem do kwatery dwuosobowej.

Wojskowa dyscyplina obowiązująca w ośrodku Betty Ford dotyczyła wszystkich bez wyjątku. Pacjenci mogli opuszczać teren kliniki jedynie pod ścisłym nadzorem wyznaczonego opiekuna. W pierwszym tygodniu pobytu zabronione było korzystanie z telefonu, później zaś pacjentom przysługiwało maksymalnie dziesięć minut rozmowy każdego wieczoru. Przez pierwszych pięć dni nie wolno było przyjmować gości z zewnątrz, potem odwiedziny dozwolone były jedynie przez cztery godziny w niedzielę. Pilnowano obecności na wszystkich posiłkach, wieczornych wykładach (klinika sponsorowała rozbudowany program edukacyjny dotyczący alkoholu i narkotyków) oraz sesjach terapii grupowej, podczas których uczestnicy musieli się spowiadać ze swoich potknięć i wszelkich krzywd, jakie wyrządzili innym „pod wpływem”. Nie bez powodu Elizabeth opisała swoją pierwszą reakcję na obowiązujący w klinice reżim słowami „trwoga i odraza”.

„Nigdy wcześniej nie mieli tam gwiazdy” – zauważyła później w wywiadzie dla „Vanity Fair”. „Po jakimś czasie terapeuci przyznali mi się, że nie wiedzieli, co ze mną zrobić: czy traktować mnie jak zwyczajną pacjentkę, czy zastosować wobec mnie jakiś indywidualny tok leczenia. Zdecydowali się mnie wrzucić do jednego wora z całą resztą, co oczywiście było jedynym właściwym rozwiązaniem”. (W czasie pobytu Elizabeth Taylor w ośrodku Betty Ford w 1983 roku placówka mogła pomieścić czterdzieścioro pięcioro pacjentów rozlokowanych w trzech budynkach mieszkalnych z cegieł i szkła. Osobom z różnych „oddziałów” nie wolno było spędzać ze sobą czasu).

Każdy dzień – przebiegający według ściśle określonego harmonogramu – zaczynał się o szóstej rano spacerem medytacyjnym, a kończył piętnaście godzin później wieczornym spotkaniem Anonimowych Alkoholików. Od pacjentów kategorycznie wymagano utrzymywania w należytym porządku pokoi, a także łazienek, pomieszczeń wspólnych i terenów otaczających klinikę. Pozbawiona służby, która od zawsze była integralną częścią jej gwiazdorskiego życia, Elizabeth musiała po raz pierwszy stać się własną pokojówką: ścielić swoje łóżko, odkurzać podłogę, robić pranie, wynosić śmieci, zamiatać i szorować, czyścić zlew i sprzątać poczekalnię.

Z początku Elizabeth i jej współlokatorki z rezygnacją akceptowały swój ponury los. Mniej więcej w połowie zaplanowanego na pięć tygodni pobytu zaczęły jednak zgłaszać skargi dotyczącego niemal wszystkiego, łącznie z tym, że ich budynek mieszkalny, North House, otrzymywał zaledwie jeden egzemplarz codziennej gazety: zanim dotarł w ich ręce, był już tak wymięty, że nie dało się nic przeczytać. Nie przepadały również za nieustannym wypełnianiem formularzy, a w pierwszym tygodniu uczestnicy Obozu Betty nie robili właściwie nic innego. Pacjentów czekały też inne nieprzyjemności. Pierwszego dnia dokonywano gruntownej rewizji osobistej i konfiskowano nawet płyn do płukania ust, ponieważ był na bazie alkoholu, oraz aspirynę, jako że personel kliniki uważał ją za lek „zmieniający świadomość”.

Elizabeth, przyzwyczajoną do robienia wszystkiego, na co tylko przyjedzie jej ochota, oburzała niekończąca się lista zakazów: zakaz oglądania telewizji z wyjątkiem weekendów; zakaz palenia w budynku; zakaz noszenia okularów przeciwsłonecznych czy z przyciemnianymi szkłami, bo pacjenci musieli podczas rozmów utrzymywać kontakt wzrokowy. Posiłek można było dostać dopiero po odbyciu obowiązkowej rundy w charakterze kelnera. Elizabeth od dawna była wrogiem wszelkiej dyscypliny i niechętnie brała udział w organizowanych kilka razy dziennie spotkaniach i sesjach terapeutycznych, podczas których uczestnicy musieli wyjawiać intymne i nierzadko wstydliwe szczegóły dotyczące ich prywatnego życia. Znacznie większą przyjemność sprawiały jej pożegnalne przyjęcia, na których wszyscy zebrani mieli obowiązek wygłosić kilka słów na temat opuszczającej ich szeregi osoby. Te krótkie przemowy niemal zawsze składały się z samych pochwał, ponieważ każdy pacjent wiedział, że w swoim czasie przyjdzie kolej także na niego.

Innym rytuałem, który Elizabeth nauczyła się znosić, były „sesje śpiewane” – kuracjusze zbijali się wówczas w ciasną gromadę, łapali za ręce i rozedrganymi od emocji głosami skandowali: „Koniec prochów, koniec wódy, koniec prochów, koniec wódy…”. W swoim dzienniku (musiał go prowadzić każdy pacjent kliniki) Elizabeth pisała, że przypominało to zbiorowe modlitwy, które pomagały jej zachować silną wolę, przynajmniej na krótką metę.

Zapiski Elizabeth przedstawiają pierwszy tydzień odwyku jako pełen „straszliwych fizycznych objawów”. „Nikt tu niczego od ciebie nie chce – ludzie oferują sobie jedynie wsparcie. Chyba po raz pierwszy, odkąd miałam dziewięć lat, nikt nie próbuje mnie w żaden sposób wykorzystać. A teraz złe wieści. Czuję się parszywie. Ciężko znoszę syndrom odstawienia. Serce wali mi jak młotem. Czuję, jak krew przepływa mi przez całe ciało. Niemal ją widzę, gdy przedziera się niczym gwałtowny czerwony potok pomiędzy głazami w mojej obolałej szyi i ramionach, wdziera się do uszu i pulsującej czaszki. Powieki mi drgają. O Boże, jestem taka zmęczona”.

Dopiero w drugim tygodniu pobytu aktorka zdobyła się na to, by przyznać się przed samą sobą i przed innymi pacjentami, kim się stała: „Nazywam się Elizabeth Taylor. Jestem uzależniona od alkoholu i narkotyków”.

Później wspominała, że to wyznanie, wygłoszone podczas grupowej terapii, było „najtrudniejszą kwestią, jaką kiedykolwiek przyszło jej wypowiedzieć”. Wyjaś­niła wówczas swoim współpacjentom: „Przez trzydzieści lat nie umiałam zasnąć bez co najmniej dwóch tabletek nasennych. Cierpię na autentyczną bezsenność. I zawsze brałam mnóstwo środków przeciwbólowych. Przeszłam dziewiętnaście poważnych operacji, a proszki stały się dla mnie niezbędną podporą. I wcale nie łykałam ich tylko wtedy, gdy czułam ból. Brałam dużo percodanu. Zwykle przed wyjściem z domu brałam percodan i wypijałam parę drinków. Czułam, że muszę się narąbać, żeby pokonać nieśmiałość. Szukałam zapomnienia, ucieczki”.

W swoim wyznaniu winy Elizabeth Taylor przedstawiła jedynie część prawdy. Jej problemy z alkoholem i narkotykami były głęboko zakorzenione w burzliwej przeszłości wypełnionej rozczarowaniami i zdeptanymi marzeniami, kolejnymi mężczyznami i małżeństwami oraz filmową karierą, która już dawno utraciła blask. Zdaniem nowojorskiej krytyczki Daphne Davis Elizabeth stała się „reliktem swojej własnej przeszłości, dinozaurem, chodzącą pamiątką dawnych czasów”. „Wszyscy poważni producenci z Hollywood omijają ją szerokim łukiem” – donosił William H. Stadiem, scenarzysta jednej z najświeższych klap Taylor, filmu Młody Toscanini wyprodukowanego w 1988 roku, który nigdy nie doczekał się premiery w Ameryce.

Cała prawda na temat uzależnień Elizabeth Taylor miała wyjść na jaw dopiero w 1990 roku w wyniku ponaddwuletniego dochodzenia Johna K. Van de Kampa, prokuratora generalnego stanu Kalifornia, który przeanalizował farmaceutyczne praktyki trzech osobistych lekarzy aktorki i wystawione przez nich recepty. Według ustaleń prokuratury w okresie niecałych dziesięciu lat Taylor otrzymała tysiące recept na opiaty, środki nasenne, środki przeciwbólowe, antydepresanty oraz stymulanty w formie proszków, tabletek i zastrzyków – jak napisał jeden z pracowników biura prokuratora, takiej ilości leków „wystarczyłoby dla całej armii”.

Obfitość i różnorodność tych substancji przekraczała powszechnie przyjęte normy bezpieczeństwa. Według oskarżeń prokuratora generalnego lista farmaceutyków przepisywanych Elizabeth Taylor obejmowała między innymi: Ativan, Dalmane, Darvocet-N, Demerol, Dilaudid, Doridem, Empirin z kodeiną, Halcion, Hyciodan, Lomotil, metadon, siarczan morfiny, wyciąg z opium, Percocet, Percodan, Placidyl, Prelu-2, Ritalin, Seconal, Sublimaze, Tuinal, Tylenol z kodeiną, Valium i Xanax.

Szczegóły dokumentacji medycznej Elizabeth Taylor mogły napawać trwogą. Niektórzy spekulowali, że musiała rozprowadzać te niezliczone medykamenty wśród swoich znajomych lub w kręgach gejowskich w Los Angeles, które zmagały się wówczas z epidemią AIDS. Kontynuując dochodzenie, biuro prokuratora generalnego ustaliło, że w 1982 roku, na przestrzeni siedemnastu dni, których punktem kulminacyjnym była urodzinowa gala wyprawiona dla bliskiego przyjaciela aktorki, Michaela Jacksona, Taylor pobrała recepty na co najmniej sześćset różnych pigułek. Natomiast w 1981 roku, w ciągu niecałych dwunastu miesięcy, otrzymała ponad trzysta pojedynczych recept – niemal jedną dziennie – często obejmujących nawet po trzydzieści tabletek.

Trzej lekarze, którzy zostali wplątani w sagę autodestrukcji Elizabeth, cieszyli się niezłą reputacją w swoim środowisku. Byli to dr William Skinner, kierownik oddziału leczenia uzależnień w szpitalu Santa Monica; dr Michael Gottlieb, czołowy specjalista od immunologii, któremu najczęściej przypisuje się zdiagnozowanie pierwszego przypadku AIDS w Ameryce; oraz pełniący przez ponad dziesięć lat funkcję osobistego lekarza Elizabeth dr Michael Roth, prominentny kalifornijski internista, którego lista pacjentów obejmowała wiele sławnych nazwisk.

