Liście dębu - tom I - Zbigniew Nienacki - ebook

Liście dębu - tom I ebook

Nienacki Zbigniew

5,0

Opis

Powieść przedstawia losy dwóch młodych przyjaciół – Marcina i Michała. Gdy wybucha wojna ich przyjaźń zostaje poddana wielkiej próbie – stają po przeciwnych stronach barykady. Z przyjaciół stają się zaciekłymi wrogami kochającymi tę samą kobietę.

„Liście dębu” Zbigniewa Nienackiego – oparte na autentycznych wydarzeniach i dziejące się w autentycznej scenerii – mają niezwykle bogato rozbudowaną fabułę, w której, jak zwykle u tego autora, miłość przeplata się z nienawiścią, dochodzą do głosu wielkie namiętności ludzkie. Jest to zarazem pewnego rodzaju studium bezradności jednostki ludzkiej wobec wyroków historii, która miota nią, jak wiatr miota suchym liściem zerwanym z drzewa.

W toczącej się obecnie dyskusji o charakterze rozliczeniowym z powojenną przeszłością Zbigniew Nienacki przypomina, że nie tylko sama jednostka, a także historia, niezwykłe uwarunkowania ludzkiego losu muszą mieć wpływ na wyrok, jaki dziś chcą wydać nowe pokolenia. Historia jest więc jednym z bohaterów tej książki, w sposób okrutny i niesprawiedliwy, kapryśnie i koniunkturalnie osądza ludzkie zachowania, w zależności od tego, kto ten wyrok usiłuje wydać. Dlatego mimo upływu wielu lat powieść ta nie straciła nic na swej aktualności. Wydaje się wciąż świeża, a poprzez swoją niemal sensacyjna fabułę może zapewnić Czytelnikowi pełną satysfakcję z lektury.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 376

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Zbi­gniew Nie­nacki

Liście dębu

Tom I

Wyda­nie I

Liber Novus

Redak­tor naczelny • Mar­cin Nowak Pro­jekt okładki • Maciej Łazow­ski

Wydaw­nic­twoLiber Novus Mar­cin Nowak ul. Łaska 43 95–050 Kon­stan­ty­nów Łódzkiwww.liber­no­vus.plinfo@liber­no­vus.pl

Copy­ri­ght © • Helena Nowicka Copy­ri­ght © for elec­tro­nic ver­sion • Liber Novus Kon­stan­ty­nów Łódzki 2020

ISBN • 978-83-7741-128-5

Liber Novus 2020

CZĘŚĆ PIERW­SZA

I

Mżyło, cały las zasnu­wała nie­bie­skawa mgiełka. Drzewa gubiły liście, które pod cię­ża­rem wil­goci wolno opa­dały na zie­mię i kła­dły się na niej z cichym sze­le­stem. Piasz­czy­sta droga cała była w pla­mach bru­nat­nych, żół­tych i oliw­ko­wych; zaście­la­jące ją liście lepiły się do woj­sko­wych butów Mar­cina. Zda­wało mu się, że czy­niły je jesz­cze cięż­szymi. Szcze­gól­nie prawa noga odczu­wała ten cię­żar i po jakimś cza­sie zaczął na nią kuleć. Wtedy prze­ło­żył zie­lony wore­czek do lewej ręki, a prawą pod­niósł z ziemi sękaty kij. Miał on chro­pawą, spę­kaną powierzch­nię, którą nie­przy­jem­nie wyczu­wał wyde­li­ka­coną dło­nią. Ale wspar­cie się na nim przy­no­siło ulgę obo­la­łej nodze.

Wie­dział zresztą, że droga nie jest daleka. Jesz­cze tylko roz­staje z kapliczką na sta­rym dębie, a potem las zacznie się prze­rze­dzać, mię­dzy szkie­le­cimi gałę­ziami mło­dych jesio­nów pokaże się niebo i rów­nina pól. Ze skraju lasu zoba­czy na hory­zon­cie zatarte przez desz­czową mgłę wyso­kie topole. Nim wej­dzie na grzą­ską od błota drogę do wsi, odrzuci kij i spró­buje iść nie kuś­ty­ka­jąc. Nie chciał wra­cać do domu jak pro­szalny dziad z kostu­rem.

Przy­sta­nął. Roz­piął górne guziki szy­nela, bo zro­biło mu się gorąco. Mimo desz­czu powie­trze było cie­płe, choć prze­peł­nione wil­go­cią i zapa­chem butwie­ją­cych liści. Cały las szep­tał szme­rem kro­pel ska­pu­ją­cych z gałęzi, ale jemu wyda­wało się, że wszystko wokół niego, a także on sam, wchło­nięte zostało przez ogromną ciszę. Tęsk­nił za nią i oto teraz pogrą­żał się w niej coraz głę­biej. Kil­ka­krot­nie wes­tchnął głę­boko, wie­trząc zapach leśnej wil­goci, kory drzew­nej i mchów. I rap­tem znowu, ale tym razem już naj­peł­niej, uświa­do­mił sobie, że wraca do domu i dzieli go od niego tylko nie­wielka prze­strzeń lasu i pól. A wtedy natych­miast ruszył w dal­szą drogę, mocno wbi­ja­jąc kij w grube płachty gni­ją­cych liści.

