Listy do Lwa - Michał Zioło OCSO - ebook

Listy do Lwa ebook

Michał Zioło OCSO

0,0

Opis

To niezwykła książka. Przenikają się w niej afrykańskie zwyczaje i zabobony, świat paryskich kloszardów i tajemnicza, zagubiona w czasie Galicja. Pełno w niej egzotycznych, dziwacznych postaci: stary mędrzec - pijaczyna Arthur, stuknięty kapitan Klepp, ojciec Topinambours, dobroduszny dziwak hrabia Ujejski - i oczywiście Karomenya, główny bohater, który prowadzi nas przez wszystkie przygody tej książki: polowanie na węże, wyrzucanie diabła, podróż do stolicy świata, ratowanie rudego kota czy straszenie przekupek na galicyjskim targowisku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 284

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© Copyright Michał Zioło OCSO, 2008

Redakcja

Cyprian Klahs OP

Opracowanie ebooka

Krzysztof Lorczyk

Projekt okładki i stron tytułowych

Krzysztof Lorczyk OP

ISBN 978-83-7906-256-0

Wydawnictwo Polskiej Prowincji Dominikanów W drodze sp. z o.o.

Wydanie I, 2008

ul. Kościuszki 99,

61-716 Poznań

tel. 61 852 39 62,

faks 61 850 17 82

[email protected]

www.wdrodze.pl

Nazywam się Karomenya

Szanowny Lwie,

piszę do Ciebie. Piszę, choć stary Arthur, który jest katechetą wmisji Kościoła szkockiego ima głowę pełną diabłów, słysząc otym pomyśle, nazwał mnie skończonym inieczystym głupcem ipoganinem.

– Jak możesz! – krzyczał na całą misję, potrząsając przy tym nad moją głową swoim chudym jak zeschły badyl ramieniem. – Jak możesz zawracać głowę komuś tak potężnemu swoimi bazgrołami na piasku!

Tu splunął obok mnie, aż podniósł się obłoczek kurzu, ijakby się na chwilę rozpogodził.

– Widzisz, mój mały, ty nawet nie znasz adresu, apoza tym – kontynuował dobrotliwym głosem kaznodziei – On itak wszystko otobie wie. Wszystko!

Itak machnął ręką, że – przysięgam Ci – gdyby stał nad Morzem Czerwonym, rozdzieliłby je niechybnie na dwoje, aponieważ otaczało nas tylko rozgrzane, gęste powietrze, wsunął się wtak oto uczynioną szczelinę, która zaraz za nim się zamknęła, izniknął. Jeszcze tylko zoddali grzmiał jak odchodząca wstronę gór Ngong burza: ijak ty się do Niego zwracasz?! Skąd wtobie tyle pychy iśmiałości, które wtobie są pewnie jednym!

Cóż złego robiłem, Lwie? Nic anic. Przyznam, szukałem dla Ciebie godnego imienia, bo kucharz Kamate, który służył naszej Msabu na farmie ustóp gór Ngong itam zasłynął, gotując dla Bwana Berkeley Cole rybę wbiałym winie, dla syna sułtana świński sos, adla innych białych sos „pioruna, który uderzył wdrzewo” albo sos „siwego konia, który zdechł”, nie miał na podorędziu żadnego dostojnego, wymyślonego na tę właśnie okazję pisania tytułu, który mógłby Cię ucieszyć. Pomyśl – on, który pisał później jeden, drugi, trzeci iczwarty list zawsze rozpoczynający się od „Szanowna Mesahib”, on, który był chrześcijaninem inie bał się nosić imyć zmarłych, stąpać po wężach, on, który zostawszy chrześcijaninem, posiadł tę wielką izachwycającą siłę, która pozwalała mu odczuwać zadowolenie już nie tylko zniepowodzeń innych, ale iswoich własnych.

Zwróciłem się opomoc do pobożnego mahometanina Ismaila, który był wziętym myśliwym iktóry nigdy nie dotknął psa, iktóry nosił duży sztucer i„młody” sztucer za Msabu. Powiedział, że jeśli kiedykolwiek – bo któż to może wiedzieć – będzie miał przywilej napisania do Msabu zdaleka, nawet zbardzo daleka, ztak daleka, żeby on, Ismail, mógł podziwiać, pragnąć ikochać Msabu, aona, żeby nie mogła tego widzieć inie pogardziła tym podziwem lub – co gorsza – nie rozgłosiła tego wśród myśliwych, to on, Ismail, rozpocznie list do niej właśnie tak: „Szanowna Lwico”.

Wydawało mi się, że już niczego lepszego nie doczekam się ni od Kamate, ni od Ismaila. Czyż ktoś, kto od dawna układa list rozpoczynający się od „Szanowna Mesahib” albo „Szanowna Lwico”, może wymyślić dla mnie jeszcze piękniejszy tytuł? Sam dobrze wiesz, Szanowny Lwie, że to niemożliwe. Tylko dlaczego stary Arthur tak się pieklił? Czyż nigdy nie słyszał, że niektórzy biali postrzegani są przez nas równocześnie jako ludzie izwierzęta? Czyż nie zna inie widział Ryby, Żyrafy, Tłustego Wołu iKulawego Lamparta?! Widział, wszyscy to potwierdzą. ATy przecież jesteś biały – tak przynajmniej twierdzi stary Arthur. Być może więc się lęka, że przestaniesz go kochać albo będziesz mniej kochać, gdy zaczniesz mi sprzyjać, gdyż wiem to na pewno, że spodoba Ci się mój tytuł. Wcale jednak nie chcę, żebyś mniej kochał starego Arthura. Nie wydaje mi się, że jesteś podobny do innego białego (choć, szczerze mówiąc, wszyscy jesteście jak dwie krople wody, no może Mesahib jest bardzo inna), którego nazywamy Jedno Nakrycie, bo nawet najstarsi nie pamiętają, by kogokolwiek zaprosił na długie jedzenie.

