Last Resort - K. Bromberg - ebook + audiobook + książka

Last Resort ebook i audiobook

Bromberg K.

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

33 osoby interesują się tą książką

Opis

Miałam go już nigdy więcej nie spotkać.
Poznaliśmy się w nocnym klubie. Zaczął mnie podrywać przy barze, a ja wprost nie mogłam oderwać od niego wzroku. Obłędnie przystojny, irytująco arogancki, ale pociągający jak diabli. Przy nim udało mi się nawet zapomnieć, że zaledwie parę godzin wcześniej rozstałam się z chłopakiem, i pozwoliłam sobie na chwilowe szaleństwo. Drinki z pewnością mi to ułatwiły…
Na jedną upojną noc.
Bez imion. Bez nazwisk.
Bez zobowiązań. Bez dalszego ciągu.
Najlepszy seks w moim życiu – ale to wszystko.
Takie przygodne znajomości nie są w moim stylu.
Następnego ranka przychodzę do pracy na stresującą rozmowę z naszym nowym klientem. I kogo widzą moje podkrążone, niewyspane oczy? Jego. A raczej trzech facetów, którzy wyglądają jak on. Trojaczki. W ramionach którego z nich wczoraj krzyczałam z rozkoszy?
I tak oto wylądowałam w tym rajskim miejscu, na Wyspach Dziewiczych, jako konsultantka firmy S.I.N., u boku jednego z braci, Callahana Sharpe’a. Moim zadaniem jest pomóc mu spełnić obietnicę, którą dał swojemu umierającemu ojcu – uratować przynoszący straty kurort i zająć się jego całkowitą metamorfozą. To trudny projekt, ale jeszcze trudniejsze jest trzymanie się zasady: nie sypiaj ze swoim szefem, bo masz zbyt wiele do stracenia…
Pierwsza część serii romansów o braciach Sharpe autorki bestsellerów „New York Timesa”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 341

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 25 min

Lektor: Agnieszka Postrzygacz
Oceny
4,6 (3993 oceny)
2745
840
303
90
15
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Morawiecka

Całkiem niezła

Taka sobie, nie porwała mnie. Dość nudna
81
malachowskala

Dobrze spędzony czas

jedną ze słabszych pozycji tej autorki, ale nie było najgorzej 🙂
50
izka908

Nie polecam

Tłumaczenie „fiveteen hours ago” na „piętnaście godzin potem” zasługuje na jakieś wyróżnienie w tłumaczeniu z angielskiego, nie wiem kogo to wydawnictwo zatrudnia, ale niech się ktoś podszkoli, bo czytanie tego kłuje w oczy przysięgam. Jeżeli ktoś chce przeczytać to niech sięgnie po oryginał, albo cokolwiek innego, bo ja po 15 minutach musiałam skończyć.
Ola15031503

Całkiem niezła

Kurcze, myślałam że to będzie jednak coś lepszego ;(
20
ewaom

Dobrze spędzony czas

Fajnie się zaczyna, ale potem robi się szablonowy romans. I chociaż lubię pióro autorki i jej gorące sceny, to w tej książce czegoś mi zabrakło. Trzeba przyznać, że początek z zagwozdką bohaterki z którym z trzech braciszków się przespała była bardzo zabawna i zachęcająca, ale szybko zrobiło się za słodko. Dopiero pod koniec coś zaczęło się dziać, kiedy to wychodzą na jaw sprawy przeszłości braci trojaczków związanej z chorobą i śmiercią ich ojca.
20

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: LAST RE­SORT
Co­py­ri­ght © 2022. LAST RE­SORT by K. Brom­berg Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Luna, im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy 2023 Co­py­ri­ght for the Po­lish Trans­la­tion © by Ka­mil Mak­sy­miuk 2023
Wy­dawca: NA­TA­LIA GO­WIN
Re­dak­cja: MI­LENA NA­PIÓR­KOW­SKA
Ko­rekta: MAG­DA­LENA CE­GLARZ, ANNA GO­DLEW­SKA
Pro­jekt okładki: In­die­Sage
Ad­ap­ta­cja pol­skiej wer­sji okładki: DA­WID GRZE­LAK
Zdję­cie plaży: lucky-pho­to­gra­pher/iStock
Skład i ła­ma­nie: Graph-Sign
War­szawa 2023 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67790-73-4
Wy­daw­nic­two Luna Im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11a 01-527 War­szawawww.wy­daw­nic­two­luna.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

Sut­ton

OCZYM TAK ROZ­MY­ŚLASZ, SUT­TON?

– Słu­cham? – mó­wię roz­ko­ja­rzona i zmę­czona jak cho­lera.

Po­win­nam być w świet­nej for­mie, skoro chcę zro­bić jak naj­lep­sze wra­że­nie na no­wym klien­cie, ale warto było do­pro­wa­dzić się do ta­kiego stanu.

Roz, moja sze­fowa, ob­ser­wuje mnie z za­cie­ka­wioną miną i po­wta­rza:

– Spy­ta­łam, o czym tak roz­my­ślasz.

Wy­świe­tlają mi się w gło­wie ob­razy mi­nio­nej nocy. Przy­po­mi­nam so­bie, jak stał mię­dzy mo­imi roz­chy­lo­nymi no­gami, szep­cząc: „Po­wiedz, czego chcesz”.

Jak za­ci­skał dło­nie na mo­ich udach.

Jak prze­su­wał ję­zy­kiem po mo­jej skó­rze.

Jak wszedł we mnie po raz pierw­szy, a ja roz­pły­wa­łam się w roz­ko­szy, ja­kiej ni­gdy wcze­śniej nie za­zna­łam.

Rzu­cam sze­fo­wej spoj­rze­nie spło­szo­nej sarny i usi­łuję wy­my­ślić od­po­wiedź.

– Ja... yyy...

– Nie stre­suj się. – Kle­pie mnie lekko po dłoni, błęd­nie in­ter­pre­tu­jąc moją po­wa­la­jącą elo­kwen­cję jako oznakę zde­ner­wo­wa­nia, a nie bom­bar­du­ją­cych mnie wspo­mnień.

– Nie stre­suję się.

To nie jest zgodne z prawdą.

Ja­kim cu­dem mam siłę się de­ner­wo­wać?

Roz­glą­dam się po im­po­nu­ją­cym lobby i do­cho­dzę do wnio­sku, że to jed­nak na­tu­ralna re­ak­cja. Znaj­du­jemy się na ostat­nim pię­trze dra­pa­cza chmur gó­ru­ją­cego nad Man­hat­ta­nem i cze­kamy na ważne spo­tka­nie biz­ne­sowe, pod­czas któ­rego będą oce­niane moje umie­jęt­no­ści.

Zresztą po ostat­nich za­krę­co­nych dwu­dzie­stu czte­rech go­dzi­nach po­win­nam mieć te­raz na dru­gie imię Pa­nika. Naj­pierw dra­ma­tyczna roz­mowa z moją naj­lep­szą przy­ja­ciółką, Lizzy. Po­tem nie­spo­dzie­wana de­cy­zja Roz, by mia­no­wać mnie li­derką tego pro­jektu. Na­stęp­nie moje na­głe ze­rwa­nie z Clin­tem. A na ko­niec pierw­szy w ży­ciu przy­godny seks, po któ­rym cią­gle jesz­cze nie ochło­nę­łam, od­kąd obu­dzi­łam się parę go­dzin temu w pu­stym łóżku w po­koju ho­te­lo­wym.

– Stre­su­jesz się – po­wta­rza Roz z uśmie­chem, lu­stru­jąc mnie wzro­kiem ukry­tym za ciem­nymi oku­la­rami. – Po­słu­chaj. Wiem, że pod­ję­łam tę de­cy­zję w ostat­niej chwili i za­rzu­ci­łam cię mnó­stwem szcze­gó­łów, któ­rych nie zdą­ży­łaś so­bie przy­swoić, ale nie mam wąt­pli­wo­ści, że świet­nie so­bie po­ra­dzisz. A gdy­byś cze­goś nie wie­działa, to po pro­stu im­pro­wi­zuj. – Mruga do mnie. – Je­śli masz być rzu­cona wil­kom, przy­naj­mniej uda­waj, że umiesz wyć tak jak one. Wszy­scy sto­su­jemy tę me­todę.

– Na ra­zie oszczę­dzę ci mo­jego wy­cia – od­po­wia­dam z uśmie­chem. My­ślę o do­ku­men­tach, nad któ­rymi ślę­cza­łam dziś rano, po­pi­ja­jąc espresso. Miejmy tylko na­dzieję, że za­pa­mię­ta­łam naj­waż­niej­sze szcze­góły i sen­sow­nie się za­pre­zen­tuję pod­czas spo­tka­nia. Po­tem będę miała trzy dni i bar­dzo długą po­dróż sa­mo­lo­tem, żeby na­uczyć się na pa­mięć po­zo­sta­łych in­for­ma­cji.

– Dasz so­bie radę. Pa­mię­taj tylko, że nasi klienci ni­gdy nie są tak straszni, jak się na po­czątku wy­daje. Przy­klej so­bie uśmiech do twa­rzy i spo­glą­daj na mnie, je­śli bę­dziesz po­trze­bo­wała mo­jej po­mocy albo pod­po­wie­dzi.

Do­my­ślam się, że cho­dzi jej o braci Sharpe z firmy Sharpe In­ter­na­tio­nal Ne­twork lub S.I.N., jak po­wie­działa re­cep­cjo­nistka przez te­le­fon, gdy tu­taj wcho­dzi­ły­śmy – ale słowa Roz są cał­ko­wi­tym za­prze­cze­niem tego, co twier­dziła wcze­śniej. Wczo­raj opo­wia­dała, że ci fa­ceci to skrajni per­fek­cjo­ni­ści, wy­ma­ga­jący, ale spra­wie­dliwi. Nie­chęt­nie ki­wam głową. Tylko to mogę zro­bić, skoro jest już za późno, żeby się wy­co­fać.