Na roz­sta­jach, obok dębu z wiszącą na nim kapliczką, zoba­czył trzech ludzi i osio­dłane konie. Jesz­cze pozo­sta­wali daleko, zale­d­wie maja­czyli we mgle snu­ją­cej się mię­dzy drze­wami. Mar­cin przy­sta­nął na moment i zaraz ruszył dalej. Nie odczu­wał stra­chu, lecz tylko odro­binę nie­po­koju wywo­ła­nego wido­kiem osio­dła­nych koni. Ze zwie­szo­nymi łbami stały obok sie­bie sku­biąc pożół­kłą, jesienną trawę. Lśniły na nich sio­dła, a gdy pod­szedł bli­żej, usły­szał pobrzę­ki­wa­nie strze­mion i wędzi­deł.

Zro­bił kilka kro­ków i u ludzi cze­ka­ją­cych na roz­sta­jach spo­strzegł auto­maty, zie­lone woj­skowe kurtki. W oka­mgnie­niu pojął wszystko — i tylko na chwilę przy­mknął powieki, jakby rażony nagłym świa­tłem. Ale kroku już nie zwol­nił.

Stali zwró­ceni twa­rzami ku sobie. Jeden z nich palił papie­rosa i obok niego zastygł kłąb sinego dymu. Uda­wali, że nie widzą nad­cho­dzą­cego, byli nie­ru­chomi, jak gdyby także zasty­gli w wil­got­nym powie­trzu leśnym. Mogli się wyda­wać jakąś zjawą, złu­dze­nie pło­szył tylko brzęk strze­mion i wędzi­deł.

— Ej, ty! Zacze­kaj! — zawo­łano, gdy już ich pra­wie mijał.

Zatrzy­mał się i obró­cił ku nim głowę. Uważ­nymi spoj­rze­niami lustro­wali jego cięż­kie buty, woj­skowy szy­nel, zie­lony wore­czek i roga­tywkę.

— Podejdź no bli­żej — powie­dział śniady męż­czy­zna z trój­kątną czarną bródką.

Michał patrzył ponad głową Mar­cina, na czu­bek olszyny, gdzie na szkie­le­cie drzewa wisiał tylko jeden liść. Dla Mar­cina było teraz oczy­wi­ste, że ten roz­po­znał go jesz­cze wtedy, gdy uka­zał im się w per­spek­ty­wie leśnej drogi. On go też już wtedy dostrzegł i zro­zu­miał, że nie dadzą mu przejść. Wie­dział, że w końcu musi paść ten okrzyk „zacze­kaj”.

Wolno i nie­chęt­nie postą­pił cztery kroki, które go od nich dzie­liły.

Trzeci z nich — mały, o kro­sto­wa­tej twa­rzy, która wyda­wała się jakby dzio­bata — rzekł cicho do Mar­cina:

— Doku­menty! — I popra­wił na ramie­niu pasek auto­matu.

Mar­cin się­gnął ręką do wewnętrz­nej kie­szeni szy­nela. Wyczuł paznok­ciami kar­to­nik ksią­żeczki woj­sko­wej, ale nie zdą­żył uchwy­cić jej pal­cami. W oczach bły­snęło mu nagle czer­wono, usły­szał trzask nad uchem i dopiero potem poczuł ból w pra­wym policzku. Trzy razy dostał w twarz tak sil­nie, że aż zachwiał się na nogach. W ustach od razu miał sucho, język stał się twardy i jakby wypeł­nił całe usta.

— Zacze­kaj no, my sami… — znowu szep­tem rzekł ten mały.

Mar­cin nawet nie był pewien, czy to on go ude­rzył. Miał widać wprawę w takim szyb­kim i ostrym biciu, bo nawet się nie zady­szał. Dłoń jego też była dobra do bicia, wąska i kości­sta. Jego dłu­gie palce szybko prze­bie­gły wzdłuż szy­nela, czte­rema oszczęd­nymi ruchami dotknął miejsc, gdzie spo­dzie­wał się wyma­cać broń. Potem wyjął z kie­szeni Mar­cina jego ksią­żeczkę woj­skową i podał bro­da­temu.

Tam­ten nie od razu zaj­rzał do doku­men­tów. Roz­pięty szy­nel Mar­cina odsło­nił na jego piersi sześć błysz­czą­cych medali i krzyż. Bro­daty nie spusz­czał z nich oczu, jakby liczył je raz i drugi, i doko­ny­wał w pamięci jakie­goś rachunku, od któ­rego twarz mu się napięła, zadrgały mię­śnie policz­ków, szczęka wysu­nęła się do przodu, a broda nastro­szyła jak sierść u podraż­nio­nego psa. Dopiero teraz roz­chy­lił okładki ksią­żeczki woj­sko­wej i powoli prze­wra­cał kartkę po kartce.

