Leśna Różyczka. Tom 5. Wyleczenie - Karol May - ebook

Leśna Różyczka. Tom 5. Wyleczenie ebook

Karol May

0,0

Opis

Waldröschen to powieść o niespotykanym, gigantycznym wręcz rozmachu. Autor często przenosi akcję na różne kontynenty, stosuje zabieg czasowych skoków akcji. W powieści roi się od postaci historycznych, m.in.: cesarz Maksymilian, książę Bismarck, cesarz Wilhelm I. Jednym z głównych bohaterów jest doktor Sternau – pierwowzór późniejszego Old Shatterhanda (alter ego samego pisarza). Jego przygody to zapowiedź późniejszych, najlepszych dzieł autora Winnetou. Leśna Różyczka pokazała również dużą sprawność Maya w poruszaniu się w tematyce Dzikiego Zachodu i bliskowschodnich przestrzeni Orientu.

2024 Wyleczenie

Przełożyła Iwona Kapela; artystyczny przekład fragmentów poezji Stefan Pastuszewski; ilustracje anonimowego twórcy zaczerpnięte z edycji niemieckiej (Wydawnictwo H.G. Münchmeyer, Dresden-Niedersedlitz, 1902 r.); podkolorowanie: Dariusz Kocurek; redaktor kolekcji: Andrzej Zydorczak; redakcja: Elżbieta Rogucka; przypisy: Iwona Kapela, Elżbieta Rogucka, Andrzej Zydorczak; korekta: Piotr Płachta, Andrzej Zydorczak; koncepcja graficzna, projekt i skład Mateusz Nizianty

Ruda Śląska: Wydawnictwo JAMAKASZ Andrzej Zydorczak

Druk i oprawa: Totem.com.pl Sp. z o.o. Sp. Komandytowa, 88-100 Inowrocław, ul. Jacewska 89

1 t.: 415, [9] s.; 71 il. w tym 24 kolorowe karty tablicowe; 21,5×15,3 cm

Nakład: 200 egz. numerowanych

(Kolekcja Leśna Różyczka, każdy egz. numerowany)

ISBN 978-83-66268-99-9 (całość kolekcji), ISBN 978-83-67876-01-8 (tom 5); oprawa tekturowa lakierowana

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 498

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Karol May

Leśna Różyczka

 

czyli w pogoni za zemstą

dookoła świata.

Wielka powieść demaskatorska

o tajnikach ludzkiego społeczeństwa

napisana przez

Ramona Diaza de la Escosurę

 

Wyleczenie

Karol May

Leśna Różyczka

 

 

Przełożyła Iwona Kapela

 

Część II: W poszukiwaniu zemsty

Tom 5. Wyleczenie

 

Karol May

 

Sto dwudziesta ósma publikacja elektroniczna wydawnictwa JAMAKASZ

Piąty tom kolekcji „Leśna Różyczka”

 

Tytuł oryginału niemieckiego: Das Waldröschen

 

© Copyright for the Polish translation by Iwona Kapela, 2023

Artystyczny przekład fragmentów poezji © Copyright for the Polish translation by Stefan Pastuszewski, 2023

 

71 ilustracji, w tym 24 kolorowe karty tablicowe anonimowego twórcy zaczerpnięte z edycji niemieckiej (Wydawnictwo H.G. Münchmeyer, Dresden-Niedersedlitz, 1902 r.)

podkolorowanie: Dariusz Kocurek

 

Redaktor kolekcji: Andrzej Zydorczak

Redakcja: Elżbieta Rogucka

Przypisy: Iwona Kapela, Elżbieta Rogucka, Andrzej Zydorczak

Korekta: Piotr Płachta, Andrzej Zydorczak

Konwersja do formatów cyfrowych: Mateusz Nizianty

 

 

Wydanie I 

© Wydawca: JAMAKASZ

 

Ruda Śląska 2024

 

ISBN 978-83-66980-01-3 (całość)

ISBN 978-83-67876-02-5 (tom piąty)

Rozdział czwarty

Wyleczenie

 

Mą duszę gnębi ciemny duch,

Nie cetnar1, ale kamień ciężki.

A wokół cisza, żaden ruch.

Mgła potęguje męki.

 

I zobaczyłem swoją śmierć,

Serce me biło bez czucia,

Świat wokół pisał czarny wiersz.

Nie będę mógł, a będę musiał.

 

A kiedy znów ujrzałem świat

Do zemsty wzywał każdy głos.

Minuty, dni i wiele lat

Bierze we władzę krwawy los.

 

Od tego dnia w Josefie Cortejo nastąpiły niezwykłe zmiany. Niewiele rozmawiała ze swoim ojcem. Jej pokojówka opowiadała mu, że señorita ciągle stoi przed lustrem, aby się przyozdobić, ale potem zawsze ponownie zrywa kwiaty oraz biżuterię, i krzyczy przy tym gniewnie:

– Jaka brzydka, jaka okropna! Żadne złoto, żadne kamienie, żadna róża tego nie zmieni!

A gdy Cortejo podkradał się pod pokój córki, to słyszał z jego wnętrza, jak rozmawia sama ze sobą w taki sposób, jakby ktoś z nią był. Tymczasem wiedział, że jest sama. A potem, kiedy przyłożył ucho do drzwi, to słyszał, jak cicho mówi:

– Och, jak kocham, jak bardzo kocham ciebie, chodź, pocałuj, och, pocałuj mnie!

Kiedy natomiast przyszedł innym razem i nasłuchiwał, to usłyszał, jak gniewnie wykrzykuje:

– Nielitościwy, zabiję cię, uduszę! Nienawidzę cię, bo wydarłeś mi serce z piersi!

Kompletnie nie wiedział, co ma o tym myśleć. Dlatego pewnego razu zmusił się do wejścia do niej, by poważnie z nią porozmawiać. Zastał ją stojącą przed lustrem. Ubrana była w wydekoltowaną suknię i przyglądała się sobie, zastanawiając się, czy jest piękna. Jednak jej chude ramiona, wyschnięta szyja, spiczasty kark oraz niewielki biust jeszcze bardziej uwydatniały jej brzydotę.

– Co ty robisz! – zbeształ ją. – Myślę, że sfiksowałaś!

Odwróciła się szybko i gdy go zobaczyła, zaczerwieniona narzuciła chustę na swoje obnażone wdzięki, którym brakowało wszelkiego uroku.

– Co robię? Przymierzam suknie – usprawiedliwiała się.

– To mają być suknie? Komu chcesz się tak pokazać?

– Nie jestem jeszcze zupełnie gotowa. Chcę pójść dzisiaj na Fantasię2.

– Ach, nareszcie rozsądne słowo! Więc chcesz wyjść? Znaczy się na Fantasię? To dobrze, pójdę z tobą. Będzie tam cała szlachecka śmietanka. Pierwszą nagrodą jest kosztowny sprzęt jeździecki, który hrabina Montala podaruje zwycięzcy.

– Hrabina Montala? Dlaczego ona? Nie ma nikogo innego?

– Jest najpiękniejsza. A może ty chcesz rozdawać nagrody? – rzekł i roześmiał się.

Jej oczy rozbłysły gniewnie, ale zacisnęła zęby i odwróciła się.

– Rozważyłaś sobie to, co ci wczoraj mówiłem?

– Nie – odpowiedziała zimno.

– Dlaczego nie?

– Nie mam czasu.

– Nie masz czasu! – odburknął ze złością. – Czy kiedyś znalazłaś czas, żeby zająć się naszymi wrogami? Przed chwilą dowiedziałem się, kiedy wyjeżdżają.

Po tych słowach w mig się do niego odwróciła i zapytała drżącym głosem:

– Kiedy odjadą?

– Pojutrze.

Wyglądało, jakby jej blada twarz stała się jeszcze bledsza, ale opanowała się i powiedziała zimno:

– Jak chcą, to niech jadą!

­– Co? Jak chcą? Mamy pozwolić uciec prawdziwemu hrabiemu de Rodriganda?

– Fałszywy nie przynosi nam też żadnego pożytku!

– Nie możesz tak mówić! Obiecałem ci przecież wczoraj, że ma się z tobą ożenić. Napiszę do mojego brata.

– Zaczekaj jeszcze!

– Do kiedy?

– Do pojutrza!

Pokiwał głową. Nie pojmował i nie rozumiał jej. Była dla niego zagadką.

– Więc idziesz na Fantasię? – dopytywał się.

– Tak.

– Będę ci towarzyszył.

– Pójdę sama.

Ponownie pokiwał głową i uznał, że najlepiej będzie się wycofać. Jednak ledwie odszedł, zaryglowała za nim drzwi, odrzuciła chustę i zaczęła nakładać puder na szyję, biust, czoło i kark, a na policzki położyła róż. Chciała zobaczyć, czy w ten sposób mogłaby stać się ładniejsza.

Wtedy ktoś cicho zapukał do drzwi.

– Kto tam? – zapytała.

– Amaika.

Doskoczyła do drzwi, nie okrywając swojej nagości i otworzyła je. Weszła stara Indianka. Służyła w domu i cieszyła się zaufaniem señority, której stała się właściwie pokojówką do pogaduszek. Josefa ponownie zamknęła drzwi, stanęła przed lustrem i zapytała:

– Amaika, spójrz na mnie! Jestem piękna czy brzydka?

Stara złożyła ręce i odpowiedziała:

– Brzydka? Och, Madonno, jak pani mogłaby być brzydka! Piękna, jest pani bardzo piękna!

– Naprawdę tak sądzisz?

– Tak, na moją biedną duszę! – zaklinała się obłudnie stara.

– Więc puder rzeczywiście pomaga! Czy powinnam jeszcze bardziej zaróżowić policzki?

– Nie, señorita. Tak wygląda pani prawdziwie czarująco i uroczo. Każdy mężczyzna musi panią kochać!

– Mężczyzna, tak, mężczyzna, ale nie on!

– On? – zaśmiała się Indianka. – On też panią pokocha. Obejmie panią i pocałuje, gdy podejdzie pani do niego dziś wieczorem na Fantasii. Jest pani przecież tak urocza, że zupełnie nie będzie mógł się oprzeć!

– Ale czy on przyjdzie?! – zastanawiała się, czując się mile połechtana.

– Przyjdzie.

Te słowa zostały wypowiedziane tak pewnym tonem, że ta pewność zwróciła uwagę Josefy. Szybko odwróciła się do Indianki i zapytała:

– Wiesz to dokładnie?

­– Bardzo dokładnie, señorita. Wie pani, że czuwam nad panią i zrobię wszystko, by widzieć panią szczęśliwą.

– Kto tak mówi, że on przyjdzie?

– Ten kawałek papieru.

Wyciągnęła przy tym z kieszeni długą, zapisaną kartkę papieru i podała ją Josefie.

Od czasu do czasu znakomici mieszkańcy Meksyku urządzają dzikie igrzyska walki, w których często zdobywa się bardzo znaczące nagrody. Odbywają się one pod wieczór, kiedy żar słońca nie jest już tak uciążliwy, a jeszcze wieczorem odbywa się maskarada, w której może uczestniczyć każdy, kto ma ochotę i znajduje radość z takich rzeczy. Najważniejsi señores biorą udział w tych bijatykach, naprawdę często zagrażających życiu, a każdy porządny cudzoziemiec jest wpuszczany na arenę, oczywiście z bronią, którą sobie wybierze. Takie igrzyska są nazywane Fantasia i dzisiejszego wieczora miała się odbyć podobna impreza. Papier, który przyniosła stara kobieta, zawierał nazwiska tych, którzy chcieli walczyć.

Josefa po cichu czytała te nazwiska po kolei, ale dwa wypowiedziała głośno:

– Señor Carlos Sternau z lassem, strzelbą, szpadą i sztyletem. Señor Alfred de Lautreville ze strzelbą, szpadą i sztyletem.