Według prokuratora generalnego dr William Skinner wypisywał aktorce receptę za receptą, a później nalegał, by zgłosiła się do ośrodka Betty Ford w celu wyleczenia się z nałogu, do którego sam się przyczynił. Aby wzmocnić działanie rozmaitych leków przepisywanych pacjentce, rekomendował podawanie ich w formie zastrzyków, co niektórzy lekarze uważali za niebezpieczne. Zadanie to przypadało często członkom jej osobistej świty.

Zgodnie z raportem prokuratury dokumentacja medyczna ujawniła, że nawet już po tym, jak w szpitalu St. John’s zapadła decyzja o wysłaniu Elizabeth do ośrodka Betty Ford, nadal otrzymywała ona wyjątkowo wysoką dzienną dawkę leków, w tym demerolu, tuinalu, valium i tylenolu #4.

Jak ustalono, lekarzem odpowiedzialnym za przepisywanie tych środków był dr Michael Roth.

Elizabeth Taylor stała się pierwszą celebrytką, która przekroczyła próg kliniki Betty Ford, ale w ślad za nią podążyły dwie kolejne gwiazdy: piosenkarz muzyki country Johnny Cash i aktor Peter Lawford. Ten ostatni, bliski przyjaciel Elizabeth od czasu ich dziecięcych ról dla MGM, rozpoczął leczenie dwunastego grudnia, tydzień po niej.

Patricia Seaton, bratanica nieżyjącego hollywoodzkiego producenta Geroge’a Seatona (Cud na 34. ulicy) i ostatnia żona Lawforda, oglądała z mężem wiadomoś­ci telewizyjne w dzień po przyjęciu Elizabeth na odwyk. Wieść o pojawieniu się Taylor w klinice Betty Ford podziałała na Patricię Seaton inspirująco.

„W jednej chwili postanowiłam, że jeśli to miejsce jest w stanie pomóc Elizabeth, to pomoże także Peterowi, który zmagał się z jeszcze gorszym uzależnieniem niż ona.

Polecieliśmy z Los Angeles do Palm Springs, na lotnisko położone najbliżej ośrodka. Po drodze Peter wypił dwadzieścia minibutelek wódki, które serwują na pokładzie samolotu. Kiedy wylądowaliśmy, był kompletnie zalany, a gdy na płytę lotniska zajechał biały samochód z wypisaną na drzwiach nazwą CENTRUM BETTY FORD, Peter myślał, że samochód należy do byłej pierwszej damy. »Jedziemy ją odwiedzić?« – zapytał. »Zawsze lubiłem Betty«.

Wyobrażam sobie, że każdy pacjent, który zjawia się w klinice odwykowej, przeżywa podobny szok, gdy uświadamia sobie coś w rodzaju: »A więc do tego doszło. Niżej już nie da się upaść. Tak właśnie wygląda samo dno«. Początkową reakcją jest zawsze złość i rozgoryczenie. »Patrzcie, co oni mi zrobili. Zostawili mnie tu, na środku pustyni, żebym usechł wśród kaktusów i kojotów«.

Jestem pewna, że Elizabeth Taylor czuła to samo, co Peter. Oboje byli fatalnymi pacjentami. Zaraz po powrocie do Los Angeles dowiedziałam się, że Peter podjął próbę ucieczki na pustynię, żeby znaleźć sklep monopolowy.

W trakcie pobytu w ośrodku udało mu się skontaktować z dilerem narkotyków, który regularnie zaopatrywał go we wszystko, czego potrzebował. Diler wynajmował helikopter, żeby móc lądować w pobliżu kliniki. Peter wymykał się z placówki, spotykał się z nim na pustkowiu, wciągał kilka kresek kokainy i chyłkiem wracał do ośrodka. Za narkotyki płacił swoją kartą American Express”.

Kilka dni po przybyciu do kliniki Lawford zobaczył Elizabeth Taylor w grupie osób gimnastykujących się nad zewnętrznym basenem. Chciał do niej podbiec, ale zatrzymali go dwaj muskularni pracownicy, którzy poinformowali go o zasadach dotyczących spoufalania się pacjentów.

„Ale ja znam tę dziewczynę całe życie” – protestował Lawford.

Sanitariusze pozostali jednak niewzruszeni i odeskortowali go z powrotem.

Lawforda i Taylor łączyła awersja do niemal wszystkich obowiązków, jakie musieli wykonywać w ośrodku. „Jedynym, co sprawiało Peterowi jakąkolwiek przyjemność, było odkurzanie” – opowiada Patricia Seaton. „Nigdy wcześniej nie używał odkurzacza i to urządzenie bardzo go intrygowało. Mógł odkurzać całymi godzinami i robił to nawet już po powrocie do domu. A w trakcie pobytu w klinice nie chciał robić nic innego”. Kiedy dowiedział się, że Elizabeth odmawia wykonywania obowiązkowych ćwiczeń w basenie, sam również zaczął stawiać opór. „Jeśli ona nie ćwiczy, to ja też nie” – zakomunikował swojemu instruktorowi. „Ona jest tylko hollywoodzką aktorką, a ja jestem byłym szwagrem prezydenta Johna Kennedy’ego”. (Małżeństwo Lawforda z Patricią Kennedy zakończyło się rozwodem w 1966 roku).

„Zawsze gdy odwiedzałam Petera – wspominała Patricia Seaton – wręczał mi listę zakupów, albo odczytywał mi ją wcześniej przez telefon:

– Liz chce, żebyś wpadła do drogerii Rexall w Palm Springs. Kup jej puder, ciemny, oliwkowy eyeliner Max Factora i dwa kartony salemów.

– Oliwkowy eyeliner? Chyba coś pomyliłeś. To przecież nie jej kolor. Za ciemny.

No więc kiedy przyjechałam do Rexall, znalazłam budkę telefoniczną i zadzwoniłam do Elizabeth, żeby potwierdziła swój wybór. Okazało się, że uwielbia styl wampa. Ona ma fatalny gust.

Victor Luna, meksykański prawnik, z którym Elizabeth spotykała się w tamtym czasie, odwiedzał ją w te same dni, kiedy ja przyjeżdżałam zobaczyć się z Peterem. Wkrótce się zaprzyjaźniliśmy. Sprawiał wrażenie prawdziwego dżentelmena. Nigdy nie powiedział złego słowa o Elizabeth, choć z pewnością on również nie był przekonany do tego ciemnego makijażu. Miał chyba poczucie – chociaż nigdy się do tego nie przyznał – że pomimo tych wszystkich lekarzy, terapeutów i psychiatrów pracujących ośrodku nikt tak naprawdę się tam nie wyleczył. Nie da się cofnąć skutków długich lat destrukcyjnego nałogu kilkoma tygodniami terapii grupowej i trzymania się za ręce”.

Jakiś czas po przyjęciu Elizabeth Taylor i Petera Lawforda do kliniki Betty Ford Patricia Seaton wzięła udział w dziwacznej intrydze mającej na celu przemycenie na teren placówki jej znajomego, brytyjskiego dziennikarza Tony’ego Brenny. Brenna chciał napisać o dwóch gwiazdach artykuł dla „National Enquirer”.

„Magazyn zapłacił Peterowi Lawfordowi coś koło czterech tysięcy dolarów, żeby pomógł mi się dostać do środka” – wspominał Brenna. „Peter powiedział wszystkim, łącznie z Elizabeth, że jestem jego kuzynem. Potrzebował pieniędzy, ale chciał także zatrzymać rozpowszechniane w brukowcach plotki, że w klinice między nimi dwojgiem zaczął się romans.

Tak naprawdę wcale nie przejmował się plotkami, ale wiedział, że te pogłoski drażnią Liz z uwagi na jej ówczesny związek z Victorem Luną.

Głównym celem tego zlecenia było przekonanie Elizabeth Taylor, by przerwała ciszę. Peter sprowadził mnie więc, żebym się z nią zobaczył. Dodatkowo na pustyni, jakieś osiemset metrów od ośrodka, zainstalowaliśmy fotografów uzbrojonych w potężne obiektywy wycelowane we mnie i Taylor. Potrzebowaliśmy dowodu, że nasze spotkanie się odbyło, w razie gdyby próbowała się tego wypierać. Ale szczerze mówiąc, potraktowała mnie bardzo uprzejmie. Wcześniej spotkaliśmy się raz, przy okazji jej drugiego ślubu z Richardem Burtonem, i wówczas trochę się posprzeczaliśmy. Na szczęście ona nie pamiętała tamtej sytuacji.

Choć budziło to jej sprzeciw, w czasie pobytu w klinice Elizabeth musiała porzucić wszelkie roszczenia wynikające z bycia wielką gwiazdą. Miała swoje codzienne obowiązki, tak samo jak każdy inny pacjent, włączając w to zmywanie stosów brudnych naczyń. Przez jakiś czas starała się przestrzegać procedur, ale w końcu straciła zainteresowanie i poddała się. Gdyby wytrwała dłużej, całkiem możliwe, że już za pierwszym podejściem udałoby się jej pokonać uzależnienia”.

Amy Porter, księgowa ze Spokane w stanie Waszyngton, odwiedzała swoją siostrę w ośrodku Betty Ford w czasie pobytu Elizabeth i w pamięci został jej obraz aktorki jako „wciąż czarującej, ale powoli przygasającej gwiazdy”.

„Moja siostra miała poważny problem z narkotykami. W klinice zajmowała pokój na tym samym korytarzu co Elizabeth Taylor” – wspomina Porter. „Najgorsze w Elizabeth były jej wahania nastrojów. Nigdy nie było wiadomo, czego można się po niej spodziewać. Czasami rano witała wszystkich szerokim uśmiechem i przyjacielską pogawędką. A potem, gdy wpadała na ciebie po południu, udawała, że cię nie zna. Nie dało się przewidzieć, na którą Elizabeth Taylor się trafi: na tę wylewną i serdeczną czy na królową śniegu.

Elizabeth w tamtym czasie nie wyglądała zbyt dobrze. Wciąż miała swoje świetliste fiołkowe oczy, ale poza tym wydawała się tęgawa i wymięta. Jej widok jako tyjącej, starzejącej się gwiazdy przypomniał mi słynny żart opowiadany przez Joan Rivers: »Dawniej każda kobieta w Ameryce chciała wyglądać jak Elizabeth Taylor, i wreszcie wszystkim nam się to udało«”.

Pobyt aktorki w klinice Betty Ford zakończył się równie gwałtownie i bezceremonialnie, jak się rozpoczął. Jej lekarze chcieli, żeby została jeszcze na dodatkowy tydzień – zwłaszcza dr William Skinner, który uważał, że potrzeba jej więcej czasu na detoks organizmu. Według dziennikarza George’a Carpoziego Jr. „Liz zaczęła wrzeszczeć na doktora Skinnera. Powiedziała mu, że to przez niego uzależniła się od tylu pigułek i że nie ma zamiaru zostawać w ośrodku ani chwili dłużej niż tych pięć tygodni, które właśnie dobiegły końca”.

Nieżyjący już Roger Wall, wieloletni osobisty asystent Elizabeth, wspominał, że kilka miesięcy po opuszczeniu ośrodka aktorka wyprawiła wystawne przyjęcie w swoim domu w Bel Air, na które zaprosiła przyjaciół i znajomych z Betty Ford. Serwowano na nim wszystko z wyjątkiem alkoholu.