Mar­ci­nowi wyda­wało się, że sze­lest tych kar­tek jest bar­dzo gło­śny i roz­cho­dzi się sze­roko. Sły­szał nara­sta­jący łomot wła­snego serca i zło­ściło go, że i oni to może sły­szą. Nie chciał się bać, ale nie umiał powstrzy­mać przy­śpie­szo­nych ude­rzeń krwi, które odczu­wał w skro­niach i w pra­wym policzku. Draż­niło go, że mimo łomo­ta­nia w skro­niach sły­szy tak wyraź­nie szmer kro­pel desz­czu, nawet skrzy­pie­nie trawy w koń­skich zębach. Wszyst­kie te dźwięki odczu­wał jak groźbę, zapo­wiedź cze­goś strasz­nego, co miało zaraz nastą­pić.

Pod­chwy­cił spoj­rze­nie Michała. Czujne, ukrad­kowe i cie­kawe. Ale zaraz potem Michał znowu utkwił oczy w czu­bek olszyny i obo­jęt­nie zacią­gał się papie­ro­sem. Mar­cin wyczu­wał noz­drzami zapach dymu tyto­nio­wego, mdły, duszący. Ogar­nęło go uczu­cie przy­gnę­bie­nia, uświa­do­mił sobie, że musi im się wyda­wać żało­sny w sta­rym szy­nelu, w zabło­co­nych butach, z nie ogo­loną bladą twa­rzą. I ten zie­lony wore­czek w ręku, i kij, który wciąż jesz­cze, przez zapo­mnie­nie, trzy­mał w dłoni.

Michał upu­ścił papie­rosa w mokrą trawę. Żarzący się nie­do­pa­łek zasy­czał cicho i zgasł. Led­wie uchwyt­nym dla oka ruchem dłoni wska­zał małemu zie­lony wore­czek. Mały wyrwał go z ręki Mar­cina, rzu­cił na zie­mię, przy­klęk­nął i zaczął roz­wią­zy­wać oplą­tu­jący go sznu­rek. Wresz­cie wsa­dził rękę do worka.

— Boche­nek chleba. Chleb. I trzeci boche­nek — stwier­dził z roz­cza­ro­wa­niem w gło­sie.

Pod­niósł się z klę­czek. Otwarty wore­czek leżał u nóg Mar­cina, mię­dzy fał­dami zie­lo­nego sukna poły­ski­wała brą­zowa skórka dobrze wypie­czo­nego bochenka.

Bro­daty zamknął ksią­żeczkę i trzy­mał ją deli­kat­nie w dwóch pal­cach.

— Ze szpi­tala wra­casz, tak? Zde­mo­bi­li­zo­wany? — spy­tał. Nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź pogo­nił następ­nym pyta­niem: — Nawo­jo­wa­łeś się? A teraz do domu, na gospo­darkę, tak? Chłop jesteś, co?

— Tak — odpo­wie­dział Mar­cin, bo po tych pyta­niach nastą­piła pauza.

— Gdzie cię raniło?

— W nogę. Na Wale Pomor­skim.

— Musia­łeś się nie­źle zasłu­żyć, że ci tyle bla­szek dali. Komu­ni­sta?

— Nie.

— Ale wojo­wa­łeś dla nich. Zasłu­gi­wa­łeś się, tak?

— To była wojna. Z Niem­cami.

— A my nie wal­czy­li­śmy z Niem­cami? — pod­niósł głos. — Ty, ciemny tre­pie, nic nie rozu­miesz. Ale strze­lać to umiesz, co? Gra­bić też umiesz, co? Zie­mię z reformy wzią­łeś?

— Nie.

— Masz wła­sną?

— Dwa hek­tary. Po matce.

— Patrz­cie go, nie wziął? Ma dwa hek­tary i nie wziął. A gdzie­żeś się taki ucho­wał?

— Na fron­cie byłem…

— Ale teraz ci dadzą. Za te blaszki. Będziesz się mógł nażreć ziemi, aż ci bebe­chy wyjdą. Ty ciemny tre­pie, nic nie rozu­miesz. Dadzą ci, a potem odbiorą. Koł­chozy założą, rozu­miesz? Ale ty pew­nie chcesz koł­cho­zów. Ty o niczym innym nie marzysz, tylko o koł­cho­zach. Nie, ja was znam, ciemne trepy. Wziąć to weź­mie­cie, ale nie będzie­cie chcieli oddać. Tylko że oni was zmu­szą. A może cie­bie zro­bią komi­sa­rzem? Co? Zasłu­żony jesteś, to cię zro­bią komi­sa­rzem. Ale nie zdążą. Nie zde­chłeś w szpi­talu, to zdech­niesz teraz, tutaj, w tym lesie. No, dla­czego zamkną­łeś gębę?