– Och, i mu­szę cię ostrzec, że oni są...

– Są już go­towi na spo­tka­nie – oznaj­mia szy­kowna asy­stentka, idąc w na­szą stronę i stu­ka­jąc ob­ca­sami o białą mar­mu­rową pod­łogę.

Wsta­jemy i ru­szamy za nią. Wpa­truję się w szew jej ołów­ko­wej spód­nicy i pró­buję uspo­koić nerwy, które za­czy­nają we mnie sza­leć.

Dam radę.

Zrób coś dla sie­bie, Sut­ton.

Słowa Lizzy od­bi­jają się echem w mo­jej gło­wie, gdy asy­stentka otwiera wy­so­kie drzwi sali kon­fe­ren­cyj­nej. Roz wcho­dzi pierw­sza, a ja po­dą­żam tuż za nią.

– Pa­no­wie – wita się z nimi Roz i staje z boku, żeby od­sło­nić mi wi­dok na nich.

Na­gle ugi­nają się pode mną ko­lana.

Moje serce prze­staje bić.

Roz­dzia­wiam usta.

O cho­lera.

Przy prze­ciw­nym krańcu stołu sie­dzi fa­cet, który był ze mną – oraz na mnie i we mnie – ubie­głej nocy. Prze­no­szę wzrok na dru­giego z nich i znowu prze­kli­nam w du­chu. Wy­glą­dają jak sklo­no­wani. Bliź­niaki. Czy to się dzieje na­prawdę? Spo­koj­nie, to tylko nerwy i zmę­cze­nie. Biorę drżący od­dech i za­uwa­żam trze­ciego męż­czy­znę. Wraca do stołu, nio­sąc kawę.

Kurwa mać.

Nie, to nie może się dziać na­prawdę.

Jest ich trzech. Iden­tyczne tro­jaczki. Wszy­scy osza­ła­mia­jąco przy­stojni. I wszy­scy ga­pią się na mnie.

Jak Boga ko­cham, nie mam po­ję­cia, czyj za­pach cią­gle czuję w noz­drzach, czyj smak wciąż mam na ję­zyku.

– Wi­tam – od­zywa się ten po­środku, w śnież­no­bia­łej ko­szuli i czer­wo­nym kra­wa­cie. Jego uśmiech wy­daje się wy­si­lony, ale z do­mieszką cie­pła i roz­ba­wie­nia. – Prze­pra­szam. Czyżby Roz cię nie ostrze­gła? Wiemy, że to może być lekki szok, zo­ba­czyć nas trzech za jed­nym za­ma­chem.

– Prze­pra­szam. Tak. – Ogar­nij się. Po­trzą­sam lekko głową. – Dzień do­bry. – Z tru­dem prze­ły­kam ślinę, wal­cząc z ru­mień­cem, który wkrada się na moje po­liczki. – Na­zy­wam się Sut­ton Pierce – mó­wię zdrę­twia­łym ję­zy­kiem. Po ko­lei pa­trzę im wszyst­kim w oczy. Nie je­stem pewna, czy chcę do­strzec w spoj­rze­niu jed­nego z nich iskierkę roz­po­zna­nia, czy nie. – Bar­dzo mi miło.

Moją uwagę przy­ciąga ten po pra­wej, który śmieje się pod no­sem. Jest ubrany w ele­gancką ciem­no­szarą ko­szulę roz­piętą pod szyją. Pod­wi­nięte rę­kawy od­sła­niają mu­sku­larne przed­ra­miona i silne dło­nie. Włosy ma lekko krę­cone, nieco dłuż­sze niż bra­cia. Pa­trzę na jego ręce i za­sta­na­wiam się, czy to one wczo­raj na zmianę od­bie­rały mi dech w piersi i wy­do­by­wały okrzyki z mo­ich ust.

– Cała przy­jem­ność po na­szej stro­nie.

Uno­szę wzrok na jego twarz. Na­sze spoj­rze­nia się zde­rzają.

Czy to był on?

Mój umysł znów wy­peł­niają wspo­mnie­nia ubie­głej nocy. Pa­mię­tam, jak klę­cza­łam i pa­trzy­łam w jego bursz­ty­nowe oczy, bio­rąc do ust jego twar­dego, gru­bego członka. Jak za­gry­zał dolną wargę, gdy we mnie wcho­dził. Jak pie­ścił mnie ję­zy­kiem mię­dzy udami. Jak dzięki niemu po­czu­łam coś, czego ni­gdy wcze­śniej nie po­zna­łam. Na­wet nie wie­dzia­łam, że mogę się tak czuć.

Te sceny ukła­dają się w film wy­świe­tlany w mo­jej gło­wie.

Film, któ­rego nie mogę za­trzy­mać.

Więc stoję tu­taj, jed­no­cze­śnie pod­nie­cona, zdez­o­rien­to­wana i cał­ko­wi­cie onie­miała, a oni mnie ob­ser­wują i oce­niają. Pusz­czam w my­ślach so­czy­stą wią­zankę.

– Pro­szę usiąść – mówi ten po le­wej. Pa­trzę na jego białą ko­szulę, ciem­no­szarą ka­mi­zelkę i żółty kra­wat. Ma te same oczy. Te same włosy. Ten sam uśmiech.

I ma przed sobą ku­bek na wy­nos ze Star­bucksa.

To musi być on. Prawda?

Ogar­nij się. Za­cho­wuj się nor­mal­nie, jak­byś wcale nie zga­dy­wała, z któ­rym prze­ży­łaś naj­lep­szy seks w ży­ciu.

– Dzię­kuję – mru­czę i sia­dam obok Roz, do­tkli­wie świa­doma tego, że w tej chwili je­den z tych męż­czyzn roz­biera mnie wzro­kiem. Z ca­łych sił sta­ram się na nich nie pa­trzeć, nie przy­po­mi­nać so­bie żad­nych fi­zycz­nych szcze­gó­łów, żeby roz­gryźć, z któ­rym się prze­spa­łam. Mo­gła­bym też wczoł­gać się pod stół i umrzeć ze wstydu.

Za­miast tego sku­piam się z ab­sur­dalną in­ten­syw­no­ścią na wy­cią­ga­niu z torby no­tesu i dłu­go­pisu do spo­rzą­dza­nia no­ta­tek.

– Ja je­stem For­dham Sharpe – przed­sta­wia się ten w żół­tym kra­wa­cie i ka­mi­zelce. – Mów do mnie Ford. A to jest Led­ger. – Wska­zuje na brata sie­dzą­cego po­środku, tego z czer­wo­nym kra­wa­tem pod szyją. – A to jest Cal­la­han. – Ten w sza­rej ko­szuli, bez kra­wata, unosi rękę i kiwa głową.

– Póź­niej bę­dziemy cię eg­za­mi­no­wać – in­for­muje mnie Cal­la­han. Na­sze spoj­rze­nia krzy­żują się na chwilę. To ty je­steś John­nie Wal­ker?

– Nie martw się – mówi Led­ger, od­cią­ga­jąc mnie od go­rącz­ko­wych my­śli. – Im dłu­żej bę­dziesz z nami pra­co­wała, tym ła­twiej bę­dziesz nas roz­róż­niać. Na­prawdę każdy z nas jest inny.

Cal­la­han pry­cha roz­ba­wiony.

– On jest naj­młod­szy – wtrąca Ford z uśmiesz­kiem, a Cal­la­han prze­wraca oczami. – Sta­ramy się nie mieć mu tego za złe.

Wszy­scy trzej się uśmie­chają, a ja mo­gła­bym przy­siąc, że na­wet Roz obok mnie wzdy­cha, za­chwy­cona czy­stym pięk­nem, ja­kie ucie­le­śniają bra­cia Sharpe.

– To co, za­czy­namy?

ROZ­DZIAŁ DRUGI

Sut­ton

Dwa­dzie­ścia cztery go­dziny wcze­śniej

DZI­SIAJ O DZIE­SIĄ­TEJ W COQU­ETTE.

– Za­li­czy­łaś aż taki awans spo­łeczny? – rzu­cam żar­to­bli­wie. Co­qu­ette to w tej chwili naj­mod­niej­szy ad­res na klu­bo­wej ma­pie mia­sta, ale żeby do­stą­pić za­szczytu prze­by­wa­nia w tym lo­kalu, trzeba albo znać ko­goś waż­nego, albo być kimś waż­nym. – Jak za­ła­twi­łaś so­bie wej­ściówki, czy co tam trzeba mieć, żeby cię wpu­ścili?

– Moż­liwe, że uma­wiam się z jed­nym z tam­tej­szych me­na­dże­rów.

Uno­szę brwi, cho­ciaż wcale nie je­stem zdzi­wiona. To ty­powa ak­cja w stylu Lizzy. Ona ma ta­lent do by­cia z wła­ści­wymi ludźmi w od­po­wied­niej chwili. Jak ma­gnes przy­ciąga do sie­bie szczę­śliwe zda­rze­nia i do­brą za­bawę.

– Więc? Idziesz z nami? To byłby nasz pierw­szy bab­ski wie­czór od nie­pa­mięt­nych cza­sów.

– Nie mogę – szep­czę do te­le­fonu i wy­chy­lam się ze swo­jego boksu w ką­cie biura, chcąc spraw­dzić, czy nikt mnie nie sły­szy. Ani nie wi­dzi skrzy­wio­nej miny, którą re­aguję na py­ta­nie mo­jej naj­lep­szej przy­ja­ciółki.