To ja

Szanowny Lwie, nie gniewaj się, ale nie wydaje mi się, żebyś wiedział wszystko ina dodatek wiedział wszystko omnie. Nie trzeba wiedzieć wszystkiego, bo wszystko to także to, co zechce mi się zrobić. Ijeśli Ty już wiesz, co zechce mi się zrobić, aja tuż przed tym, co zechce mi się zrobić, mówię sobie: nie zrobię tego, to Twoja wiedza nie jest nic warta. Albo jeśli zaczniesz wgęstwinie przypominać sobie wszystko, co wiesz – nigdy nic nie upolujesz; jeśli gotując fasolę, będziesz pamiętał owszystkim – Twoje dzieci pójdą spać głodne. Nie chcę przez to powiedzieć, że najmądrzejsi są ci, którzy mają pusto wgłowie, o, nie! Myślę tylko, że jedyne, co warto wiedzieć, to skąd się pochodzi, jakie jest imię ojca ijego ojca, imię matki ijej matki. Czy znasz prawdziwą historię orybie, która chciała wiedzieć wszystko iwystawiła swoją głowę nad wodę, ioniemiała? Tak mówią starsi, ale mnie się wydaje, że ona nawet zdechła.

Szanowny Lwie, powiem Ci, jak się nazywam, bo być może przyjdzie Ci kiedyś chęć zawołać na mnie, nie żebym był Ci na coś przydatny, ale możesz sprawić ogromne wrażenie iuniknąć śmiechu, jeśli poprawnie wymówisz moje imię. Nazywam się Karomenya. To ja kradłem cukier ipapierosy wdomu Msabu irozdawałem dzieciom. To ja ułożyłem kamienie sprzed domu Msabu wwielką górę, choć Msabu nie rozumiała, że kamieniom nic nie szkodzi być razem, bo są takie same zwierzchu iwśrodku, ustawiła je więc jeden za drugim, oddzielnie, choć wokół nie było ostrych traw, tylko szeroka droga, jeden za drugim, jakby kamienie były wojownikami Masajów iszły na polowanie. To ja, Szanowny Lwie, biłem dzieci pałętające się zawsze przy farmie Msabu, bo jestem silny. Mógłbym Cię podnieść inieść Cię aż na plantację kawy. Albo nawet tak ścisnąć Twoją dłoń, że stałaby się całkiem czarna jak dwie dłonie białego Człowieka Samochodu, który czasami odwiedza Msabu. Jeślibyś chciał powiedzieć: znam mnóstwo chłopców, których rodzice nazwali Karomenya, to śpieszę Ci powiedzieć, że mnie jednemu Msabu ofiarowała kiedyś gwizdek na psy. Czy teraz już mnie poznajesz? Nosiłem go zawsze na szyi izwoływałem nim psy Msabu, kiedy tylko zechciałem. Wypuszczałem je zawsze bardzo daleko ikiedy już szykowały się do następnego skoku – ostro gwizdałem. Szkoda, że nie widziałeś tego, Lwie. One zastygały wpowietrzu ichoć były bardzo chude, chudsze niż szakal, chudsze niż gepard, zdawało mi się, że zaraz rozpękną się na kawałki – tak napinały swoje mięśnie, otak, jeden porządny gwizd unieruchamiał je izamieniał ich krew wparujący przez ich pyski wrzątek. Zginąłbym marnie, gdybym pozabijał psy Msabu – czy człowiek Jeden Nabój nie przyszedłby po mnie wnocy?! – ale nie dlatego wyrzuciłem gwizdek wlesie. Wyrzuciłem go, kiedy postanowiłem zostać chrześcijaninem. Stary Arthur pouczył mnie, że Ty każdemu ofiarujesz nie gwizdek na psy, ale biały kamyk zwyrytym na nim imieniem, iże biały kamyk zimieniem kłóci się zgwizdkiem na psy, to znaczy ludzie nie będą dobrze wiedzieć, do kogo należę – czy do Msabu, czy do Ciebie, Lwie. Ijak mnie jeszcze pouczył – nie można należeć ido Msabu, ido Ciebie. Tak mówił, bo wcale nie wie, że ja mógłbym tylko udawać, że należę do Msabu, albo dałbym jej tylko kawałek mnie, na przykład lewą rękę, która jest słabsza. Ale, Szanowny Lwie, mówiąc szczerze, wyrzuciłem gwizdek wlesie, bo był już nieprzydatny do niczego.

Bez końca patrzyłbym na ciebie

Kiedy zacząłem myśleć oTobie, czułem się jak ryba, która wystawiła zwody głowę. Ido głowy weszły jedna po drugiej rzeczy, potem wskoczyły chude psy. Wcale już nie potrzebowałem otwierać oczu, gwizdać na psy, rzucać im daleko kije, bo były teraz wszystkie na wyciągnięcie ręki, przychodziły iodchodziły, kiedy chciałem. Mówiłem nawet: „Chcę, abyście miały jeszcze bardziej błyszczące oczy iwilgotne nosy”. Ispełniało się. Nie wiem tylko dlaczego, posiadając to wszystko, chciałem umrzeć. Rzeczywiście, nie miałem już gdzie wracać. Bardzo lubiliśmy odwiedzać dom Msabu ioglądać tam ciasno zgromadzone śmieszne przedmioty, wielu znas czekało, aż zzegara wyskoczy po ziarna ryżu śmieszny, żywy ptak, ale zawsze potem wracaliśmy do siebie. Wracaliśmy, kiedy tylko przyszła nam na to ochota. Wracaliśmy do naszej wody ilasu. Atam rzeczy iludzie, izwierzęta, idrzewa były takie, jakie je pozostawiliśmy jeszcze przed chwilą, to znaczy, Szanowny Lwie, wiedzieliśmy, czego się po nich spodziewać, ajeśli nawet pod skórą czuliśmy, że choć są znami jednym, mogą nas zjeść, pożreć, spalić iposzarpać, to się zgadzaliśmy na to. Kiedy czuliśmy, że przychodzi czas, żeby to one były jedzone, pożerane, spalone iszarpane, błagaliśmy je oto i– przysięgam Ci – zastygały wtedy wpowietrzu jak chude psy Msabu na dźwięk gwizdka. Ibraliśmy je do rąk, nabierali wusta, zakładali na ramiona, połykali irozdzierali: one nie mogły wyjść znas, amy znich, byliśmy po nasyceniu jednym wielkim brzuchem, jednym wielkim okiem, jednym wielkim uchem. Lecz nigdy, przenigdy nie byliśmy jedną wielką głową.