„Z początku bardzo o siebie dbała” – mówił Wall. „Zaczęła drakońską dietę i schudła dziesięć kilogramów. Zrobiła sobie operacje plastyczne. Urządzała u siebie spotkania Anonimowych Alkoholików i regularnie chodziła na mityngi w domach innych członków. A potem nagle coś się popsuło”.

Pod koniec 1984 roku, niecały rok po pobycie w klinice Betty Ford, Elizabeth Taylor wróciła nie tylko do picia, ale także do codziennego zażywania leków i narkotyków. Jak ustaliło biuro prokuratora generalnego Kalifornii na podstawie jej dokumentacji medycznej, już na początku października 1984 roku aktorka zaczęła ponownie konsultować się z dr. Skinnerem, który przepisał jej pokaźne ilości środków takich jak tylenol #4, percodan, hycodan, demerol, dilaudid, prelu-2, siarczan morfiny, halcion i kodeina – nierzadko nawet do szesnastu kapsułek czy tabletek dziennie.

„Nie wiem, dlaczego ponownie popadła w nałóg” – mówi Patricia Seaton. „Podejrzewam, że wynikało to nie tyle z braku silnej woli, ile z faktu, że wiodła raczej nieszczęśliwe i samotne życie, oraz z autentycznego bólu, jaki doskwierał jej po licznych operacjach. Ogólnie rzecz biorąc, był to dla Elizabeth trudny czas, a ci, którzy ją znali, czuli się bezsilni wobec takiego ogromu cierpienia, zarówno psychicznego, jak i fizycznego. Jej lekarze zapewne reagowali tak samo. Zważywszy na jej coraz mniej znaczącą pozycję w świecie, kiedy tylko mówiła, że coś ją boli, każdy robił wszystko, żeby jej pomóc”.

Rozdział 2

Elizabeth Taylor od zawsze miała dar, jakim była umiejętność przetrwania, a jednocześnie wykazywała skłonność do dramatyzowania. We własnej książce, zatytułowanej Elizabeth Taylor: An Informal Memoir, z 1965 roku, aktorka opisuje pokrótce swoje młodzieńcze lata, oświadczając z pewną dozą humoru, że jej „najwcześniejszym wspomnieniem jest ból”. Mowa o wydarzeniu, do którego doszło w domu w Heathwood, w londyńskiej dzielnicy Hampstead, gdzie dwudziestego siódmego lutego 1932 roku o godzinie drugiej w nocy przy asyście dr. Charlesa Huggenhei ma na świat przyszła Elizabeth Rosemond Taylor. To właśnie tam, raczkując w pieluchach w pobliżu elektrycznego piecyka, przyszła gwiazda filmowa dotknęła ręką jednej z grzałek, co poskutkowało dotkliwym poparzeniem palca. Wkrótce po tym bolesnym doświadczeniu nastąpiło kolejne – tym razem Elizabeth po raz pierwszy zetknęła się ze śmiercią, o czym pisze w tej samej książce: „Pamiętam też – musiałam być wtedy bardzo mała – to potworne uczucie, jakie towarzyszyło mi, kiedy zobaczyłam ciało dopiero co wyklutego martwego ptaka. Leżało przy jakichś schodach, różowe, nagie, pozbawione piór”.

Mimo wszystko zaraz po tych mrocznych wyznaniach Elizabeth stwierdza, i to całkiem poważnie, że miała „najbardziej idylliczne dzieciństwo w całej Anglii”.

Wygląda jednak na to, że w jej rodzinie od samego początku wszystko szło nie tak. Sara Taylor, matka Elizabeth, w artykule opublikowanym na łamach „Ladies Home Journal” w 1954 roku opisała swoją reakcję na widok nowo narodzonej, ważącej trzy kilogramy i osiemset gramów córki:

„Gdy wręczono mi ten cenny pakunek, serce niemal we mnie zamarło. Owinięte w kaszmirowy szal niemowlę było najdziwaczniejszym dzieckiem, jakie kiedykolwiek widziałam! Miało długie czarne włosy i guzikowaty nos, jego uszy były pokryte grubym czarnym meszkiem i mocno przylegały do głowy, a maleńka twarz była tak bardzo ściągnięta, że niemożliwym wydawało się, by kiedykolwiek mogła się otworzyć”.

Osobliwy wygląd noworodka zbił z tropu lekarzy i zaniepokoił matkę. Do tych fizycznych niedociągnięć doszedł jeszcze jeden problem. Otóż dźwięki, jakie wydawała z siebie mała Elizabeth w pierwszym roku życia, ograniczały się do bulgotania i prychania. „Przez chwilę wyglądało na to, że będzie potrzebowała protezy szczęki” – pisała Sara, przekonana, że córce nigdy nie wyrosną zęby mleczne.

„Jako młoda kobieta Sara występowała na scenie i miała skłonność do przesady. Lubowała się też w planowaniu egzystencji członków swojej rodziny, zwłaszcza Elizabeth, której życiem żyła, odkąd córka stała się gwiazdą Hollywood”.

Sara Viola Warmbrodt urodziła się dwudziestego pierwszego sierpnia 1896 roku. Ta szczupła, filigranowa brunetka z ładną buzią i ujmującą osobowością, określana przez przyjaciół mianem „szalenie ambitnej, inteligentnej, agresywnej jak diabli twardzielki”, wyjechała ze swojego miasta rodzinnego, przemysłowego Arkansas City w stanie Kansas, gdy jej ojciec, wykształcony w Niemczech inżynier, otrzymał posadę kierownika pralni w Cherokee w Oklahomie. To właśnie tam, w niewielkim miasteczku na Środkowym Zachodzie, poznała pochodzącego ze Springfield w stanie Illinois Francisa Taylora, którego ojciec (prezbiterianin o szkocko-angielskich korzeniach) prowadził sklep wielobranżowy. Początkowo ojciec Sary nie pochwalał tej znajomości, ponieważ Francis, choć inteligentny i ambitny, był od niej młodszy o ponad rok, a co za tym idzie, chodził do niższej klasy (przyszedł na świat 18 grudnia 1897 roku).

Nona Smith, szkolna koleżanka Francisa, wspominała go jako „szalenie przystojnego. Wszystkie dziewczyny uważały, że jest niesamowity, ale on wydawał się w ogóle nie zwracać na to uwagi. Byliśmy wtedy naprawdę bardzo młodzi, lecz mimo to był pierwszym chłopakiem, który mi się spodobał. Wyglądał tak apetycznie, że miałam ochotę go schrupać”.

Gdy skończył dziewiętnaście lat, kontynuowała Smith, „jego bogaty wujek przyjechał ze Wschodniego Wybrzeża, żeby zabrać go do Nowego Jorku, gdzie handlował sztuką”. Rzeczony wujek, S. Howard Young, wraz z żoną, Mabel Rosemond (to po niej Elizabeth odziedziczyła drugie imię), zamieszkał w St. Louis, gdzie przekształcił niewielki rodzinny zakład fotograficzny w lukratywną firmę współpracującą z nowojorskimi i londyńskimi galeriami sztuki. Young, który nie doczekał się własnego potomstwa, traktował Francisa Taylora niemal jak syna. Pragnął, by w przyszłości jego młody podopieczny dołączył do biznesu i przejął kierownictwo nad filią w Londynie. Francis przez cztery lata zdobywał doświadczenie w handlu dziełami sztuki, po czym wrócił na krótko do Cherokee i Arkansas City.

W tym czasie Sara opuściła Środkowy Zachód i rozpoczęła własną karierę. Za namową matki, Elizabeth, która grała na skrzypcach i pianinie i zawsze wspierała artystyczne ambicje córki (i na której cześć ochrzczono jej wnuczkę), Sara postanowiła zostać aktorką, przyjmując pseudonim Sara Sothern. Na scenie zadebiutowała rolą Mary Margaret, biednej, kalekiej dziewczyny cudownie uleczonej w finałowej scenie czteroaktówki The Fool autorstwa Channinga Pollocka wystawionej przez zespół teatralny Edwarda Everetta Hortona w Los Angeles. W październiku 1922 roku sztuka trafiła na Broadway, gdzie grano ją dla wypełnionej po brzegi sali. Dwa lata później trupa opuściła Nowy Jork i ruszyła na podbój Londynu. Sara latami chwaliła się udziałem w tej produkcji, choć rola była tak mała, że jej nazwisko rzadko pojawiało się w obsadzie drukowanej w programach i na plakatach. I mimo że spektakl odniósł sukces zarówno artystyczny, jak i finansowy, wcale nie okazał się trampoliną dla potencjalnej kariery aktorskiej Sary.

Nie szło jej również na innym polu. Niedługo o premierze sztuki w Los Angeles wytwórnia filmowa Metro-Goldwyn-Mayer zaproponowała jej udział w zdjęciach próbnych. Niestety, podobnie jak w przypadku debiutu scenicznego, który nie przyniósł jej rozgłosu, zdjęcia również nie pomogły jej się przebić, w związku z czym w 1925 roku Sara wróciła do Nowego Jorku, zastanawiając się, co dalej ze sobą począć. Zagrała jeszcze jedną epizodyczną rolę w wystawionej na Broadwayu sztuce The Little Spitfire, ale krótko po premierze spektakl zdjęto z afisza i niemal trzydziestoletnia kobieta porzuciła marzenia o wielkiej karierze aktorskiej. Wyglądała na zrozpaczoną i całkowicie załamaną, gdy pewnego wieczoru wraz z koleżanką pojawiła się w nocnym klubie El Morocco na Manhattanie. To właśnie tam spotkała swojego dawnego znajomego Francisa Taylora, który przyszedł do klubu z wujkiem Howardem. Rok później była już jego żoną.

„Francis Taylor spodobał się Sarze z dwóch powodów” – wspomina Thelma Cazalet-Keir. „Po pierwsze, wyjątkowo dobrze się prezentował: był wysoki, szczupły, nosił okulary. Miał ciemne włosy, jasne niebieskie oczy i nosił szyte na miarę, najwyższej jakości trzyczęściowe angielskie garnitury. Wyglądał jak angielski dżentelmen i świetnie odgrywał tę rolę. Sprawiał wrażenie mężczyzny czarującego, wyrafinowanego i pewnego siebie, niczym nauczyciel akademicki prosto z Oksfordu.

W dodatku jego wuj Howard, choć czasami potrafił być nieznośnie wręcz nieprzyjemny w obyciu, był bardzo zamożnym człowiekiem. Bez przerwy mówił o konieczności otwierania nowych galerii sztuki albo o inwestowaniu w dzieła tych czy innych światowej klasy artystów. Posiadał nieruchomości na terenie całych Stanów Zjednoczonych (w tym w Nowym Jorku, Westport w Connecticut, Star Island na Florydzie, a także w kurorcie Minocqua w Wisconsin) i ewidentnie miał odpowiednie koneksje. Jednym z jego dobrych kumpli z młodości był nie kto inny jak Dwight David Eisenhower. Najwyraźniej Sarze nie umknął żaden z tych szczegółów”.