Nie­po­trzeb­nie ode­bra­łam po­łą­cze­nie. Zwłasz­cza że sy­tu­acja mię­dzy nami od paru mie­sięcy była bar­dzo na­pięta.

– Wia­domo. – Lizzy wzdy­cha z re­zy­gna­cją. Ten od­głos świet­nie od­daje na­strój, w ja­kim się znaj­duję od dłuż­szego czasu.

– Co to miało zna­czyć?

– To ozna­czało: Kiedy ostatni raz Clint, twój pan i władca, spu­ścił cię z oczu? Na mi­łość bo­ską, to jest bab­ski wie­czór. Na­prawdę je­steś jego wła­sno­ścią przez okrą­głą dobę?

– Lizzy, nie o to cho­dzi.

– Wła­śnie o to, Sut­ton. Ten du­pek może wy­cho­dzić, kiedy chce, i im­pre­zo­wać, kiedy chce, ale, o dziwo, to­bie nie przy­słu­guje ta­kie prawo, bo w każ­dej chwili może się oka­zać, że on cie­bie pil­nie po­trze­buje. Sam może przyj­mo­wać ko­lejne awanse i wspi­nać się po szcze­blach ka­riery w korpo, na­to­miast w mo­men­cie, gdy ty po­my­ślisz o zro­bie­niu tego sa­mego, on robi wszystko, że­byś po­dała w wąt­pli­wość swoje umie­jęt­no­ści i za­prze­pa­ściła po­dobne szanse. Cho­lera, on na­wet po­maga ci wy­bie­rać kiecki na jego fir­mowe przy­ję­cia, na któ­rych na­stęp­nie pu­blicz­nie cię upo­ka­rza, mó­wiąc, że do­ko­na­łaś złego wy­boru. – Lizzy wy­daje z sie­bie od­głos fru­stra­cji, a ja czuję, jak łzy pieką mnie w oczy.

W ubie­głym mie­siącu wy­ża­li­łam się przed nią i wie­dzia­łam, że będę tego póź­niej ża­ło­wała. Za­dzwo­ni­łam do niej w chwili sła­bo­ści, a te­raz wszystko, co wtedy po­wie­dzia­łam, ona oczy­wi­ście wy­ko­rzy­stuje prze­ciwko mnie.

Z jed­nej strony pra­gnę od niej wspar­cia, a z dru­giej czuję po­trzebę, by sta­nąć w obro­nie Clinta i wła­snej dumy. To dru­gie zwy­cięża.

– Je­stem w pracy. Nie mogę te­raz roz­ma­wiać na ten te­mat.

– Za­wsze znaj­dziesz ja­kieś uspra­wie­dli­wie­nie, żeby o tym nie ga­dać. I za­wsze masz wy­mówkę, żeby go bro­nić. – W jej gło­sie po­brzmiewa bła­galna nuta, ale udaję, że tego nie sły­szę. – Spójrz na sie­bie. W pracy co­dzien­nie da­jesz czadu, je­steś to­tal­nym ko­za­kiem... i do­my­ślam się, że to jest je­dyna część two­jego ży­cia, któ­rej on nie może tknąć oraz na którą nie może wpły­nąć.

– Lizz...

– Nie chcę cię ra­nić, ale ty po pro­stu tego nie wi­dzisz. – Wzdy­cha ciężko, gdy nie od­po­wia­dam. – Wiem, że go ko­chasz, ale to nie jest mi­łość. On spra­wuje nad tobą ob­se­syjną kon­trolę. Że­ruje na two­jej ni­skiej sa­mo­oce­nie. Cią­gnie cię w dół.

– To nie­prawda – szep­czę bez krzty prze­ko­na­nia.

– Zga­sił w to­bie ostat­nią iskierkę. Cał­ko­wi­cie stłam­sił oso­bo­wość mo­jej naj­lep­szej przy­ja­ciółki i nie będę się na to dłu­żej go­dziła. Przez dwa lata sie­dzia­łam bez­czyn­nie i pa­trzy­łam, jak cię stop­niowo ubywa, jak zni­kasz, pod­czas gdy on cią­gnie za sznu­reczki, któ­rymi tobą ste­ruje. Za­ci­ska je co­raz bar­dziej, a ja już tego nie zniosę. Wolę znisz­czyć na­szą przy­jaźń, wy­gar­nia­jąc ci bru­talną prawdę, niż po­zwo­lić, że­byś stała się cie­niem osoby, którą kie­dyś zna­łam.

– Po­wie­dzia­łam, że nie mogę te­raz o tym roz­ma­wiać.

Mimo to się nie roz­łą­czam.

Na­wet nie pró­buję.

Bo wiem, że Lizzy ma ra­cję. Nic, co przed chwilą z sie­bie wy­rzu­ciła, nie jest dla mnie no­wo­ścią. Prawdę mó­wiąc, są to rze­czy, które sama so­bie po­wta­rzam. Rze­czy, o któ­rych my­ślę wie­czo­rami, gdy sie­dzę sa­mot­nie w domu, bez Clinta, bo znowu gdzieś go wy­wiało. Do­tar­łam na­wet do punktu, w któ­rym przy­zna­łam się sama przed sobą, że nasz zwią­zek jest nie­zdrowy. Że na­sze roz­mowy o mał­żeń­stwie i przy­szło­ści to tylko głu­pie ga­da­nie. Wiem, że nie mogę wiecz­nie w tym trwać, ale na ra­zie nie je­stem na tyle silna, by odejść.

A może je­stem?

Ta myśl jest jak cios pro­sto w klatkę pier­siową. Przez chwilę nie mogę od­dy­chać, pod­czas gdy Lizzy da­lej na­wija mi do ucha.

Czy on aż tak mnie stłam­sił, znie­wo­lił? Tak bar­dzo, że świa­do­mość, jak strasz­nie mnie po­trze­buje, przy­sła­nia mi my­śli o wła­snym sa­mo­po­czu­ciu? Że jego cią­gła śpiewka o tym, jak roz­padłby się bez mo­jej obec­no­ści, bez mo­jej opieki, stała się waż­niej­sza niż to, kto trosz­czy się o mnie?

A mimo to re­cy­tuję jak au­to­mat:

– Lizzy, on mnie po­trze­buje.

– Na­wet nie waż się my­śleć, że bez cie­bie jego świat by się za­wa­lił – od­po­wiada. – To jest do­ro­sły chłop, który po­trafi za­dbać o sie­bie. Zma­ni­pu­lo­wał cię. Per­fid­nie wpoił prze­ko­na­nie, że je­śli kie­dy­kol­wiek go opu­ścisz, roz­pad­nie się na ka­wałki. To jego pro­blem, a nie twój.

– To nie jest ta­kie pro­ste, jak my­ślisz. – Czuję za­że­no­wa­nie, że w ogóle wy­po­wia­dam te słowa, po­nie­waż je­stem w po­ło­wie drogi mię­dzy dwu­dziestką a trzy­dziestką i po­win­nam mieć upo­rząd­ko­wane ży­cie. Lizzy wie o moim astro­no­micz­nym długu stu­denc­kim, ale nie ma po­ję­cia o mo­ich pra­wie nie­ist­nie­ją­cych oszczęd­no­ściach. Nie stać mnie na wy­naj­mo­wa­nie miesz­ka­nia w po­je­dynkę w No­wym Jorku.

Krzy­wię się pod no­sem.

To nie jest wy­star­cza­jący po­wód, żeby cią­gnąć zwią­zek z Clin­tem.

Boże. Czy tylko dla­tego z nim zo­sta­łam?

– Wiem, że to nie jest pro­ste. Prze­ciw­nie, to jest pie­kiel­nie trudne, bo zdą­żył cię już tak wy­nisz­czyć i wy­tre­so­wać, że­byś wie­rzyła, że nie mo­żesz tego zro­bić.

– Miesz­kamy ra­zem. Nie mogę się po pro­stu spa­ko­wać i wy­pro­wa­dzić.

– Mo­żesz, Sutt. Na­prawdę mo­żesz się po pro­stu spa­ko­wać i wy­pro­wa­dzić. Już ci mó­wi­łam, że chęt­nie cię przy­garnę, do­póki nie wy­kom­bi­nu­jesz, co da­lej. Ta oferta jest na­dal ak­tu­alna.

– Dzię­kuję – od­po­wia­dam szep­tem. Jej słowa są jak krzyk w mo­jej gło­wie, który za­głu­sza przy­gnia­ta­jący lęk, że Clint uczy­nił mnie swoją wła­sno­ścią już dawno temu; daw­niej, niż chcę się do tego przy­znać.

To dziwne uczu­cie: wie­dzieć, co jest słuszną de­cy­zją, i chcieć ją pod­jąć, ale jed­no­cze­śnie paść ofiarą po­czu­cia winy i wstydu, które po­wstrzy­mują mnie przed zro­bie­niem tego kroku.

– Tę­sk­nię za przy­ja­ciółką, która tań­czyła ze mną na ba­rze i dzwo­niła o trze­ciej w nocy, żeby wy­sko­czyć na lody, bo pra­co­wała do późna i stę­sk­niła się za mną. Tę­sk­nię za twoim śmie­chem i po­czu­ciem hu­moru. Ni­gdy mu nie wy­ba­czę, że ukradł ci to wszystko. Sutt, po pro­stu tę­sk­nię za praw­dziwą tobą.

Kaszlę, pró­bu­jąc po­wstrzy­mać szloch wzbie­ra­jący w mo­jej piersi, i w po­śpie­chu prze­my­kam przez biuro do ła­zienki, żeby się scho­wać i od­zy­skać rów­no­wagę.

– Lizz... – Mój zdła­wiony głos od­bija się echem po pu­stym, wy­ka­fel­ko­wa­nym po­miesz­cze­niu, gdy za­my­kam za sobą drzwi. – Cią­gle tu je­stem. Cią­gle je­stem sobą. Je­stem.