Iwielu innych rzeczy dowiedziałem się oTobie, Lwie, ale gdybym miał powiedzieć, co mnie wTobie najbardziej zachwyca, to muszę Ci wyznać, że jest to delikatność ściganego zwierzęcia. Powiedziałem otym Msabu, wtedy ona klasnęła wdłonie, powiedziała: „Co za przypadek!” izakreśliła wswojej książce czerwonym ołówkiem te słowa, które Ci teraz pokazuję, bo książkę jej niedawno ukradłem: „Kościół katolicki stworzył system możliwy tylko dla świętych, stąd jego odwieczna potęga. Jego definicja dobra jest wąska, stworzona nie po to, by wychowywać sklepikarzy. Wzniosła moralność musi być tolerancyjna, gdyż tylko ci, których pokonała, wyznają jej zasady, atacy muszą żałować grzeszników. Poza tym musi przybrać wich umysłach formę czegoś osobistego – dać im spokój odkrywców iuprzejmość żołnierzy”. Czy myślisz, że ja to naprawdę tak powiedziałem?

Chociaż podziwiam ito wTobie, co iinni znas wTobie podziwiają: Twoją bezgraniczną siłę wyobraźni. Po pierwsze, nie wiemy, czego można się po Tobie spodziewać, iwtym nie jesteś podobny do lwa, ale do jelenia. Taki zresztą był Twój Ojciec. Ja, Karomenya, nie jestem inny niż wszyscy, wystarczy, że ktoś zacznie opowieść słowami: „Był sobie człowiek imieniem”, arzucam wszystko ibiegnę zająć miejsce wpierwszym kręgu słuchaczy. Uwielbiamy historię Hioba, która zaczyna się słowami obogactwie, wszyscy wtedy mlaskają ibiją się po bokach, ale później ipóźniej, ijeszcze później, gdy historia biegnie do przodu, też mlaskamy ibijemy się po bokach, bo nikt znas nie mógłby wymyślić czegoś podobnego, czegoś podobnego, co dla Bwany Hioba wymyślił Twój Ojciec. Po drugie, Twoja wyobraźnia jest jednak podobna do naszej – ajak tu nie podziwiać czegoś, co należy do nas? Choć nie możemy się zTobą równać, to jednak patrzysz na świat podobnie jak my, ajak się patrzy, tak się imówi, Lwie. Biali zawiesili Cię wysoko na dwóch skrzyżowanych kawałkach kija, więc doskonale wiesz, dlaczego na jedną mulicę wołamy Łyżka, choć Msabu wskrytości serca sądzi, że jesteśmy pomyleni. Przyznaj, zgóry mulica wygląda jak wielka, wielka łyżka. Awół Malinda? Czyż nie dlatego nazywamy go Spódnicą, że jego sierść nosi kolory spódnic naszych kobiet? Czyż zgóry nie wyglądamy wszyscy jak dzieci? Czyż ztak wysoka oglądane wszystkie kolory ziemi nie zbiegają się wjeden, tak że trudno odróżnić trawę od chmury szarańczy? Czy zgóry nie wyglądamy wszyscy jak biegające szczury? Stary Arthur mówi, że nawet one mogą mieć nadzieję, Lwie, jeśli tylko na wiosnę wyniosą się ze spichlerzy misji Kościoła szkockiego.

Bez końca patrzyłbym na Ciebie, Lwie. Gdybyś jeszcze był pięknie ubrany jak Bwana Tembu, ale nie. Ten kawałek szmaty na biodrach iprzybite do kija ręce. Gdyby oni wiedzieli, że tak nie robi się lwu, gdyż lew po strzale musi jeszcze wszystkimi czterema łapami odbić się od ziemi iwysoko podskoczyć do góry. Zaryczeć, jęknąć. Zamruczeć, oblizać językiem krew cieknącą znosa, runąć, rozrzucić na boki łapy. Tak nie robi się lwu, iwielu innych rzeczy nie wolno robić na tej ziemi, nie wolno pluć wogień, nie wolno przebijać włócznią człowieka kucającego za potrzebą. Ajednak jesteś dumny, nigdy nie widziałem kogoś podobnie dumnego, gdybyś chciał się tylko odezwać… Byłby to grzmot, pomruk po uderzeniu pioruna. Gdybyś chciał ukazać ogień mieszkający wTobie. Byłaby to ściana ognia podobnej tej, którą widział niegdyś Kamate, wtedy to zbudził Msabu słowami: „Msabu, myślę, że powinnaś wstać. Myślę, że Bóg nadchodzi”.

Dlaczego zwiesiłeś głowę, Szanowny Lwie? Śpisz? Amoże rozmyślasz nad swoim życiem albo wymyślasz kolejną historię do Twojej czerwonej książki zzieloną wstążką? O, tak, spodobała mi się Twoja książka. To dobra książka, trzyma się kupy, iwiatr nie roznosi białych kartek trochę tu, atrochę tam. Tak, to dobra książka. Zrobiona wEuropie. ATwoje wniej historie zawsze dobrze się rozpoczynają. Kończą się zaś najczęściej źle – tak mówi stary Arthur, ipewnie tylko dlatego Kamate całuje ją zawsze ztaką czcią. Ale przecież masz prawo wymyślać, co tylko Ci się podoba, bo ta książka należy do Ciebie.

Żegnam Cię,

Twój Karomenya

Przez okulary dawnych dni

Szanowny Lwie,

nie byłeś dla mnie dobry. Nie odzywałeś się wcale. Nie lubię, kiedy wten sposób chcesz mnie czegoś nauczyć. Arthur mówi, że po zmartwychwstaniu masz bardzo dużo czasu iże teraz nade wszystko uczysz ludzi moresu. Wpierwszej kolejności ludzi rozpieszczanych przez los, aon – Arthur – uważa mnie właśnie za dziecko szczęścia, ito tylko dlatego, że pod koniec pory deszczowej Msabu zawołała mnie. Ichoć byłem niedaleko, uczyniła to aż dwukrotnie, co od razu wydało mi się wielką obietnicą – byłem pewny, że czeka na mnie zprezentem owiniętym wlśniący papier iprzewiązanym złotą wstążką, bo tylko tak biali ośmielają się wręczyć cokolwiek drugiemu. To wielka mądrość, Szanowny Lwie, pomyśleć opodarku dla mnie, ajeszcze większa ubrać go wlśniący papier, gdyż – jak dobrze to wiesz – podarek może czasami palić jak ogień.