Tak brzmiały oba nazwiska.

– Ach, wiedziałam, że on jest bohaterem! – westchnęła. – Walczy nie tylko jedną bronią, lecz trzema. Wygra nagrodę. Och, gdyby mógł ją dostać z moich rąk!

Indianka zrobiła bardzo przebiegłą minę.

– Może tak da się zrobić – powiedziała.

– W jaki sposób? Przecież nagrody rozdaje hrabina Montala!

– Te nagrody, tak. Ale czy pani nie może również dać mu inną nagrodę?

Josefa zarumieniła się i zapytała:

– Jaką?

– Pocałunek, objęcie, prawdziwe, serdeczne i czułe!

– Może. Będziesz mi towarzyszyć i zatroszczysz się o to, bym go spotkała.

Na to stara zgodziła się z całego serca i obie poczyniły swoje przygotowania do radosnego wieczoru.

Podobne przygotowania czyniono także w palazzo lorda Lindsaya. Mariano zupełnie już wyzdrowiał. Jego oczy ponownie błyszczały, jego lica zaokrągliły się i świeżo zarumieniły; mógł hasać na koniu z taką samą pewnością, jak wcześniej. Dlatego postanowił wziąć udział w Fantasii, a Sternau obiecał mu, że zrobi to samo.

Nawiasem mówiąc, w ostatnich dniach Sternau był bardzo małomówny i zamyślony, a to w wyniku pewnej krótkiej rozmowy. Wieczorem po owym śniadaniu, w którym wzięli udział oboje Cortejowie, lord zapytał go w cztery oczy:

– Panie Sternau, co powie pan o księciu Olsunnie?

– Ma pan na myśli pomyłkę?

– Tak i pańskie podobieństwo do niego.

– To rzadka i interesująca gra natury, nic więcej.

– Uważam, że jest ono uderzające. Pański ojciec był Niemcem?

– Tak.

– A pańska matka?

– Ona również.

– Czy przedwczoraj nie mówił pan Marianowi o tym, że pańska matka była wychowawczynią w Hiszpanii?

– Tak w istocie było.

– Cóż, mój przyjacielu, nie chcę uwłaczać czci pańskiej matki, ale nie wydaje się, aby takie podobieństwo powstało przypadkowo. Niech pan o tym pomyśli!

Faktycznie, Sternau zaczął się zastanawiać. Ale te rozmyślania ukazywały mu się jako grzech przeciwko matce. Walczył z rodzącymi się myślami, ale w pełni ich nie opanował i aby się rozerwać, chętnie zgodził się wziąć udział w Fantasii.

 

Zbliżało się popołudnie i tysiące ludzi wyległo na równinę, gdzie została wyznaczona arena dla walczących. Wojownicy zebrali się w jednym wskazanym miejscu i potem wyjechali konno. Gdy cała kawalkada dojechała do placu, na jej widok rozbrzmiał grzmiący okrzyk. Wiele kobiecych oczu rozbłysło na widok odważnych osobników, którzy nie obawiali się wykazać swoich umiejętności w walce.

Na wzniesionej trybunie siedzieli sędziowie, otoczeni znacznym wiankiem dumnych i pięknych kobiet oraz dziewcząt. Między nimi znajdowała się hrabina Montala, najpiękniejsza wdowa w całym kraju. Wielu o nią zabiegało i przez wielu była uwielbiana, ale żaden nie zdołał znaleźć w jej oczach łaski. U jej boku siedziała przyjaciółka, która przybyła z Morelii, by obejrzeć igrzyska.

Właśnie zbliżył się pochód wojowników. Wszyscy bez różnicy byli odziani w bogate meksykańskie stroje. Wtedy przyjaciółka szturchnęła hrabinę i zapytała:

– Dios, kim jest ten jeździec, który właśnie przejeżdża przez wejście na karym koniu?

– Nie widziałaś go jeszcze? – odpowiedziała hrabina pytaniem na pytanie.

– Nigdy.

– No tak. Od trzech tygodni nie było cię w stolicy.

Piękna hrabina podążała za jeźdźcem, wodząc za nim błyszczącym wzrokiem i zapomniała przy tym, by udzielić przyjaciółce odpowiedzi.

– No i…? – przypomniała ta.

– Jest Niemcem – brzmiała krótka odpowiedź.

Przyjaciółka spojrzała badawczo na hrabinę, uśmiechnęła się tajemniczo i potem zapytała:

– Niemcem! To wszystko, co o nim wiesz?

– Jest gościem angielskiego lorda.

– Lorda Lindsaya?

– Tak.

– Zatem nie jest zwykłego stanu, ponieważ Lindsay jest wybitną osobą.

– Przeciwnie, jest lekarzem.

– I nazywa się…?

– Na liście walk widnieje jako Carlos Sternau.

Przyjaciółka znowu się uśmiechnęła.

– Na liście walk? Nie znałaś i nie słyszałaś wcześniej tego nazwiska?

– Słyszałam, ale zapomniałam.

– Niezwykłe!

– Dlaczego?

– Sądzę, że ten, kto zobaczy tego mężczyznę, nie może go nigdy zapomnieć. Tobie przynajmniej udało się z nazwiskiem. Spójrz, co za postać!

– Zbyt masywna, zdecydowanie zbyt masywna!

Przyjaciółka po raz trzeci uśmiechnęła się tajemniczo.

– To kwestia gustu – stwierdziła.

– Nie spodziewam się po jego silnej sylwetce żadnej zwinności. A jak Niemiec może w lassie i sztylecie mierzyć się z Meksykaninem? Niemcy są zbyt spokojni. Mogą posiadać co najwyżej trochę praktyki w używaniu karabinu i szpady.

– Ganisz go, zatem jest dla ciebie niebezpieczny!

– Ba! – prychnęła dumnie hrabina.

Jednocześnie nie spuszczała wzroku z okazałej postaci Sternaua.

– A kim jest ten señor u jego boku? – zapytała przyjaciółka.

– To przyjaciel Niemca i również gość angielskiego wysłannika. Jest oficerem i nazywa się Alfred de Lautreville.

– Zdaje się, że znasz dokładnie tych cudzoziemców?

– Co chcesz! Wszystkie tutejsze światowe damy durzą się w nich.

– Naturalnie oprócz ciebie.

– Nie zaprzeczę. Jest się odpornym na to, co inni nazywają miłością. Dziękuję!

Po tym, jak każdy z wojowników zajął swoje miejsce, zaczęła się gra. Najpierw walczono szpadami, zawsze dwóch przeciwko dwóm, a potem zwycięzcy ze sobą. Klinga Sternaua nie miała żadnej przeciwko sobie, a zwinność Mariana sprostała każdemu. Doszło zatem do tego, że obaj mieli walczyć ze sobą o nagrodę, ale Sternau poddał się i dobrowolnie zrezygnował.

– Widzisz – odezwała się hrabina do przyjaciółki – jego nieokrzesana siła obawia się zręczności przyjaciela. Nie zdobędzie żadnej nagrody.

Teraz przyszła kolej na sztylety. W tej broni Meksykanie mieli znaczącą praktykę. Tutaj nie mogło obyć się bez ran. Wielu krwawiło, inni się wycofali. Tylko jeden nie został nawet draśnięty, mianowicie Sternau. Pozostawał zwycięzcą.

– No, czy nadal ciągle brakuje mu zręczności? – zapytała przyjaciółka.

– Przypadek!

– Kiedy walczy jeden z dwudziestoma i zostaje zwycięzcą, ty nazywasz to przypadkiem?

Hrabina milczała, ponieważ teraz dosiadano koni, by rzucać lassem. Jechano po dwóch, z czego jeden próbował ściągnąć z konia drugiego. Przegrany wracał, a zwycięzca pozostawał gotowy do walki z kolejnym.

Przyjaciółka zdawała się czerpać przyjemność z drażnienia hrabiny.

– Wierzysz, że Niemiec potrafi używać lassa? – zapytała.

– Nie.

– Zatem nie byłoby mądre z jego strony, by chcieć się mierzyć z innymi.

– Nagroda, którą teraz ma zdobyć, powoduje, że jest pijany radością i nieostrożny.

– Hm, to był już pijany i nieostrożny, zanim otrzymał tę nagrodę, bo przecież już podjął decyzję o walce na lassa.

Tym razem rozstrzygnięcie walk kazało na siebie długo czekać, a kiedy w końcu było po wszystkim, nagrodę zdobył ponownie Sternau. Ani razu nie zachwiał się w siodle, ani jedno lasso nie było w stanie go złapać, gdy tymczasem on zrzucił wszystkich przeciwników z koni.

 

Rozpoczęło się czwarte starcie na strzelby. Zostały ustawione tarcze i tutaj również Sternau pokonał wszystkich innych. A kiedy oddał decydujący strzał, wysoko w powietrzu szybował wielki, białogłowy sęp. Sternau w milczeniu wskazał na ptaka i załadował karabin.

Dał się słyszeć głuchy pomruk. Nikt nie wierzył, że kula dosięgnie ptaka, ale już rozbrzmiał strzał Sternaua i sęp spadał na ziemię, zataczając się wąską spiralą. Tysiąc donośnych głosów wydało okrzyk radości, nagradzając w ten sposób mistrzowski strzał.

W tym momencie zwycięzcy zbliżyli się do trybuny. Nikt o tym wcześniej nie pomyślał: było tylko dwóch, w dodatku dwóch obcych. Meksykańskie kostiumy pasowały im równie dobrze jak krajowcom, a kiedy teraz otrzymywali nagrody, to kłaniali się z taką samą rycerską godnością, jak gdyby byli przyzwyczajeni do codziennego otrzymywania nagrody z pięknych rąk.

Teraz igrzyska dobiegły końca i rozpoczęła się maskarada. Zwyczaj zabraniał noszenia przebrania tylko tym, którzy brali udział w walkach. Sternau i Mariano oddali swoje konie i nagrody jednemu ze sług lorda i z przyjemnością spacerowali po placu, ale później zostali rozdzieleni.

 

Dwaj zawodnicy stali obok siebie i rozprawiali o wynikach dzisiejszej rozgrywki. Byli niezwykle wściekli, że ci dwaj obcy tego dnia zabrali im zaszczyty.

– Jak sądzisz, Gonzalvo – zapytał jeden z nich – czy dopuszczanie nieznajomych jest w ogóle właściwe?

– Nie, zwłaszcza takich słoni, którym nie może się oprzeć żaden człowiek. Jeśli przyjdzie mi ochota, zadam temu señorowi Sternauowi małe pchnięcie w plecy, po którym powinien mieć dość.

– Weź mnie pod uwagę. Ale skąd zdobędziemy pieniądze, aby wykupić od pobożnych ojców rozgrzeszenie za taki czyn?

– To jest to, co mnie też martwi, inaczej mój sztylet już byłby w jego ciele. To nie jest mała rzecz, by pewnego dnia udać się do tego innego świata z morderstwem na sumieniu.

W ich pobliżu stał inny mężczyzna w masce, któremu nie umknęła ta cicha rozmowa. Teraz tajemniczy osobnik podszedł bliżej i zapytał:

– Ile kosztuje to rozgrzeszenie u świątobliwych ojców, señores?

– Co to pana obchodzi? – ofuknął go Gonzalvo.

– Może bardzo dużo.

– Dlaczego?

– Ponieważ chcę panu podarować tę sumę.

– Do wszystkich diabłów! Czy to prawda?

– Tak – przytaknął człowiek w masce.

– Kimże pan jest? – zapytał Gonzalvo.

– To nie ma nic do rzeczy. Jestem dokładnie tak jak pan zły, że ten człowiek nam, Meksykanom, odbiera nagrody. Pchnąć szpadą zuchwalca! Płacę za rozgrzeszenie.