– A ja cią­gle cię ko­cham.

Jej słowa ła­mią mi serce.

– Mu­szę już le­cieć.

Opie­ram się ple­cami o drzwi i osu­wam na pod­łogę. Z mo­ich oczu płyną łzy. Pod­daję się fali emo­cji, która mnie za­lewa, obez­wład­nia.

Ona ma ra­cję.

Tak, Lizzy ma ra­cję, a ja je­stem prze­ra­żona. Czy wła­śnie ta chwila jest przy­sło­wiową kro­plą prze­le­wa­jącą czarę go­ry­czy?

Czy chcę, żeby nią była?

Mój płacz przy­biera na sile, gdy sia­dam w stylu nie­god­nym damy na kosz­tow­nej mar­mu­ro­wej pod­ło­dze i po­zwa­lam so­bie przez mo­ment uża­lać się nad sobą, a na­stęp­nie pró­buję prze­tra­wić wszystko, co usły­sza­łam od Lizzy w tak do­sad­nej, bru­tal­nej for­mie.

Mój te­le­fon brzę­czy. Do­staję wia­do­mość.

LIZZY: Jak się czu­jesz?

JA: Prze­żyję.

LIZZY: Ko­cham cię. Chcę tylko tego, co dla cie­bie naj­lep­sze.

Po­cią­gam no­sem. Łzy roz­my­wają mi ekran. Ocie­ram je wierz­chem dłoni, biorę głę­boki wdech i wy­stu­kuję na kla­wia­tu­rze naj­trud­niej­sze py­ta­nie, ja­kie kie­dy­kol­wiek za­da­łam.

JA: Jak mam zmie­nić swoje ży­cie?

LIZZY: Ma­łymi krocz­kami. Nie je­steś sama. Za­cznij od zro­bie­nia cze­goś dla sie­bie. Ja­kiejś jed­nej rze­czy. Już dzi­siaj. Przy­się­gnij.

JA: Przy­się­gam.

Wpa­truję się w ekran, w swoją obiet­nicę i czuję, jak łzy ustają, a moja de­ter­mi­na­cja się umac­nia.

Zrób coś dla sie­bie.

Jedną rzecz.

Dam radę.

Pod­no­szę się z pod­łogi, ocie­ram łzy z po­licz­ków zim­nym ręcz­ni­kiem i uświa­da­miam so­bie, że w idei ak­cep­ta­cji tkwi wielka siła. Że w mo­men­cie, gdy pa­trzysz praw­dzie w oczy i mie­rzysz się z rze­czami, przed któ­rymi ucie­ka­łaś, za­czy­nasz zdo­by­wać nad nimi wła­dzę.

– Wszystko w po­rządku?

Rzu­cam szyb­kie spoj­rze­nie na Me­lissę, ko­le­żankę, obok któ­rej sie­dzę w pracy, i ki­wam głową.

– Tak. Moje aler­gie dają mi w kość.

– Na pewno? – Przy­gląda mi się uważ­niej, a ja zmu­szam się do uśmie­chu. Za­kry­wa­nie opuch­nię­tych oczu je­dy­nie na­si­li­łoby jej po­dej­rze­nia.

– Tak. Raz na ja­kiś czas mam z tym pro­blem. – Wzru­szam non­sza­lancko ra­mio­nami, jak­bym przed chwilą nie ry­czała na pod­ło­dze w ła­zience, kwe­stio­nu­jąc wszyst­kie swoje ży­ciowe de­cy­zje. – Co się dzieje?

– Szu­ka­łam cię. Roz chce się z tobą zo­ba­czyć.

Spo­glą­dam na nią zdzi­wiona.

– Ze mną? Dla­czego?

Moja sze­fowa ni­gdy nie wzywa do sie­bie pra­cow­ni­ków, chyba że ja­kiś pod­władny ma kło­poty albo zo­sta­nie zwol­niony. Czy ktoś sły­szał mnie w ła­zience? Sły­szał, jak pro­wa­dzę pry­watną roz­mowę te­le­fo­niczną w cza­sie pracy? Czy zo­stanę...

– Nie mam po­ję­cia, ale na twoim miej­scu nie ka­za­ła­bym jej długo cze­kać – od­po­wiada Me­lissa.

Po kilku mi­nu­tach już sie­dzę w szkla­nym pa­łacu, który wła­ści­cielka firmy Re­sort Trans­i­tion Con­sul­tants, Roz, na­zywa swoim ga­bi­ne­tem. Okna się­ga­jące od pod­łogi do su­fitu teo­re­tycz­nie po­winny uka­zy­wać pa­no­ramę Man­hat­tanu, ale tak na­prawdę dają wi­dok głów­nie na inny po­bli­ski wie­żo­wiec. Po­cie­ram wil­got­nymi od potu dłońmi o spodnie i mo­dlę się w du­chu, żeby nie za­uwa­żyła żad­nych śla­dów mo­jego nie­daw­nego za­ła­ma­nia ner­wo­wego albo nie uznała mo­ich za­czer­wie­nio­nych oczu za oznakę tego, że piję w pracy czy coś w tym stylu.

Sie­dzi na­prze­ciwko mnie. Tra­dy­cyj­nie ma na so­bie czarny swe­ter i oku­lary w czar­nych opraw­kach, a do tego fry­zurę pi­xie cut. Przy­gląda mi się uważ­nie.

– W ostat­niej chwili wpadł nam nowy, pilny pro­jekt.

– Świet­nie – od­po­wia­dam. W środku jed­nak ję­czę, bo już je­ste­śmy mak­sy­mal­nie za­wa­leni pracą.

– Tak, zwłasz­cza że współ­praca z tak pre­sti­żo­wym klien­tem to dla nas zu­peł­nie nowy po­ziom dzia­łal­no­ści. Samo wy­na­gro­dze­nie za ten pro­jekt spra­wia, że warto się go pod­jąć, a roz­głos i re­pu­ta­cja, ja­kie zdo­by­li­by­śmy dzięki udzia­łowi w tym przed­się­wzię­ciu, by­łyby rze­czą zu­peł­nie bez­cenną. – Wy­krzy­wia wargi w uśmie­chu, a ja je­stem pewna, że gdy­bym nie sie­działa tu przed nią, za­cie­ra­łaby ręce, prze­li­cza­jąc w my­ślach pie­nią­dze, które wpłyną na konto firmy. – Je­dy­nym mi­nu­sem jest to, że ocze­kuje się od nas, że­by­śmy na­tych­miast za­po­znali się ze wszyst­kimi szcze­gó­łami do­ty­czą­cymi sy­tu­acji, byli go­towi do pracy i obecni na miej­scu za pięć dni.

– Ro­zu­miem – mó­wię tylko po to, żeby coś od­po­wie­dzieć, bo choć wszy­scy uwiel­biamy pra­co­wać dla Roz, ona jest naj­bar­dziej roz­mi­ło­wana w słu­cha­niu wła­snego głosu.

Ale pięć dni? To ja­kiś obłęd!

– Nasz klient nie­dawno na­był znaj­du­jącą się na Wy­spach Dzie­wi­czych nie­ru­cho­mość, która kiep­sko pro­spe­ruje. Jest po­ło­żona w świet­nej lo­ka­li­za­cji, pięk­nej i ma­low­ni­czej, ale bo­ryka się z pew­nymi pro­ble­mami.

– Jak to zwy­kle bywa.

– I tu­taj do ak­cji wkra­czamy my. – Uśmie­cha się pro­mien­nie. – Zo­sta­li­śmy za­trud­nieni, żeby po­je­chać na miej­sce, zi­den­ty­fi­ko­wać te pro­blemy oraz po­móc wła­ści­cie­lom prze­kształ­cić ten ośro­dek w coś pięk­nego.

I mamy się przy­go­to­wać do tego za­da­nia w pięć dni? Se­rio?

A jed­nak po­byt na Wy­spach Dzie­wi­czych brzmi za­chę­ca­jąco. Wiele da­ła­bym za to, żeby się wy­rwać ze swo­jego nor­mal­nego ży­cia i cał­ko­wi­cie po­świę­cić pracy, a jed­no­cze­śnie spró­bo­wać upo­rząd­ko­wać moje oso­bi­ste sprawy.

– To brzmi jak świetna szansa dla firmy.

– Na­wet nie masz po­ję­cia. – Ma­cha ręką, żeby dać mi znać, że ona ma. – Kto od­rzu­ciłby moż­li­wość pracy w raj­skiej kra­inie przez parę mie­sięcy? Cho­lera, gdy­bym tylko mo­gła, sama wzię­ła­bym ten pro­jekt, ale mu­szę sie­dzieć tu na miej­scu i pil­no­wać in­te­resu.

– Więc... – pró­buję zgad­nąć, o co wła­ści­wie Roz mnie prosi bez ubie­ra­nia tego w słowa – chcesz, że­bym po­mo­gła Gwen w przy­go­to­wa­niach, skoro ona jest te­raz za­jęta nie­ru­cho­mo­ściami Ro­th­schilda, tak? – Cho­dzi mi o star­szą kon­sul­tantkę, do któ­rej je­stem przy­dzie­lona przy więk­szo­ści pro­jek­tów. Mó­wiąc „przy­dzie­lona”, mam na my­śli to, że od­wa­lam za nią całą ro­botę, a ona zbiera po­chwały.

– Nie tym ra­zem.

– Więc czego po­trze­bu­jesz?

Prze­suwa parę rze­czy na biurku, po czym pod­nosi wzrok i pa­trzy mi w oczy.