Złośliwe komary

Kiedy Msabu woła dwa razy, to wielka radość, akiedy raz tylko, to wielka troska – na pewno będzie żądać czegoś, co tak naprawdę stać się nie może, ajeśli się już stanie, to tylko przez jej upór – ajak wiesz, Szanowny Lwie, tak stworzone rzeczy nie trwają wkońcu zbyt długo, więc już lepiej nie zawracać sobie nimi głowy inie wychodzić zukrycia wzacienionym zakątku farmy. Tym razem jednak skuszony pobiegłem ile sił wnogach, przeskakując małe kopce termitów, biegłem przez trawę ostrą jak noże ilśniącą od porannego deszczu. „Szkoda tylko – myślałem – że Szanowny Lew nie pomyślał wtym dniu otęczy, przewiązując takimi kolorami ziemię, utarłby nosa niektórym pyszałkom izazdrośnikom niezadowolonym ztowaru, który rozłożył przed nimi”. Ci głupcy krytykują wszystko iwszystkich, bo dobrze wiedzą, że nigdy nie stworzą czegoś podobnego. To nie wszystko, ich złość bierze się istąd, że nie mogą tego wszystkiego, co rozłożyłeś przed nimi, zjeść iprzetrawić, isą podobni do złośliwego komara próbującego wypić całą krew ze słonia. Ale to jeszcze nie wszystko, Szanowny Lwie, ich złość iprzykre niezadowolenie bierze się zrzeczy owiele gorszej iwstrętniejszej niż ta, którą Ci przedstawiłem. Ich natrętne głosy wchodzą jak muchy do naszych uszu znowiną, że gdyby tylko ich właściciele chcieli palcem kiwnąć, świat zyskałby niewyobrażalnie dużo, gdyby tylko chcieli powiedzieć górze Ngong „rzuć się wmorze” – ta wlazłaby wwodę jak spragniony błota hipopotam. Nie robią tego oczywiście tylko dlatego, że zawsze są zmęczeni tuż przed tą pracą, zresztą nie uważają, by iona była godna ich talentów. Musisz wiedzieć, Lwie, jaki oni wzbudzają śmiech, kiedy wreszcie za coś się zabiorą. Cóż, kiedy itak nieskończenie zachwalają swój garbaty towar, wyśmiewając innych, że nie wiedzą, co dobre. Jeden chwali drugiego, ale wystarczy, że znów inny jest wzłym humorze, ajuż kłócą się iskaczą sobie do gardła. Żeby się pogodzić, zawsze muszą znaleźć sobie ofiarę ina nią zwalić winę za wszystkie swoje niepowodzenia. Siedzą już od rana nad garnkiem kradzionej baraniny iwłókienko po włókienku rozbierają cudze grzechy, słowa innych, które podsłuchali, ijak zwykle umawiają się na wielkie polowanie, które zadziwi cały świat. Nie wiedzą, że ze zwierząt, które chcą zabić, zostały już tylko zmurszałe, rozrzucone po stepie kości.

Fałszywe perły

Biegłem więc iMsabu mówiła potem, że wyglądałem jak goniony przez stado hien źrebak. Okazało się wkońcu, że to nie bieg upodobnił mnie do źrebaka ani moje wysokie podskoki nad kopcami termitów, ale mój płaski nos zdawał się Msabu prawdziwie koński, bo kurczył się i,rozszerzał zzawrotną szybkością podczas tego galopu, ijak się domyślasz, Lwie, wcale nie ucieszyło mnie takie powitanie. Spodnie ikoszula, które ofiarowała mi zaraz potem, nie były owinięte wlśniący papier, widocznie Msabu uważała, że nie jest to przykry podarek. Zresztą zaraz się wszystko wyjaśniło, gdyż Msabu powiedziała, że ofiaruje mi spodnie ikoszulę na wypadek, gdyby rząd brytyjski zapragnął przyznać mi kiedyś medal, ajak wiadomo, Karomenya – ciągnęła ze spokojem, lecz zmałymi ognikami śmiechu woczach – trudno przypiąć medal Jego Królewskiej Mości do gołej skóry. Medal zaś nie przypięty, lecz położony na dłoni przypomina zdechłą, choć wciąż błyszczącą rybę. Nie wiedziałem jednak, czy wesołość ogarnia Msabu na widok tak przypinanego medalu, czy bierze się zmyśli, że Karomenya mógłby zainteresować Królewską Mość. Koniec końców okazało się, że Msabu wybiera się właśnie do misji francuskich ojców ichce mnie z sobą zabrać.

Arthur tego dnia włóczył się wpobliżu stawu starego Kundsena, który wyrabiał kibokos – bicze ze skóry hipopotama, gapił się wwodę iswoim zwyczajem strzykał czarną od żutego tytoniu śliną. Widziałem, jak sięga do kieszeni, by wziąć kolejną prymkę prasowanego, markowego tytoniu, bo tylko taki godny był jego wysuniętej do przodu rudej szczęki. „Murzyńskimi łebkami” – czyli liśćmi tabaki prasowanymi ikrajanymi domowym sposobem – gardził bardziej niż katolikami. – Hę – powitał mnie, co miało oznaczać, że jest wwyśmienitym humorze. – Cóż, chłopcze, już cię przekabacili? Jak dziesiątki innych gołodupców zdolnych sprzedać wiarę za kawałek perkaliku? Tylko mi nie mów, łotrze, że opowiedziałeś się za doktryną transsubstancjacji po długich rozważaniach idyskusjach ztym szczwanym lisem ojczulkiem Bernardem, który niedawno wydarł misji szkockiej dziesięciu młodych Kikujusów! Wiem, co mi odpowiesz, wywracając swymi ślepiami obrażonej gazeli – że wierzysz wto samo, wco wierzy Msabu. Ty, któremu śmierdzi katechizm! – tu pogroził mi pięścią izdawał się kończyć swoje kazanie, bo zwyczajowo niby to udobruchał się ipogodził ze światem – no to dobrej drogi, chłopcze, dobrej wyżerki ilekkiej pracy, i– do stu piorunów! – żebyś nie myślał, że zachwalam tylko swój towar, pozdrów od starego Arthura wielebnych ojczulków. Mój niekłamany podziw! – wołał zdaleka – tyle już lat sypią te fałszywe perły przed prawdziwe świnie.