– Ale za to musi być ładna sumka, przyjacielu!

– Ile?

– Pięćdziesiąt pesos dla nas dwóch.

– Dam wam sto, jeśli ten Sternau w ciągu godziny pożegna się z życiem.

– Kiedy nam pan je da?

– Zaraz po wykonaniu zadania.

– Gdzie?

– Gdzie panu pasuje i się podoba.

– Brzmi nieźle, ale jeśli zadanie zostanie wykonane, a pan nie zechce zapłacić, to nie będziemy mogli nic zrobić!

– To mnie pchniecie!

– Czy zna pan nas? Niech pan zdejmie na chwilę maskę!

Właściciel maski zrobił, jak oni zażądali i obaj mężczyźni zobaczyli jego twarz.

– Ach, znam pana, señor Cortejo – powiedział Gonzalvo. – Nas pan nie oszuka. Wykonamy naszą robotę i jutro rano odbierzemy zapłatę.

Obaj mężczyźni wzięli się pod ręce i pożegnali Corteja.

Brzmi to niewiarygodnie, że taką umowę zawiera się tak łatwo i szybko, ale kto mieszkał w Meksyku, ten wie, że nie jest to wcale rzadkością.

Mariano, gdy stracił Sternaua z oczu, dzielnie rzucił się w tłum ludzi. Cieszył się, że odzyskał świeżość ciała i w efekcie kierował się tylko w te miejsca, które wymagały trudu, żeby przebić się przez ludzi. Wtedy nagle ktoś złapał jego dłoń i u swego boku zobaczył kobiecą maskę, która odciągnęła go na bok. Wyglądało to na przygodę, więc poszedł za nią.

Gdy mieli już za sobą tłum, poprowadziła go do zwalonych murów akweduktu.

– Niech pan usiądzie, señor – powiedziała. – Mam z panem do pomówienia.

Grzecznie zastosował się do tego polecenia, po czym oparł się wygodnie plecami o wysoki mur.

– Zatem, señora – odezwał się uprzejmie – jestem pani posłuszny, teraz proszę również być tak dobrą i powiedzieć mi, czego pani ode mnie oczekuje.

– Chcę panu zadać pytanie – odpowiedziała.

– Proszę mówić!

– Czy mogę najpierw usiąść obok pana?

– Tak, proszę.

Usiadła u jego boku, czym spowodowała głośny szmer, w wyniku którego oboje nie słyszeli dźwięku po drugiej stronie muru.

 

Lord Lindsay również wpadł na pomysł zamaskowania się. Zauważył Mariana i chciał się z nim trochę podrażnić. Jeszcze nie zdołał do niego dotrzeć, gdy młodego mężczyznę przejęła kobieca maska. Dało to mile widzianą okazję, aby dowiedzieć się czegoś więcej o charakterze Mariana. Jeśli bez zbędnych ceregieli wda się w romans, wtedy nie byłby wart Amy. Dlatego Lindsay podążył za nim i gdy zobaczył, gdzie oboje usiedli, ukrył się po drugiej stronie muru, skąd mógł słyszeć każde słowo.

– Cóż, proszę zaczynać, señora – usłyszał teraz głos Mariana.

– Najpierw proszę przysiąc, że pod żadnym warunkiem nie każe mi pan zdjąć maski, señor!

– Czy jest pani tak brzydka, że nie wolno pani oglądać?

– To nie to. Nie chcę zostać rozpoznana, chyba że panu na to pozwolę.

– No dobrze, daję pani moje słowo.

– Nie żądam słowa, tylko pańskiej przysięgi!

– Dobrze, więc składam przysięgę. Teraz jednak niech pani zaczyna!

– Proszę mi powiedzieć, czy ma pan narzeczoną, señor?

– Nie.

– A kochankę?

– Czy koniecznie musi pani to wiedzieć?

– Tak. To, co chcę panu powiedzieć, ma dla pana ogromne znaczenie.

– Brzmi to bardzo stanowczo, No, zresztą mogę być szczery, Tak, mam ukochaną.

– I jest pan dla niej dobry z całego serca?

– Nie potrafię bez niej w ogóle żyć.

Spod maski wydobyło się długie, głębokie westchnienie. Potem pytała dalej:

– Czy pod żadnym pozorem nie zostawi jej pan?

– Pod żadnym.

– Ale ona nie jest jeszcze pana narzeczoną, panną młodą, czy żoną!

– To nie ma znaczenia. W moim sercu przysięgłem jej wierność i dotrzymam tej przysięgi.

– Nie opuści jej pan z chęci wielkiego zysku?

– Nie sądzę.

– A jeśli teraz chodzi o szczęście i życie?

– Moje szczęście należy do niej, a moje życie do Boga. Dotrzymam mojej przysięgi!

Umilkła i ciągle jeszcze dało się słyszeć poprzednie długie, głębokie westchnienie. Potem odezwała się energicznym tonem:

– Chcę wierzyć, że teraz tak pan myśli, ale później będzie inaczej. Postanowiłam być szczera, więc wyznam panu, że pana kocham.

– Do stu piorunów! – wykrzyknął zaskoczony. – Mam dla pani zostawić moją ukochaną?

– Tak.

– To nie wchodzi w rachubę!

– Dlaczego nie?

– Bo kocham ją, a nie panią.

– Nie zna mnie pan. Może jestem piękniejsza niż ona!

– Możliwe, ale mało prawdopodobne!

– I bogatsza!

– To nie ma znaczenia.

– Szlachetnie urodzona i z lepszym charakterem!

– To niemożliwe!

– Z pewnością pokochałby mnie pan!

– Znienawidziłbym panią i stracił do siebie szacunek, gdybym złamał moją przysięgę.

Wydawała się zastanawiać przez długą chwilę. Potem poprosiła miękkim głosem:

– Proszę dać mi swoją rękę.

– Proszę.

Chwyciła jego dłoń i poprowadziła pod płaszcz.

– Niech pan dotknie mego serca, señor – powiedziała – i poczuje, jak dla pana bije!

 

– Caramba, co pani przychodzi do głowy! – oburzył się. – Mogę dotknąć pani płaszcza, ale nic poza tym. Na litość boską, niech pani nie mówi, że jest pani dobrą, uczciwą dziewczyną!

Wzdrygnęła się i odpowiedziała na wpół gniewnym tonem:

– Jestem nią! Robię to, co robię, bo pana płomiennie kocham.

– Tak mi przykro, bo naprawdę nie mogę pani pomóc.

– To ja również panu nie pomogę!

Wypowiedziała to zdanie tonem, który przykuł jego uwagę.

– Ja również nie wiem, w czym mogłaby mi pani pomóc! – powiedział.

– Och, w czymś najwyższej wagi! – odrzekła.

– Ach? Czy wolno mi wiedzieć?

– Tak. Nazywa się pan Alfred de Lautreville, ale nim nie jest!

Był zaskoczony i zapytał:

– Kim zatem jestem?

– Pana prawdziwe nazwisko powinno brzmieć: Alfonzo de Rodriganda.

Wtedy szybko chwycił ją za ramię, pochylił się ku niej i powiedział:

­– Kobieto, co ty mówisz? Skąd to wiesz? Kim jesteś?

Zniosła ostry nacisk jego ręki, nie wypowiadając ani słowa bólu, bo ten ból był dla niej rozkoszą, ale odpowiedziała:

– Za późno mnie pan o to pyta!

– Musi pani mi powiedzieć!

– Muszę? Kto mnie zmusi?

– Ja.

– Jak?

– Dowiem się, kim pani jest!

– Przysiągł pan, że zostawi mi maskę i jak przysięgi zakochanego, dotrzyma pan słowa.

Puścił jej ramię i powiedział:

– Ma pani rację. Dotrzymam mojego słowa. Więc pani wie, kim właściwie powinienem być?

– Tak i nikt nie wie tego lepiej ode mnie. Wiem lepiej niż pański kapitan, niż pański Sternau, niż pański kapitan Landola. Wiem lepiej niż wszyscy, wszyscy, wszyscy.

– I nie chce mi pani powiedzieć?

– Nie. Mogę powiedzieć tylko ukochanemu. Zostaw swoją dziewczynę!

– Nigdy!

– Czy ta przeklęta Amy jest rzeczywiście lepsza niż hrabiostwo? – zapytała gniewnie.

– Po tysiąckroć lepsza! Ale skąd znasz pani to imię Amy?

– Co cię pana obchodzi? Pomyśl pan, co robisz! Daję dziesięć minut na zastanowienie się. Nie chodzi tylko o pana, ale także o innych. Być może pański ojciec wciąż żyje, podobnie jak pański stryj Ferdinando!

Poderwał się na równe nogi.

– Kobieto, jesteś wszechwiedząca! – zawołał przerażony.

– W pańskich sprawach jestem. W moich rękach mam całą władzę. Kosztuje mnie tylko jedno słowo, aby pana wynieść albo pogrzebać. Kocham pana. Chcę pana mieć i dlatego proszę na wszystko o pańską miłość!

– Oferuje mi pani to wszystko nadaremnie. Moje serce nie jest moją własnością. Nie mogę go oddać.

– To sprzedaj!

– Czego nie wolno mi oddać, nie wolno mi też sprzedać!

Aż do tej pory mówiła stosunkowo spokojnie, ale teraz, gdy zobaczyła, że wszelkie jej prośby i groźby są bezskuteczne, powstała i powiedziała głosem drżącym ze zdenerwowania:

– Dałam ci wybór między miłością a nienawiścią, szczęściem a nieszczęściem, niebem a piekłem. Jeśli mnie zaakceptujesz, w ciągu tygodnia zostaniesz uznany hrabią Alfonzem. Odrzucisz mnie, to twoja dusza ma krzyczeć i ryczeć z bólu. Czas na zastanawianie się minął, wybieraj!

On również się podniósł.

– Pozostanę wierny moim słowom – odparł spokojnie i stanowczo.

– To twoje ostatnie słowo?

– Moje ostatnie!

Teraz zadrżała z zazdrości, wściekłości i żądzy zemsty.

– To jesteś stracony, ty i twoja Amy – powiedziała, a jednak dodała: – Zdecyduj jeszcze raz. Wybierz inaczej!

– Nie mogę inaczej!

– To bądź przeklęty, zakochany głupcze! Powinieneś i poznasz mnie!

– Już cię znam. Nie potrzebuję ściągać ci maski z twarzy. To, co wiesz, może wiedzieć tylko jedna osoba, a co mówisz, może powiedzieć tylko jedna. Jesteś Josefą Cortejo, córką mordercy i oszusta!

Miała zamiar odejść, ale teraz odwróciła się szybko i powiedziała:

– Myli się pan, señor. Nie mam nic wspólnego z tą Josefą Cortejo!

– Och, tak! Masz wszystko z nią wspólne, wszystko, nawet urodę, którą chciałaś mnie zwodzić. Wynoś się stąd!

To był dla niej najgorszy cios. Zatrzymała się jeszcze na chwilę.

– Robak! – zgrzytnęła zębami. – Drżyj! Gdybyś tylko wiedział, kim jestem, rozpoznałbyś, że jesteś w mojej mocy!

– Ba! – zaśmiał się. – Ciesz się, że dałem ci moje słowo, inaczej zer­wałbym maskę z twojej twarzy!

Wtedy obok niego rozbrzmiał głos:

– Ja zrobię to, bo nie dałem jej mojego słowa!

Zza muru wyszła postać w masce i podeszła do dziewczyny. Josefa zdała sobie sprawę z niebezpieczeństwa, w jakim się znalazła. Sięgnęła pod płaszcz i wyciągnęła sztylet. Jego ostrze wbiło się w rękę, która chciała ją chwycić i podczas gdy lord wydał z siebie okrzyk bólu i szybko przyciągnął do siebie rękę, dziew­czyna odbiegła i kilka chwil później zniknęła w tłumie innych masek.