Howard Young zaakceptował ich związek dopiero po tym, jak Sara zapewniła go, że definitywnie kończy z karierą aktorską. W prezencie ślubnym zafundował nowożeńcom miesiąc miodowy w Europie, a Francisowi zaproponował posadę swojego przedstawiciela handlowego na Starym Kontynencie. Przez kolejne trzy lata Taylorowie podróżowali po Europie malarskim szlakiem. Odwiedzali galerie i muzea, składali też wizyty prywatnym kolekcjonerom w Londynie, Paryżu, Berlinie, Wiedniu i Budapeszcie.

Kurt Stempler, znany niemiecki pisarz i kolekcjoner niemieckiej sztuki ekspresjonistycznej, poznał Taylorów w Berlinie. „Już podczas pierwszego spotkania uderzyło mnie, jak bardzo wydają się niedobrani. Bo choć pochodzili z podobnych środowisk, mieli zupełnie inne temperamenty. Na tle cichego, introwertycznego Francisa Sara sprawiała wrażenie osoby hałaśliwej, obcesowej i nachalnej. Jednocześnie tworzyli bardzo atrakcyjną parę, roztaczającą wokół siebie swoistą aurę amerykańskiego naiwnego uroku.

Dzielące ich różnice rzucały się w oczy zdecydowanie bardziej niż podobieństwa. Na pewnym etapie naszej znajomości stało się jasne, że ich życie seksualne nie należy do udanych. Któregoś wieczoru poszedłem z Francisem Taylorem na kolację, podczas której wyznał, że ma skłonności homoseksualne i że nie stroni od kontaktów z mężczyznami. Użył nawet określenia »fasada« w odniesieniu do swojego małżeństwa. Owszem, lubił Sarę, a nawet ją kochał, ale, jak sam stwierdził, pod względem seksualnym byli do siebie zupełnie niedopasowani.

»Jesteśmy małżeństwem od zaledwie kilku lat, a do zbliżenia dochodzi między nami raz na dwa, trzy miesiące« – przyznał, po czym dodał, że odkąd wzięli ślub, nawiązał intymne kontakty z trzema albo czterema mężczyznami. W pewnym monecie nasza relacja przerodziła się w romans, lecz nie trwał on zbyt długo, a po jego zakończeniu nadal utrzymywaliśmy przyjacielskie stosunki. Gdy po jakimś czasie odwiedziłem ich w Londynie, ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że Sara jest w ciąży i że postanowili założyć rodzinę”.

Pomimo problemów natury osobistej Francis świetnie się sprawdzał na polu zawodowym. Przeprowadził wiele korzystnych transakcji na terenie Europy, za niewielkie pieniądze nabył prace cenionych malarzy i wysłał je wujowi Howardowi, który sprzedał je amerykańskim klientom za bajońskie sumy. W 1929 roku Howard Young zaproponował swojemu siostrzeńcowi objęcie posady menedżera galerii w Londynie przy Old Bond Street nr 35, w samym sercu angielskiego rynku sztuki.

Za pieniądze wypłacone z góry przez wuja Taylorowie kupili Heathwood, „dom swoich marzeń” (jak opisywała go Sara w liście do przyjaciółki) – przestronną willę z czerwonej cegły przy Wildwood Road nr 8. Wzniesiony w 1926 roku na szczycie wzgórza budynek, od frontu ozdobiony kaskadowym ogrodem różanym, a na tyłach uroczymi rabatami swobodnie rosnących wielobarwnych tulipanów, fiołków i lwich paszczy, znajdował się naprzeciwko Hampstead Heath, porośniętego drzewami terenu o powierzchni mniej więcej dziesięciu kilometrów kwadratowych, usianego licznymi parkami, boiskami i ścieżkami przeznaczonymi do jazdy konnej. Innymi słowy: Heathwood stanowił idealną, bajkową wręcz scenerię dla rodziny wychowującej dzieci.

Rezydencja składająca się z sześciu sypialni, trzech łazienek, dwóch salonów, wielkiej kuchni oraz pokoi dla służby z czasem zyskała miano „domu Elizabeth Taylor”. Brat Elizabeth, który po ojcu odziedziczył niezwykle atrakcyjny wygląd, a po zamożnym wuju ojca imię, przyszedł na świat w 1929 roku, dwa lata wcześ­niej niż siostra. Jego narodziny były dla Sary znacznie mniej traumatycznym przeżyciem niż wydanie na świat córki. Ponoć jeden z lekarzy, mając na uwadze, jak bardzo fizycznie wycieńczył ją pierwszy poród, ostrzegł ją przed kolejnym – i związanymi z nim zagrożeniami – jednak Sara tak bardzo chciała mieć córkę, że zdołała przekonać męża, by ponownie spróbowali szczęścia. Wraz z narodzinami Elizabeth jej marzenie się spełniło.

Jako dziecko dwojga Amerykanów mieszkających na stałe w Wielkiej Brytanii Elizabeth miała podwójne obywatelstwo, co w okresie jej wczesnego dzieciństwa idealnie korespondowało z odbieranym przez nią wychowaniem opartym w równej mierze na jej amerykańskich korzeniach i brytyjskim otoczeniu. Ernest Lowy, wiedeński handlarz dziełami sztuki, a także przyjaciel rodziny, który w połowie lat trzydziestych również mieszkał w Londynie, uważał Francisa Taylora za anglofila. „Natomiast z Sary, która również próbowała odgrywać rolę miłośniczki Anglii, wychodziła stuprocentowa Amerykanka. Zasadniczo można powiedzieć, że była snobką za wszelką cenę pragnącą obracać się w kręgach brytyjskich elit. Usiłowała nawet naśladować brytyjski akcent, by wydawać się bardziej obytą.

Chociaż Taylorowie mieli dwójkę dzieci, nie odnosiłem wrażenia, że są szczęś­liwym małżeństwem. Ciągle się kłócili. Do tego Francis miał problem z alkoholem: zdecydowanie go nadużywał. Jego alkoholizm stanowił główne źródło konfliktów między nim a żoną.

Jeśli chodzi o samą Elizabeth, początkowo rozwijała się dość wolno. Gdy rodzice pojechali na Florydę w odwiedziny do Howarda Younga, ich piętnastomiesięczna córka wciąż raczkowała. W końcu jednak zaczęła dreptać i Taylorowie poczuli, jakby do ich domu wtargnął powiew świeżego powietrza. Od samego początku mała odznaczała się sporą dozą niezależności: często zapuszczała się w pojedynkę do najdalszych zakątków domu albo ogrodu. Pamiętam ją jako dwulatkę: była pulchną dziewczynką z bardzo dużą głową. Ale już wtedy miała te swoje głębokie, ciemne fiołkowe oczy przesłonięte chyba najdłuższymi, najgęstszymi i najczarniejszymi rzęsami, jakie kiedykolwiek widziałem. Jej twarz okalały ciemne, wpadające do oczu loki, przez co wydawała się znacznie starsza. Nawet we wczesnym dzieciństwie Elizabeth wyglądała wyjątkowo dojrzale jak na swój wiek.

Fizycznie natomiast zmagała się z jedną poważną dolegliwością. Cierpiała na hipertrichozę, chorobę gruczołową objawiającą się nadmiernym owłosieniem ciała. Ręce, ramiona i plecy miała pokryte gęstym meszkiem przypominającym futro. W okresie niemowlęctwa wyglądała wręcz jak mała małpka. I choć lekarze zapewniali matkę, że to jej samo przejdzie, Elizabeth borykała się z tym problemem przez wiele lat”.

Lady Diana Cooper, nestorka brytyjskiej socjety, kilkakrotnie miała okazję spotkać Taylorów w Londynie i podobnie jak wszyscy wyczuwała między nimi napięcie. „Sara Taylor starała się zadawać wyłącznie z przedstawicielami klasy wyższej, podczas gdy Francis wolał towarzystwo lokalnych artystów i członków bohemy, takich jak Laura Knight i Augustus John. Właściwie to dzięki niemu Ameryka poznała twórczość tego ostatniego.

A dokładnie wyglądało to tak: pewnego dnia Francis odwiedził malarza w jego atelier w Chelsea, gdzie w koszu na śmieciu dostrzegł kilka portretów i pejzaży. Przyjrzał się im uważniej, uznał, że są niezłe, i spytał, czy może je kupić.

– Nie są na sprzedaż – odpowiedział artysta. – Zupełnie mi nie wyszły.

– Czy wobec tego mógłbym je sobie wziąć? – spytał Taylor.

– Proszę bardzo! – odparł Augustus.

Francis zabrał płótna i przekazał je wujowi, który od razu znalazł na nie kupców w Ameryce. I tak Howard Young i jego siostrzeniec zostali jedynymi agentami malarza w Stanach Zjednoczonych”*.

Francis Taylor zaprzyjaźnił się również z Victorem Cazaletem. Panowie tak bardzo przypadli sobie do gustu, że Victor stał się częstym kompanem Taylorów podczas ich wycieczek po Anglii. Zamożny, nieposiadający ani żony, ani dzieci polityk bez przerwy obdarowywał rodzinę drogimi prezentami – w 1935 roku dostali od niego lśniącego czerwonego buicka prosto z salonu. Victor został również ojcem chrzestnym Elizabeth. Traktując tę rolę nader poważnie, na piąte urodziny podarował jej Betty, kuca rasy New Forest, z którego spadła podczas pierwszej przejażdżki. Jednak pod czujnym okiem brata Victora, Petera Cazaleta, który był trenerem koni wyścigowych na dworze królewskim, Elizabeth nauczyła się jeździć konno.

Victor był również duchowym przewodnikiem Sary. Jako gorliwy członek Stowarzyszenia Chrześcijańskiej Nauki cierpliwie zapoznawał ją z naukami tego ruchu religijnego i często zabierał ją na spotkania miejscowej wspólnoty wiernych, w której działał nie tylko jako jeden z głównych założycieli, ale i jako świecki kaznodzieja. Sara z dnia na dzień zmieniła wyznanie i regularnie zaczęła przekazywać darowizny duchowym przywódcom wspólnoty.

Jednym z przykładów potwierdzających jego wpływ na rodzinę Taylorów było zachowanie Victora podczas choroby trzyletniej Elizabeth. Ropnie, które pojawiły się w obu jej przewodach słuchowych, wymagały wielokrotnego nacinania, co było zabiegiem tak bardzo bolesnym, że dziewczynka spała na siedząco ze strachu przed zbyt mocnym naciskiem na jedno albo drugie ucho. Sara Taylor, świadoma cierpienia córki, spędzała całe noce przy jej łóżku. W swoich wspomnieniach pisała o tym, jak Elizabeth próbowała ją przekonać do odpoczynku, aż wreszcie poprosiła matkę wprost: „Mamo, wezwij Victora, żeby przy mnie posiedział”. Tamtego wieczoru Cazalet pokonał niemal sto pięćdziesiąt kilometrów w gęstej mgle, by dotrzeć do domu przyjaciół.