Urwał, a mały skur­czył się i z pod­sko­kiem ude­rzył Mar­cina w ten sam prawy poli­czek. Tym razem ude­rze­nie było sil­niej­sze i Mar­cin upadł na jedno kolano. To ta prze­klęta noga odmó­wiła mu posłu­szeń­stwa.

— Jaki słaby… — zdu­miał się mały.

Bro­daty pogła­skał w zamy­śle­niu swoją bródkę.

— Co z nim zro­bimy? — zwró­cił się rap­tem do Michała.

Ten wzru­szył ramio­nami.

— Ja go znam — rzekł. — Jeste­śmy z tej samej wsi. Z Łęgów.

— Łęgi? — zasta­no­wił się bro­daty.

— To wieś za lasem — powie­dział Michał. — Spa­lona w czter­dzie­stym czwar­tym. Puść wolno tego czło­wieka.

Się­gnął do kie­szeni i wyjął z niej podłużną, srebrną papie­ro­śnicę. Zapa­lił, a wtedy Mar­cin zauwa­żył, że jego nie­gdyś okrą­gła twarz z rumień­cami jak u dziew­czyny teraz była wychu­dła, sczer­niała, o zapad­nię­tych oczach. I znowu Michał zro­bił ów ledwo dostrze­galny gest dło­nią, ale tym razem w kie­runku bro­da­cza.

— No idź! — Bro­dacz nagłym ruchem wrę­czył Mar­ci­nowi jego ksią­żeczkę woj­skową. — Idź. Jak zechcesz się ześwi­nić, to cię znaj­dziemy. Rozu­miesz, ciemny tre­pie?

Mar­cin pod­niósł się z klę­czek. Pod­jął zie­lony wore­czek, scho­wał do kie­szeni swój woj­skowy doku­ment. W mil­cze­niu odwró­cił się i powoli ruszył drogą w stronę nieba prze­świ­tu­ją­cego mię­dzy drze­wami. Przez krótką chwilę podej­rze­wał, że strzelą mu w plecy. Gar­bił się na tę myśl, ale nie przy­śpie­szał kroku. Szedł powłó­cząc cięż­kimi butami, do któ­rych lepiły się mokre liście.

Po chwili usły­szał za sobą nara­sta­jący tętent koni. Minęli go w galo­pie, kopyta roz­rzu­cały grudy mokrej ziemi. Prze­je­chali nie spoj­rzaw­szy na niego — na prze­dzie bro­dacz, za nim mały, a na końcu Michał. Ryt­micz­nie uno­sił się na sio­dle, na ple­cach pod­ska­ki­wał mu auto­mat. Sze­roki zad czar­nego konia lśnił jak wysma­ro­wany pastą.

Mar­cin odrzu­cił kij. Dotknął pal­cami policzka, który go palił, jakby mu zdarto z niego skórę. Obli­zał języ­kiem wargi i wyczuł w ustach słony smak. Splu­nął ze wstrę­tem, wzbie­rało w nim uczu­cie wście­kło­ści i nie­na­wi­ści do samego sie­bie. Myślał o bliź­nie na nodze, ropie­ją­cej pod ban­da­żem, wspo­mniał, że upadł na kolano, gdy mały ude­rzył go nie­spo­dzie­wa­nie. Michał uda­wał, że tego nie widzi, patrzył na czu­bek drzewa, ale prze­cież musiał to widzieć i może nawet sły­szał nara­sta­jący w Mar­cinie łomot serca. Mar­cin nie mógł sobie daro­wać, że się tak bał. Jak ni­gdy, tak się bał. Wię­cej niż przed bun­krem na bagnach, gdzie krwa­wiąc prze­le­żał pół dnia.

Przy­śpie­szył kroku. Szedł nie uty­ka­jąc, ból w nodze głu­szyła nie­na­wiść i wście­kłość. Ciężko dysząc sta­nął wresz­cie na skraju lasu. Naj­pierw spoj­rzał w prawo po łagod­nej pochy­ło­ści wzgórz roz­cią­ga­ją­cych się wzdłuż rzeki. W mgli­stym od desz­czu powie­trzu słabo ryso­wały się syl­wetki trzech jeźdź­ców pędzą­cych po szczy­cie pagórka. Pochy­łość była nie­dawno zorana, na czar­nych gar­bach mokrej ziemi łaziły stada wron. Tam, gdzie pędzili jeźdźcy, wrony pod­ry­wały się do lotu i z gło­śnym kra­ka­niem odla­ty­wały w stronę lasu.