Biali uwielbiają się smucić

Musisz wiedzieć, Szanowny Lwie, że stary samochód Msabu, który nazywa się Overland, wrasta wchwilach spoczynku wziemię iza nic wświecie nie daje się później przekonać do nawet krótkiej podróży, aco dopiero do tak odległej wizyty jak ukatolickich ojców. Zcałych sił więc napierałem na jego kufer, aż ciemna woda zkałuży, wktórej stał, wytrysnęła całym mnóstwem ciężkich kropel na moją nową koszulę ispodnie. Maszyna Msabu ruszyła szalonym galopem, pociągając mnie za sobą. Kiedy już wgramoliłem się na miejsce tuż za Msabu, tak że mogłem dotknąć czołem ronda jej kapelusza, powiedziałem jej na pociechę: „To nic, Msabu, że błoto zniszczyło twój prezent. Ojcowie pomyślą, że już bardzo dawno temu byłaś dla mnie dobra. Iże król angielski mógł mi dać już bardzo dawno jakiś porządny medal bez obawy, że zdechnie na mojej dłoni”. Msabu nic nie odpowiedziała, nie patrzyła też na drogę pełną dziur ibłota, samochód sam trzymał się posłusznie głębokich kolein wyżłobionych tuż przy granicy rezerwatu Masajów. Jechaliśmy wśród dźwigających się po deszczu wysokich traw, wzdłuż ściany drzew zaciągniętych błoną mgły, za którą skryła się kukułka, pod rozłożoną wysoko nad nami białą chmurą, zewzdętym jak uzmarłej owcy ze stada tego spryciarza Kaninu brzuchem. Nagle dała mi znak ręką, żebym siedział cicho. – Pst! Karomenya!

– Poluje?! – zapytałem zpełną strachu nadzieją. Ryk polującego lwa przetaczał się po niewidocznej dla nas dolinie ijak później powiedziała Msabu – niewyobrażalnie poszerzał horyzont. Zdawało mi się przez chwilę, że byłeś tuż obok – wszystko nabrało takiej wyrazistości, że zpowodzeniem można było zliczyć stojące oddzielnie źdźbła trawy idostępne tylko dla żyraf talarki akcji. Zapewne tak widzą świat ludzie, którzy żegnają się zżyciem. Msabu zatrzymała samochód ioczyma pochłaniała zielony kolor, który według niej był „jak wtedy”. Ale nie chciała nic powiedzieć więcej. Kiedy znów ruszyliśmy wdrogę, postanowiłem się odezwać, bo – choć byłeś wpobliżu – stawała się coraz smutniejsza izamiast się bać, cieszyć, anawet umierać, wyglądała na zrezygnowaną. Dobrze wiedziałem, skąd pochodzi ten smutek. Bo musisz wiedzieć, Szanowny Lwie, że biali uwielbiają się smucić. Zdarza się jednak, że są radośni. Na przykład, kiedy się ich chwali. Ale iwtedy próbują bezskutecznie ukryć swoją radość iudają, że ich to nie obchodzi. Machają rękami, odganiając daleko od siebie nasze słowa, imówią nawet, że kłamiemy. Akiedy już ich nie chwalimy, to tak prowadzą rozmowę, żebyśmy znów zaczęli ich chwalić, wtedy siedzą już spokojnie ipatrzą przed siebie błyszczącymi oczami. Czasami są radośni bez pochwał. Kiedy piją wodę zEuropy trzymaną wpękatych butelkach. Wtedy też patrzą przed siebie błyszczącymi oczami. Czasami są radośni bez tej wody ibez pochwał, ibez powodu, ale wtedy są bardzo lękliwi, bo zdaje się im, że ktoś im tę radość odbierze. Ale najczęściej widzę ich, gdy są radośni ze wszystkich tych powodów naraz, aitak wciąż nie wierzą wto, że mogą być naprawdę radośni.

Smutek Msabu miał jeszcze jedno źródło, które odkryłem nie tak dawno. Wgłowach białych aż roi się od wspomnień. Chciałem wytłumaczyć to Msabu, więc przybrałem ton, który podsłuchałem uKamante – tak żeby była wnim inagana, iprzyjacielskie współczucie. – Msabu – powiedziałem łagodnie irozejrzałem się uważnie wokół, czy przypadkiem nie ma wpobliżu starego plotkarza ptaka Ukujeje – Msabu, myślę, że ty nigdy nie urośniesz jak drzewo chlebowe, drzewo cynamonowe, októrym opowiadał mi Kamante, baobab iakacja, pozostaniesz kimś, kto ma ledwie dwa, trzy listki ikrótkie korzenie jak sadzonka kawy, jeśli będziesz jak twoja biała rodzina, która nie wiadomo skąd inie wiadomo dlaczego, ni stąd ni zowąd zaczyna pytać: „Pamiętasz? Pamiętasz? Pamiętasz dzieciństwo? Pamiętasz ten deszcz na horyzoncie?”. Zawsze potem długo szukacie słów, żeby opowiedzieć to, co się wam przypomniało, inie jesteście znich zadowoleni, jesteście bardzo nawet niezadowoleni. Ale to oczywiste, bo czy można zatrzymać łzy na środku policzka? Czy wkońcu nie zostaną osuszone przez wiatr isłońce? Albo czy można przeżyć życie raz jeszcze od początku? Czy to nie ty sama mówiłaś nam kiedyś, że wielu ludzi pragnie tego, bo chcą uchodzić za tych, którzy żyli rozsądnie? „Zresztą, co to za życie – mówiłaś – skoro trzeba je przeżyć powtórnie, by móc wreszcie powiedzieć, że się żyło?”. Wiesz to wszystko, Msabu, ajednak nie tylko przywołujesz minione lata, ale jeszcze zamykasz swoje wspomnienia wdziwne znaki – litery, które nie są większe od mrówki siafu, aktóre – podobnie jak ona – potrafią pożreć wszystko, co znajdą na swojej drodze. Czy myślisz, że twoje wspomnienia są wtych literach? Czy myślisz, że dziki pies, którego skóra cuchnie inigdy się na nic nie przyda, pożarty przez mrówki siafu mieszka wtych mrówkach? To, co robisz, Msabu, przypomina polowanie na legwana wylegującego się na słońcu – myślisz, że zjego skóry da się zrobić jakieś ładne rzeczy, bo tak się mieni ibłyszczy jak twoje ozdoby, które zakładasz, kiedy idziesz na tańce do klubu Muthaiga. Wystrzelony przez ciebie nabój zabiera zlegwana całe jego życie. Zabiera jego kolory iulatuje wpuszczę. Sama mówisz, że to, co zostało zlegwana, bywa podobne do worka piasku. Lubię wasze historie, ale wy, opowiadając je, nie jesteście znami, ale zludźmi, których itak już nigdy nie poznamy. Mówicie: „O, ten dom podobny jest do tamtego domu, ten pies przypomina innego psa, który był ze mną właśnie wtedy. Albo – ten kolor będzie już zawsze przypominał ten inny”.