„Victor usiadł na łóżku, wziął Elizabeth w ramiona i zaczął opowiadać jej o Bogu” – pisała Sara. „Utkwiła w jego twarzy spojrzenie swoich wielkich, ciemnych oczu i chłonęła każde słowo, zgadzając się ze wszystkim, co mówił. Sypialnię wypełniła niezwykła aura spokoju. Przyłożyłam głowę do poduszki i po raz pierwszy od trzech tygodni zasnęłam. Gdy się obudziłam, Elizabeth leżała pogrążona we śnie. Gorączka wreszcie spadła”.

Choć ów incydent niewątpliwie został podkoloryzowany przez Sarę, która często dawała się ponieść bujnej wyobraźni, wydarzenia tamtej nocy wyraźnie ukazują skalę wpływu Victora Cazaleta na rodzinę Taylorów. Poza tym miał on wielu znajomych wśród brytyjskich elit i często wydawał przyjęcia, na których Francis i Sara mogli się obracać w towarzystwie takich osobistości jak Winston Churchill, sir Anthony Eden czy Henry „Chips” Channon III.

„Każdy, kto się liczył, pojawiał się na rautach u Victora Cazaleta” – wspomina Diana Cooper. „Co wcale nie znaczy, że Teenie należał do grona osób szczególnie podziwianych. Po prostu znał wielu interesujących ludzi i lubił wydawać przyjęcia. Krótko mówiąc, Victor był dandysem i częstym bywalcem londyńskich klubów dżentelmenów”.

Z kolei Thelmie Cazalet-Keir zapadły w pamięć „ciepłe uczucia”, jakie jej brat żywił do Elizabeth Taylor. „Mała Elizabeth miała zestaw drewnianych literek, na których uczyła się alfabetu. Victor godzinami układał z nią różne wyrazy. A potem jej czytał. Ulubioną książką Elizabeth był Tajemniczy ogród Frances Hodgson Burnett – ciągle domagała się, żeby czytał jej na głos tę właśnie powieść.

Nawet jako dziecko nie uznawała półśrodków. Na swoim drewnianym koniku bujała się z takim zapamiętaniem, że w końcu się połamał. Kiedy rysowała kredkami, nigdy nie ograniczała się do jednego obrazka, tylko tworzyła kilkanaście naraz. Jej charakterystyczny upór i konsekwentne stawianie na swoim sprawiały, że uchodziła za dziewczynkę silną, zdeterminowaną, inteligentną i bardzo elokwentną”.

Sympatia Victora Cazaleta do chrześniaczki przynosiła korzyści całej rodzinie Taylorów. Kilka miesięcy po infekcji ucha zabrał ją na zorganizowaną w centrum Londynu paradę z okazji srebrnego jubileuszu króla Jerzego V. Niedługo potem zorganizował dla swoich przyjaciół wizytę na Downig Street 11, w ówczesnej rezydencji ministra skarbu, Neville’a Chemberlaina. Z kolei matka Vicora, Maud Cazalet zwana ciotką Molly, poprosiła małą Elizabeth, by ta w jej imieniu wręczyła w pałacu Buckingham prezent królowej Marii z okazji jej sześćdziesiątych dziewiątych urodzin. Na tym jednak nie koniec, gdyż Maud postarała się o to, by Taylorowie wraz z Elizabeth wzięli udział w Royal Ascot, czyli najważniejszych wyścigach konnych, podczas których obowiązywał wytworny strój: zgodnie z etykietą panowie zakładali cylindry i fraki, a panie eleganckie suknie. Na tę okazję dla siebie i dla córki Sara zamówiła u Mainbochera, amerykańskiego projektanta mody, dwie pasujące do siebie, błękitne koronkowe suknie.

Jak podkreśla Thelma Cazalet-Kier, „Elizabeth uwielbiała przepych i pompę, tak samo jak Sara. Mało tego, na pomysł posłania małej do słynnej akademii tańca Vacani School of Dance, która mieściła się na trzech ostatnich piętrach budynku przy Brompton Road obok Harrodsa, wcale nie wpadła matka, tylko jej czteroletnia córka. Elizabeth uparła się, żeby rodzice ją tam posłali, gdy dowiedziała się, że do tej samej szkoły chodzą również dwie małe księżniczki – Elżbieta, która później została królową, i jej siostra Małgorzata”.

Betty Vacani, córka współzałożycielki szkoły, Pauline Vacani, poznała Elizabeth jako czterolatkę, a po latach, gdy Taylor zdobyła sławę, przypomniała sobie młodą uczennicę. Sama Elizabeth również wspominała swój pobyt w londyńskiej szkole tańca, jednak, jak podczas wywiadu stwierdziła Betty Vacani, „albo Elizabeth miała problemy z pamięcią, albo ludzie z MGM razem z jej matką celowo odmalowali całkowicie fałszywy obraz Vacani. Według obu pań Taylor Elizabeth uczestniczyła w zajęciach razem z członkiniami rodziny królewskiej. W rzeczy samej, nasza akademia wykształciła dwa pokolenia przedstawicieli rodziny królewskiej, w tym księżniczki Elżbietę i Małgorzatę, jednak żadna z nich nie uczęszczała na lekcje w budynku szkoły, ponieważ to my wysyłaliśmy nauczycieli do pałacu. Elizabeth Taylor chodziła na zajęcia razem z grupą liczącą od dziesięciorga do dwadzieściorga uczniów. Dzieci zapisywały się na dziesięć lekcji z góry, za każdą płacąc mniej więcej jednego funta [co jak na tamte czasy było dość pokaźną sumą].

Tak więc w naszej akademii Elizabeth nie miała żadnego kontaktu z rodziną królewską ani też nie uczęszczała na zajęcia baletowe. Nie uczyliśmy baletu cztero­latków. Lekcje dla młodszych dzieci, które odbywały się raz w tygodniu, skupiały się na prostych ćwiczeniach ruchowych. Maluchy powtarzały podstawowe kroki, uczyły się stepować, a także przyswajały podstawy tańców towarzyskich, takich jak na przykład walc. Nieoficjalnie nazywaliśmy te zajęcia »pląsy, podrygi i polka«”.

W pamiętnikach z 1963 roku Elizabeth opisuje pokaz tańca w wykonaniu uczniów Vacani, który odbył się w 1936 roku podczas imprezy charytatywnej na londyńskim hipodromie. Na recitalu pojawiła się księżna Yorku (przyszła królowa Elżbieta, a potem królowa matka), „która przyprowadziła ze sobą córki, Elżbietę i Małgorzatę. To było niesamowite uczucie – kontynuuje aktorka – znaleźć się tam, na tej scenie, pośród świateł i muzyki, i doświadczyć tego osamotnienia, tego ogromu, tej przestrzeni, która zdawała się nie mieć końca. A potem usłyszeć brawa i wrócić na ziemię, niemal czując na twarzy odgłosy panującej dookoła wrzawy”. Co ciekawe, do 1964 roku, kiedy to wraz z Richardem Burtonem wzięła udział w wieczorze poetyckim w Nowym Jorku, był to jej jedyny występ na scenie.

„Elizabeth miała swoje problemy” – wspomina Olivia Raye-Williams. „Na zajęcia przychodziła z nianią, Gladys Culverson. Stawała pod ścianą i chowała twarz w fałdach niańczynej spódnicy. Była nieśmiała, a jednocześnie ogromnie zależało jej na tym, żeby uczestniczyć w lekcjach i występować.

Udało jej się przekonać matkę, by na święta Bożego Narodzenia uszyła identyczne stroje dla niej i jednej koleżanki z grupy baletowej. Wydawała się szalenie zdeterminowana. Niestety nie miała ani wybitnych zdolności, ani odpowiedniej postury, by zostać baletnicą”.

Zdaniem Jane Lynch, która również uczęszczała do Vacani i tak samo jak Taylerowie mieszkała w Hampstead, Elizabeth „zawsze przejawiała skłonności do przesadnej rywalizacji, niezależnie od dziedziny. Być może chodziło o wzrost: była szczupła, ale zawsze wydawała się niższa niż rówieśniczki i dlatego czuła bezustanną potrzebę udowadniania światu swojej wartości. A może wynikało to z faktu, że jako córka pary Amerykanów mieszkających w Wielkiej Brytanii czuła się jak outsiderka?

Próbowała wszystkiego. Na przykład kiedy jej brat, Howard, dostał na siódme urodziny rękawice bokserskie, uparła się, że też chce takie mieć, żeby móc się z nim bić i go pokonać. A jak już dopięła swego, zapamiętale tłukła go pięściami, i to z całych sił, jakie była w stanie wykrzesać ze swojego ciała. Każdy chybiony cios doprowadzał ją do szału, ale któregoś razu udało jej się trafić brata w twarz z taką mocą, że poszła mu z nosa krew”.

W 1936 roku Victor Cazalet nabył ogromną posiadłość nieopodal Cranbrook w Kent, składającą się z dworu o nazwie Great Swifts, kilku domków gościnnych oraz leśniczówki, która była w kiepskim stanie, ponieważ od lat nikt z niej nie korzystał. Cazalet ofiarował ją Taylorom, żeby mieli gdzie przyjeżdżać na weekendy i wakacje.

Francis przyjął kolejny prezent od przyjaciela i od razu zabrał się do pracy. Wyremontował niewielką, czteropokojową leśniczówkę, zasadził wokół niej wiązy, lipy i drzewa owocowe, założył ogród ziołowy, a wyschniętą brązową murawę zastąpił świeżo posianą trawą. W lokalnych domach aukcyjnych polował na antyki. Wśród mebli, które udało mu się zdobyć, znalazły się łóżka z mosiężną ramą i kapitański stół na dwadzieścia osób. Doprowadził do domku kanalizację i wyposażył go w instalację elektryczną, przekształcił kamienny kominek w grilla, a starą piwnicę na węgiel wyłożył boazerią i zainstalował w niej bar z krzesłami zrobionymi z drewnianych beczek po piwie. Sara, mając za punkt odniesienia nieporównanie bardziej majestatyczną rezydencję Victora, nazwała ich nowy azyl Little Swallows.

Charles R. Stephens, angielski dziennikarz i krytyk sztuki, odwiedził Great Swifts niedługo po ukończeniu przez Taylora ostatnich prac remontowych w Little Swallows. „Tocząca się przy drinkach rozmowa dotyczyła abdykacji króla Edwarda VIII i jego ślubu z wszędobylską Wallis Warfield Simpson” – wspomina Stephens. „W latach 1936–1937 Wielka Brytania żyła tą historią. Jednak tym, co mnie uderzyło, była widoczna już na pierwszy rzut oka zażyłość między Victorem Cazaletem i Francisem Taylorem. Jeden z nich zaczynał zdanie, a drugi je kończył. Zauważyłem też inne szczegóły świadczące o intymnej naturze ich przyjaźni. Szybko stało się jasne, że są kochankami.

Po raz drugi spotkałem ich – wydawali się nierozłączni – w Covent Garden na festiwalu muzyki Mozarta. I tym razem zachowywali się nieostrożnie, zdradzając się z łączącym ich uczuciem. Inni też to musieli zauważyć, jednak w tamtych czasach, a do tego w tak prestiżowych kręgach, nikt nie ośmielił się wspomnieć choćby słowem o tego typu układzie. Wszystko to oczywiście składało się w spójną całość – jaki inny powód mógł mieć Victor Cazalet, by dać w prezencie ojcu Elizabeth Taylor leśniczówkę na terenie swojej posiadłości? Dzięki temu mieli okazję, a jednocześnie świetną wymówkę, by jak najwięcej czasu spędzać w swoim towarzystwie”.