Kiedy jeźdźcy znik­nęli za wzgó­rzem, popa­trzył w lewo, w stronę sze­regu wyso­kich topól wid­nie­ją­cych na zamglo­nym hory­zon­cie. Widok ich był mu dobrze znany, spo­dzie­wał się go, a prze­cież nie­omal doznał rado­snego zasko­cze­nia, że wła­śnie oka­zał się taki, jakiego ocze­ki­wał. Śli­zgał się wzro­kiem po gar­bach zaora­nej ziemi, odnaj­dy­wał samotne gru­sze na mie­dzach, poro­śnięte tar­niną sterty kamieni. Każdy krzak i kamień był mu tu dobrze zna­jomy. Mógł, przy­mknąw­szy oczy, powie­dzieć: „Tam, gdzie jest trze­cia topola licząc od pra­wej strony, stoi nasza cha­łupa”. Ale nic nie powie­dział, bo nie chciał nazwać rado­ści, która go ogar­nęła.

II

Od pół­nocy cią­gnęły po nie­bie szare zwa­li­ska chmur. Sunęły nisko, nie­omal strzę­piąc się o wyso­kie topole, które już pogu­biły liście. Mię­dzy topo­lami szła grzą­ska droga przez wieś; po jed­nej stro­nie roz­cią­gały się sady ogro­dzone roz­wa­la­ją­cymi się pło­tami, po dru­giej ster­czały osma­lone kikuty komi­nów. Tu i ówdzie bie­lały gli­niane ściany bez dachów, z pustymi otwo­rami okien i drzwi; w tra­wie walały się nad­pa­lone belki.

Oca­lały tylko dom Gro­cha­lów, bo choć znaj­do­wał się w środku wsi, był muro­wany i kryty dachówką, i cha­łupa Mar­cina, bo stała już poza wsią, w polu obok roz­sta­jów z krzy­żem. Nie­mieccy żan­darmi zosta­wili ją jakby na pośmie­wi­sko, przy­po­mi­nała bowiem kur­nik lub chlew z prze­trą­co­nym dachem i ster­czą­cymi żebrami kro­kwi, z któ­rych wiatr zdarł sło­miane poszy­cie. Inne cha­łupy, obory i sto­doły w Łęgach Chłop­skich spło­nęły w mar­cową noc 1944. Nawet piękna, dopiero co przed wojną zbu­do­wana z dębo­wego drzewa zagroda Miki­nów. Zostały po niej dwa kominy, od cha­łupy i pie­kar­nika, reszta zaś zmie­niła się w kupę gru­zów poro­śnię­tych trawą i łopia­nami.

Wieś Łęgi Chłop­skie roz­cią­gała się wzdłuż krę­tego koryta rzeki, na wyż­szym jej brzegu. Ku rzece po łagod­nej pochy­ło­ści zbie­gały sady i paśniki, za rzeką były pod­mo­kłe łąki, a dalej zwartą ścianą rósł znowu las, tak samo roz­le­gły i gęsty jak ten, któ­rym Mar­cin przy­szedł od sta­cji kole­jo­wej. Przed wsią jedna droga skrę­cała do rzeki, prze­ska­ki­wała ją drew­nia­nym mostem, a potem zni­kała w lesie buko­wym. W stycz­niu 1945 roku most zawa­lił się pod cię­ża­rem rosyj­skiego czołgu i odtąd na drugą stronę trzeba było prze­pły­wać łódką albo jechać wozem przez bród nieco poni­żej wsi.

Jesz­cze inna droga wlo­kła się mię­dzy wydmami pia­sku i kar­ło­wa­tymi sosnami aż do Łęgów Szla­chec­kich. W sąsiedz­twie bia­łego pałacu i czer­wo­nych obór dwor­skich stał zbu­do­wany z czer­wo­nej cegły kościół z przy­sa­dzi­stą wieżą o baro­ko­wym heł­mie z mosięż­nej bla­chy. Przed kościo­łem wybru­ko­wano kamie­niami duży plac, przy któ­rym w podłuż­nym muro­wa­nym budynku z drew­nianą wie­życzką mie­ściły się remiza stra­żacka i poczta, w drew­niaku poro­śnię­tym dzi­kim winem znaj­do­wał się urząd gminny, a przy bocz­nej uliczce — szkoła: pię­trowy duży budy­nek, otyn­ko­wany i poma­lo­wany na kre­mowo. Pra­wie pół setki zagród roz­sia­dło się wzdłuż trzech dróg roz­cho­dzą­cych się gwiaź­dzi­ście od placu przed kościo­łem. Żad­nej z zagród w Łęgach Szla­chec­kich Niemcy nie spa­lili w tę noc, gdy pło­nęły Łęgi Chłop­skie. Nie tknęli także pałacu i zabu­do­wań dwor­skich. Nikt z Łęgów Szla­chec­kich nie zgi­nął w tę straszną mar­cową noc; w Łęgach Chłop­skich zgi­nęli nie­mal wszy­scy.