– Do wszystkich diabłów, miała sztylet! – zawołał Lindsay, wyciągając chusteczkę, by zatamować krew.

– Kim pan jest, señor? – zapytał go Mariano.

– Pańskim przyjacielem!

Głos spod maski brzmiał tak głucho, że Mariano go nie rozpoznał.

– I pan podsłuchiwał naszą rozmowę?

– Od początku do końca.

– Nie oddalając się?

– Nie oddalając się. Przyszedłem tu z zamiarem podsłuchiwania pana.

– To jest pan draniem!

– W pewnym sensie tak!

– I zasługuje pan na solidne przetrzepanie!

– Zupełnie słusznie!

– Żądam, aby zdjął pan maskę!

– Dlaczego?

– Bo chcę zobaczyć, kim jest drań, który posuwa się do podsłuchiwania tajemnic innych.

– To da się łatwo zrobić.

Zdjął maskę i stanął twarzą w twarz z Marianem, który pomimo ciemności rozpoznał go. Wystraszył się i odrzekł:

– Milordzie, to pan! Proszę mi wybaczyć!

– Ech, to ja jestem tym, któremu trzeba wybaczyć – powiedział Lindsay. – Czy wybaczy mi pan, że go podsłuchiwałem?

– Chętnie, milordzie, ale każdego innego wychłostałbym.

– Wierzę panu. Jest pan piekielnym facetem! Tkwi pan w potężnym imadle. Ta baba urządziła panu gorące piekło. Naprawdę myśli pan, że to córka Corteja?

– Z pewnością to ona.

– Ja też jestem o tym przekonany. Niestety, nie złapałem jej i teraz nie możemy niczego udowodnić, pomimo wyznania, jakie poczyniła. Proszę mi zawiązać chustkę wokół dłoni. Będę miał po tym szramę.

Rana została opatrzona, następnie lord ponownie założył maskę, wsunął swoje ramię pod ramię młodego mężczyzny i oddalili się razem.

Mariano podążył wraz z nim bardzo szczęśliwy, świadomy, że Lindsay wszystko słyszał. Teraz lord dokładnie wiedział, że on kocha Amy, a ta myśl dawała Marianowi nadzieję, że pragnienie jego serca od teraz nie napotka żadnej trudności, która by była nie do pokonania.

 

Sternau, po tym, jak stracił z oczu Mariana, powędrował w przeciwną stronę. Chodził od grupy do grupy i nie zauważył przy tym, że podąża za nim dwóch mężczyzn. W końcu hałas stał się dla niego męczący i zawrócił, by wyjść poza tłum. Było tam cicho. Szedł dalej, pogrążony w głębokich rozważaniach.

Myślał o ojczyźnie, o kobiecie swego serca, o starym nadleśniczym, o matce i siostrze, ale jeszcze nie zauważył, że za nim skradali się dwaj osobnicy. Wreszcie chciał zawrócić, ale w następnej chwili, po odwróceniu się, upadł na ziemię.

Obaj mordercy nie pomyśleli, że przy obrocie musiał ich natychmiast zobaczyć, ponieważ za nimi rozpościerał się jasno oświetlony plac igrzysk i ich postacie musiały być widoczne w jego świetle.

Tak więc Sternau natychmiast ich zauważył. Było jasne, że szli za nim w jakichś złych zamiarach, więc zniknął im z ową szybkością i przytomnością umysłu, które charakteryzują człowieka z prerii. Przeczołgał się na bok po ziemi i pozwolił im podejść. Zatrzymali się w jego pobliżu i próbowali przebić wzrokiem nocną ciemność.

 

– Nie widzę go – powiedział jeden z nich. – A ty?

– Też nie.

– Musiał gdzieś usiąść.

– Albo zmienił kierunek.

– To byłoby przekleństwo! Jeśli zawrócił na plac, to będziemy mieli trudniej. Tu mielibyśmy łatwą robotę.

– Niedługo zarobimy sto pesos. Musimy się rozdzielić, a kto z nas go spotka, ten zada pchnięcie.

– Dobrze, idź bardziej na prawo, a ja bardziej na lewo!

Sternau rozważał, co powinien zrobić. Uznał za najmądrzejsze, że pozwoli im odejść. Gdyby ich powalił i wskazał policji, to nie mógł im przecież udowodnić, że go śledzili. Poczekał więc, aż oddalą się wystarczająco daleko, po czym wrócił na plac, na którym wkrótce spotkał Mariana i lorda.

Opowiedział im swoją przygodę i obaj natychmiast nabrali przekonania, że zadanie wyszło od Corteja. Uznali, że najlepiej będzie wrócić do domu, co też natychmiast uczynili. Przybywszy do palazzo, zostali przywitani przez Amy, która wprawdzie podczas walk była na placu, ale potem natychmiast wróciła.

– Oto wracają zwycięzcy! – zawołała radośnie, wiodąc trzech mężczyzn do salonu. – Naszym obowiązkiem jest być z was dumnymi.

– Przede wszystkim z potrójnego zwycięzcy – oświadczył Mariano, wskazując na Sternaua.

– Także z tego drugiego – dodał lord. – Nasz przyjaciel odniósł zwycięstwo w jeszcze jednej walce, która byłe znaczniejsza niż wcześniejsze. Dlatego powinien dostać nagrodę.

Wziął rękę Amy i położył na prawej dłoni Mariana.

– Kochacie się, dzieci, i jesteście siebie godni. Bądźcie szczęśliwi, tak jak ja wam tego życzę!

To była niespodzianka, o której nikt nie pomyślał, a nagroda taka, jakiej jeszcze nigdy nikt nie wypłacił za walkę. Oboje zakochani padli sobie w ramiona, a następnie przyciągnęli łaskawego lorda do siebie. Wieczór stał się radosnym i rozkosznym wieczorem, zupełnie inaczej niż u Corteja, który przyszedł do domu, aby w przypadku, gdyby Sternau został zabity, móc udowodnić, że nie znajdował się w pobliżu.

Po pewnym czasie wróciła również Josefa. Jej oblicze płonęło, a oczy błyszczały. Zrzuciła z siebie strój maskaradowy i energicznie weszła do pokoju ojca.

– Ojcze, ten Sternau pojutrze jedzie do hacjendy? – zapytała.

– Tak.

– Sam?

– Nie, jadą z nim dwaj pozostali.

– Chcesz pozwolić im uciec?

Spojrzał na nią zaskoczony i odpowiedział z tłumioną ironią:

– Wygląda na to, że dzisiejsze przedpołudnie bardzo cię zmieniło.

– Bynajmniej, ale podjęłam decyzję.

– A ona brzmi…?

– Nie damy tym ludziom ani minuty czasu.

– To jest też moim zamiarem. Jeden z nich pewnie teraz już nie żyje.

– Który?

– Sternau.

– Ach, myślałam, że inny!

– Nie. Nasłałem na niego dwóch hidalgów3, których znam. Za sto pesos pójdą do piekła.

– Dobrze, jeden załatwiony! Ale ten drugi?

– Poczekaj do jutra, wtedy o tym porozmawiamy.

Ojciec i córka nadal siedzieli razem, gdy jacyś dwaj ludzie poprosili o przyjęcie. Zostali wpuszczeni. Byli to obaj hidalgowie. Gdy zobaczyli Josefę, chcieli wyjść, ale Cortejo nie pozwolił na to.

­– Proszę wejść, señores – powiedział. – Moja córka może usłyszeć, co macie mi do powiedzenia. Mam nadzieję, że wasza praca została wykonana!

– Niestety, nie – brzmiała odpowiedź.

Cortejo spojrzał na nich surowo. Wydawało mu się to nie do uwierzenia.

– Dlaczego? – zapytał.

– Straciliśmy go z oczu. Wyszedł w noc, zupełnie sam. Poszliśmy za nim i więcej go nie widzieliśmy. Gdy wróciliśmy na plac, zobaczyliśmy jak z lordem Lindsayem dosiada konia.

Cortejo gniewnie pokiwał głową.

– Jesteście głupcami i tchórzliwymi najemnikami. Nie chcę was znać.

– Nadrobimy to, señor – odparł jeden.

– Już nie potrzebuję was. Możecie odejść. Za wasz bezużyteczny, zmarnowany wysiłek powinniście dostać mały prezent. Macie tu dziesięć pesos. Podzielcie między sobą i wynoście się stąd.

Hidalgowie byli zadowoleni, że tak dużo dostali i wyszli. Josefa poszła odpocząć, ale nie mogła zasnąć. Knuła zemstę za swoją wzgardzoną miłość, ale nie mogła podjąć decyzji odpowiadającej sile swojej furii. Cortejo też nie spał. Zastanawiał się i rozmyślał przez kilka godzin, aż w końcu wydawało się, że podjął decyzję, bo poszedł do stajni i kazał osiodłać konia. Nad ranem opuścił miasto w kierunku północnym, a kiedy Josefa zapytała tego ranka o ojca, dowiedziała się, że jakiś czas temu wyjechał…

 

Nie jeden, ale dwa dni później przed palazzo lorda stanęły trzy porządne, silne konie, podczas gdy w mieszkaniu żegnano się.

– Więc na jak długo myśli pan wyjechać, doktorze? – zapytał Lindsay.

– Któż to może zapewnić w obecnych okolicznościach? – Brzmiała odpowiedź. – Wrócimy tak szybko, jak to możliwe.

– Mam taką nadzieję. Nie oszczędzajcie koni, bo po pastwisku biegają ich tysiące. Ma pan jeszcze jakieś życzenie?

– Tak, milordzie. Nie wiadomo, co może nas spotkać w tym kraju. Jeśli mój powrót się opóźni, proszę się zaopiekować moim jachtem i jego załogą!

– Zrobię to, chociaż nie obawiam się, że będę miał do tego powód. Bywaj pan zdrów!

Sternau i Helmers wsiedli już na konie, podczas gdy Mariano ciągle jeszcze stał na schodach i nie potrafił rozłączyć się z Amy. Wreszcie przyszedł i wyjechali z miasta dokładnie tą samą drogą, którą dwa dni temu obrał Cortejo.

Sternau wolał podróżować bez służby i przewodnika. Miał przy sobie mapę Meksyku, która była ich przewodnikiem i chociaż żaden z trzech ani razu nie pokonał tej drogi, wcale się nie zgubili.

Do hacjendy pozostał jeszcze może dzień drogi, gdy jechali przez porośniętą pojedynczymi wyspami krzaków równinę. Sternau był najbardziej doświadczony z nich trzech – nie uszło jego uwadze żadne zgniecione źdźbło, żadna odłamana gałąź, żaden kamień nieleżący na swoim miejscu. Gdy jechali tak w milczeniu, powiedział do swoich dwóch towarzyszy:

– Nie obracajcie teraz głowy ani na prawo, ani na lewo, ale zerknijcie w kierunku gęstych drzew i krzewów mydleńca4, tam na prawo, nad wodą.

– Co jest? – zapytał Mariano.

– Tam przyczaił się człowiek, a jego koń jest uwiązany za nim.

– Nic nie widzę.

Helmers również zapewnił o tym samym.

– Wierzę. To wymaga ćwiczeń i doświadczenia, aby w tej gęstwinie z daleka dostrzec człowieka i konia. Skoro tylko wezmę moją strzelbę, też zróbcie to samo, ale nie strzelajcie wcześniej, dopóki ja sam nie strzelę.

Jechali dalej, aż zrównali się z zaroślami. Wówczas Sternau nagle zatrzymał konia, zerwał strzelbę z pleców i skierował lufę w stronę krzaków. Pozostali dwaj poszli za jego przykładem.

– Hola, señor, czego pan szuka na ziemi? – krzyknął w tamtą stronę.