– Wiem, że mar­nuję czas na tę roz­mowę, skoro już kie­dyś pod­kre­śla­łaś, że nie czu­jesz się go­towa na obo­wiązki wy­kra­cza­jące poza rolę asy­stentki kon­sul­tanta, ale i tak za­py­tam. Sut­ton, czy by­ła­byś za­in­te­re­so­wana tym pro­jek­tem?

– Oczy­wi­ście. Tak jak wspo­mi­na­łam, chęt­nie po­mogę w każdy moż­liwy spo­sób.

– Wiem, że po­mo­żesz, ale nie o to cię pro­szę – od­po­wiada z uśmie­chem. – Czy chcia­ła­byś kie­ro­wać tym pro­jek­tem?

Przez chwilę wpa­truję się w nią osłu­piała i onie­miała.

– „Kie­ro­wać” w sen­sie... kie­ro­wać?

– Tak. Być li­derką tego pro­jektu. Główną kon­sul­tantką współ­pra­cu­jącą z klien­tem i po­dej­mu­jącą wszyst­kie de­cy­zje.

– Na Wy­spach Dzie­wi­czych?

– Tak, tam się znaj­duje ośro­dek.

Gło­śno prze­ły­kam ślinę. Moje dło­nie pra­wie ocie­kają po­tem, a serce ga­lo­puje jak sza­lone.

– Masz świa­do­mość, że ni­gdy wcze­śniej nie pra­co­wa­łam przy tak du­żym pro­jek­cie? A co do­piero mó­wić o kie­ro­wa­niu taką ope­ra­cją? Do­tych­czas do­sta­wa­łam je­dy­nie zle­ce­nia z ma­łym bu­dże­tem, obar­czone ni­skim ry­zy­kiem. Nie było mowy o żad­nych luk­su­so­wych ośrod­kach, nie­skoń­czo­nych fun­du­szach i przed­się­wzię­ciach, które wy­ma­gają dzie­się­cio­krot­nie więk­szego do­świad­cze­nia niż moje. To zna­czy, bez wąt­pie­nia da­ła­bym so­bie radę i zro­bi­ła­bym wszystko zgod­nie z pre­fe­ren­cjami klienta, ale to ogromne ry­zyko mia­no­wać mnie li­derką.

– Tak, je­stem tego świa­doma. – Roz kiwa głową i rzuca mi pełny otu­chy uśmiech. – Ale wiem rów­nież, że kie­dyś bę­dziesz mu­siała się na­uczyć sa­mo­dziel­nego kie­ro­wa­nia pro­jek­tem i może wła­śnie po­ja­wiła się ku temu ide­alna oka­zja. Naj­lep­szą szkołą jest prak­tyka. Wszystko, czego się na­uczy­łam o tej branży, wzięło się stąd, że by­łam zmu­szona wy­cho­dzić poza swoją strefę kom­fortu.

Roz zdaje się jed­nak za­po­mi­nać, że mój brak do­świad­cze­nia mógłby się skoń­czyć dla firmy kom­pro­mi­ta­cją, gdy­bym coś spie­przyła i za­prze­pa­ściła szansę współ­pracy z tym nie­zwy­kle pre­sti­żo­wym klien­tem.

– Je­śli to zle­ce­nie jest tak ważne, to dla­czego nie wy­bie­rzesz któ­re­goś ze star­szych kon­sul­tan­tów? Z przy­jem­no­ścią do­koń­czy­ła­bym za tę osobę to, nad czym już za­częła pra­co­wać.

– Po­nie­waż nasz klient po­pro­sił o od­daną spe­cja­listkę, która skupi się cał­ko­wi­cie na ich pro­jek­cie i ni­czym in­nym.

– Czyli mają wy­so­kie wy­ma­ga­nia.

– Kiedy funk­cjo­nu­jesz na ta­kim po­zio­mie suk­cesu jak oni, mo­żesz mieć do­wolne ży­cze­nia i żą­da­nia. Po co mie­liby się ogra­ni­czać, skoro lu­dzie od­da­liby wszystko za moż­li­wość wpi­sa­nia so­bie współ­pracy z nimi do CV.

Wpa­truję się w moją sze­fową. W gło­wie kłębi mi się mi­lion py­tań. Dla­czego ja? A je­śli na­walę? A je­śli, je­śli, je­śli... Mimo wszystko zdaję so­bie sprawę, że nie zło­ży­łaby mi tej pro­po­zy­cji, gdyby nie była pewna mo­ich umie­jęt­no­ści.

– A druga część mo­jej od­po­wie­dzi – od­zywa się, gdy cią­gle mil­czę – jest taka, że wie­rzę w cie­bie, Sut­ton. Nie tylko szybko się uczysz i masz do­bre po­my­sły, ale też uważ­nie śle­dzę twoje po­czy­na­nia. Gwen cały czas opo­wiada mi o tym, jak się po­świę­casz i po­ma­gasz przy jej pro­jek­tach, więc my­ślę, że to naj­wyż­szy czas, że­byś uwol­niła swój pełny po­ten­cjał. Oczy­wi­ście to zle­ce­nie wią­za­łoby się z pod­wyżką, za­kwa­te­ro­wa­niem w ku­ror­cie na czas po­bytu oraz per­spek­tywą awansu po ukoń­cze­niu pro­jektu. – Pa­trzymy so­bie w oczy. – Nie chcę wy­wie­rać na to­bie pre­sji i zmu­szać cię do zgody. Na­prawdę nie chcę, że­byś przy­jęła to za­da­nie z po­czu­cia obo­wiązku, a po­tem była nie­szczę­śliwa, po­nie­waż to się od­bije nie­ko­rzyst­nie na two­jej pracy. Z dru­giej strony, je­śli da­lej bę­dziesz od­rzu­cała ta­kie oka­zje, za­blo­ku­jesz so­bie drogę dal­szego roz­woju w na­szej fir­mie. – Ob­da­rza mnie ła­god­nym, za­chę­ca­ją­cym uśmie­chem, a ja czuję, jak ad­re­na­lina za­czyna krą­żyć w mo­ich ży­łach. – Więc co ty na to?

Zrób coś dla sie­bie. Jedną rzecz. Dzi­siaj.

Gdy po­przed­nim ra­zem Roz po­pro­siła mnie o udział w pro­jek­cie, który byłby dla mnie oka­zją do roz­woju, wy­my­śli­łam długą li­stę wy­mó­wek, dla­czego nie mogę się zgo­dzić, a tak na­prawdę cho­dziło o to, że­bym, broń Boże, nie prze­ści­gnęła Clinta w ro­bie­niu ka­riery. Po­wie­dział, że do­brze po­stą­pi­łam, bo tylko bym się ośmie­szyła i na­ro­biła wstydu fir­mie, a co naj­gor­sze – jemu. Póź­niej tam­tego wie­czoru pła­ka­łam pod prysz­ni­cem, żeby mnie nie sły­szał. Czu­łam, że za­wio­dłam samą sie­bie, jed­no­cze­śnie wma­wia­jąc so­bie nada­rem­nie, że pod­ję­łam słuszną de­cy­zję.

Naj­wyż­szy czas, że­byś uwol­niła swój pełny po­ten­cjał.

O mój Boże. Jak mo­głam to so­bie zro­bić? Prze­cież wy­mia­tam w swo­jej pracy.

Krew szumi mi w uszach, ale wraz z każ­dym ude­rze­niem serca wzbiera się we mnie od­waga. Spo­glą­dam na Roz i od­po­wia­dam z uśmie­chem:

– Tak, je­stem bar­dzo za­in­te­re­so­wana.

Na twa­rzy Roz od­ma­lo­wuje się za­sko­cze­nie.

– Na­prawdę?

Biorę drżący od­dech i przy­ta­kuję.

– Tak. To by­łaby dla mnie wspa­niała szansa. – Małe kroczki. – Boję się, ale mel­duję pełną go­to­wość.

– Wszyst­kie do­bre rze­czy w ży­ciu po­winny bu­dzić w nas tro­chę nie­po­koju. Dzięki temu wiesz, że na­prawdę ży­jesz.

Osiem­na­ście go­dzin temu

– Sut­ton? Ko­cha­nie! – mówi Lizzy i wpa­truje się we mnie, gdy stoję przed jej drzwiami, z tor­bami przy sto­pach i za­gu­bioną miną.

– Mia­łaś ra­cję. – Mój głos jest le­d­wie sły­szal­nym szep­tem. Pa­trzę na moją naj­lep­szą przy­ja­ciółkę, nie mó­wiąc nic wię­cej, ale ona wie, dla­czego tu­taj je­stem i czego do­kład­nie po­trze­buję. Wpro­wa­dza mnie do miesz­ka­nia i po pro­stu mocno przy­tula.

– Wszystko bę­dzie do­brze – po­wta­rza ci­chym, ko­ją­cym gło­sem, gdy tak sto­imy wtu­lone w sie­bie. Od­no­szę wra­że­nie, jak­bym pierw­szy raz od bar­dzo dawna wresz­cie mo­gła od­dy­chać. – Co się stało?

Mó­wię jej o pro­po­zy­cji Roz. O tym, że przy­ję­łam to za­da­nie, chcąc po­zo­stać wierna obiet­nicy, jaką da­łam Lizzy – żeby zro­bić coś dla sie­bie. A po­tem opo­wia­dam, jak wró­ci­łam do domu, prze­ka­za­łam wie­ści Clin­towi, a on wy­buchł.

Z po­czątku za­cho­wy­wał się spo­koj­nie, cho­ciaż nie szczę­dził ką­śli­wych ko­men­ta­rzy. Są­dzi­łam, że po­trze­buje tro­chę czasu, żeby oswoić się z tą wi­zją. Cho­lera, pod­su­nę­łam na­wet po­mysł, żeby po­le­ciał ra­zem ze mną na Wy­spy Dzie­wi­cze i pra­co­wał stam­tąd zdal­nie. Ale im bar­dziej tłu­ma­czy­łam, że je­stem pod­eks­cy­to­wana per­spek­tywą tego wy­jazdu, on tym bar­dziej się wście­kał. Wpadł w fu­rię, ude­rzał pię­ściami w ściany, ro­biąc w nich dziury, ob­rzu­cał mnie obe­lgami, wbi­jał mi szpi­leczki.