Myślisz, Szanowny Lwie, że moim gadaniem uleczyłem Msabu? Powiedziała tylko, że jestem niebieską małpą, niebieską paplającą od rzeczy małpą, która bez wielkiego wysiłku wParyżu mogłaby tym paplaniem zarobić na życie. Ale oboje byliśmy, nie wiedzieć dlaczego, ogromnie zadowoleni. Potem patrzyliśmy tylko przed siebie, słuchając pracującego motoru, aż wyrosły przed nami białe budynki katolickiej misji. Przestronny trawnik przecięty wąską ścieżką oddzielał nas od śpiących, cienistych fasad. Msabu zostawiła samochód na jego brzegu iruszyliśmy gęsiego do furtki mocno odcinającej się czernią od bieli murów. Na dziedzińcu misji nie było nikogo, tylko motocykl ojca Bernarda stał samotny pod chroniącymi go od deszczu arkadami. Wydawało się, że nikt tu nie mieszka.

Elastyczny człowiek

Msabu ruszyła na przełaj pewnym krokiem do wpółotwartych drzwi po drugiej stronie kwadratu, mnie zaś udało się zajrzeć do pokoju, którego okna wypełnione małymi, skrzącymi się rybią łuską szybkami wychodziły na dziedziniec. Ktoś chudy iprawie tak mały jak ja truchtał wokół stołu, pochylał się do przodu, wychylał do tyłu, brał do ręki skrzypiące sprężyny irozciągał je najpierw przed sobą, apotem za sobą, zakładał je na stopę iciągnął zcałych sił aż pod swoją brodę. Znów truchtał, tym razem zczarnymi kulami wręku, które zwielką mocą dźwigał do góry itrwał przez dobrą chwilę nieporuszony. Parskał przy tym istękał, by wreszcie stanąć przed ogromnym lustrem. Przyglądał się długo swojemu odbiciu ijak mi się wydawało, Szanowny Lwie, uśmiechał się do siebie zadowolony. Jęknął wreszcie zrozpaczony, przybliżył swoją twarz do twarzy wlustrze izaczął zdecydowanymi, krótkimi ruchami palców wyrywać sobie włoski, które zauważył między brwiami. Mówię Ci, Szanowny Lwie, było to tak śmieszne, że nie mogłem już dłużej ustać wmiejscu, wierciłem się ipróbowałem naśladować jego ruchy. To przyciągnęło jego uwagę. – Podejdź no tu – powiedział groźnie ipopatrzył na mnie oczami wkolorze rozgotowanej kapusty, która nie udała się Kamante. – Bliżej, jeszcze bliżej – rozkazywał. Stanąłem przed jego wielkim lustrem. Nooo…? Ni to zapytał, ni stwierdził. To byłem ja! Iwidać było, że jestem zsiebie ogromnie zadowolony. Tak, byłem zsiebie bardzo dumny, bo moje oczy przypominały senne oczy tygrysa, anos… Nos wyraźnie udał się Bogu – był ogromny! Chciałem jeszcze przypatrzeć się swoim zębom i, choć te przednie zostały kiedyś wybite kamieniem, to te po bokach sterczały białe iostre iprzez tę chwilę wydawało mi się, że jestem do Ciebie bardzo podobny, ale kiedy tylko otym pomyślałem, moje ciało przeszył przenikliwy chłód, który zdarza się pod górą Ngong tylko wnoce pozbawione deszczu. Bardzo się wtedy bałem, Szanowny Lwie.

Oczy wkolorze rozgotowanej kapusty zmrużyły się zadowolone. – Jesteś inteligentny – powiedział, smakując iważąc każde słowo – jesteś inteligentniejszy od psa, bo pies zawsze zagląda za lustro, szukając swojego pobratymca do obwąchania, naczelne zaś wiedzą doskonale, że mają do czynienia ze swoim odbiciem… Czy chodzisz do szkoły? – Nie, nie, proszę pana. – Achciałbyś się uczyć? – Tak, tak, proszę pana. – Czy chciałbyś pobierać lekcje utakiego nauczyciela jak ja? – Tak, tak, proszę pana. To znaczy nie, proszę pana, to znaczy tak, proszę pana. – Nie bój się, nie będziesz musiał wkuwać na pamięć tych głupot o„twoich” francuskich przodkach, którzy mieli jasne włosy iniebieskie oczy, bo to żenujące ismutne. – To bardzo smutne, bardzo smutne – zdołałem tylko wyszeptać. Oczy wkolorze rozgotowanej kapusty założyły okulary, zawiązały na swojej szyi biały długi szal iwłożyły skórzaną kamizelkę. Po chwili huk motoru ojca Bernarda przegonił zalegającą wmisji ciszę. Zostałem sam.

Muszę Ci powiedzieć, Szanowny Lwie, że nie był to ojciec Bernard. Podczas obiadu, na który zostaliśmy razem zMsabu zaproszeni, dowiedzieliśmy się, że człowiek dźwigający ciężary przed lustrem był świeżo upieczonym ojcem, który wylądował wmisji ledwie przed kilkoma tygodniami. Ojcowie jednak, nie wiadomo dlaczego, nie zdradzili jego imienia, lecz mówili onim tylko, że nazywa się tak, jak Jeden zEwangelistów. Nie mogłem zresztą wszystkiego usłyszeć, siedząc wkącie jadalni na niskim stołku izajadając się ze smakiem zdużej miski dobrze okraszoną olejem soczewicę. Kiedy otwierają się usta, zamykają się uszy inic na to nie można poradzić. Abłyszczący widelec schowałem sobie do kieszeni spodni, miałem go później ofiarować Kamante, myśląc, że mu się przyda do ubijania na pianę kurzych białek.