W trzech miej­scach spa­lo­nej wsi zauwa­żył Mar­cin białe, świeże belki i sterty desek. Odbu­do­wy­wał się Pla­skota, bo w przed­dzień strasz­nej nocy poje­chał na pod­wodę z wój­tem; u Fon­tań­skich oca­lał doro­sły syn, Fra­nek, gdyż tej nocy zasnął w knaj­pie w Łęgach Szla­chec­kich i pija­niu­teńki prze­le­żał w niej do rana. Ura­to­wał życie także i Roman Tręb­ski, bo gdy zaczęło się pod­pa­la­nie i obława, wsko­czył do płyt­kiej studni. Zapa­le­nia płuc się naba­wił, ale życie oca­lił, i teraz oborę nową sta­wiał. W jego sadzie mię­dzy nad­pa­lo­nymi jabłon­kami żół­ciły się belki nowych przy­ciesi. „Do zimy zdąży zbu­do­wać oborę — pomy­ślał Mar­cin. — Ja też zacznę od obory”.

Szedł przez wieś nie kule­jąc. Noga prze­stała go boleć, tylko pod pal­cami w bucie miał mokro, zapewne spod ban­daża wycie­kła mu ropa. Nie spło­szył żad­nej kury, ni­gdzie nie zaszcze­kał pies, nie spo­tkał nikogo. Ale prze­cież dymiło się z zamiesz­ka­łej przez Tręb­skiego jamy na kar­to­fle i z piw­nicy Pla­skoty, i z komina muro­wa­nego domu Gro­cha­lów.

Zbli­ża­jąc się do tego domu przy­śpie­szył kroku. Chciał, żeby ta wędrówka obok miesz­ka­nia Hanki trwała jak naj­dłu­żej, a prze­cież wła­śnie prze­szedł szyb­ciej niż dotąd. Chciał mię­dzy zie­lo­nymi list­kami pelar­go­nii, sto­ją­cych w oknach, zoba­czyć jej twarz, a prze­cież mija­jąc dom Gro­cha­lów nawet nie spoj­rzał w jego stronę. Jesz­cze kil­ka­dzie­siąt kro­ków i zoba­czył swoją cha­łupę. Zała­mana strze­cha uka­zy­wała nagie kro­kwie, drew­niana szopa, w któ­rej matka trzy­mała pro­siaka i kury, była pod­parta spróch­niałą belką. Nic się tu nie zmie­niło, tyle tylko że kilka dal­szych kro­kwi odar­tych zostało z poszy­cia i nowa była belka wspie­ra­jąca ścianę szopy.

Wszedł na ścieżkę od drogi do domu. Rosły tu krzaki dzi­kiej róży, sczer­niałe teraz i jeżące się uschnię­tymi gałąz­kami. Spo­mię­dzy krza­ków wybiegł rudy pies z pod­ku­lo­nym ogo­nem i oglą­da­jąc się na Mar­cina uciekł w pole. Pies był chudy, żebra ster­czały mu jak kro­kwie w dachu ich cha­łupy.

Drzwi do sieni zastał otwarte. Pochy­lił głowę, bo sień była niska. Po lewej ręce miał drzwi do izby, jedy­nej w całej cha­łu­pie. Drugą część domo­stwa zaj­mo­wała obora. „Krowy już nie ma. Zde­chła” — przy­po­mniał sobie list od matki.

Pod­niósł ostroż­nie żela­zny sko­bel. Nie chciał, żeby zadźwię­czał. Pra­gnął zasko­czyć matkę, wejść do chaty nie zauwa­żony. Może zajęta przy kuchni usły­szy za ple­cami jego kroki, odwróci się i zawoła: „Och, Mar­cin! Matko Prze­naj­święt­sza, Mar­cin!” Tak, wła­śnie tego okrzyku ocze­ki­wał. Tylko tego. Był pewien, że ten jeden okrzyk zapła­ciłby mu za wszystko, co już minęło. Był tego pewien w ową noc na bagnach, gdy leżał naprze­ciw bun­kra roz­iskrzo­nego ogniem kara­bi­nów maszy­no­wych i roz­my­ślał, jaka będzie zapłata dla tych, co prze­żyją. Józef Fabi­siak umarł nad ranem w tym samym leju, gdzie leżał Mar­cin. „Mamo!” — krzyk­nął i potem już znie­ru­cho­miał. Mar­cin osło­nił się jego tru­pem i leżeli tak przy­tu­leni do sie­bie w tę długą noc.

— Mamo — szep­nął Mar­cin zdej­mu­jąc cicho sko­bel. Stare żela­stwo zabrzę­czało gło­śniej, niż się tego spo­dzie­wał. Więc szybko otwo­rzył sze­roko drzwi i sta­nął w progu.

Od razu pojął, co się tu stało. Wyda­wało mu się, że pojął wszystko, jesz­cze zanim zoba­czył. W pół­mroku izby o jed­nym oknie grom­nica pło­nęła czer­wo­na­wym pło­mie­niem i złoty jej blask oświe­tlał dło­nie matki. Dło­nie te, trzy­ma­jące grom­nicę, zoba­czył naj­pierw — kości­ste, żółte, ze zgru­bie­niami w sta­wach. Potem dopiero zoba­czył twarz, ostry duży nos, kości­sty pod­bró­dek, zaci­śnięte usta i siwe włosy wychy­la­jące się spod cia­sno zawią­za­nej chustki. Blask pło­mie­nia peł­gał po twa­rzy i czy­nił ją ruchliwą, ale jakby jesz­cze bar­dziej pozba­wiał życia, mrocz­nymi pla­mami kładł się na zamknię­tych powie­kach oczu, kre­ślił na policz­kach i przy ustach czarne bruzdy.