A po­tem na­stą­pił chłodny spo­kój.

– Beze mnie za­wsze bę­dziesz ni­kim, Sut­ton. – Jego opa­no­wany głos przy­pra­wia mnie o dreszcz. – Oboje o tym wiemy. Ale śmiało, leć tam, leć, je­śli tak bar­dzo chcesz prze­żyć po­rażkę. Pa­mię­taj tylko, że w na­stępny pią­tek idziemy na ko­la­cję z moim sze­fem. Do­pil­nuj, żeby wró­cić do tej pory, bo gorzko po­ża­łu­jesz, je­śli na­ro­bisz mi wstydu.

– Ko­niec z nami, Clint – po­wta­rzam już chyba dzie­siąty raz w ciągu ostat­nich dzie­się­ciu mi­nut. Ja­kim cu­dem wcze­śniej nie sły­sza­łam tych za­wo­alo­wa­nych po­gró­żek? Dla­czego za­wsze by­łam po­słuszną owieczką za­miast mu się po­sta­wić?

Uśmie­cha się szy­der­czo. Unie­siona brew to oznaka, że kwe­stio­nuje po­wagę mo­ich słów o końcu tego związku.

Moją je­dyną re­ak­cją jest wrzu­ce­nie wszyst­kiego, co mam w za­sięgu ręki, do torby po­dróż­nej. Je­stem zbyt roz­trzę­siona i ura­żona, żeby po­rząd­nie się spa­ko­wać i wziąć to, czego naj­bar­dziej po­trze­buję, ale nie mogę się ani na chwilę za­trzy­mać, za­wa­hać, bo je­śli to zro­bię, on wy­ko­rzy­sta oka­zję i bę­dzie chciał mi udo­wod­nić, że tak na­prawdę nie mam na my­śli tego, co po­wie­dzia­łam.

Że tak na­prawdę to nie jest nasz ko­niec.

– Zo­ba­czysz, że wró­cisz. Nie ma szans, że­byś prze­żyła sama, beze mnie. Kto cię bę­dzie trzy­mał za rączkę i na­pra­wiał błędy, które cią­gle po­peł­niasz? – Prze­suwa wzro­kiem po moim ciele i kręci głową z nie­sma­kiem. – Ale bądź go­towa płasz­czyć się przede mną i prze­pra­szać. – Śmieje się ob­le­śnie. – Je­dyne, co tym wszyst­kim osią­gniesz, to uświa­do­misz so­bie, że je­stem naj­lep­szą rze­czą, jaka ci się przy­tra­fiła.

– To było tak, jak­bym pierw­szy raz w ży­ciu wy­raź­nie do­strze­gła to, co robi, i usły­szała to, co mówi. Ale w tam­tej chwili czu­łam się tak po­zba­wiona emo­cji, że w końcu zro­zu­mia­łam wszystko, o czym za­wsze mó­wi­łaś – wy­ja­śniam, krę­cąc głową. – Za­uwa­ży­łam jego ob­se­sję na punk­cie kon­troli. Po­trzebę po­zba­wia­nia mnie po­czu­cia war­to­ści. Próbę przy­cię­cia mo­jej oso­bo­wo­ści tak, żeby zmie­ściła się w jego szu­fladce jako jego pry­watna wła­sność.

Lizzy sie­dzi obok mnie na ka­na­pie, ści­ska moją dłoń i kiwa głową.

– Więc wy­szłaś.

Przy­ta­kuję.

– Po­wie­dzia­łam, że to ko­niec. Że już nas nie ma. A po­tem – wzru­szam ra­mio­nami – spa­ko­wa­łam parę to­reb, przez ja­kiś czas krą­ży­łam sa­mo­cho­dem bez celu, aż wresz­cie wy­lą­do­wa­łam tu­taj.

– I jak się te­raz czu­jesz po tym wszyst­kim?

Wy­krzy­wiam usta i pró­buję obu­dzić w so­bie ja­kieś emo­cje. Po­win­nam coś czuć, prawda? Co­kol­wiek. Po­win­nam krzy­czeć, wrzesz­czeć i wa­rio­wać, bo wła­śnie ze­rwa­łam z fa­ce­tem, z któ­rym by­łam dwa lata, ale nie czuję ni­czego oprócz zmę­cze­nia. Nor­mal­nego, kom­plet­nego wy­czer­pa­nia.

Nie, to nie­prawda.

Po­tra­fię zna­leźć w so­bie jedną je­dyną emo­cję.

– Czuję ulgę. – Pa­trzę na Lizzy i uśmie­cham się słabo. – Ab­so­lutną ulgę. I nic wię­cej.

– To chyba po­winno ci wy­star­czyć, żeby wie­dzieć, że po­stą­pi­łaś słusz­nie.

Tak, wy­star­cza.

Je­stem pewna, że prę­dzej czy póź­niej będę opła­ki­wała utratę tego, co do tej pory było sed­nem mo­jej eg­zy­sten­cji. Czyli utratę... czego? Nie mam cał­ko­wi­tej pew­no­ści, bo w ciągu tych dwóch lat uzbie­rało się tak nie­wiele do­brych wspo­mnień, że z tru­dem usi­łuję przy­wo­łać cho­ciaż jedno, które nie wią­zało się z tym, że coś dla Clinta po­świę­ci­łam albo coś prze­mil­cza­łam.

Za­ta­piam się w ka­na­pie, opie­ram głowę i za­my­kam oczy, żeby ob­jąć umy­słem tę chwilę.

Chwilę, która – wie­dzia­łam o tym – od ja­kie­goś czasu nad­cho­dziła, ale bra­ko­wało mi od­wagi, żeby wyjść jej na­prze­ciw.

Jedno jest pewne. Ewi­dent­nie się od­su­nę­łam i od­cię­łam od Clinta już dużo wcze­śniej, a nie do­piero dzi­siaj. Mój brak emo­cji to nie wy­nik szoku. To ra­czej oznaka, że zro­bi­łam coś, co po­win­nam była zro­bić dawno temu. Gdzieś czy­ta­łam, że ko­biety po­rzu­cają swo­ich part­ne­rów emo­cjo­nal­nie, za­nim odejdą fi­zycz­nie. A ja wła­śnie po­twier­dzi­łam tę teo­rię.

Od­zy­ska­łam sie­bie.

Zro­bi­łam to.

Wresz­cie.

I już mam do sie­bie żal, że tak długo zwle­ka­łam.

Pięt­na­ście go­dzin temu

Stoję w drzwiach ła­zienki i ob­ser­wuję, jak Lizzy przy­kleja so­bie sztuczne rzęsy. Jej ma­ki­jaż jest per­fek­cyjny, jej włosy są olśnie­wa­jące. W ką­cie wisi ob­ci­sła, błysz­cząca su­kienka, któ­rej ce­kiny od­bi­jają świa­tło, zdo­biąc cały po­kój mi­go­tli­wymi plam­kami.

– Za­kła­da­nie ich to chyba praw­dziwe utra­pie­nie – mru­czę, wska­zu­jąc na sztuczne rzęsy po­mię­dzy jej pal­cami.

– Po ja­kimś cza­sie na­bie­rasz wprawy. – Lizzy od­wraca się i cią­gnie mnie za rękę, że­bym sta­nęła bli­żej niej. – To­bie też za­łożę.

– Nie warto ich na mnie mar­no­wać, nie są­dzisz?

– Je­śli pój­dziesz z nami, to nie bę­dzie mowy o mar­no­wa­niu. – Chwyta mnie za obie dło­nie i ści­ska. – Zdaję so­bie sprawę, że w tej chwili nie czu­jesz się naj­le­piej, ale może odro­bina czasu spę­dzo­nego w bab­skim to­wa­rzy­stwie oraz te­ra­pia kok­taj­lowa po­pra­wią ci na­strój.

– Nie wiem – mam­ro­czę. – Czy to...

– Czy co? Czy to bę­dzie źle wy­glą­dało, je­śli po dwóch la­tach od­ma­wia­nia so­bie wszyst­kiego w końcu wyj­dziesz i tro­chę się ro­ze­rwiesz? – Te­atral­nie prze­wraca oczami. – Pew­nie, że nie. Lu­dzie cią­gle ro­bią ta­kie rze­czy. Chodź. Ubierz się i pój­dziesz ze mną. Mam dla cie­bie ide­alną kieckę. I bę­dziesz mo­gła wró­cić w każ­dej chwili, kiedy tylko ze­chcesz. – Przy­ciąga mnie do sie­bie i przy­tula z jedną do­kle­joną rzęsą na po­wiece. – Chcieć po­czuć, że ży­jesz, to nic złego, Sut­ton.

ROZ­DZIAŁ TRZECI

Sut­ton

Dwa­na­ście go­dzin temu

KLUB COQU­ETTE JEST DO­KŁAD­NIE TAKI, JAK KAŻDY SO­BIE WY­OBRAŻA. Ele­gancki, eks­klu­zywny, oszo­ła­mia­jący. Nie­do­rzecz­nie uro­dziwi lu­dzie kręcą się od sto­lika do sto­lika w stre­fie dla VIP-ów, gdzie urzę­duje Lizzy. Wnę­trze wy­peł­nia ba­sowa mu­zyka, gło­śna, ale nie ogłu­sza­jąca, po­nie­waż par­kiet znaj­duje się w osob­nym sek­to­rze po dru­giej stro­nie baru.