Rozległ się krótki, chrapliwy śmiech, po czym dały się usłyszeć słowa:

– Co to pana obchodzi?

– Bardzo dużo – odpowiedział Sternau. – Niech pan wyjdzie stamtąd, jeśli zechce być pan tak dobry!

– Pan mówi poważnie? – ponownie zaśmiał się nieznajomy.

– Naturalnie.

– No to wyświadczę panu tę przysługę.

Krzaki rozstąpiły się i wyszedł z nich mężczyzna, który był całkowicie odziany w grubą skórę bizona. Jego twarz nosiła ślady indiańskiego pochodzenia, ale jego ubiór miał fason, który uwielbiają ciboleros (łowcy bizonów). Był uzbrojony w ciężki karabin i straszny nóż. Ten osobnik wyglądał tak, jakby nigdy w życiu się nie bał. Gdy tylko wyszedł z krzaków, jego koń sam poszedł za nim.

 

Przeszył grupę trzech mężczyzn świdrującym wzrokiem i rzekł:

– Hm, nie było źle zrobione, señores! Można by prawie sądzić, że byliście już na prerii.

Sternau natychmiast go zrozumiał, ale Mariano zapytał:

– Dlaczego?

– Bo zrobiliście tak, jakbyście mnie nie zauważyli, a potem jednak nagle wycelowaliście we mnie wasze strzelby.

– Wydało się nam naturalnie podejrzane, że widzimy tu ukrywającego się człowieka – powiedział Sternau. – Co pan robił w tych krzewach?

– Czekałem.

– Na kogo?

– Nie wiem. Może na was.

Sternau ściągnął brwi i ostrzegł:

– Niech pan nie robi sobie głupich żartów, tylko dokładniej nam wyjaśni!

– To mogę zrobić. Proszę mi najpierw powiedzieć, dokąd jedziecie?

– Do hacjendy del Erina.

– Dobrze, to jesteście tymi, na których czekam.

– Brzmi to dokładnie tak, jakby wiedzieli tam o naszym przybyciu i został pan wysłany na spotkanie z nami.

– Coś w tym stylu! Wczoraj polowałem na bizona w górach i w drodze powrotnej znalazłem podejrzane ślady. Poszedłem za nimi i podsłuchałem całą grupę białych ludzi, którzy leżeli razem i głośno rozmawiali. Potem usłyszałem, że chcieli przechwycić kilku jeźdźców, którzy są w drodze do hacjendy w Meksyku. Oczywiście natychmiast wyruszyłem, by ostrzec tych ludzi. Jeśli poda mi pan prawą rękę, to dobrze, ale jeśli nie poda mi pan prawej ręki, zostanę tutaj, dopóki nie przyjdą właściwi ludzie.

Wtedy Sternau uścisnął mu dłoń i rzekł:

– Jest pan dzielnym zuchem, dziękuję panu! Jak się tak rzeczy mają, jesteśmy tymi właściwymi. Ilu mężczyzn tam było?

– Dwunastu.

– Hm, to jest ich dokładnie tylu, ilu sam biorę na siebie. Niemal mam ochotę zamienić z nimi słówko.

Łowca bizonów spojrzał na Sternaua i zapytał:

– Bierze pan dwunastu na siebie, señor?

– Tak, czasami jeszcze więcej – odpowiedział Sternau poważnie.

– To chyba o jedenastu za dużo, co?

– Dokładnie jak pan sądzi. Gdyby to ode mnie zależało, obejrzałbym sobie tych ludzi, ale raczej nie jest wskazane, by niepotrzebnie narażać się na niebezpieczeństwo.

– Ja też tak myślę – przytaknął ironicznie nieznajomy.

– Dokąd pan teraz jedzie? – zapytał Sternau.

– Do hacjendy. Mam was poprowadzić?

– Jeśli sprawi to panu przyjemność, tak.

– To jedźmy.

Wsiadł na swojego konia i ustawił się z nim na czele małego oddziału. Wisiał na koniu głową naprzód na sposób indiański, tak że od razu mógł zauważyć każdy ślad, a Sternau z całego jego zachowania wywnioskował, że jest człowiekiem, na którym można polegać.

Pod wieczór, kiedy już trzeba było położyć się spać, mężczyzna okazał się być tak doświadczony i biegły w znalezieniu odpowiedniego miejsca i przedsięwzięciu środków ostrożności, że Sternau zdał sobie sprawę, iż nie ma do czynienia ze zwykłym człowiekiem. Wziął od nich jedzenie, zapalił też papierosa, ale kiedy zaproponowano mu łyk rumu, odmówił.

Ze względu na niepewność sytuacji nie rozpalono ogniska, zatem krótka wieczorna pogawędka odbyła się w ciemności.

– Zna pan tych ludzi z hacjendy, señor? – zapytał Sternau przewodnika.

– Oczywiście – odpowiedział.

– Kogo można tam spotkać?

– Po pierwsze, señora Arbelleza, hacjendera, potemseñoritę Emmę, jego córkę, następnie señorę Hermoyes i wreszcie myśliwego, który jest chory na głowę. Jeszcze znajduje się tam czeladź oraz czterdziestu vaqueros i ciboleros.

– Pan chyba zalicza się do ciboleros?

– Nie, señor. Jestem wolnym Mistekiem.

Sternau nastawił uszu.

– Jest pan Mistekiem?

– Tak.

– O, to musi pan znać też wielkiego wodza Mokashi-motaka, Bizonie Czoło?

– Znam go – odparł spokojnie zapytany.

– Gdzie on się teraz znajduje?

– Trochę tu, trochę tam, gdzie go Wielki Duch pokieruje. Gdzie pan o nim słyszał?

– Jego imię jest wszędzie znane. Słyszałem, jak wymienia się jego imię nawet tam, za wielką wodą.

– Gdy się dowie, to się ucieszy. Jak mam panów nazywać, señores, gdy się do panów zwracam?

– Nazywam się Sternau, ten señor to Mariano, a kolejny Helmers. Jak mamy nazywać pana, señor?

– Jestem Misteka. Proszę mnie tak nazywać.

To była cała wieczorna pogawędka; potem udano się na spoczynek, podczas którego pomiędzy czterech podzielona została nocna warta. Następnego ranka wyruszyli wcześnie i tuż przed obiadem zobaczyli przed sobą hacjendę. Wtedy Misteka zatrzymał się i wskazał ręką na posiadłość.

– To jest hacjenda del Erina, señores – powiedział. – Dalej nie trzeba was prowadzić.

– Nie chce pan jechać z nami? – zapytał Sternau.

– Nie. Moją drogą jest las. Bądźcie zdrowi!

Szturchnął swojego konia piętami i odskoczył na lewo. Trzej pozostali podjechali do obmurowania i zatrzymali się przed wrotami.

Gdy Sternau zapukał, z wnętrza wyłonił się vaquero i zapytał o powód wizyty.

– Czyseñor Arbellez jest w domu?

– Tak.

– Powiedz mu, że chcą z nim mówić goście z Meksyku.

– Jesteście panowie sami, czy przyjechało was więcej?

– Jesteśmy sami.

– Zatem mogę panom zaufać i otworzyć.

Przesunął potężny rygiel i wpuścił jeźdźców na podwórze. Tutaj zeskoczyli z koni, które wziął vaquero, by je napoić. Gdy doszli do wejścia domu, wyszedł już im naprzeciw hacjendero. Jego spojrzenie spoczęło ze zdziwionym przerażeniem na wysokiej postaci Sternaua.

 

– Dios mios5, co to jest! – rzekł zadziwiony. – Czy jest pan Hiszpanem, señor?

– Nie, Niemcem.

– Zatem to gra natury. Prawie wziąłem pana za księcia Olsunnę.

Po raz kolejny Sternau usłyszał to nazwisko.

– Czy zna go pan, señor? – zapytał.

– Tak. Jestem przecież Hiszpanem. Ale to jest jednak prawda. Nie może pan być przecież księciem Olsunną, który jest o wiele starszy od pana. Witamy!

Podał mu rękę i wyciągnął ją również do Mariana. Ten miał odwróconą twarz, ponieważ patrzył na konie. Teraz odwrócił się i hacjender pobladł na twarzy, cofnął rękę i głośno krzyknął z zaskoczenia.

– Caramba, co to jest! Hrabia Emanuel! Jednak nie, też nie może być, bo hrabia jest o wiele starszy.

Złapał się za głowę. Oba podobieństwa zaniepokoiły go. Teraz swoje spojrzenie skierował na Helmersa i natychmiast załamał ręce.

– Valgame Dios6, niech Bóg będzie przy mnie, bo jestem zaczarowany! – zawołał.

– Co jest, ojcze? – rozległ się za nim jasny, słodki dziewczęcy głos.

– Chodź tu, Emmo, moje dziecko – odpowiedział. – Coś takiego jeszcze nigdy mi się nie przydarzyło, to jest tak cudowne! Oto przyjechali trzej señores. Jeden wygląda jak książę Olsunna, drugi jak hrabia Emanuel, a trzeci jest tak podobny do twojego biednego narzeczonego, jak jedno jajko do drugiego.

Emma podeszła i uśmiechnęła się. Ale gdy zobaczyła Helmersa, zawołała:

– To prawda, ojcze, ten señor wygląda dokładnie tak jak mój biedny Antonio.

– To się jakoś wyjaśni – powiedział hacjendero. – Witamy, señores i wejdźcie do mojego domu!

Wyciągnął teraz rękę do Mariana i Helmersa, i poprowadził gości do jadalni, gdzie najpierw otrzymali poczęstunek. Helmers już podnosił rękę ze szklanką, by się napić, kiedy znowu ją odstawił. Jego spojrzenie zawisło na drzwiach, które otworzyły się, by wpuścić wychudzoną, bladą postać spoglądającą na przybyszów błędnym, nic niemówiącym wzrokiem. Helmers przeszedł kilka kroków ku drzwiom i wpatrywał się w chorego.

– Czy to możliwe! – naraz zawołał. – Anton, Anton! Och, mój Boże!

Obłąkany spojrzał na niego i potrząsnął głową.

– Nie żyję, zostałem zabity – zaskomlał.

Helmers opuścił ręce i zapytał:

– Señor Arbellez, kim jest ten człowiek?

– Jest narzeczonym mojej córki – odpowiedział hacjendero. – Nazywa się Antonio Helmers, a myśliwcy nazywają go Piorunującą Strzałą.

– Więc jednak! Bracie, och, mój bracie!

Z tymi słowami rzucił się na obłąkanego, objął go ramionami i przytulił do siebie. Chory pozwolił się głaskać, patrzył obojętnie na twarz brata i tylko powiedział:

– Zostałem zabity, nie żyję!

– Co z nim? Czego mu brakuje? – zapytał Helmers.

– Jest obłąkany – odpowiedział gospodarz.

– Obłąkany? Och, Panie, mój Boże, co za spotkanie!

Niemiec zasłonił dłonią oczy, opadł na krzesło i zapłakał. Wszyscy inni stali, nic nie mówiąc, mocno przejęci, aż w końcu Arbellez położył mu dłoń na ramieniu i powiedział cichym głosem:

– Czy to prawda, że jest pan bratem señora Antonia?

Helmers skierował załzawione oczy na pytającego i odpowiedział:

– Jestem jego bratem! O mój Boże, co za spotkanie!

– Więc jest pan sternikiem?

– Tak.

– Dużo nam o panu opowiadał.

– Nie żyję, zostałem zabity – skarżył się tymczasem obłąkany.

Sternau do tej pory nie spuszczał oka z niego, a teraz zapytał:

– Jaki jest powód jego choroby?

– Uderzenie w głowę – odpowiedział Arbellez.

– Czy mieliście lekarza?

– Tak, przez długi czas.

– Czy powiedział, że jakakolwiek pomoc nie jest możliwa?

– Tak.

– Więc ten lekarz jest konowałem, nierozumnym ignorantem. Niech się pan weźmie w garść, Helmers. Brat nie jest umysłowo chory, tylko psychicznie zaburzony. Pomoc jest jeszcze możliwa.

Wtedy rozbrzmiał gromki okrzyk radości. Wydała go Emma Arbellez. Podbiegła do Sternaua, chwyciła jego obie dłonie i zapytała:

– Mówi pan prawdę, señor?

– Tak.

– Na pewno? Jest pan lekarzem?

– Jestem lekarzem i mam nadzieję na najlepsze. Jak tylko poznam bliżej okoliczności w jakich zachorował, będę mógł powiedzieć pani z całą pewnością, czy mogę udzielić pomocy.

– Och, to proszę pozwolić mi szybko opowiedzieć…

– Powoli, señorita! – przerwał jej Sternau. – Wolę to jednak zachować na spokojniejszą chwilę. Najpierw mamy jeszcze inne rzeczy do omówienia, które są równie ważne i konieczne.

Niechętnie na to pozwoliła i wyprowadziła obłąkanego z pokoju.

– To muszą być bardzo ważne sprawy, które pana tutaj przywiodły – powiedział hacjendero z pewnym przeczuciem.

– Bardzo, bardzo ważne – potwierdził Sternau.

– Czy moja hacjenda była pańskim jedynym celem?

– Tak.

– I znalazł pan ją bez przewodnika?

– Niezupełnie. Dopiero wczoraj spotkaliśmy pewnego człowieka, który aż tu nam towarzyszył. Był Indianinem z plemienia Misteków.

– Misteka? To był Bizonie Czoło.

– Bizonie Czoło? – zapytał Sternau, zaskoczony. – Nie nosił przecież oznak wodza!

– Nigdy tego nie robi. Ubiera się w bizonie skóry i jako broń nosi strzelbę i nóż.

– Więc to był on. Jechałem z Bizonim Czołem, nic o tym nie wiedząc. Przemilczał to przed nami. Jest szlachetnym, uczciwym człowiekiem. Czy jeszcze go zobaczymy?

– Codziennie jest w okolicy. Czy przez jakiś czas pozostaną panowie moimi gośćmi?

– Zdecydują okoliczności. Kiedy będzie miał pan czas, żeby posłuchać, co nas tu sprowadza?

– Natychmiast, ale też później, jak sobie panowie życzą. Czy to jest krótka sprawa i trzeba ją załatwić natychmiast?

– Nie. Potrzebuje pan więcej czasu i w ogóle musi być traktowana bardzo ostrożnie. To rodzinna tajemnica i, aby to wyjaśnić, potrzebujemy pomocy pańskiej i pani Marii Hermoyes.

– Jestem do dyspozycji, ale proszę najpierw o pozwolenie wskazania panom ich pokoi. Przede wszystkim należy zająć się wami, temat może poczekać na później.

Weszła Indianka Karja. Sprawdziła pokoje, a teraz przyszła, by zaprowadzić do nich dżentelmenów. Sternau otrzymał ten, w którym kiedyś zwykle mieszkał hrabia Alfonzo. Oczyścił się z brudu podróży, a następnie zszedł na chwilę do ogrodu. Tam zobaczył siedzącą piękną córkę hacjendera, a obok niej obłąkanego, który z największą obojętnością pozwalał jej na okazywanie mu czułości. Dziewczyna wstała, by zrobić miejsce dla gościa.

Sternau usiadł tak, aby móc obserwować chorego i rozpoczął rozmowę z señoritą, w toku której opowiedziała mu przebieg zdarzeń w grocie z królewskim skarbem, a zatem o powodzie choroby jej narzeczonego. Słuchał uważnie, ponieważ opowiadanie poruszyło go bardziej, niż tylko związane z nim kwestie medyczne.

– Zatem sławny Niedźwiedzie Serce też był przy tym – powiedział wtedy. – Czy od tamtej pory ten sławny wódz Apaczów był ponownie widziany?

– Nie.

– I całe to nieszczęście tylko przez jednego człowieka, przez tego Alfonza de Rodriganda! Trzeba zatrzymać jego dzieło i kazać mu odpokutować za wszystkie winy.

– Och, señor, czy możliwe będzie tu również zadośćuczynienie lub pomoc dla mojego biednego Antonia? Jego brat już powiedział mi, kiedy był pan w swoim pokoju, że jest pan wspaniałym i sławnym lekarzem, i że nawet uratował pan od obłędu własną żonę.

– Największym lekarzem jest Bóg. Mam nadzieję, że On także tu pomoże. Czy nasz pacjent jest cierpliwy i posłuszny?

– Bardzo.

– Czy pójdzie ze mną?

– Od razu.

– To zabieram go ze sobą, aby go natychmiast zbadać. Wożę ze sobą moje narzędzia i mam nadzieję, że mam wszystko, co jest mi potrzebne.

Chwycił dłoń pacjenta, a ten podążył za nim z największą chęcią. Emma poszła do swojego pokoju i opadła tam na kolana, by się modlić. Gdy potem weszła do salonu, zebrali się już tam wszyscy pełni oczekiwania, by usłyszeć werdykt lekarza. Ten jednak przyszedł później. Został natychmiast zasypany pytaniami.

– Wszystkim wam przynoszę dobrą wiadomość – powiedział, uśmiechając się. – Wyleczę señora Helmersa.

W pokoju rozbrzmiały gromkie wielogłosowe okrzyki radości, po czym Sternau kontynuował:

– Uderzenie było niezwykle silne, ale czaszka nie została zgruchotana. Jednak pod nią jakieś naczynie krwionośne wylewa swoją zawartość na część mózgu odpowiadającą za pamięć i dzieje się tak, ponieważ pacjent wszystko zapomniał, tylko nie to ostanie, co czuł za życia, czyli uderzenie. Wie, że miał być zabity, poczuł cios i sądził, że jest martwy. Najpewniejsza pomoc jest możliwa tylko przez trepanację. Otworzę czaszkę, żeby odprowadzić napływającą krew, przez co jej ucisk na masę mózgu ustanie, organ zacznie swoje przerwane działanie i w tej samej chwili powróci również całkowicie pamięć.

– Czy ta operacja jest niebezpieczna dla życia? – zapytała Emma z troską.

– Bolesna, ale nie niebezpieczna dla życia – pocieszał. – Gdy tylko członkowie rodziny udzielą mi swojego pełnomocnictwa, jutro przeprowadzę trepanację.

Wszyscy wyrazili zgodę, a Arbellez dodał z uśmiechem:

– I niech się pan nie boi o honorarium, señor. Pacjent jest bogaty, szalenie bogaty. Z jaskini z królewskim skarbem otrzymał prezent, który pozostaje w jego posiadaniu, więc będzie w stanie zapłacić za trepanację.

– Miejmy nadzieję, że operacja uzdrowi go tak bardzo, by mógł cieszyć się swoim skarbem – powiedział Sternau, a potem odszedł, aby obej­rzeć swoje narzędzia, które przecież rano musiały znajdować się w stanie zdatnym do użytku.

Wieczorem po kolacji miało miejsce spotkanie, na którym omawiano właściwy cel podróży. Co wtedy opowiedzieli Arbellez i stara Maria Hermoyes, potwierdziło przekonanie, jakie Sternau do tej pory żywił.

Poczciwy hacjendero zaoferował Marianowi swoją hacjendę, a w całym domostwie nie było nikogo, kto nie byłby przekonany, że jest on prawowitym, rzeczywistym hrabią Alfonzem.

Oto nadszedł ten dzień, w którym miała się odbyć operacja. Sternau poprosił Helmersa, Mariana i Arbelleza, aby mu asystowali, ale poza tym zabronił jakichkolwiek zakłóceń. Około południa czterej mężczyźni udali się do pokoju pacjenta. Korytarz, w którym znajdował się pokój, był dla każdego zamknięty. Wszyscy mieszkańcy domu trzymali się razem, a każda myśl i każde wypowiedziane słowo było modlitwą o sukces ogromnego przedsięwzięcia.

Czasami było tak, jakby w domu rozbrzmiewało bolesne skomlenie albo głośne, przenikliwe krzyki, ale potem ponownie wszystko ucichło. Wreszcie po długim, długim czasie nadszedł Arbellez. Był blady i wyczerpany.

– Jak jest? – zapytała Emma, która wyszła mu naprzeciw.

– Señor Sternau ma nadzieję. Pacjent leży nieprzytomny. Powinnaś pójść i pozostać przy nim.

– Ja sama?

– Nie, ja z tobą. Gdy się obudzi, powinien zobaczyć tylko znajome twarze.

Poszła za ojcem. Na górze w korytarzu spotkali Helmersa. Również on był blady jak śmierć. Zdawał sobie sprawę, że chory musiał dużo przejść.

Gdy oboje weszli po cichu, Sternau stał pochylony nad chorym, by zmierzyć mu puls i oddech. Gdy Emma spojrzała na strasznie zmęczone i zniekształcone rysy swojego ukochanego, mogłaby wręcz głośno krzyczeć, ale jednak opanowała się.

– Señora, proszę usiąść tak, by panią od razu zobaczył, gdy się obudzi. Cofnę się za zasłonę – szepnął Sternau.

– Czy długo to potrwa, zanim odzyska przytomność? – zapytała.

– Najwyżej dziesięć minut, a potem okaże się, czy pamięć ponownie wróciła. Czekajmy i módlmy się!

Poszedł za zasłonę, a Emma usiadła obok łóżka, podczas gdy Arbellez zajął miejsce w jej pobliżu. Tak ciągnęło się dziesięć minut jak wieczność, aż wreszcie pacjent poruszył ręką.

– Proszę się nie wystraszyć – powiedział bardzo cicho Sternau. – Według moich wyliczeń wyda śmiertelny krzyk, ponieważ uważa, że został zabity.

Mądry lekarz nie pomylił się. Chory poruszył jeszcze raz całym ciałem, potem leżał nieruchomo kilka sekund i to były chwile, w których jego zdolności rozumowania powróciły do życia, a on wydał teraz okrzyk, tak przerażający, tak straszny, że nawet Arbellez zadrżał, a Emma musiała się przytrzymać łóżka, by nie upaść. Po tym krzyku nastąpiło głębokie, bardzo głębokie westchnienie a potem… potem chory otworzył oczy.

W tych oczach przez miesiąc nie było śladu świadomości, ale teraz było tak, jakby chory obudził się ze snu. Następnie spojrzał przed siebie, potem na prawo, na lewo i zdumiał się. Jego spojrzenie wyostrzyło się i padło na Emmę. Wtedy otworzył też usta.

– Emma! – powiedział cicho. – Och, Boże, śniłem, że ten Alfonzo chciał mnie zabić. To było w jaskini z królewskim skarbem. Czy to prawda, że jestem przy tobie?

 

Wyciągnął ku niej rękę, a ona wzięła ją w swoją i powiedziała:

– Jesteś przy mnie, Antonio!

Wtedy sięgnął dłonią do obandażowanej głowy.

– Ależ tak, boli mnie głowa w miejscu, gdzie otrzymałem cios – powiedział. – Emmo, dlaczego jestem obandażowany?

– Zostałeś trochę zraniony – odparła.

– Tak, czuję to – rzekł. – Opowiesz mi o tym, ale teraz chcę spać, bo jestem bardzo zmęczony.

Zamknął oczy i wkrótce spokojne wznoszenie się klatki piersiowej pokazało, że zapadł w sen. Teraz Sternau ponownie wyszedł i promieniejąc radością, z triumfalną miną szepnął:

– Zwycięstwo! Udało się! Gdy minie gorączka pooperacyjna, to będzie całkiem wyleczony. Proszę iść, señor Arbellez i zanieść tę radosną wiadomość tym, którzy na nią czekają. Ja będę tu czuwał z señoritą.