Msabu zawsze powtarza, że ojcowie przypominają ciężkie złote pszczoły zbierające się nad kwiatem. Ich ruchy były wyważone isenne jak ubiałych mężczyzn, którym nie wolno dotykać kobiet iktórzy muszą przez to zjadać dużo cukru iucinać sobie długą popołudniową drzemkę. Byli niezwykle grzeczni, rozmawiali osposobach uprawy kawy irecytowali bajki ozwierzętach. Nie przeszkadzało im to wyciągać znas wiadomości ofarmie ijej okolicach, zresztą itak wiedzieli wszystko. Nie wiedzieli tylko jednego – amoże nie chcieli powiedzieć – czym zajmuje się Jeden zEwangelistów, tak często pożyczający motor od ojca Bernarda. – Strzeż się go – powiedziała później Msabu, kiedy już wracaliśmy ozachodzie słońca na farmę. – Strzeż się go, bo przywiózł on pod góry Ngong klimat, którego do tej pory tu nie znaliśmy. Jeśli ojcowie przypominają stare dęby, które przesadzone próbują wbrew wszelkiemu prawu zakorzenić się pod górą Ngong zpogodną rezygnacją wygnańców iktóre trwają tu posłuszne rozkazom nieznanej tutaj nikomu władzy, zdolne jednak – gdyby rozkazów tych zabrakło – powrócić szybko do Paryża, to Jeden zEwangelistów przypomina mi, Karomenya, nie dąb, ale irys, którego sadzonkę razem zmoją ulubioną piwonią przywiozłam zDanii. Nie wiem, czy mnie dobrze zrozumiałeś, ale zdaje mi się on kłączowaty, jak roślina wieloletnia rozmnażająca się poziomo. Wszystkie miejsca iokazje są dla niego dobre, jeśli tylko ma ochotę zakwitnąć, zdobyć przestrzeń, przetrwać. Tacy ludzie jak on zcałą swobodą sumienia mogą służyć Bogu, diabłu inie wiadomo komu jeszcze, gdy tylko zwęszą swój osobisty interes, lecz to, co wydaje mi się najgorsze, to ich zdolność zniewalania innych, są tak eleganccy, tak uwodzący… – Msabu nie wiedziała jak skończyć, żebym nie domyślił się, że młody ojczulek, Jeden zEwangelistów, bardzo przypadł jej do gustu. – Strzeż się go, Karomenya, to nie biały człowiek, to elastyczny człowiek.

Kto uniesie to wszystko

Kiedy zapadł mrok, Szanowny Lwie, Msabu zatrzymała samochód iwłączyła silne przednie lampy. Ztyłu zaś powiesiła lampę naftową, którą zawsze wozi z sobą wraz zpodręcznym bagażem. Iowinęła ją czerwoną chustą. Przyznam Ci się, Szanowny Lwie, że im bardziej zapadaliśmy wmrok ioddalaliśmy się od misji ojców, tym bardziej skłonny byłem opowiedzieć się za przystąpieniem do Kościoła szkockiego, byle tylko mury jego misji szybciej pojawiły się przed ślepiami samochodu. Msabu, przed którą nic się nie ukryje, wyczuła mój strach. – Ateraz, Karomenya – odezwała się głosem kogoś bardzo starego ipamiętającego czasy, kiedy to zwierzęta po raz pierwszy iostatni urodziły ludzi, głosem, który nakazywał ciszę iktóry nie był wcale przyjazny – ateraz, Karomenya, kiedy widzę, że się boisz ciemności, mogę ci odpowiedzieć, dlaczego my wciąż iwciąż wspominamy iubieramy wspomnienia wsłowa, zamykamy je wlitery, spoglądamy na świat przez okulary dawnych dni. Myślę, Karomenya, że robimy to, żeby utrzymać wryzach naszą duszę. Nie rozumiesz? Ty się boisz ciemności, które są na zewnątrz, amy bardziej niż śmierci boimy się samych siebie. Boimy się ciemności, które zalegają wnaszej duszy. Nie wspominamy, żeby cokolwiek zatrzymać przy sobie, nie jesteśmy aż tacy głupi, by nie wiedzieć, że to łapanie dymu wsieci, ale – tak mi się wydaje, Karomenya – chcemy wpatrywać się wcoś, co jest już wreszcie poza nami, na zewnątrz nas, od nas niezależne, czemu nie możemy już zaszkodzić ico nas nie może zatruć, co próbujemy nazwać, żeby kiedyś znaleźć wtym oparcie. Być może przypomina to wbijanie gwoździ wżyjące inieprzejmujące się naszym losem drzewo, ale jak, Karomenya, sam powiedz, wspiąć się wyżej, wyżej iwyżej, tam, gdzie jest naprawdę przestronnie iklarownie? Skąd widać naprawdę wszystko?

Pociłem się strasznie, Szanowny Lwie, dobrze wiedziałem, czego chce Msabu. Światła samochodu wyłapywały stojące tu itam kikuty cierniowców, apowietrze pełne było ciężkiego zapachu rozkwitłych dopiero co lilii. – Dobrze cię rozumiem – odezwałem się wreszcie – dobrze rozumiem – zapewniłem ją znowu – czyż stada elandów, Msabu, nie wspinają się wczesnym rankiem na góry Ngong tylko po to, żeby popatrzeć sobie zwysoka na krainy rozciągające się po ich dwóch stronach? Ale, Szanowny Lwie, apetyt białych przekracza wszystko, Msabu, jak inni, chciała widzieć wszystko jak Bóg. Widzieć wszystko ibez złudzeń. Ipo cóż komu, Szanowny Lwie, taka przestrzeń?! Awniej tyle spraw, ludzi, zwierząt iprzedmiotów! Kto znas potrafiłby unieść to wszystko?! Mówię Ci, Lwie, boję się, że przychodzą na nas ciężkie czasy.

Wdrzwiach domu czekał na Msabu Farah. Wysoko uniósł latarnię iudawał grzecznie, że mnie nie dostrzega. IMsabu omnie zapomniała, chociaż gdy była już daleko, odwróciła się izapytała nieco kpiąco: – No ico zapamiętałeś znaszej podróży, Karomenya? Nie czekała na odpowiedź, zresztą nigdy nie odważyłbym się odezwać do niej wobecności Faraha. Co zapamiętałem, Szanowny Lwie? Tę chwiejącą się lampę owiniętą czerwoną chustą. Lepiej oglądać Boga ztyłu, Szanowny Lwie. Jak odchodzi. Lepiej pozwolić ludziom icałemu światu odchodzić inie zatrzymywać ich, nie biec za nimi, kiedy zdala widać już tylko kropkę czerwonej latarni. Bo któż uniesie to wszystko? – Tak wolę, Msabu – powiedziałem do niej, choć dawno zniknęła za masywnymi drzwiami. – Tak wolę.