Bardziej naocznym świadkiem „układu” między Cazaletem i Taylorem był przebywający w Anglii Allen T. Klots, młody, wykształcony w Yale Amerykanin. „Od czasu do czasu spędzałem weekendy w Great Swifts. Pamiętam to ich wieczne kursowanie między domem a chatą. Victor i Francis przez większość czasu byli pijani w sztok i godzinami przesiadywali zamknięci w sypialni Cazaleta, z której zdarzało im się wypadać w stroju Adama i pędem lecieć do spiżarki po butelkę szkockiej albo ginu. Nie mam pojęcia, co o tym wszystkim myślała Sara Taylor. Często bez zapowiedzi pojawiała się w rezydencji, zazwyczaj w towarzystwie dwójki dzieci. Wyglądało na to, że i ona zadurzyła się w Victorze.

Pamiętam dokładnie, jak pewnego razu powiedziała sir Anthony’emu Edenowi, który również zaglądał do Great Swifts na weekendy, że jej zdaniem Victor idealnie nadawałby się na premiera Wielkiej Brytanii. Następnego ranka sir Anthony, bez wątpienia w stanie głębokiego szoku, dosiadł Betty, małej klaczy Elizabeth, i niemal natychmiast spadł z jej grzbietu prosto do wielkiej kałuży błota.

Jakiś czas później wybrałem się z Victorem i Francisem do Paryża, gdzie spotkaliśmy się z Howardem Youngiem. Young, klocowaty, hałaśliwy gbur, wciąż czynił przy ludziach aluzje do homoseksualizmu siostrzeńca. Sugerował również, że jeśli Francis nadal będzie się spotykał z Cazaletem, jego galeria w Londynie na tym ucierpi.

Jednak Francis nic sobie z tego nie robił. Razem z Victorem swoim zachowaniem – pili, śpiewali, trzymali się za ręce, przekazywali sobie liściki, szeptali, chichotali, wymieniali znaczące spojrzenia i prywatne żarty – zwracali na siebie uwagę w modnych paryskich nocnych klubach takich jak Monseigneur, L’Elephant Blanc czy Scheherazade. Obaj mieli słabe głowy i kiedy się napili, byli zdolni do wszystkiego. Victor Cazalet sprawiał wrażenie człowieka ekstrawertycznego, niezależnie od tego, czy akurat znajdował się pod wpływem alkoholu, czy nie, natomiast Francis Taylor zdecydowanie potrzebował bodźca w postaci procentów, by wyjść ze swojej skorupy”.

Nowojorski fotograf gwiazd Jerome Zerbe wpadł z wizytą do domu Taylorów podczas swojego pobytu w Londynie na początku 1937 roku. „Gdy tylko przekroczyłem próg ich domu w Hampstead, zaprowadzono mnie do eleganckiego, wyłożonego dębową boazerią salonu, gdzie już po chwili w towarzystwie Sary Taylor i jej dzieci sączyłem herbatę z czarnej porzeczki. Wyjaśniała, że Francis się spóźni z powodu nieplanowanego spotkania biznesowego z klientami w galerii wuja. Siedzieliśmy tak, gawędząc niezobowiązująco przez jakąś godzinę, aż w końcu do salonu, na chwiejnych nogach, wszedł mąż Sary. Był ewidentnie pijany, a do tego zachowywał się napastliwie. Najwyraźniej, podobnie jak w przypadku wielu poczciwych mężczyzn o łagodnym usposobieniu, zbyt duża ilość alkoholu prowadziła u Francisa do osobowościowego zwrotu o sto osiemdziesiąt stopni.

Incydent, którego byłem świadkiem, stanowił idealne potwierdzenie tej reguły. W pewnym momencie w salonie pojawiła się niania i poinformowała Francisa, że tego popołudnia ani Howard, ani Elizabeth nie posprzątali swoich pokoi. Zabawki i ubrania leżały porozrzucane na meblach i walały się po podłodze.

Tonem sierżanta prowadzącego musztrę ojciec rozkazał Elizabeth natychmiast uprzątnąć bałagan w sypialni. Nieszczęsna dziewczynka najwyraźniej nie zabrała się do wykonania zadania dostatecznie szybko, gdyż Taylor bez słowa zamachnął się i wymierzył córce siarczysty policzek. Kiedy z nią skończył, chwycił za ramię jej brata, wywlókł go z salonu i zamknął na klucz w znajdującej się pod schodami komórce na miotły, gdzie chłopiec spędził kilka godzin. Był to doprawdy przerażający pokaz ojcowskiej przemocy”.

W wieku pięciu lat i sześciu miesięcy Elizabeth Taylor została zapisana do Byron House, niedziałającego już dziś koedukacyjnego przedszkola połączonego z prywatną szkołą podstawową w Highgate, oddalonego od Heathwood o dwadzieś­cia minut jazdy samochodem. Jej brat Howard uczęszczał do tej samej instytucji. Osobisty szofer Taylorów, Walijczyk nazwiskiem Culver, co rano woził dzieci buickiem do szkoły, a po południu je odbierał.

Deborah Zygot, koleżanka Elizabeth, która chodziła z nią do Byron House, porównała ją do „maleńkiej porcelanowej figurki o idealnych rysach twarzy i alabastrowej skórze. W piętnastoosobowej grupie przedszkolnej była najmniejszym, ale za to najsłodszym dzieckiem. Najbardziej ze wszystkich przedmiotów szkolnych lubiła oczywiście przyrodę. Kochała zwierzęta i w domu miała całą menażerię: psy, koty, chomiki, króliki, białe myszki i świnki morskie. Jednak szkoła sama w sobie niespecjalnie przypadła jej do gustu. Byron House charakteryzowały elegancja, elitarność, snobizm i dyscyplina. Obowiązkowy mundurek dla dziewcząt składał się z bawełnianej koszuli w kolorze paproci i podkolanówek w tym samym odcieniu zieleni. Elizabeth nienawidziła tego stroju albo raczej koncepcji wymuszającej na niej noszenie dokładnie takiego samego ubrania jak pozostałe dziewczynki w szkole.

Howard, podobnie jak siostra, również nie cierpiał mundurków, na które w przypadku chłopców składały się jednorzędowa burgundowa marynarka i – w zależności od pory roku – szare flanelowe spodnie lub szorty. Na tym etapie rodzeństwo przeżywało okres buntu. Młody Taylor często wdawał się w bójki z innymi uczniami. Jednemu koledze podbił oko tylko dlatego, że ten, chcąc zrobić głupi kawał, zabrał Elizabeth podręcznik i nie chciał oddać. Co prawda Howard dwa kolejne dni spędził w gabinecie dyrektora, ale siostra odzyskała książkę, a do tego została żarliwie przeproszona przez niesfornego chłopca”.

Późną zimą 1937 roku Taylorowie otrzymali wiadomość, że matka Sary dostała ciężkiego udaru i jest sparaliżowana, polecieli więc do Arkansas City, gdzie mieszkali rodzice, i przez trzy miesiące opiekowali się chorą kobietą. W tym czasie Elizabeth i Howard uczęszczali do miejscowej szkoły podstawowej. Jak wspomina John, starszy brat Francisa, był to „ponury okres”. Dzieci „stały się obiektem wiecznych kpin ze strony kolegów i koleżanek nieprzywykłych do wyrazistego brytyjskiego akcentu i manier. Francis i Sara wciąż podkreślali zalety życia w Wielkiej Brytanii. Twierdzili, że Amerykanie to naród barbarzyńców, a prezydentura Franklina D. Roosevelta to największa tragedia, jaka kiedykolwiek spotkała ten kraj”.

Rodzina Taylorów wróciła do Londynu akurat na koronację króla Jerzego VI i królowej Elżbiety. Przez tydzień trwały huczne obchody: wydawano przyjęcia, których zwieńczeniem był Bal Królowej w pałacu Buckingham. Choć Sara i Francis zostali zaproszeni na przyjęcie odbywające się w amerykańskiej ambasadzie, która mieściła się w owym czasie przy Grosvenor Square, nawet ich wysoce poważana zażyłość z Cazaletami nie zapewniła im udziału w pałacowej ceremonii stanowiącej punkt kulminacyjny uroczystości związanych z koronacją.

„Sara potraktowała to nie tyle jako przejaw odrzucenia, ile jako osobistą zniewagę” – tłumaczyła Thelma Cazalet-Keir, której mimo starań nie udało się załatwić zaproszenia dla Taylorów. „Jej stosunek do Wielkiej Brytanii zaczął się zmieniać. I nie była osamotniona w swoim rozgoryczeniu. Prawda jest taka, że każdy, kto w jakimkolwiek stopniu aspirował do wyższych sfer, pragnął się pojawić na tym balu. Kiedy więc londyński »Times« opublikował na stronach kroniki towarzyskiej listę liczącą dwa i pół tysiąca nazwisk zaproszonych gości, ci, których pominięto, poczuli się jeszcze dotkliwiej upokorzeni”.

Zmiana nastawienia do Wielkiej Brytanii i jej „zdradliwego systemu klasowego”, jak nazywała go Sara, mniej więcej zbiegła się w czasie z narastającym w Anglii strachem przed nazistami i wojną, wydawaniem masek gazowych, kopaniem okopów w Hyde Parku oraz wprowadzeniem nowoczesnego, obejmującego całe miasto systemu ostrzegania przed nalotami. Pracownicy amerykańskiej ambasady w Londynie zaczęli wysyłać listy do wszystkich zamieszkałych na terenie Wielkiej Brytanii obywateli Stanów Zjednoczonych, ostrzegając rodaków przed dużym prawdopodobieństwem wybuchu wojny oraz radząc, by pakowali walizki i wracali do ojczyzny. Francis Taylor zamiast listu otrzymał osobisty telefon prosto z biura Josepha P. Kennedy’ego, amerykańskiego ambasadora na Dworze św. Jakuba. Kennedy poinformował go o napiętej sytuacji politycznej, zachęcając, by mężczyzna wyekspediował żonę i dzieci do Ameryki, zamknął galerię, wsiadł na następny odchodzący z portu statek i popłynął za rodziną.

Francis wynajął międzynarodową firmę przewozową Pitt&Scott w celu przetransportowania z Londynu do Stanów Zjednoczonych pokaźnego zbioru obrazów, które ostatecznie miały trafić do wiekowego hotelu Château Élysée w Hollywood, gdzie mieściła się niedawno otwarta galeria Howarda Younga. Zgodził się przejąć jej stery – w podjęciu tej decyzji po części pomógł mu fakt, że jego teść nabył właśnie farmę drobiu w znajdującej się niedaleko Pasadenie.