Poczciwy hacjendero pospiesznie oddalił się i swoją wiadomością sprawił wszystkim mieszkańcom domu radość i wzruszenie.

Dzień i następna noc minęły bardzo pomyślnie, ale ranek przyniósł niepokój, który jednak w ogóle nie dotyczył chorego. Mianowicie pojawił się Bizonie Czoło, wódz Misteków i zapytał o hacjendera. Gdy ten przyszedł, opowiedział mu, że planowany jest atak na hacjendę. Arbellez wystraszył się.

– To muszę przyprowadzić zaraz señora Sternaua – powiedział.

– Señora Sternaua? Wielkiego obcego, którego przyprowadziłem do pana? – zapytał Indianin.

– Tak.

– Czemu akurat jego?

– Żeby dał nam dobrą radę.

Indianin okazał gestem lekceważenie, a następnie zapytał:

– Kim jest ten człowiek?

– Lekarzem.

– Lekarzem bladych twarzy! Jak może dawać dobre rady Bizoniemu Czołu, wodzowi Misteków!

– Nie ma ich dawać tobie, tylko mnie. Powinniście wymienić ze sobą rady, co zrobić.

– Czy jest wodzem rady w wojnie przeciwko wrogom?

– Jest mądrym człowiekiem. Wczoraj rozciął głowę Piorunującej Strzale i przywrócił mu rozum i pamięć.

Indianin zdziwił się.

– Mój przyjaciel Piorunująca Strzała znowu mówi jak rozsądny człowiek? – zapytał.

– Tak. Za kilka dni będzie zdrowy.

– Zatem ten señor Sternau jest wielkim lekarzem, mądrym szamanem, ale nie jest wojownikiem.

– Dlaczego?

– Czy widziałeś jego broń?

– Tak.

– Widziałeś go jadącego konno?

– Tak. Widziałem go nadchodzącego z daleka.

– Otóż widzę, że siedzi na koniu jak blada twarz, a jego broń lśni jak srebro, Tak nie jest w przypadku wielkiego wojownika.

– Zatem nie chcesz się z nim naradzić?

– Jestem przyjacielem hacjendy, zrobię to, ale nie przyniesie to niczego pożytecznego. Można go zawiadomić, by przyszedł.

Arbellez poszedł i wkrótce wrócił ze Sternauem. Po drodze opowiedział mu, co powiedział słynny wódz. Sternau przywitał się z nim z lekkim uśmiechem i powiedział:

– Słyszałem, że jest pan Bizonie Czoło, wielki wódz Misteków. Czy to prawda?

– Jestem nim – brzmiała odpowiedź.

– Jaką wiadomość nam przynosisz?

– Widziałem, zanim przyprowadziłem was do hacjendy, dwanaście bladych twarzy, którzy chcieli was napaść i zabić. Ale teraz widziałem trzy razy tyle białych, którzy chcą zniszczyć hacjendę, a wszystkich żywych wymordować.

– Podsłuchał ich pan?

– Tak.

– Kiedy chcą nadejść?

– Jutro w nocy.

– Gdzie się znajdują?

– W Wąwozie Tygrysa7.

– Czy to daleko stąd?

– Według miary bladych twarzy trzeba jechać godzinę lub iść ponad dwie godziny.

– Co teraz robią?

– Jedzą, piją i śpią.

– Czy w wąwozie jest las?

– W wąwozie jest wielki, gęsty las, w którym jest źródło, a oni leżą nad wodą.

– Wystawili straże?

– Widziałem dwóch strażników, jeden przy wejściu, a drugi przy wyjściu z wąwozu. Siedzieli pod drzewem i patrzyli w niebo.

– Jak blade twarze są uzbrojone?

– Mają strzelby, noże i pistolety.

– Czy zechce mnie pan tam zaprowadzić?

Po tym pytaniu wódz spojrzał na lekarza z pewnym zaskoczeniem.

– Czego pan tam chce? – zapytał.

– Chcę przyjrzeć się bladym twarzom.

– Po co? Już ich widziałem. Kto chce ich zobaczyć, musi przeczołgać się przez las i po mchu, a tam pobrudzi pan swoje piękne, meksykańskie ubranie – powiedział to z prawie obraźliwym uśmiechem, a potem dodał: – A kto do nich podejdzie, zastrzelą go.

– Boi się pan mi towarzyszyć? – zapytał Sternau.

Wtedy Misteka spojrzał mu pogardliwie w twarz i powiedział:

– Bizonie Czoło nie zna żadnego strachu. Poprowadzi cię, ale nie pomoże, gdy napadnie na ciebie trzy razy po dwanaście bladych twarzy.

– Więc poczekaj!

Z tymi słowami Sternau oddalił się, by przygotować się do drogi.

– Ten lekarz chce zginąć! – rzekł Indianin z wielką pewnością siebie.

– To będzie pan go chronił! – rzekł bardzo poważnie Arbellez.

– Powiedział, że nie boi się dwunastu wrogów. Ma wielkie usta i małe ręce, mówi dużo i nic nie zrobi.

Z tymi słowami podszedł do okna i wyjrzał przez nie, jakby go nic więcej nie obchodziło.

Sternau wziął ze sobą swoje myśliwskie ubranie. Wcześniej zapakował je na jacht i zabrał do Meksyku, gdzie przywiązał z tyłu konia. Teraz ubrał się w nie i wtedy wrócił.

– Teraz możemy jechać – rzekł.

Misteka odwrócił się. Jego wzrok padł na człowieka, który stał przed nim, a na jego twarzy pojawiło się natychmiast żywe zaskoczenie.

Sternau miał na sobie parę legginsów ze skóry łosia, porządną myśliwską kurtkę, kapelusz z szerokim rondem i buty z wysokimi cholewkami. Na jego ramieniu wisiał sztucer Henry’ego, z którego można było wystrzelić bez ładowania dwadzieścia pięć razy i dwulufowa strzelba na niedźwiedzie. Za jego pasem tkwiły dwa rewolwery, nóż Bowie’go i błyszczący tomahawk. Tę broń, poza tomahawkiem, Indianin już widział. Wygląd Sternaua był teraz tak na wskroś wojowniczy i władczy, że to wystarczyło, by wzbudzić niepokój.

Indianin przeszedł obok niego i rzucił tylko jedno słowo:

– Chodź!

Ponieważ miał ostrogi na butach, Sternau zapytał:

– Jest pan konno?

– Tak – odpowiedział Bizonie Czoło, zatrzymując się jeszcze na chwilę.

– Chce pan jechać konno do Wąwozu Tygrysa?

– Tak.

– Niech pan zostawi swojego konia, pójdziemy pieszo.

– Dlaczego?

– Pieszy może się lepiej ukryć niż jeździec, a koń bardzo łatwo zdradza tego, do którego należy. Nie chcę też pozostawiać śladów kopyt.

Spojrzenie Misteka rozbłysło. Zrozumiał, że Sternau miał rację. Poprowadził konia do polanę, a następnie wyszedł z Niemcem na otwartą przestrzeń. Kroczył wolnymi, dużymi krokami, nie oglądając się za siebie. Tylko raz, gdy ziemia była piaszczysta, zatrzymał się, by spojrzeć wstecz na ślad, który pozostawiali. Był to ślad tylko jednego człowieka, ponieważ Sternau szedł śladem swojego przewodnika.

– Ugh! – mruknął Indianin, kiwając w milczeniu głową.

Początkowo droga wiodła przez piaszczyste pastwiska, potem przez mały lasek porastający wzgórza i wreszcie przez głęboki las, którego drzewa były tak potężne, że człowiek mógłby się za nimi całkiem dobrze schować. Szli prawie dwie godziny i Sternau zauważył, że Indianin stawał się ostrożniejszy. Wywnioskował z tego, że Wąwóz Tygrysa jest już blisko. Ponadto Misteka zatrzymał się i cicho powiedział:

– Są niedaleko od nas. Nie rób hałasu!

Sternau nie zareagował na to upomnienie żadnym słowem, żadną miną i w milczeniu podążał za swoim przewodnikiem. Wreszcie ten położył się płasko na ziemi i dał Niemcowi do zrozumienia, żeby zrobił to samo. Teraz czołgali się naprzód cicho, zupełnie cicho, aż do ich uszu doleciały donośne głosy.

Po niedługim czasie dotarli do krawędzi głębokiego wąwozu, którego ściany opadały stromo, tak stromo, że nie można było się na nie wspiąć. Ten wąwóz miał może osiemset kroków długości i trzysta szerokości. Na jego dnie wił się strumień, a na jego brzegu, rozciągniętych w trawie, leżało około trzydziestu dobrze uzbrojonych osobników. Zarówno przy wejściu, jak i wyjściu z wąwozu siedział strażnik.

 

Sternau w sekundę objął całość wzrokiem, po czym szepnął:

– Widział pan trzy razy po dwunastu wojowników?

– Tak.

– Teraz jest ledwie dwa razy po piętnaście. Inni odeszli.

– Poszli na zwiady.

– Albo na rabunek.

Zaczęli nasłuchiwać. W obozie rozmawiano tak głośno, że można było wyraźnie usłyszeć każde słowo. Ci ludzie musieli czuć się bardzo bezpiecznie.

– A ile powinniśmy dostać, jeśli ich złapiemy? – zapytał jeden z nich. – Dziesięćpesos za człowieka? To by wystarczyło. Dwóch Niemców i Hiszpan nie są tyle warci.

Z tych słów Sternau zrozumiał, że mówi o nim i jego dwóch towarzyszach.

– Niech ich diabli, pojechali inną drogą! – stwierdził drugi.

– Dlaczego przeklinasz? – zapytał jego sąsiad. – Mówię ci, dobrze, że nam uciekli, bo teraz jako łup dostaniemy całą hacjendę, ale tylko pod warunkiem, że wszystkich wystrzelamy, a szczególnie jednego Niemca i Hiszpana.

– Jakie dwa nazwiska wymienił ten señor?

– Niemiec nazywa się Sternau, a Hiszpan Lautreville.

– Czy jesteśmy wystarczająco silni, by zdobyć hacjendę? Mówi się, że ten Arbellez ma pięćdziesięciu vaqueros.

– Głupcze, przecież ich zaskoczymy!

Teraz Sternau wiedział już wystarczająco dużo. Nie był człowiekiem, który bez potrzeby przelewa ludzką krew, ale tu chodziło o zlikwidowanie bandy rabusiów i morderców. Chwycił sztucer Henry’ego i zdjął go powoli i ostrożnie z ramienia.

– Co chce pan zrobić? – szepnął zaniepokojony Indianin.

– Zabić tych ludzi.

Wódz szeroko otworzył usta.

– Tak wielu? – zapytał.

– Tak.

Po twarzy Indianina było widać, że ma swojego towarzysza za kompletnego wariata. Chciał się wycofać, ale Sternau polecił:

– Zostań! Chyba, że się boisz! Jestem Matava-se, Książę Skał. Wszyscy ci mordercy wpadli w nasze ręce.

Usłyszawszy ten przydomek, zszokowany Indianin prawie podskoczył, aby wykonać gest najgłębszego szacunku.

– Ostrzeliwujesz wyjście z twojej strzelby. Nikt nie może uciec.

Przy tych słowach Sternau położył dwururkę po prawej stronie przed sobą, ponownie chwycił sztucer, przyłożył do ramienia i skierował lufę w dół. Jednak w tej chwili zmienił zdanie.

– Zobaczysz, jak Książę Skał zwycięża swoich wrogów.

Z tymi słowami podniósł się tak, że z dołu mógł być całkowicie widoczny. Wydał głośny okrzyk, jak to robią myśliwcy z prerii, gdy zgubią się w lesie i natychmiast oczy wszystkich zwróciły się na niego.