Świa­tła są przy­ga­szone. Od­głosy roz­mów zle­wają się w przy­tłu­miony szmer. Lu­dzie się śmieją, flir­tują i od­stre­so­wują się po cięż­kim dniu pracy.

A ja? Cóż, cał­kiem do­brze się ba­wię. Je­stem tro­chę pod­pita i stoję w ko­lejce przy ba­rze, żeby za­mó­wić ko­lej­nego drinka.

Te­le­fon wi­bruje mi w dłoni. Spo­glą­dam na niego i wzdy­cham z re­zy­gna­cją. Nie wiem, którą wer­sję wolę: wia­do­mość od Clinta, jako znak, że przy­naj­mniej za mną tę­skni, czy wia­do­mość od ko­goś in­nego, co by­łoby do­wo­dem na to, że mia­łam ra­cję i nic dla niego nie zna­czę.

– Na twoim miej­scu nie ro­bił­bym tego – sły­szę czyjś głos z le­wej strony.

– Czego? – od­po­wia­dam od­ru­chowo. Do­piero po chwili od­ry­wam wzrok od ekranu i zer­kam na wła­ści­ciela głosu.

Czyli, jak się oka­zuje, na obłęd­nie przy­stoj­nego męż­czy­znę sto­ją­cego kilka kro­ków ode mnie. Wpa­truje się we mnie bursz­ty­no­wymi oczami, w któ­rych mi­go­czą iskierki roz­ba­wie­nia. Ma gę­ste, ciemne rzęsy, mocną szczękę oraz usta wprost stwo­rzone do grze­chu.

Pew­nie wy­glą­dam jak idiotka, ga­piąc się na niego z roz­dzia­wioną bu­zią. Jest ubrany w ciemną ko­szulę z pod­wi­nię­tymi rę­ka­wami od­sła­nia­ją­cymi sek­sowne przed­ra­miona i silne dło­nie.

Mój wzrok znów wę­druje w górę, prze­myka po jego klatce pier­sio­wej i sze­ro­kich bar­kach, za­trzy­muje się na war­gach ukła­da­ją­cych się w pół­u­śmie­szek, a na­stęp­nie na­sze spoj­rze­nia się spo­ty­kają. Unosi brew, jakby chciał za­py­tać, czy po­doba mi się to, co wi­dzę.

– Nie ode­brał­bym tej wia­do­mo­ści – od­po­wiada w końcu, gdy ma już pew­ność, że sku­piam na nim całą uwagę.

– Dla­czego? – Ob­ra­cam się twa­rzą do niego i opie­ram bio­drem o kra­wędź stołka ba­ro­wego. Ten fa­cet jest... piękny. Tylko to słowo przy­cho­dzi mi do głowy. Tak, jest piękny, a ni­gdy w ży­ciu nie uwa­ża­łam, że mo­gła­bym tak okre­ślić ja­kie­goś męż­czy­znę.

Czemu on, do dia­bła, gada ze mną?

– Po­nie­waż każdy fa­cet, który pi­sze do cie­bie za­miast być tu­taj z tobą, nie jest wart two­jego czasu.

– Niech zgadnę: a ty je­steś wart mo­jego czasu?

Upija łyk drinka, lecz wciąż pa­trzy mi w oczy znad kra­wę­dzi szklanki.

– To się jesz­cze okaże, nie­praw­daż?

Pry­cham roz­ba­wiona i prze­wra­cam oczami.

– Bez urazy, ale my­ślę, że roz­ma­wiasz z nie­wła­ściwą osobą. – Cho­lera ja­sna, i tak nie mogę prze­stać się na niego ga­pić. Nie je­stem pewna, czy to za­sługa pół­mroku pa­nu­ją­cego w klu­bie, czy on na­prawdę ma w so­bie coś ta­kiego, ale jego aura każe mi po­dejść bli­żej i po­znać go tro­chę le­piej.

– Dla­czego tak są­dzisz? – pyta.

– Co pań­stwu po­dać? – Bar­man prze­rywa na­szą roz­mowę.

– Po­pro­szę Toma Col­linsa – od­po­wia­dam i prze­su­wam bank­not dzie­się­cio­do­la­rowy po kon­tu­arze.

– A dla mnie jesz­cze raz John­nie Wal­ker Blue – mówi nie­zna­jomy, uno­sząc szklankę.

– Dzięki, ale nie mu­sisz sta­wiać mi drinka.

– Wiem, że nie mu­szę. – Prze­suwa moją dzie­siątkę z po­wro­tem do mnie i za­miast niej kła­dzie na ba­rze wła­sną dwu­dziestkę. – Ale bądź tak ła­skawa i po­zwól mi za­pła­cić.

Bądź tak ła­skawa? Nie­co­dzien­nie sły­szy się ta­kie słowa.

– Dzię­kuję – mam­ro­czę pod no­sem.

– A więc, panno Tom Col­lins. – Znowu się uśmie­cha. – Dla­czego są­dzisz, że roz­ma­wiam z nie­wła­ściwą osobą?

– Cóż, pa­nie John­nie Wal­ker – pod­ła­puję jego kon­wen­cję. – Za­pew­niam cię, że nie je­stem tą ko­bietą, któ­rej po­szu­ku­jesz, kim­kol­wiek ona by nie była.

Po­woli, wręcz le­ni­wie lu­struje mnie od stóp do głów, a ja czuję, jak moja skóra się roz­grzewa pod wpły­wem jego in­ten­syw­nego spoj­rze­nia.

Kiwa lekko głową i mówi:

– W ta­kim ra­zie nie zga­dzamy się w tej kwe­stii.

Śmieję się ła­god­nie i kręcę głową.

– Cie­szę się, że tak my­ślisz, ale je­stem pewna, że ko­biety zwy­kle pa­dają ci do stóp.

– To prawda, cho­ciaż ni­komu nie ży­czę ta­kiego cięż­kiego losu. – Układa wargi w prze­krzy­wiony uśmie­szek, tak olśnie­wa­jący, że za­piera mi dech w piersi.

Kurwa, dla­czego aro­gan­cja jest tak sek­sowna? Dla­czego jego sto­icka mina w po­łą­cze­niu z tymi sło­wami wy­wo­łuje we mnie ja­kąś dziwną fi­zyczną re­ak­cję? Od­no­szę wra­że­nie, że ła­godny śmiech, który ula­tuje z jego ust, do­ciera aż po­mię­dzy moje uda. Wzru­szam jed­nak ra­mio­nami i od­po­wia­dam:

– Bez obaw, ja nie padnę ci do stóp i nie będę o nic pro­siła, bo kom­plet­nie nie je­stem za­in­te­re­so­wana.

Cho­lera, sama sie­bie nie po­znaję, jak­bym za­mie­niła się w ja­kąś inną dziew­czynę.

– Czyż­byś wła­śnie rzu­ciła mi wy­zwa­nie? – pyta, pa­ra­li­żu­jąc mnie spoj­rze­niem. Cień uśmie­chu znów prze­myka po jego war­gach.

– Nie. Mó­wię prawdę.

– Wszy­scy o coś pro­szą. O nie­które rze­czy warto pro­sić, a na­wet bła­gać.

– Za­pewne wszyst­kie dziew­czyny sku­tecz­nie pod­ry­wasz ta­kimi gład­kimi tek­stami.

Śmieje się pod no­sem i upija łyk whi­sky, co su­ge­ruje, że może mam ra­cję. Spo­gląda w bok, a po­tem znowu na mnie.

– Ciii... – Na­chyla się w moją stronę i ści­sza głos. – Ni­komu póź­niej się nie chwalę swo­imi pod­bo­jami, więc spo­koj­nie.

– Dla­czego ja? – py­tam.

– Dla­czego ty... co?

– Dla­czego sta­wiasz mi drinka, cho­ciaż masz tu do wy­boru tyle in­nych kan­dy­da­tek? – Omia­tam wzro­kiem prze­różne ko­biety usta­wione przy ba­rze.

– Czy to ma zna­cze­nie?

– Ma.

– W po­rządku. Ro­bię to z po­wodu Betty Brad­shaw.

– Z czy­jego po­wodu? – śmieję się za­sko­czona.

– Betty Brad­shaw. Zła­mała mi serce w trze­ciej kla­sie. Dała mi ko­sza po tym, jak ku­pi­łem jej cia­steczka Twin­kies, a nie Ding Dongs.

– Mą­dra dziew­czyna – dro­czę się z nim. – To zna­czy, wszy­scy wie­dzą, że Ding Dongi są lep­sze.

Jego po­gar­dliwa mina po­łą­czona z uśmie­chem, nad któ­rym wy­raź­nie pró­buje za­pa­no­wać, spra­wia, że wy­szcze­rzam zęby.

Tak, na­prawdę to zro­bi­łam. Po­wie­dzia­łam sek­sow­nemu fa­ce­towi pro­sto w twarz, że lu­bię... Ding Dongi.

John­nie Wal­ker od­chrzą­kuje i cią­gnie swą opo­wieść:

– I tak oto Betty zła­mała mi serce. Na środku szkol­nego ko­ry­ta­rza. Po­wie­działa, że woli Jimmy’ego Rod­gersa, bo on dał jej Ding Dongi, a nie Twin­kies.

– A co ta po­ru­sza­jąca hi­sto­ria ma wspól­nego z fak­tem, że za­pła­ci­łeś za mo­jego drinka?

– Ab­so­lut­nie nic. – Bły­ska chło­pię­cym uśmie­chem. – Ale po­my­śla­łem, że tą aneg­dotą zdo­łam za­trzy­mać cię przy so­bie na chwilę dłu­żej, więc było warto.

– Ach, nie tylko przy­stojny, ale też by­stry.

– Trudno o lep­szą mie­szankę. – Stuka szklanką o moją szklankę. – Po­win­naś jej spró­bo­wać.