I tak trzeciego kwietnia 1939 roku, dosłownie kilka tygodni przed zajęciem przez Hitlera Czechosłowacji, Sara Taylor wraz z dwójką dzieci i nianią Gladys ruszyła pociągiem z Victoria Station do Southampton, gdzie wsiadła na pokład liniowca „Manhattan”. Statek, wypełniony po brzegi głównie niemieckimi i austriac­kimi Żydami uciekającymi przed napierającą falą morderczego nazizmu, przemierzył Atlantyk w osiem dni.

Mniej więcej w połowie rejsu wydarzyło się coś, co mimo znamion niepozornego incydentu być może znacząco wpłynęło na podjętą po latach przez Elizabeth decyzję o karierze aktorskiej. Stałym punktem programu rozrywkowego był pokaz hollywoodzkiego filmu, który niedawno wszedł na ekrany kin. Na tamten dzień zaplanowano projekcję Małej księżniczki z Shirley Temple. Siedmioletnia Elizabeth obejrzała go z mamą i bratem. Ponieważ w Londynie niezbyt często chodziła do kina, przez cały seans siedziała całkowicie nieruchomo, ani na sekundę nie spuszczając wzroku z ekranu. Po latach twierdziła, że patrzyła jak urzeczona na niesamowite kadry przedstawiające dziewczynkę w kręconych włosach, której postać malowały na białym tle ekranu sączące się z projektora smugi migoczącego światła. Gdy film dobiegł końca, Elizabeth odwróciła się do matki i wyraziła absolutny zachwyt grą Shirley Temple, po czym, jakby po chwili namysłu, wyszeptała cichutko, że w przyszłości być może ona również będzie występować w kinie. „Nie chcę być gwiazdą filmową” – powiedziała. „Chcę być aktorką”.

* Tak się akurat złożyło, że Augustus John był poprzednim właścicielem Heathwood, gdzie zostawił kilka swoich obrazów, które wisiały na ścianach w chwili, gdy Taylorowie kupili dom.

Rozdział 3

Jak zauważył niejeden historyk, stopniowo rosnące zaangażowanie Ameryki w walki na terenie Europy w czasie drugiej wojny światowej miało zauważalny wpływ na życie towarzyskie nadaktywnej hollywoodzkiej arystokracji. Premiery, bankiety i gale branżowe, kiedyś służące promowaniu filmów, teraz urządzano pod pretekstem zbierania funduszy i sprzedaży obligacji wojennych. Modne holly­woodzkie restauracje i kluby nocne – jak Trocadero, Mocambo, Ciro’s, Romanoff’s czy Player’s – prosperowały lepiej niż kiedykolwiek. Sprzedaż wzrosła nawet w eksklu­zywnych sklepach na Rodeo Drive w Beverly Hills. Jednym z powodów tego nagłego rozkwitu było pojawienie się w Los Angeles nowej grupy przyjezdnych: światowców, bywalców salonów, dziedziczek, zdetronizowanych członków rodzin królewskich i staromodnych arystokratów, których wieczne wakacje za granicą zakłóciła wojna.

Ten wysyp nowych twarzy ożywił podupadające życie towarzyskie w Holly­wood. Do łask znów wróciły wieczorowe stroje, z sejfów wyciągnięto biżuterię, a z szaf drogie futra, nawet jeśli w tym klimacie nie zawsze miały rację bytu. Ton całej tutejszej socjecie nadawał William Randolph Hearst, urządzając wyjątkowo wystawne bale w San Simeon i należącym do Marion Davies domu na plaży w Santa Monica. Nad trawnikami i ogrodami rozstawiano gigantyczne namioty cyrkowe. Baseny przykrywano deskami, żeby stworzyć parkiet do tańca. Z Hawany i Nowego Jorku sprowadzano całe orkiestry. Niebo rozświetlano fajerwerkami. Na przyjęcia przychodziły tysiące osób.

Za przykładem Hearsta podążyli inni. Darryl F. Zanuck zorganizował królewską fetę na cześć dziedziczki rodu posiadaczy sieci kopalni srebra, Dolly O’Brien. Louis B. Mayer z pompą powitał w mieście hrabiego Warwick. Samuel i Frances Goldwynowie urządzili ogromny ogrodowy bankiet dla brytyjskiego męża stanu Lesliego Hore-Belishy. King i Elizabeth Vidorowie wyprawili bal kostiumowy w stylu Romanowów dla Marii, wielkiej księżnej Rosji. Elsa Maxwell podjęła kolacją Richarda Gulleya, angielskiego bon vivanta i kuzyna sir Anthony’ego Edena. Dzieliła wówczas dom w Beverly Hills z Evalyn Walsh McLean, właścicielką słynnego diamentu Hope. W dniu przyjęcia okazało się, że w kuchni brakuje personelu, jednak zamiast odwołać przyjęcie, Elsa postanowiła improwizować. Rozdała gościom papierowe talerzyki i kredki, obiecując nagrodę za najoryginalniej ozdobiony talerz. Zwycięzca miał otrzymać porcelanową zastawę i była to jedyna porcelana, jakiej użyto tamtego wieczoru – pozostali goście musieli jeść na własnoręcznie zdobionych papierowych nakryciach. Ostatecznie główna nagroda przypadła Francisowi Taylorowi, który przyszedł na przyjęcie Elsy Maxwell ze swoją żoną Sarą.

W Hollywood Taylorowie wspinali się po szczeblach drabiny społecznej ze znacznie większą łatwością niż w Londynie. Sara z dwojgiem dzieci zjawiła się w domu swojego ojca w Pasadenie pierwszego maja 1939 roku. Latem nauczyła się prowadzić samochód i kupiła używanego chevroleta sedana. Na początku września zapisała oboje dzieci do Willard School, prywatnej szkoły pod Pasadeną. Francis Taylor, który poprzednie pół roku spędził w Anglii z Victorem Cazaletem, dołączył do rodziny w Kalifornii w grudniu. Niedługo potem przeniósł galerię z Château Élysée do bardziej luksusowego Beverly Hills Hotel, gdzie wynajął przestrzeń na parterze głównego budynku, blisko zewnętrznego basenu. Wśród pierwszych klientów Taylora znalazły się czołowe gwiazdy Hollywood, w tym Howard Duff, Vincent Price, James Mason, Alan Ladd czy Greta Garbo.

Jedną z jego prominentnych klientek była także dziennikarka i autorka kroniki towarzyskiej Hedda Hopper. Do galerii trafiła za sprawą swojej wieloletniej przyjaciółki Thelmy Calazalet-Keir. Thelma, która gościła Heddę u siebie, ilekroć ta przyjeżdżała do Londynu, napisała do niej z pytaniem, czy Hopper nie zechciałaby rozreklamować nowej galerii w swojej bardzo poczytnej rubryce. Hedda nie tylko odwiedziła galerię i napisała o niej w gazecie, ale także kupiła od Francisa Taylora nieduży szkic autorstwa Augustusa Johna. W swojej rubryce zwróciła uwagę na pechową karierę sceniczną Sary Taylor, jak również na jej „piękną ośmioletnią córkę, Elizabeth”. Felietonistka zauważyła, że David O. Selznick, producent Przeminęło z wiatrem, nie obsadził jeszcze wszystkich pomniejszych ról w swoim filmie. Według Hopper mała Elizabeth, choć nigdy wcześniej w niczym nie grała, nadawała się idealnie do roli Bonnie Blue, córki Scarlett O’Hary i Rhetta Butlera. Pomysł został natychmiast storpedowany przez Francisa Taylora; jego galeria nieźle prosperowała i na tym etapie zupełnie mu nie zależało, by jego córka próbowała swoich sił jako aktorka.

Sukces galerii wynikał w dużej mierze z tego, że Taylor miał wyjątkową smykałkę do wynajdywania obiecujących młodych artystów. Oscar De Mejo, utalentowany twórca naiwnej sztuki surrealistycznej, po raz pierwszy zaprezentował swoje prace w Stanach Zjednoczonych właśnie w galerii kierowanej przez Taylora.

„Pamiętam swoją radość, gdy Francis Taylor zgodził się wystawić u siebie stosunkowo nieznanego artystę takiego jak ja” – mówi De Mejo. „Scena artystyczna w Los Angeles dopiero zaczynała kiełkować, ale i tak miał do wyboru wielu bardziej rozpoznawalnych ode mnie twórców. Taylor jednak wierzył w to, co robiłem, i czuł, że będzie się to sprzedawało.

Odwiedził mnie w mojej pracowni w zachodnim Los Angeles i wspólnie zdecydowaliśmy, które obrazy powiesić w galerii. W sumie wybraliśmy jakieś trzydzieś­ci dużych płócien i kilkanaście szkiców. Taylor zaprosił na wernisaż kilku uznanych krytyków sztuki, a także postacie ze świata filmu, w tym takie gwiazdy jak Robert Stack, Edward G. Robinson, Fred Astaire czy Valentina Cortese – aktorka, która kupiła moje pierwsze dwa obrazy.

Pamiętam ten wernisaż nie tyle z powodu sprzedaży tych i innych prac, ile raczej ze względu na obecność malutkiej Elizabeth Taylor, która razem z matką serwowała przystawki. Miała absolutnie przepiękną buzię, wyglądała, jakby namalował ją Botticelli. Była ubrana w błękitną wełnianą sukienkę, która owijała się jej wokół nóg. Roztaczała wokół siebie aurę niewinnego erotyzmu, całkiem oderwanego od wieku, którą dodatkowo wzmacniał fakt, że zawsze zwracała się do ciebie po nazwisku, przez co stawałeś się bardzo świadomy samego siebie. »Może jeszcze jeden tost z kawiorem, monsieur De Mejo?«

Mówiła szybko, wysokim głosem, niemal na bezdechu, i z zaskakująco wyraźnym brytyjskim akcentem. Odniosłem wrażenie, że ubóstwia swojego ojca, bo zawsze wypatrywała z jego strony jakiejś oznaki aprobaty czy poparcia. Jej relacja z matką wydawała się bardziej partnerska”.

Na wernisażu pojawił się również znajomy Heddy Hopper, agent prasowy, który zauważył, że „gdy tylko wydawało jej się, że nikt nie patrzy, Elizabeth ukradkiem wkładała sobie do ust kolejną przystawkę. Do końca wieczoru pochłonęła całą tacę kanapek koktajlowych.

Wernisaż De Mejo nie był pierwszą wystawą urządzoną w galerii hotelu Beverly Hills. Hedda Hopper zabrała mnie też na wcześniejszą wystawę Augustusa Johna, która – co w niej najbardziej godne uwagi – finalnie doprowadziła do ekranowego debiutu Elizabeth Taylor.

Traf chciał, że jednym z gości wernisażu była Andrea Berens, członkini starej i bogatej angielskiej rodziny, która przelotnie poznała Taylorów w Londynie. Kiedy wybuchła wojna, Andrea przeniosła się do Stanów Zjednoczonych, gdzie wkrótce zaręczyła się z Cheeverem Cowdenem, prezesem i głównym udziałowcem wytwórni Universal Pictures.

Andrea Berens miała powód, żeby doceniać dzieła Augustusa Johna. Kilka lat wcześniej sama pozowała mu do portretu i podobno zaczęli ze sobą romansować, a przynajmniej flirtować. Na tej konkretnej wystawie w hotelu Beverly Hills Andrea zakupiła obrazy i szkice Augustusa Johna za łączną kwotę dwudziestu tysięcy dolarów.