– Tu stoi Sternau, którego chcieliście pojmać! – zawołał.

Jego głos odbiło echo i równocześnie po raz pierwszy huknął jego sztucer. Bandyci zerwali się i sięgnęli po swoje strzelby, które leżały porozrzucane dookoła w wąwozie. Ale jak tylko jakiś schylił się po broń, trafiała go kula ze straszliwego sztucera Niemca, a jak tylko któryś podejmował próbę ucieczki przez wejście, powalała go kolejna kula.

Strzały padały tak szybko jeden za drugim, jakby dziesięciu strzelców strzelało z dwururek. Również Indianin powalił dwóch ze swojej strzelby, a gdy Sternau wreszcie odrzucił sztucer i sięgnął po strzelbę, pozostało tylko dwóch. Jednego powalił, ale ostatniego chciał oszczędzić.

– Kładź się na ziemi i nie ruszaj się! – krzyknął do niego.

Mężczyzna natychmiast posłuchał.

– Zejdź do niego, podczas gdy ja będę go pilnował z góry – polecił wodzowi Misteków.

Indianin popędził długimi skokami po zboczu wąwozu, aż dotarł do dna przy wejściu, a następnie do bandyty, który wciąż leżał nieruchomo na ziemi. Teraz już nie mógł uciec, więc Sternau dołączył do wodza.

– Wstawaj! – polecił mu, gdy zszedł na dół.

Mężczyzna podniósł się. Drżał na całym ciele. Jeszcze nigdy nie przytrafiła mu się taka masakra.

– Ilu was było? – zapytał go Sternau.

– Trzydziestu sześciu.

– Gdzie są brakujący?

Mężczyzna wahał się z odpowiedzią.

– Mów, albo będzie cię to kosztować życie!

– Są w hacjendzie Vandaqua.

– Co tam robią?

– Szukają señora.

– Kim jest ten señor?

– Ten, który kazał nam napaść na hacjendę del Erina.

– Nie wyjawił wam swego nazwiska?

– Nie.

– Ach, mimo wszystko go znam. Macie z sobą konie?

– Tak.

– Gdzie są?

– Pasą się niedaleko stąd, na polanie.

– Jak daleko jest stąd do hacjendy Vandaqua?

– Trzy godziny jazdy.

– Kiedy wasi ludzie odjechali?

– Przed godziną.

– Kiedy zamierzają wrócić?

– Tuż przed wieczorem.

– Dobrze! Prowadź nas na pastwisko, na którym znajdują się konie!

Przede wszystkim Sternau ponownie naładował broń, a potem kazał prowadzić się na pastwisko. Tutaj zostały wybrane trzy najlepsze wierzchowce i przyprowadzone do wąwozu. Cała istniejąca broń została związana w koce i załadowana na konia. Następnie związano także jeńca. Obaj zwycięzcy wsiedli i odjechali stępem przez las, kłusem przez góry i galopem przez równinę.

 

Jakże zdziwili się mieszkańcy hacjendy, gdy przybyła tam mała grupa! Sternau musiał opuścić swojego pacjenta, dlatego swoje pierwsze kroki skierował do niego. W tym czasie Misteka opowiedział zdziwionym słuchaczom, co się wydarzyło.

– Ten lekarz jest największym bohaterem prerii – powiedział. – To jest Matava-se, Książę Skał. W dwie minuty zabił prawie dwa razy po piętnaście wrogów, a jednak jego strzelba nie zrobiła się nawet ciepła.

Właśnie kończył relację, gdy ponownie pojawił się Sternau. Zastał swojego pacjenta śpiącego, a Emma została poinformowana, co ma robić. Wszyscy pozostali mieszkańcy hacjendy zebrali się na dziedzińcu. Petro Arbellez podszedł do niego i uścisnął mu dłoń.

– Señor, jest pan prawdziwym diabłem! – powiedział. – Ale to dobrze, bo uratował mnie pan przed strasznymi wrogami.

Sternau tylko skinął głową, a następnie zapytał:

– Jak daleko stąd leży hacjenda Vandaqua?

– Trzy godziny jazdy konno.

– Jakie ma pan relacje z właścicielem?

– Jest moim wrogiem.

– Tak myślałem. Teraz jest tam Pablo Cortejo, który wynajął przeciwko panu tę bandę morderców. Musimy go dostać. Pan, Mariano i ja pojedziemy z dziesięcioma ludźmi. Bizonie Czoło z dziesięcioma wróci do Wąwozu Tygrysa, by przyprowadzić konie i przywieźć łupy, a pozostali zostaną pod nadzorem mojego przyjaciela Helmersa dla ochrony hacjendy, bo nie wiadomo, co się może wydarzyć. Zgadzacie się panowie?

Wszyscy wymienieni nie mieli nic przeciwko rolom, jakie im przydzielił Sternau i nie trwało to długo, gdy obie grupy wyjechały z hacjendy, aby osiągnąć swoje cele.

Oddział Bizoniego Czoła miał proste zadanie. Ludzie dotarli do wąwozu, obszukali zmarłych i załadowali wszystkie łupy na konie, które zaprowadzili do domu.

Inaczej było z oddziałem, który miał dotrzeć do hacjendy Vandaqua. Jego ludzie musieli postępować ostrożnie. Gdy przekroczyli granicę, napotkali cibolero, który nadchodził z hacjendy. Sternau podjechał do niego i zapytał:

– Idziesz z hacjendy Vandaqua?

– Tak, señor.

– Czy właściciel jest w domu?

– Siedzi przy monte8 i gra srebrnymi pesos.

– Z kim gra?

– Z obcymseñorem, ze stolicy.

– Jak on się nazywa?

– Znowu zapomniałem nazwisko.

– Cortejo?

– Tak.

– Czy są z nim jeszcze inni obcy?

– Jeszcze sześciu señores, którzy dopiero co przyjechali. Leżą z vaqueros i też grają, ale nie na srebrne pesos.

Teraz przede wszystkim chodziło o znalezienie właściwego sposobu, by dostać Corteja w swoje ręce. Nie było żadnej mowy o tym, by odważyć się naruszyć mir domowy. Jednak zarówno Sternau, jak i Mariano zgodzili się podjechać bezpośrednio pod dom hacjendera i potem zobaczyć, co można dalej czynić.

Trzeba było jechać jeszcze ostro przez kwadrans, zanim zobaczono hacjendę, ale już wcześniej zauważono z daleka pewne ciemne punkty, które pędziły przez równinę.

Gdy grupa dotarła do hacjendy, właściciel wyszedł im naprzeciw.

– Ach, señor Arbellez – powiedział z dziwnym uśmiechem igrającym na ustach. – Czemu zawdzięczam ten tak rzadki zaszczyt, panie sąsiedzie?

Wtedy Sternau popchnął swego konia do przodu i odpowiedział zamiast Arbelleza:

– Proszę wybaczyć señor! Jestem tu obcy i szukałem señora Corteja w hacjendzie del Erina, ale dowiedziałem się, że muszę przyjechać do pana, by go znaleźć. Czy można z nim pomówić?

Wygląd Sternaua zrobił takie wrażenie na hacjenderze, że jego uśmiech zniknął. Podniósł rękę, wskazał na okolicę i odpowiedział:

– Przykro mi, señor. Cortejo niedawno wyjechał.

– Dokąd?

– Nie wiem.

Sternau skinął głową, uśmiechając się do siebie. Było dość jasne, że ten człowiek nie zdradziłby Corteja. Chodziło o to, by sprawdzić, czy wcześniej powiedział prawdę, gdy rzekł, że Cortejo odjechał. Dlatego Sternau zapytał:

– Czy byłoby możliwe krótko odpocząć w hacjendzie?

– Chętnie – odpowiedział mężczyzna. – Proszę bliżej, señores!

To zaproszenie było wystarczającym dowodem, że Corteja już nie było.

– Kim byli ci ludzie, którzy pojechali na zachód? – zapytał Sternau.

­– Quien sabe9! – odpowiedział hacjendero.

Z jego chytrej, przebiegłej twarzy było widać, że mógłby odpowiedzieć, gdyby tylko chciał. Sternau więc szybko załatwił sprawę:

– Bądź zdrów! – powiedział, obracając konia. – Wkrótce będziemy wiedzieć, kto to był.

Ruszył galopem, a pozostali podążyli za nim.

Udali się w tym samym kierunku, w którym zauważono grupę jeźdźców. Był to kierunek na Wąwóz Tygrysa. Gdy dojechali do lasu, mogli się tylko powoli przedzierać, bo konie utrudniały im poruszanie się. Musieli również zachować szczególną ostrożność, ponieważ przeciw­nicy mogli się schować, aby zastrzelić prze­śla­dowców z ukrycia. Jednak szczęśliwie dotarli do wejścia do wąwozu. Tutaj Sternau kazał zatrzymać się grupie, aby zbadać ślady. Odczytał z nich, że już bylitu vaqueros, ale znalazł również ślady, które prowadziły z wąwozu do lasu w kierunku zachodnim. Z pewnością był to Cortejo ze swoimi ludźmi, a teraz miało znaczenie, by się dowiedzieć, dokąd się udał.

Z tego powodu Sternau ze swoimi ludźmi podążył tymi śladami. Te prowadziły coraz dalej w las, potem kierowały się na południe, a następnie wyszły z lasu na bezdrzewną równinę.

Dla największego bezpieczeństwa podążano śladami jeszcze aż do wieczora i w tym czasie przekonano się, że ścigani zamierzają udać się do miasteczka El Oro. Wtedy, uspokojeni, zatrzymali się.

– Powinniśmy zawrócić – rzekł Sternau. – Ci ludzie są dla nas nieszkodliwi, przynajmniej przez jakiś czas. Otrzymali lekcję, którą zapamiętają.

– Złożę skargę – oświadczył hacjendero Arbellez.

– W czym to panu pomoże?

– W niczym, wiem to. Ten przez naturę tak bogato pobłogosławiony kraj jest jednak najnieszczęśliwszym na ziemi. Jest rozłupywany i rozszarpywany przez partie. Jeden występuje przeciwko drugiemu. Nie można znaleźć w nim sprawiedliwości. Zastosowanie ma prawo albo najgorszych, albo najsilniejszych, a kto chce zadośćuczynienia, ten musi je sobie wziąć sam. Tak, wróćmy. Napad skierowany przeciwko nam został odparty i tak szybko nie będziemy ponownie niepokojeni.

Dojechali do hacjendy del Erina, gdy panowała już głęboka ciemność.

Co się tyczy Corteja, był już w sąsiedniej hacjendzie. Żeby osiągnąć swój cel, wziął na swój żołd włóczącą się swobodnie po okolicy bandę, na którą trafił przypadkiem. Następnie ludzie ci dostali zadanie, by zaatakować i zabić Sternaua oraz jego towarzyszy po drodze, a gdy to się nie udało, bo ci zostali ostrzeżeni o zagrożeniu przez Bizonie Czoło i bezpiecznie doprowadzeni do swojego celu, postanowiono zaatakować hacjendę.

Spotkano ich w pobliżu, w Wąwozie Tygrysa, który był znany niektórym partyzantom. Tam jednak zostali ponownie podsłuchani przez Bizonie Czoło, a potem przez niego i Sternaua bez łaski i litości wymordowani.

Cortejo uważał się za zbyt wyniosłego, by przebywać razem z tymi ludźmi. Dlatego odwiedził pobliską hacjendę, o której właścicielu wiedział, że był wrogo nastawiony przeciw poczciwemu Petrowi Arbellezowi. Tam dotarła do niego wiadomość, że w okolicy Wąwozu Tygrysa słyszano ostrą strzelaninę i szybko wyjechał, aby się przekonać, komu to zawdzięcza.

Gdy dotarł do wąwozu, vaqueros wracali