Twój Karomenya

Co nie jest wporządku?

Szanowny Lwie,

było święto uKikujusów iArthur przywlókł się zmisji oglądać tańce.

Piszę otym do Ciebie, choć tak naprawdę stać mnie tylko na płacz nad moim bohatersko nieudanym życiem. Dobrze ukryty wszopie na narzędzia przysięgałem na krew koguta, że zabiję Kinaniui iposiekam go na kawałki. Ale trwało to tylko chwilę iciekawość, co się dzieje wwiosce na placu, gdzie odbywała się ngoma, zwyciężyła. Podczołgałem się do szpary między deskami iintensywnie się przyglądałem, jak korowód zmienia kierunek, nabiera lekkości itempa. Oczy wyłaziły mi zciekawości iusta miałem pełne kwaśnego kurzu, który wzbijały stopy tancerzy. Wtedy zrezygnowałem zzabójstwa Kinaniui izprostego żalu, że nie mogę zbliska widzieć przygotowujących się do następnego tańca moranów indito, rycerzy idziewcząt, amoże bardziej ze wstydu iwstrętu do samego siebie po tym wszystkim, co przed kilkoma miesiącami ściągnąłem na siebie przez moją bezgraniczną głupotę, postanowiłem skończyć zsobą. Nie od razu jednak, gdyż chciałem zobaczyć jeszcze tańce par, kiedy to dziewczęta ufnie stają na stopach wojowników inie dotykając ziemi, dają się prowadzić moranom pilnym iuważnym, którzy wtedy zapominają oswoich przewagach, samochwalstwie ikogucim zapamiętaniu, astają się prawdziwymi opiekunami kobiet.

Wstyd

Ktoś jednak zhałasem odsunął na bok drzwi od szopy, odsunął, bo zawiasy ukradł ktoś za niepamiętnych czasów, istanął tuż nade mną. Bez większych ceregieli trącił mnie buciorem wbok niby anioł śpiącego Eliasza irozkazał: Wstawaj, dzikusie! Wtakich wypadkach Arthurowi lepiej się nie sprzeciwiać – abył to właśnie on. Zresztą, komu innemu po tym wszystkim, co się stało, przyszłoby do głowy szukać mnie wszopie na narzędzia? Kiedy więc wstałem, on przykucnął, bo złośliwość Arthura objawia się zawsze wmałych gestach, które uważa on za niezwykle dowcipne, tym razem jednak posadził mnie obok siebie ichciał rozmawiać. Choć właściwie to on znów dorwał się do głosu iprzemawiał namiętnie, naśladując, rzecz jasna, pastora pana Donne’a, który czyta wduszy.

– Ja też tak płakałem, dzikusie, wierz mi, iprzysięgałem sobie jeszcze gorsze rzeczy niż zabójstwo zzemsty czy powieszenie się na krawacie ze wstydu. Ale to niczemu nie służy, wierz mi: nie warto – tu Arthur próbował zrobić minę prawdziwego mordercy izaraz potem wisielca, który odebrał sobie zsukcesem życie siedem razy. – Gdybyś jeszcze, dzikusie, był nieco wrażliwszy na poezję białych, mógłbym cię natychmiast pocieszyć dobrym wierszem, który często, wierz mi, przewyższa siłą najmocniejszy alkohol ichętne ramiona kochanki.

Zresztą itak, Szanowny Lwie, zaraz zabrał się do recytacji ztwarzą szlachetną iuniesioną, po której raz po raz prześlizgiwał się cień co prawda zwyciężonej, lecz już na zawsze obecnej goryczy: „Wsztuce tracenia nie jest trudno dojść do wprawy. Tak wiele rzeczy budzi wnas poczucie straty, że kiedy już się traci – nie ma sprawy”.

– Zrozumiałeś? – zapytał zlekką nadzieją na pochwałę.

– Nic ztego – odpowiedziałem mu mocnym głosem. – Czekam jeszcze na ostatni taniec iżegnaj!

– Nie, nie, dzikusie, nie możesz postępować jak Judasz, zktórego wylały się wnętrzności, masz jeszcze szansę, potrzebujesz jedynie uzdrowienia! Marsz za mną, idziemy do kościoła, dziś właśnie gości unas znany uzdrowiciel, wielebny Wordsworth, już on wie, jak postąpić ztwoją czarną duszyczką!

Bez wielkich ceregieli chwycił mnie jak psie dziecko za kark ipociągnął za sobą. Udało mi się jeszcze ugryźć go wjego wielką łapę, ale potem już tylko pozostało mi przebierać nogami iaby zachować równowagę, zagarniać powietrze jedną wolną ręką.

Arthur torował sobie drogę do uzdrowiciela, napierając na czekających nieruchomo ludzi zokolicznych wiosek, rozdawał kuksańce, deptał po nogach, agdy ito już przestało wystarczać, bo tłum gęstniał przy zbitym zdesek podeście, na którym stał nieruchomo wielebny Wordsworth, wydzierał się na całe gardło, używając słów – jak później przysięgał – zaczerpniętych zTwojej czerwonej książki zzielonymi wstążkami iktóre wjego mniemaniu należały do przyjaciół paralityka gładko spuszczonego zdachu pod Twoje stopy: „Droga dla opętanego, droga dla dotkniętego kokluszem iparaliżem duszy, droga dla ludzkiej mrówki, której szatan związał na supeł czułki! Drooooga!!! Oby diabeł podobnie zwami postąpił, przeklęci, czy stojąc tu, zapuściliście korzenie?!”. Iznów: „Droga dla opętanego!”. Tak dotarliśmy do podwyższenia. Wielebny Wordsworth nie był olbrzymem, lecz biła od niego siła ipewność siebie. Pochylał się nad każdym izadawał mu cichym głosem jedno proste pytanie, po którym ludźmi wstrząsał szloch: „Co jest nie wporządku, drogie dziecko?”. Muszę Ci powiedzieć, Szanowny Lwie, że sam ledwie powstrzymałem się od płaczu, nigdy w