»Saro – powiedziała na wernisażu – bardzo chciałabym, żeby Cheever zobaczył twoją córkę. Elizabeth jest takim pięknym dzieckiem, powinna występować w filmach«.

W następną niedzielę Taylorowie, którzy w międzyczasie wprowadzili się do domu nad brzegiem oceanu w dzielnicy Pacific Palisades, zaprosili Andreę i Cheevera na herbatę. Cheever Cowden wyraźnie podzielał zachwyt narzeczonej urodą Elizabeth. Przy herbacie zapytał Sarę Taylor, czy jej córka pobierała kiedykolwiek lekcje aktorstwa.

»Niezupełnie – przyznała Sara – ale uczęszczała do akademii Vacani w Londynie, razem z tymi wszystkimi arystokratami, a teraz po szkole [Town and Country School, prywatnej placówce w Pacific Palisades] chodzi na zajęcia do studia tańca w Hollywood. W tej samej grupie są także córka Johna Gilberta, Susan, wnuczki Louisa B. Mayera, Judy i Barbara Goetz, oraz Evan Considine, którego ojciec, John Considine, jest producentem w MGM«.

Cheever Cowden pokiwał w zamyśleniu głową, a przed wyjściem obiecał Sarze, że zabierze Elizabeth na wielką wycieczkę po Universal Studios. Kwestia ewentualnych zdjęć próbnych mogła zostać omówiona niedługo później”.

W Hollywood byli też inni, którzy docenili młodzieńczą urodę Elizabeth, w tym Carmen Considine, żona producenta Johna Considine’a. Carmen zapytała kiedyś Sarę Taylor, czy jej córka potrafi śpiewać – jeśli tak, to MGM byłoby nią zainteresowane. Wytwórnia niedawno straciła jedną ze swoich śpiewających dziecięcych aktorek, Deannę Durbin, która podpisała kontrakt z Universal i w ciągu kilku miesięcy stała się jedną z ich największych gwiazd. Chociaż wciąż mieli u siebie Judy Garland, szefowie MGM zaczęli rozpuszczać wici, że szukają kogoś, kto zastąpi Deannę.

Sarę Taylor ekscytowała perspektywa, że jej córka mogłaby podpisać kontrakt z tak prestiżowym hollywoodzkim studiem jak Metro-Goldwyn-Mayer. W końcu w przeszłości sama starała się dostać do MGM, ale nie przeszła wymagających testów. Elizabeth tymczasem wzbudzała zachwyt wszędzie, gdzie się pojawiła. Na tyle, na ile jej matka była w stanie to ocenić, dziewczynka miała słodki, choć nieszkolony wcześniej głos. Goście odwiedzający Taylorów często byli zatem świadkami występów Elizabeth. „Śpiewaj, skarbie, śpiewaj” – namawiała ją matka, i Elizabeth śpiewała, nie zawsze trafiając we właściwe nuty.

Carmen Considine, która nie miała okazji uczestniczyć w tych spontanicznych recitalach, zachęcała męża, żeby zorganizował „nieoficjalne przesłuchanie” w swoim gabinecie w MGM. Trochę to trwało, ale John Considine w końcu ustąpił. Na spotkanie przyszli Elizabeth z matką i Benny Thau, nowy szef produkcji w MGM, który próbował uspokoić zdenerwowaną dziewczynkę, częstując ją gumą do żucia.

Helen Rosen, zatrudniona na pół etatu pianistka, usiadła przy instrumencie, żeby akompaniować Elizabeth, która cienkim, piszczącym głosikiem przebrnęła przez walczyk Nad pięknym modrym Dunajem, podczas gdy pozostali ze wszystkich sił starali się stłumić śmiech.

„To było żałosne” – wspomina Helen Rosen. „To dziecko w ogóle nie umiało śpiewać. Considine oświadczył, że Elizabeth, choć nad wyraz piękna, nie umywa się do Deanny Durbin, jeśli chodzi o warunki głosowe. Dlatego oferowanie jej kontraktu nie miałoby większego sensu”.

Sara Taylor, zniechęcona, ale nie pokonana, zaciągnęła córkę do domu Heddy Hopper w Beverly Hils i opowiedziała przyjaciółce o fiasku w siedzibie MGM, upierając się, że Elizabeth z całą pewnością potrafi śpiewać. Na dowód Hedda musiała wysłuchać kolejnego wykonania Nad pięknym modrym Dunajem. Elizabeth śpiewała kompletnie bez przekonania, niemiłosiernie fałszując. Relacjonując tę sytuację po latach w swojej autobiografii, Hopper napisała: „Drżącym głosem, ze strachu ledwo trzymając się na nogach, ta przeurocza istotka o ogromnych oczach dobrnęła jakoś do końca piosenki. To był jeden z najbardziej żałosnych występów jakie oglądałam w swojej karierze”.

Usłyszawszy po raz kolejny, że jej ambitna córka nie ma przyszłości jako śpiewaczka, Sara zwróciła się ponownie do Andrei Berens, która zgodziła się zorganizować dla Elizabeth zdjęcia próbne w Universal Pictures. Tym razem dziewczynce nie kazano śpiewać, ale spotkanie nie wywołało wcale większego entuzjazmu niż poprzednie. Kierownik castingu, Dan Kelly, napisał w notatce do Cheevera Cowdena: „Nie ma w tym dziecku nic szczególnego”. Nawet jej największy atut, czyli piękne oczy, nie wzbudził jego zainteresowania. „Ona ma za stare spojrzenie, to w ogóle nie jest twarz dziecka”.

Najwidoczniej jednak dziewczyna szefa postawiła na swoim, bo wytwórnia Universal mimo wszystko zaoferowała Elizabeth współpracę. Andrea Berens nalegała, aby Cheever Cowden, prezes zarządu, zatrudnił małą aktorkę, i tak osiemnastego września 1941 roku studio podpisało z nią sześciomiesięczny kontrakt (z opcją przedłużenia) na kwotę stu dolarów tygodniowo. Hedda Hopper doniosła o pierwszym kontrakcie Elizabeth w swojej rubryce, dodając, że „ze względu na pochodzenie Elizabeth Taylor powinna odnieść spektakularny sukces”.

Nic takiego jednak nie nastąpiło. Jedyną pracą, jaką ludzie z Universal zaoferowali początkującej aktorce, była mała rola w filmie pod roboczym tytułem Man or Mouse, później przemianowanym na Ktoś rodzi się co minutę. Produkcja ukazująca zabawne losy zwariowanej rodzinki miała na celu zrobienie z Carla „Alfalfy” Switzera – piegowatego, ufryzowanego łobuziaka z komediowego cyklu Gang urwisów – wielkiej dziecięcej gwiazdy*. W jednej scenie Elizabeth i Carl śpiewają w duecie, ale partia Elizabeth została puszczona z playbacku i niezbyt dobrze zgrana z ruchem jej ust. Ani szefowie Universal, ani krytycy, ani widzowie nie przyjęli zbyt ciepło młodziutkiej aktorki i całego filmu. Sama Elizabeth również odebrała to doświadczenie negatywnie. Wiele lat później w programie Davida Frosta opisała swoją rolę w Ktoś rodzi się co minutę słowami: „potworne dziecko, które biega w kółko i strzela gumkami w zadki korpulentnych damulek”.

Przed upłynięciem sześciu miesięcy kontrakt został poddany ponownej ocenie przez Edwarda Muhla, szefa produkcji w Universal Studios. Muhl spotkał się z agentem Elizabeth, Myronem Selznickiem (bratem Davida), i Cheeverem Cow­denem. Podczas rozmowy zakwestionował niesłabnącą wiarę Selznicka w dziewczynkę: „Nie umie śpiewać, nie umie tańczyć, nie umie grać. A co więcej, jej matka to chyba najbardziej męcząca kobieta, jaką miałem nieprzyjemność poznać w życiu”.

Wytwórnia Universal anulowała kontrakt z Elizabeth na krótko przed jej dziesiątymi urodzinami. Według jej sąsiadki i przyjaciółki, Jane Hodges Crest, Elizabeth „chodziła niepocieszona przez wiele dni, nie chciała jeść, nie chciała nawet wyjść z domu, żeby się pobawić”. Rezygnując z Elizabeth, studio Universal wyrządziło sobie jeszcze większą krzywdę. Jak pokazały kolejne lata, była to jedna z najbardziej chybionych decyzji w historii kina.

Niedługo po dziesiątych urodzinach Elizabeth rodzina znów się przeprowadziła, tym razem pod adres North Elm Drive nr 307 w Beverly Hills. Niski budynek w stylu hiszpańskim miał stiukowe, różowe ściany i czerwone dachówki, a przed wejściem rosło duże drzewo oliwne. Francis Taylor wybrał to miejsce, ponieważ leżało blisko hotelu Beverly Hills. Jego sąsiad pracujący w ubezpieczeniach, Charles Whalens, zauważył: „Francis Taylor był jedynym człowiekiem w Beverly Hills, który docierał do pracy pieszo. Wszyscy inni jeździli samochodami, nieważne, jak daleko mieli do firmy”.

Elizabeth i Howard zostali zapisani do pobliskiej szkoły Hawthorne. Judith Craven, znajoma aktorki z dzieciństwa, wspomina, że Howard był „przeciętnym uczniem, który niezbyt przykładał się do pracy”, a Elizabeth „dziwną dziewczynką z ogromnymi oczami, trochę przy kości – ale nadrabiała to twarzą godną Heleny Trojańskiej. Jej sąsiadką i najbliższą przyjaciółką była Anne Westmore, której rodzina założyła wiodącą firmę kosmetyczną w Hollywood. Po powrocie ze szkoły dziewczyny od razu zakładały wrotki i wyjeżdżały we dwie na ulicę, gdzie robiły psikusy nadjeżdżającym autom.

Elizabeth była chłopczycą, chociaż uwielbiała też przebierać się w ciuchy matki i malować się jej kosmetykami. Któregoś razu, kiedy jej rodzice mieli gości, wspólnie z Anne Westmore bawiły się w modelki i urządziły wszystkim pokaz. Elizabeth założyła najlepsze aksamitne szpilki matki i czarną wieczorową suknię, do tego wysoko upięła włosy. Anne miała na sobie elegancką wzorzystą sukienkę należącą do jej matki. Chwilę później przebrały się z powrotem, wybiegły na dwór i zaczęły się wspinać na duże drzewo rosnące przed domem. Anne Westmore udawała Tarzana, a Liz – Jane, i obie przeskakiwały z gałęzi na gałąź.

Czasami w niedzielę Taylorowie w towarzystwie Anne Westmore i jeszcze innej koleżanki Elizabeth jeździli na farmę jej dziadka w Pasadenie. Biegałyśmy po stodołach, bawiąc się w gangsterów, szpiegów albo coś równie groźnie brzmiącego. Liz wolała to od zabawy w kwiaciarnię, podczas której zrywaliśmy kwiaty w ogrodzie jej dziadka i organizowaliśmy stragan na pace jego pickupa.