— Niech będzie pochwa­lony Jezus Chry­stus — powie­dział pół­gło­sem Mar­cin.

— Na wieki wie­ków — odrze­kły dwie stare kobiety, sku­lone na ławce obok łóżka ze zmarłą.

Znał je. To były stara Fon­tań­ska i stara Masło­chowa z Łęgów Szla­chec­kich. W bla­sku grom­nicy i one wyglą­dały jak trupy z wosko­wymi twa­rzami i ostrymi pro­fi­lami. Tylko oczy miały żywe, błysz­czące jak czarne paciorki.

Mar­cin prze­stą­pił próg izby, cicho zamknął za sobą drzwi.

— Wieczny odpo­czy­nek racz jej dać Panie — rzekł.

A one dokoń­czyły śpiew­nie:

— A świa­tłość wie­ku­ista nie­chaj jej świeci…

— Na wieki wie­ków. Amen — szep­nął Mar­cin. I zdjął czapkę.

Prze­biegł wzro­kiem izbę szu­ka­jąc sprzętu, na któ­rym mógłby poło­żyć swój zie­lony worek i czapkę. Stęk­nęła pod­łoga pod jego bucio­rami, każ­demu stąp­nię­ciu towa­rzy­szyło skrzy­pie­nie spróch­nia­łych desek. Zło­żył wore­czek na stole, na wierzch rzu­cił czapkę woj­skową.

Sta­ru­chy poru­szyły się na ławce i prze­su­nęły na sam jej brze­żek, czy­niąc mu miej­sce obok sie­bie. Innego sprzętu do sie­dze­nia nie było.

Ale on nie usiadł. Przy­klęk­nął na oby­dwa kolana obok łóżka i prze­że­gnał się. Patrzyły mu na wargi drga­jące bez­sze­lestną modli­twą. Obser­wo­wały go cie­ka­wie, chciały pod­pa­trzyć i zapa­mię­tać jego gest, wyraz oczu i twa­rzy, odkryć jego myśli. Po sumie w nie­dzielę będą mogły opo­wia­dać: „Mar­cin wró­cił z woj­ska, otwo­rzył drzwi i zoba­czył, że matka umarła. Upadł na kolana i pła­kał…”

Nie pła­kał. Wstał z klę­czek i usiadł obok nich, twa­rzą do zmar­łej. Nie zdjął szy­nela, jakby wstą­pił tu tylko na chwilę i zaraz miał zamiar gdzieś pójść. Poło­żył dło­nie na kola­nach, przy­mknął oczy, potem nagle otwo­rzył je i znowu zamknął.

Tro­chę się go bały. Pamię­tały go jako wyrostka, a wró­cił męż­czy­zna w woj­sko­wej czapce i szy­nelu. Sły­szały, że był w lesie, a potem na fron­cie. Więc wyda­wał się im już zupeł­nie kimś obcym, nie Mar­ci­nem, co krowę pasał po rowach.

Zauwa­żył, że na grom­nicy zro­bił się gruby sopel z wosku i kilka żół­tych kro­pel spa­dło matce na dło­nie. Wyjął z jej rąk grom­nicę i przy­le­pił ją do kantu ławki. Roz­piął pod szyją guziki swej koszuli i zdjął przez głowę posre­brzany krzy­żyk na żela­znym łań­cuszku. Dostał go od matki, gdy miał wyje­chać na roboty do Nie­miec. Wło­żył krzy­żyk w dło­nie matki, palce jej owi­ja­jąc łań­cusz­kiem.

— Kiedy to się stało? — spy­tał z twa­rzą zwró­coną w stronę zmar­łej, jakby to od niej, a nie od sta­ruch ocze­ki­wał odpo­wie­dzi.

Poru­szyły się rado­śnie. Już go się nie bały.

— Wczo­raj na pod­wie­czór. Ale od tygo­dnia jej się na śmierć miało — powie­działa Fon­tań­ska. — Co wie­czór wycho­dziła przed cha­łupę i cze­kała na cie­bie. Mówiła, że lada dzień powró­cisz z woj­ska. Ale już tydzień nie wycho­dziła, bo sił jej bra­kło.

— Nic nie jadła — w pół słowa prze­rwała jej Masło­chowa. — Co zja­dła, to zwró­ciła. Gro­cho­lanka tu codzien­nie przy­bie­gała i jedze­nie przy­no­siła z domu. Ale matka nic do ust nie brała. A ze trzy dni to też i nic już nie mówiła. Jakby cią­gle spała. Aż i zasnęła.

— A lekarz? — mruk­nął Mar­cin.