Mogę tylko po­krę­cić głową i ukryć uśmiech w swoim drinku. Czy to jest flirt? Czy on na­prawdę ze mną flir­tuje?

To dziwne uczu­cie. Nie­wąt­pli­wie eks­cy­tu­jące, ale za­le­d­wie parę go­dzin temu ze­rwa­łam z Clin­tem, więc nie po­win­nam w tej chwili pro­wa­dzić ta­kich roz­mów. Po­win­nam.

– Po­no­wię swoje py­ta­nie, Col­lins – od­zywa się na­gle. – Dla­czego rze­komo roz­ma­wiam z nie­wła­ściwą osobą?

Przy­glą­dam się temu męż­czyź­nie, który przy­pra­wia mnie o coś, co na­zwa­ła­bym nie­zwy­kle przy­jem­nym dys­kom­for­tem. Wiem, że ostat­nią rze­czą, ja­kiej te­raz po­trze­buję, jest cią­gnię­cie tego flirtu, a naj­lep­szą me­todą na prze­rwa­nie go by­łaby bru­talna szcze­rość. Play­boy taki jak on na­tych­miast uciek­nie od ko­biety, która wy­daje się emo­cjo­nal­nie nie­sta­bilna.

– Po­nie­waż wła­śnie ze­rwa­łam z chło­pa­kiem. W tych oko­licz­no­ściach wszystko, co mo­głoby się wy­da­rzyć, na­le­ża­łoby roz­pa­try­wać w ka­te­go­riach od­re­ago­wa­nia po roz­sta­niu, a do­brze wiemy, jak wy­glą­dają ta­kie hi­sto­rie.

Jego twarz da­lej ema­nuje spo­ko­jem.

– Są tro­chę po­krę­cone. Skom­pli­ko­wane. I prze­lotne – wy­li­cza z uśmiesz­kiem i wzru­sza ra­mio­nami, jakby był go­towy na taką przy­godę. – Ogól­nie mogą być czymś do­brym.

Cóż, li­czy­łam na wprost prze­ciwną re­ak­cję.

Ale dla­czego się cie­szę, że jesz­cze nie uciekł?

– Mogą być też ka­ta­strofą – ri­po­stuję.

– Nie, je­śli wy­bie­rzesz od­po­wied­nią osobę.

– Niech zgadnę: lu­bisz rolę przy­god­nego part­nera do seksu po roz­sta­niu z po­wodu wspo­mnia­nej prze­lot­no­ści, prawda? Żad­nych zo­bo­wią­zań. Żad­nych ocze­ki­wań.

– Zga­dłaś. Ale też ze względu na świetny seks.

– Mam ro­zu­mieć, że do­star­czasz ko­bie­tom tego „świet­nego seksu”?

– Zdra­dzę je­dy­nie, że w du­żym stop­niu przy­czy­niam się do jego ja­ko­ści – stwier­dza bez­wstyd­nie.

– Masz wy­so­kie mnie­ma­nie o so­bie.

– To nie moja wina, że męż­czyźni nie po­tra­fią za­dbać o ko­bietę. Je­śli fa­cet nie umie po­rząd­nie za­jąć się jej cia­łem, to czy jest w ogóle fa­ce­tem?

Pry­cham i prze­wra­cam oczami.

– Su­ge­ru­jesz, że się mylę? I że twój eks trosz­czył się o twoje po­trzeby tak samo jak o wła­sne? Po­wiedz szcze­rze, czy seks był dla cie­bie obo­wiąz­kiem, a nie czymś, na co cze­kasz z eks­cy­ta­cją?

Tak! Wy­krzy­kuję to słowo w du­chu, my­śląc o Clin­cie i na­szym sek­sie, który stał się tak strasz­nie nudny. Po­ło­żyć się. Roz­ło­żyć nogi. Ję­czeć. Uda­wać. Na końcu on stę­kał i prze­wra­cał się na bok, na­to­miast ja le­ża­łam i pró­bo­wa­łam zde­cy­do­wać, czy w ogóle chce mi się wła­sno­ręcz­nie skoń­czyć, pod­czas gdy jego ci­che chra­pa­nie już wy­peł­niało sy­pial­nię. Z re­guły mi się nie chciało.

Z dru­giej strony może tak na­prawdę za­wsze nu­dzi­łam się z nim w łóżku? Może na po­czątku tak mocno go ko­cha­łam, że nie zwra­ca­łam uwagi na ni­jaki seks? A po­tem, wraz z upły­wem czasu i po­ja­wia­niem się złych emo­cji mię­dzy nami, po pro­stu fi­zycz­nie bra­łam udział w sek­sie, ale nie czer­pa­łam z niego przy­jem­no­ści.

– Hmm... – ko­men­tuje la­ko­nicz­nie mój roz­mówca, ale ten od­głos brzmi jak „wiesz, że mam ra­cję”. – Długo z nim by­łaś?

– Dwa lata.

– Dwa lata z tą samą osobą? Jezu Chry­ste.

– Czyżby mo­no­ga­mia nie była w twoim gu­ście?

– Tego nie po­wie­dzia­łem. – Non­sza­lancko wzru­sza ra­mio­nami i prze­stę­puje z nogi na nogę.

– Ale za­su­ge­ro­wa­łeś.

– Wi­dzę, że lu­bu­jesz się w nad­in­ter­pre­ta­cjach – mru­czy pod no­sem. Ociera pal­cem kro­pelkę spły­wa­jącą po ściance mo­jej szklanki, a na­stęp­nie unosi pa­lec do ust i ob­li­zuje go.

Jego ję­zyk przy­ciąga moją uwagę. Cho­lera, żadna ko­bieta, która nie jest zom­bie, nie mo­głaby ode­rwać wzroku od tego wi­doku.

– Je­stem pewna, że ty też pa­dłeś ofiarą błęd­nych wy­obra­żeń o mnie.

– Na przy­kład ja­kich? – Ktoś po­py­cha go od tyłu, więc zbliża się o krok. Pach­nie świe­żym po­wie­trzem i otwartą prze­strze­nią. To sub­telny za­pach, ale na tyle in­ten­sywny, że po­chła­nia moją uwagę.

Tak jak cała jego osoba.

– Hmm... Że je­stem ła­twą pa­nienką, tak de­spe­racko spra­gnioną za­in­te­re­so­wa­nia, że przy­szłam do tego klubu w na­dziei, że ja­kiś fa­cet mnie nim ob­da­rzy. – Za­ci­skam usta i wpa­truję się w niego, pró­bu­jąc wy­my­ślić, co mo­gła­bym jesz­cze do­dać. – I z pew­no­ścią masz na­dzieję, że lu­bię Star­bucksa, że­byś mógł mnie tam rano za­brać.

– Do Star­bucksa? – śmieje się skon­ster­no­wany. – Prze­staję za tobą na­dą­żać, Col­lins.

– Tak, na wy­pa­dek, gdy­byś za­po­mniał, jak mam na imię, skoro by­ła­bym jedną z two­ich za­pewne nie­zli­czo­nych jed­no­noc­nych zdo­by­czy. Wi­zyta w Star­buck­sie wy­ba­wi­łaby cię z opre­sji. Prze­cież ode­tchnął­byś z ulgą, że nie mu­sisz py­tać mnie o imię, bo ba­ri­sta zro­biłby to za cie­bie przy skła­da­niu za­mó­wie­nia.

Pan John­nie Wal­ker gapi się z osłu­piałą miną, ale jego uśmiech hip­no­ty­zuje mnie, a roz­ba­wie­nie w oczach spra­wia, że pra­gnę jesz­cze wię­cej jego uwagi.

– W su­mie to jest ge­nialny pa­tent.

– Dzię­kuję.

– Więc tak czy nie?

– O co py­tasz?

– O to, czy lu­bisz Star­bucksa.

Jest w nim coś, co do­daje mi śmia­ło­ści. Czuję się przy nim roz­luź­niona. Tro­chę jak nie ja. Na­chy­lam się do niego i szep­czę mu do ucha:

– Je­stem fanką ame­ri­cano z po­dwój­nym cu­krem, ale chyba ła­twiej bę­dzie ci za­pa­mię­tać, że na­zy­wam się „Tom Col­lins”.

Sut­ton, to jest ide­alny mo­ment, żeby się wy­co­fać. Mo­żesz uda­wać ta­jem­ni­czą flir­ciarę, ale tylko do pew­nego mo­mentu. Za kilka chwil prze­isto­czysz się w nie­zdarną, pod­pitą idiotkę, więc za­bie­raj swoją wy­graną i odejdź, póki mo­żesz.

Po­dą­ża­jąc za tą my­ślą, sta­wiam pierw­szy krok, po­ty­kam się o coś – za­pewne o wła­sną stopę, bo w ten spo­sób wszech­świat chce mi po­ka­zać, że wcale nie je­stem taka fajna, jaką udaję – i upa­dam w stronę John­niego Wal­kera. Naj­pierw moja dłoń lą­duje na jego kro­czu, a na­stęp­nie nie­mal do­cho­dzi do ko­li­zji na li­nii: moja twarz – jego ra­mię.

Udaje mi się unik­nąć zde­rze­nia. Ja­kimś cu­dem od­zy­skuję rów­no­wagę, od­py­cha­jąc się od jego kro­cza i prze­chy­la­jąc z po­wro­tem do tyłu. John­nie wy­daje z sie­bie gar­dłowy od­głos i wy­krzy­wia twarz w gry­ma­sie, pod­czas gdy ja już stoję nor­mal­nie jak czło­wiek, za­chwy­cona tym, że nie roz­la­łam drinka, oraz zdu­miona roz­mia­rem tego, co wy­czu­łam pod jego spodniami.