Nic się nie ode­zwały. Nie poj­mo­wały, o czym mówił.

— Był dok­tor? — spy­tał groź­nie Mar­cin.

Znowu poru­szyły się na ławce. Tym razem nie­spo­koj­nie.

— Nie, nija­kiego dochtora nie było — rze­kła Fon­tań­ska. — Skąd by się tu wziął dochtór? — spy­tała zdu­mio­nym gło­sem.

Znowu patrzyły na niego cie­ka­wie. Dziwny się zro­bił ten Mar­cin. W świe­cie bywał, a nic nie rozu­miał. Nawet nie podzię­ko­wał, że przy­szły do zmar­łej i ostat­nią posługę jej oddały, świą­teczną koszulę, kaftan i kieckę ze skrzyni wycią­gnęły i na zmarłą wdziały. A naj­gor­sze, że znowu mil­czał. Tylko świeca zaczęła skwier­czeć. Sie­dział nie­ru­chomo i nie sapał jak to chłop, ale zda­wało się, że w ogóle nie oddy­cha jak ta zmarła.

Rap­tem stara Masło­chowa zawyła cichutko:

— Nie docze­kała się cie­bie, syneczku, nie docze­kała…

Drgnął. Spoj­rzał na nią groź­nie, aż ją ciarki prze­szły. Sku­liła się pod tym spoj­rze­niem i okryła wielką chu­stą w kratę. Fon­tań­ska też popra­wiła na sobie takie same chu­ści­sko i oby­dwie były podobne do dwóch opa­tu­lo­nych na zimę cho­cho­łów.

Wypa­liło się już sporo świecy, a on wciąż tkwił na ławce nie­ru­chomo, z przy­mknię­tymi oczami. Rwało go strasz­nie w cho­rej nodze, ale one o tym nie wie­działy, drgały mu wargi, więc myślały, że się cią­gle modli za matkę.

Po godzi­nie cichu­teńko wymknęły się z cha­łupy, zanie­po­ko­jone jego mil­cze­niem i nie­ru­chomą postawą. W izbie pano­wał już zupełny mrok, bo jesienny wie­czór zapa­dał wcze­śnie, krzywe okno było brudne i prze­pusz­czało nie­wiele świa­tła. Świeca na ławie oświe­tlała zabło­cone deski pod­łogi, frag­ment łóżka z bia­łym prze­ście­ra­dłem i leżącą na nim zmarłą. Blask się­gał tylko do kości­stych rąk matki, Mar­cin prze­su­nął świecę aż na sam koniec ławki, aby i twarz stała się widoczna.

Gdy kobiety wyszły, ode­tchnął głę­biej i nie­śmia­łym gestem dotknął pal­cami dłoni zmar­łej, jakby dopiero teraz chciał się upew­nić, że naprawdę nie żyje. Miał palce zzięb­nięte i zale­d­wie wyczuł chłód śmierci. Ale zapewne wcale nie o to mu cho­dziło, chciał się po pro­stu przy­wi­tać tym dotknię­ciem i poże­gnać zara­zem. Potem wstał i pod­szedł do sto­ją­cej w rogu dużej drew­nia­nej szafki. Zna­lazł tam lampę i butelkę z naftą. Napeł­nił lampę, zapa­lił knot i zało­żył szkło. Póź­niej chwy­cił kube­łek z pod­łogi i wyszedł z cha­łupy.

Stud­nia w podwó­rzu miała wysoki żuraw, który zaskrzy­piał gło­śno, gdy pochy­lił go w czarną głę­bię. I ten skrzyp nagle ucie­szył Mar­cina, wydał mu się dobrze zna­jomy, bli­ski od naj­wcze­śniej­szego dzie­ciń­stwa. Tak, to jedno pozo­stało tu takie jak daw­niej. Wolno wycią­gnął kube­łek słu­cha­jąc z przy­jem­no­ścią, jak żuraw popi­skuje, poję­kuje, zgrzyta. Wra­ca­jąc do cha­łupy na chwilę przy­sta­nął i pozo­sta­wił kube­łek na środku podwó­rza.

Było już pra­wie zupeł­nie ciemno, szem­rał deszcz na kupach sta­rej, gni­ją­cej słomy poroz­w­łó­czo­nej po obej­ściu. Mar­cin zaj­rzał do szopy, gdzie kie­dyś matka trzy­mała świ­nie i kury, a potem do obory. Pomimo mroku wie­dział po chwili, że w całej zagro­dzie on tylko był jedyną żywą istotą.

Pośpiesz­nie wró­cił do izby, zzuł prawy but, bo noga bolała go coraz bar­dziej. Nalał do miski zim­nej wody, posta­wił nogę na ławce i powoli odwi­nął onucki. Ropa prze­są­czyła się przez ban­daż. Sycząc z bólu ode­rwał go od rany, potem skraw­kiem czy­stego ban­daża umo­czo­nego w wodzie długo prze­my­wał podłużną cuch­nącą ranę na łydce.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki