On One Condition - K. Bromberg - ebook + audiobook + książka

On One Condition ebook i audiobook

Bromberg K.

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

25 osób interesuje się tą książką

Opis

Dwa miesiące spędzone w Cedar Falls, żeby dopilnować budowy luksusowego hotelu Sin International Network, a przy okazji podlizywać się upierdliwemu burmistrzowi, który stawia naszej firmie niedorzeczne warunki? Wiedziałem, że to nie będzie nic przyjemnego. W dodatku z tym malowniczym, turystycznym miasteczkiem w Montanie łączą mnie wspomnienia z młodości. Wspomnienia równie piękne, co bolesne.
Właśnie tutaj przeżyłem pierwszą prawdziwą miłość.
Zakończoną nagłym rozstaniem.
I złamanym sercem.
To było piętnaście lat temu. Dlaczego więc ponowne spotkanie z Asher Wells wywołuje we mnie tak silne uczucia, które nie dają mi spokoju? I dlaczego ona tu została? Zawsze marzyła o tym, żeby uciec stąd i zrobić karierę artystyczną. A przede wszystkim: dlaczego, do cholery, obwinia mnie o to, co się stało tamtej nocy?
Podobno pierwsza miłość zasługuje czasem na drugą szansę. Cóż, ja raczej traktuję tę historię jak niedokończony interes, a wszyscy wiedzą, że w biznesie Ledger Sharpe nigdy nie daje za wygraną. Tym razem nie wyjadę stąd bez Asher.
Najpierw jednak muszę sprawić, żeby przestała mnie nienawidzić…
Druga część serii romansów o braciach Sharpe autorki bestsellerów „New York Timesa”.
Część I: Last resort.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 389

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 23 min

Lektor: Agnieszka Postrzygacz

Oceny
4,5 (1976 ocen)
1330
437
166
38
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ewakr1

Nie oderwiesz się od lektury

druga część również fajna jak pierwsza
30
JusynaWilk

Nie oderwiesz się od lektury

czekam na kolejną część z nadzieją ze będzie trzymała w napięciu do końca jak ta
20
Zofijka57

Nie oderwiesz się od lektury

super, czekam z niecierpliwoscia zeby przeczytac o trzecim z braci trojaczkow.
20
Martusia12345678910

Nie oderwiesz się od lektury

super,nie mogłam się oderwać.teraz pozostało mi tylko czekać na Forda 😉
20
justaweber

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna historia ,ktora uczy nas że czasem trzeba dać druga szanse żeby wygrać miłość.
20

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: ON ONE CON­DI­TION
Co­py­ri­ght © 2022. ON ONE CON­DI­TION by K. Brom­berg Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Luna, im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy 2023 Co­py­ri­ght for the Po­lish Trans­la­tion © by Ka­mil Mak­sy­miuk 2023
Wy­dawca: NA­TA­LIA GO­WIN
Re­dak­cja: EW­DO­KIA CY­DEJKO
Ko­rekta: JO­ANNA BŁA­KITA
Pro­jekt okładki: In­die­Sage
Ad­ap­ta­cja pol­skiej wer­sji okładki: DA­WID GRZE­LAK
Zdję­cie: Va­len­ty­nVol­kov/iStock
Skład i ła­ma­nie: JS Stu­dio
War­szawa 2023 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67859-21-9
Wy­daw­nic­two Luna Im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11a 01-527 War­szawawww.wy­daw­nic­two­luna.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

This love left a per­ma­nent mark

This love is glo­wing in the dark

These hands had to let it go free,

and This love came back to me...

Tay­lor Swift

PRO­LOG

Asher

Pięt­na­ście lat temu

LED­GER ZA­TRZY­MUJE SA­MO­CHÓD PRZED BRAMĄ FARMY. W domu palą się świa­tła, co ozna­cza, że bab­cia pew­nie wy­gląda przez okno, chcąc spraw­dzić, czy wró­ci­łam na czas.

Ob­ra­cam się na sie­dze­niu i pa­trzę na niego.

Opiera się obiema rę­kami o kie­row­nicę, spo­gląda w moją stronę z nie­śmia­łym uśmiesz­kiem, a po­tem śmieje się ner­wowo. Przez opusz­czone szyby sły­chać ci­che cy­ka­nie chło­dzą­cego się sil­nika.

W ciągu paru ostat­nich go­dzin wszystko się mię­dzy nami zmie­niło, a jed­no­cze­śnie po­zo­stało ta­kie samo.

On cią­gle jest sobą.

I ja cią­gle je­stem sobą.

Te­raz jed­nak łą­czy nas coś wy­jąt­ko­wego. Więź, któ­rej się nie spo­dzie­wa­łam.

– Do­brze się czu­jesz? – pyta ła­god­nym gło­sem, omia­ta­jąc wzro­kiem moją twarz.

Przy­ta­kuję, za­sko­czona na­głym za­kło­po­ta­niem, które mnie ogar­nia na myśl o tym, co zro­bi­li­śmy.

– A ty?

– Też. – Uśmie­cha się sze­roko i splata swoje palce z mo­imi. – Obie­cuję, że na­stęp­nym ra­zem będę lep­szy.

– A w jaki spo­sób za­mie­rzasz tre­no­wać?

Pa­trzy mi w oczy ze spło­szoną miną, ale na­tych­miast się roz­luź­nia, gdy zdaje so­bie sprawę, że tylko się z nim dro­czę.

– Ledge?

– Tak?

– Było ide­al­nie... – szep­czę.

Wzdy­cha z ulgą i kiwa głową.

– Dla mnie też.

Ści­skam jego rękę i spo­glą­dam w stronę domu, aku­rat w samą porę, by za­uwa­żyć po­ru­sza­jące się za­słony.

– Mu­szę już iść.

– Wiem. Ale wo­lał­bym, że­byś nie mu­siała. – Jesz­cze przez chwilę wpa­truje się we mnie, po czym wy­siada ze swo­jej cię­ża­rówki i otwiera mi drzwi. W jego spoj­rze­niu jest coś, co każe mi ża­ło­wać, że nie mo­żemy wsiąść z po­wro­tem i po pro­stu je­chać hen przed sie­bie.

Z dala od tego mia­sta.

Z dala od miej­sca, gdzie lu­dzie mnie osą­dzają i pa­trzą z nie­skry­waną po­gardą.

Led­ger musi do­strze­gać te my­śli od­ma­lo­wu­jące się na mo­jej twa­rzy, bo oplata mnie ra­mio­nami i mocno tuli. Jego skóra jest na­grzana od let­niego po­wie­trza. Pach­nie mie­szanką kremu do opa­la­nia i słońca.

– Roz­sta­jemy się tylko na kilka go­dzin – szep­cze mi nad uchem. – Mój tato bę­dzie za­jęty Bar­bie, Bunny czy jak tam ona się na­zywa, a twoi dziad­ko­wie po­łożą się już spać.

Po­ta­kuję głową, przy­gry­zam dolną wargę i pa­trzę mu w oczy.

– Spo­tkamy się pod wierzbą, tak?

– Tak. W na­szym miej­scu.

– O wpół do dwu­na­stej?

– Mm-hmm. – Na­chyla się i przy­tyka wargi do mo­ich ust. Jego po­ca­łunki za­wsze spra­wiają, że robi mi się cie­plej. Czuję się chciana. Ko­chana. To naj­lep­sze uczu­cie na świe­cie.

Zresztą spo­śród wszyst­kich chło­pa­ków, z któ­rymi do tej pory się ca­ło­wa­łam, Led­ger jest w tym zde­cy­do­wa­nie naj­lep­szy.

Sły­szę, jak drzwi się uchy­lają i skrzy­pią.

– Asher, skar­bie? – roz­lega się głos mo­jej babci.

– Już idę, już! – wo­łam do niej i prze­wra­cam oczami. Ro­bię parę kro­ków w stronę domu, od­da­la­jąc się od Led­gera. Trzy­mamy się za ręce tak długo, jak to moż­liwe, aż w końcu mu­szę pu­ścić jego dłoń. Ob­ra­cam się do niego i py­tam: 

– Obie­cu­jesz, że tam bę­dziesz? Przy wierz­bie?

– Pod jed­nym wa­run­kiem.

– Ja­kim?

Przy­kłada ręce do piersi.

– Że bę­dziesz mnie ko­chać na wiecz­ność całą – od­po­wiada dra­ma­tycz­nym szep­tem, a na­stęp­nie bły­ska uśmie­chem, który mógłby roz­świe­tlić po­chmurne niebo.

Śmieję się. Prze­la­tuje mi przez głowę myśl, że nic na świe­cie nie zdo­ła­łoby znisz­czyć tego szczę­ścia. Pod­bie­gam do Led­gera i ca­łuję go w usta.

– Obie­cuję.

Bie­gnę przez pole w stronę domu, pisz­cząc z ra­do­ści. Gdy do­bie­gam do scho­dów we­randy, zdy­szana i wciąż upo­jona tą chwilą, ob­ra­cam się, by spoj­rzeć na niego po raz ostatni. Stoi opro­mie­niony bla­skiem księ­życa, z rę­kami w kie­sze­niach, oparty ple­cami o cię­ża­rówkę, i wpa­truje się we mnie z nie­ga­sną­cym uśmie­chem.

Po­sy­łam mu ca­łusa i wiem, że w mo­ich my­ślach na za­wsze już po­zo­sta­nie tym księ­ży­co­wym chłop­cem, który obie­cał, że ni­gdy nie prze­sta­nie mnie ko­chać.

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

Led­ger

Sza­nowny Za­rzą­dzie firmy Sharpe In­ter­na­tio­nal Ne­twork,

My, człon­ko­wie Rady Mia­sta Ce­dar Falls, pi­szemy do Pań­stwa, aby zgło­sić za­strze­że­nia do­ty­czące kilku kwe­stii zwią­za­nych z nie­dawno za­ku­pio­nym przez Was ho­te­lem The Re­treat i pro­wa­dzo­nymi ak­tu­al­nie pra­cami re­mon­to­wymi na te­re­nie obiektu. Wpraw­dzie ce­nimy wolny ry­nek oraz wszelką przed­się­bior­czość, lecz trosz­czymy się rów­nież o miesz­kań­ców na­szego mia­sta i źró­dła ich utrzy­ma­nia. Pań­stwa dą­że­nie do prze­miany Ce­dar Falls w ku­rort wiąże się z pro­ce­sem ko­mer­cja­li­za­cji, a co za tym idzie – de­gra­da­cji na­szej miej­sco­wo­ści, w związku z czym wiele ma­łych firm, które są od po­ko­leń fi­la­rami na­szej spo­łecz­no­ści, oba­wia się, że Pań­stwa dra­pieżna wiel­ko­biz­ne­sowa men­tal­ność do­pro­wa­dzi do ich ban­kruc­twa.

W zło­żo­nym 13 lu­tego bie­żą­cego roku wnio­sku o wy­da­nie wa­run­ko­wego po­zwo­le­nia na użyt­ko­wa­nie bu­dynku wid­nieje su­ge­stia, że Pań­stwa ośro­dek wcza­sowy stwo­rzy nowe miej­sca pracy i po­bu­dzi miej­scową go­spo­darkę. Do­tych­czas jed­nak nie do­trzy­mali Pań­stwo swo­ich obiet­nic. Wszyst­kie umowy pod­pi­sy­wane przez Sharpe In­ter­na­tio­nal Ne­twork w ra­mach tego pro­jektu zo­stały za­warte z fir­mami z Bil­lings i dal­szych oko­lic, a nie z sa­mego Ce­dar Falls.

Co prawda ro­zu­miemy, że Pań­stwa dzia­łal­ność musi przy­no­sić do­chody, ale na­szym za­da­niem jest ochrona na­szych miesz­kań­ców i ich stylu ży­cia. Rada Mia­sta po­sta­no­wiła, że wyda Pań­stwu osta­teczne po­zwo­le­nie na użyt­ko­wa­nie do­piero po speł­nie­niu na­stę­pu­ją­cego wa­runku: czło­nek za­rządu Pań­stwa firmy musi prze­by­wać w Ce­dar Falls przez pełne dwa mie­siące w celu nad­zo­ro­wa­nia pro­jektu. Uwa­żamy, że dzięki obec­no­ści Wa­szego przed­sta­wi­ciela na miej­scu prze­ko­nają się Pań­stwo, jak ważne jest do­trzy­my­wa­nie obiet­nic, oraz za­trosz­czy­cie o to, aby Pań­stwa re­pre­zen­tant po­zo­sta­wał do dys­po­zy­cji Rady Mia­sta Ce­dar Falls za każ­dym ra­zem, gdy zaj­dzie taka po­trzeba.

Do czasu speł­nie­nia tego wa­runku osta­teczne po­zwo­le­nie na użyt­ko­wa­nie nie zo­sta­nie wy­dane.

Z po­wa­ża­niem

Rada Mia­sta Ce­dar Falls

– Jaja so­bie ro­bią? – śmieję się, prze­no­sząc wzrok z ekranu lap­topa na mo­ich braci. – „De­gra­du­jemy” ich miej­sco­wość? Co za pier­do­le­nie. Gdy ośro­dek bę­dzie już go­towy, do Ce­dar Falls za­cznie zjeż­dżać wię­cej tu­ry­stów. Biz­nes w mie­ście się roz­kręci. Ich go­spo­darka do­sta­nie po­rząd­nego kopa.

Wie­dzia­łem, że za­kup nie­ru­cho­mo­ści w tej kon­kret­nej lo­ka­li­za­cji jest złą de­cy­zją.

Ale co się stało, to się nie od­sta­nie, prawda? Zresztą moi bra­cia na­wet nie wie­dzą, co się wy­da­rzyło w tam­tym miej­scu wiele lat temu. I nie­chaj tak zo­sta­nie.

– Naj­wy­raź­niej tamci mają od­mienne zda­nie – za­uważa Ford, z no­gami na stole kon­fe­ren­cyj­nym i rę­kami za­ło­żo­nymi za głową. Pa­trzy zmru­żo­nymi oczami na ekran swo­jego kom­pu­tera i czyta ten sam mail od rady mia­sta. – A wła­ści­wie dla­czego nie pod­pi­su­jemy umów z miej­sco­wymi przed­się­bior­cami?

– Bo tam­tej­sze firmy są zbyt małe i nie da­łyby so­bie rady z tak wiel­kim pro­jek­tem? – zga­duję. – Za­py­taj zresztą Hil­lary – do­daję, ma­jąc na my­śli na­szą me­ne­dżerkę, która sta­cjo­nuje w Ce­dar Falls i nad­zo­ruje bu­dowę. – Ona bę­dzie znała od­po­wiedź.

– Ja­sne, mo­żemy ją za­py­tać – mówi Ford – ale to nie roz­wiąże na­szego pro­blemu.

– Ani nie sprawi, że prze­staną le­cieć w chuja z tymi po­zwo­le­niami – uzu­peł­nia Cal­la­han.

Stoi przy rzę­dzie okien, które zdo­bią na­szą salę kon­fe­ren­cyjną, i pa­trzy na mnie z taką samą miną, jak Ford.

Wszy­scy trzej je­ste­śmy iden­tyczni, je­śli cho­dzi o wy­gląd, ale za­ra­zem bar­dzo się róż­nimy pod każ­dym in­nym wzglę­dem.

– Po cho­lerę w ogóle ku­po­wa­li­śmy tę nie­ru­cho­mość? – zży­mam się, ści­ska­jąc grzbiet nosa. Ko­lejny pro­blem, ko­lejny ból głowy. – My­śla­łem, że nowe pro­jekty po­winny być za­je­bi­ście eks­cy­tu­jące.

– Prze­stań się tak spi­nać, Ledge, bo ci pęk­nie żyłka w du­pie – rzuca drwiąco Cal­la­han.

Po­ka­zuję mu środ­kowy pa­lec.

– Tato. To z jego po­wodu zgo­dzi­li­śmy się na ten za­kup – mówi Ford, przy­po­mi­na­jąc nam, że­by­śmy znowu się sku­pili na sed­nie sprawy, bo do­brze wie, że Cal­la­han i ja po­tra­fimy ca­łymi dniami sprze­czać się w taki gów­niar­ski spo­sób. – Za­mie­rza­li­śmy zro­bić coś w hoł­dzie dla niego. Pa­mię­tasz?

Tak, Ford ma ra­cję. Ku­pi­li­śmy ten stary ho­tel z za­mia­rem prze­obra­że­nia go w nie­ru­cho­mość godną marki Sharpe In­ter­na­tio­nal Ne­twork, bo tego wła­śnie ży­czyłby so­bie nasz oj­ciec. Chciałby, że­by­śmy stwo­rzyli miej­sce, do któ­rego kie­dyś bę­dziemy za­bie­rać wła­sne ro­dziny, a na­sze dzieci do­świad­czą tego, czego my za­zna­li­śmy w dzie­ciń­stwie. Bli­sko­ści z na­turą. Ja­kiejś in­nej per­spek­tywy. Ży­cia bar­dziej... ana­lo­go­wego. Boże, pra­wie się trzęsę na samą myśl o tym, że miał­bym prze­żyć go­dzinę bez te­le­fonu. W ta­kim miej­scu na­sza trójka mo­głaby tro­chę czę­ściej czuć się jak ro­dzeń­stwo, a nie tylko jak wspól­nicy i współ­pra­cow­nicy.

Nikt jed­nak nie prze­wi­dział, że wła­dze mia­sta, w któ­rym daw­niej spę­dza­li­śmy każde wa­ka­cje, będą tak nam utrud­niały sprawę.

– Czy ktoś mógłby im zwy­czaj­nie po­wie­dzieć, że do­trzy­mamy na­szych obiet­nic? – py­tam. – Czy to nie wy­star­czy? Dwa mie­siące sie­dze­nia na tym za­du­piu do­pro­wa­dzi­łyby każ­dego czło­wieka do szału.

– No tak, za­po­mnie­li­śmy, że tylko ty nie by­łeś za­chwy­cony tym po­my­słem. – Cal­la­han prze­wraca oczami. – Wy­jazd na wieś jest te­raz po­ni­żej god­no­ści ja­śnie pana Led­gera.

– Żadne po­ni­żej god­no­ści, ale czy nie mo­gli­śmy, na li­tość bo­ską, wy­brać ja­kiejś lep­szej lo­ka­li­za­cji? Ta­kiej, gdzie główna ulica w mie­ście nie jest je­dyną atrak­cją?

– Mon­tana jest te­raz go­rącą miej­scówką – wtrąca Ford, wzru­sza­jąc ra­mio­nami.

– Do­bra, do­bra. – Ma­cham lek­ce­wa­żąco ręką, choć wiem, że ma ra­cję. Ale Ce­dar Falls to nie Nowy Jork. Za da­leko od wszyst­kiego. A moja ostat­nia wi­zyta w tam­tych stro­nach była prze­ży­ciem, które chciał­bym wy­rzu­cić z pa­mięci.

– Czło­wieku, uwiel­bia­łeś to mia­steczko, kiedy by­li­śmy ma­ło­la­tami – mówi Ford.

To prawda.

Uwiel­bia­łem.

A po­tem na­gle prze­sta­łem.

– Cho­lera, to było je­dyne miej­sce, w któ­rym tato po­zwa­lał nam być nor­mal­nymi dzie­cia­kami, a nie po­tom­kami rodu Sharpe’ów. – Cal­la­han krzy­żuje ręce na piersi i od­chrzą­kuje. Je­stem pe­wien, że w tej chwili wszy­scy do­zna­jemy ukłu­cia w pier­siach. Nie­obec­ność ojca jest wciąż ogromną wy­rwą w na­szych ser­cach.

Uśmie­cham się do mo­ich wcze­snych wspo­mnień z Ce­dar Falls. Dłu­gie dni spę­dzane na świe­żym po­wie­trzu. A wie­czo­rami ca­ło­wa­nie się z dziew­czy­nami w le­sie. Cza­sami na­wet coś wię­cej... Nasz oj­ciec, Ma­xton Sharpe, spusz­czał nas ze smy­czy, bo uwa­żał, że w tak ma­łym mia­steczku nie znaj­dziemy oka­zji do wy­bry­ków. Cóż, my­lił się. Wol­ność, jaką się wtedy cie­szy­li­śmy, była czymś prze­wspa­nia­łym w po­rów­na­niu z ry­go­rami pa­nu­ją­cymi w pry­wat­nym li­ceum, do któ­rego uczęsz­cza­li­śmy, oraz nie­ska­zi­telną re­pu­ta­cją, ja­kiej wy­ma­gano od nas na co dzień.

Re­pu­ta­cji, przez którą pięt­na­ście lat temu mu­sie­li­śmy wy­je­chać z Ce­dar Falls.

Moi bra­cia do dziś nie wie­dzą, dla­czego już ni­gdy tam nie wró­ci­li­śmy.

– Ło­wie­nie ryb, ła­że­nie po gó­rach, ło­je­nie bro­wa­rów...

– ...w hur­to­wych ilo­ściach – uzu­peł­nia Ford, a ja so­bie przy­po­mi­nam, jak wrę­cza­li­śmy ła­pówki lu­dziom z ekipy taty, żeby je nam po kry­jomu ku­po­wali.

– Nie za­po­mi­najmy też o wszyst­kich tam­tych pro­win­cjo­nal­nych pa­nien­kach – do­daje Cal­la­han z bez­czel­nym uśmiesz­kiem. – Miały dziką ochotę na przy­jezd­nych chło­pa­ków. My­ślały, że je­ste­śmy dużo bar­dziej wy­ra­fi­no­wani, niż by­li­śmy w rze­czy­wi­sto­ści.

– Ech, stare do­bre czasy – wzdy­cham.

– A jak się na­zy­wała tamta la­ska, z którą kie­dyś krę­ci­łeś? – pyta na­gle Ford. – Ash­lyn? Ash­ley?

– Asher – mru­czę pod no­sem i prze­cze­suję dło­nią włosy. Asher Wells. Znowu czuję w piersi ostre ukłu­cie, ale tym ra­zem z zu­peł­nie in­nego po­wodu. – Boże. Pra­wie o niej za­po­mnia­łem.

To kłam­stwo.

Od razu po­my­śla­łem wła­śnie o niej, gdy moi bra­cia wy­sko­czyli z po­my­słem kupna tego ho­telu. Asher – pierw­sza dziew­czyna, która zła­mała mi serce. Do tej pory jest to je­den z nie­wielu se­kre­tów, które skry­wam przed braćmi.

Se­kret tak stary i tak głę­boko za­ko­pany, że nie by­łoby sensu go te­raz od­ko­py­wać.

Boże.

Asher. Moja la­wen­dowa dziew­czyna.

Cią­gle ją wi­dzę, jak sie­dzi pod na­szą wierzbą, z li­śćmi wplą­ta­nymi we włosy i ogniem tań­czą­cym w oczach.

– O! Asher. Tak. – Ford pstryka pal­cami. – O ile do­brze pa­mię­tam, to była je­dyna ko­bieta, która po­ko­nała cię w two­jej wła­snej grze, czyli zła­mała ci serce, za­nim ty zdą­ży­łeś zro­bić to jej. A może na­uczy­łeś się tej sztuki wła­śnie od niej? Po­dob­nie jak uni­ka­nia głęb­szych, trwa­łych związ­ków.

– Bla, bla, bla. – Prze­wra­cam oczami. – Tylko dla­tego, że wolę luźne zna­jo­mo­ści i nie daję się za­ob­rącz­ko­wać jak ten go­łą­bek – wska­zuję na Cal­la­hana – nie ozna­cza, że je­stem dup­kiem żo­łęd­nym.

– Nie su­ge­ro­wa­łem, że je­steś dup­kiem, tylko ide­al­nym... Led­ge­rem – śmieje się Cal­la­han. – A tak w ogóle to dla­czego ona z tobą ze­rwała? Roz­cza­ro­wał ją twój roz­miar?

Par­skają ru­basz­nym śmie­chem, a ja kręcę głową i rzu­cam nie­dbale:

– Pie­prz­cie się.

I zmień­cie te­mat, bła­gam.

– My­ślisz, że ona wciąż mieszka w Ce­dar Falls? – pyta na­gle Ford.

– Wąt­pię. Nie mo­gła się do­cze­kać, żeby się wy­rwać z tej cho­ler­nej mie­ściny. – Mam na­dzieję, że jej się udało.

– Do­bra, do­bra, już wy­star­czy wspo­mi­na­nia tam­tych dwóch mi­nut, gdy stra­ci­łeś dzie­wic­two, oraz tej bied­nej dziew­czyny, zmu­szo­nej wy­trzy­mać te krót­kie, ulotne chwile – żar­tuje Cal­la­han, a ja po­ka­zuję mu środ­kowy pa­lec. – Jak za­ła­twimy sprawę żą­dań tam­tych pie­przo­nych waż­nia­ków?

– Nie­stety, trzy­mają nas w gar­ści – mówi Ford. – Nie mamy wy­boru, mu­simy się ugiąć.

– A ga­da­łeś z na­szymi praw­ni­kami? Py­ta­łeś, czy w ogóle mogą nam sta­wiać ta­kie wa­runki?

– Mogą zro­bić wszystko, co im się po­doba – wtrąca Cal­la­han. – Pa­mię­tasz ten pro­jekt w Santa Fe? Wtedy też mia­sto sta­wiało ostre wa­runki. Wy­bu­li­li­śmy kupę forsy na walkę w są­dzie, a na ko­niec i tak mu­sie­li­śmy tań­czyć tak, jak nam za­grali.

– Kurwa mać. – W my­ślach prze­la­tuję przez har­mo­no­gram prac bu­dow­la­nych zwień­czony pla­no­wa­nym hucz­nym otwar­ciem. Dwa mie­siące, za­nim otrzy­mamy po­zwo­le­nie na użyt­ko­wa­nie bu­dynku, ozna­czają nie­pla­no­wane opóź­nie­nie. – To bę­dzie nas słono kosz­to­wało. Mu­simy prze­su­nąć datę otwar­cia. Tak na wszelki wy­pa­dek.

– To tylko drobne tur­bu­len­cje – ko­men­tuje Ford z wła­ści­wym so­bie prag­ma­ty­zmem. – Ta­kie rze­czy zda­rzają się przy każ­dym pro­jek­cie.

– Ale to są ab­sur­dalne żą­da­nia.

– Nie­ważne, bo i tak już ku­pi­li­śmy ten ho­tel. Tu cho­dzi o mi­liony do­la­rów, więc w grun­cie rze­czy nie mamy wy­boru, prawda? – krzywi się Cal­la­han.

– Wiesz, czego nie mamy? Czasu na ta­kie durne wy­my­sły. Ża­den z nas nie może so­bie w tej chwili po­zwo­lić na dwa mie­siące wy­rwane z ży­cio­rysu. – Prze­cze­suję dło­nią włosy. – Po to za­trud­niamy me­ne­dże­rów pro­jek­tów i kie­row­ni­ków bu­dowy. Mu­simy ja­koś obejść tę ba­rierę. Trzeba coś wy­kom­bi­no­wać.

Cal­la­han pa­trzy na mnie, jak­bym się urwał z cho­inki.

– No to co do­kład­nie pro­po­nu­jesz? Bo je­śli chcesz ich ob­sy­pać pie­niędzmi, a wła­śnie ta­kie roz­wią­za­nie ci cho­dzi po gło­wie, to to je­dy­nie sprawi, że lu­dzie do­ro­bią nam jesz­cze bar­dziej kor­po­ra­cyjną gębę.

– Albo bę­dziemy wy­glą­dać jak winni tego, o co nas oskar­żają – do­daje Ford.

– W ta­kim ra­zie ja­kie jest wyj­ście? Za­trud­nić wszyst­kich lu­dzi w mie­ście? Do­bra. Zróbmy tak – mó­wię. – Wszyst­kie sklepy przy głów­nej ulicy przez nas zban­kru­tują? To nie na­sza, kurwa, wina, je­śli tak się sta­nie. My sprze­da­jemy tylko go­ścin­ność, więc ja­kim cu­dem przez nasz ośro­dek miałby splaj­to­wać skle­pik z na­rzę­dziami albo pie­kar­nia? Ten list to ab­so­lutna bzdura.

– No ale co zro­bisz? Nic nie zro­bisz – mam­ro­cze pod no­sem Ford.

– A co nam za­wsze po­wta­rzał tato? – py­tam. – Że na­leży się sta­wiać w po­zy­cji zwy­cięzcy. A jak mo­żemy to zro­bić? Co nam daje prze­wagę nad nimi?

– Trudno, trzeba bę­dzie po­je­chać na dwa mie­siące do Ce­dar Hills – oznaj­mia Ford.

– Ce­dar Falls – po­pra­wiam go od­ru­chowo, po­now­nie zer­kam na mail, a po­tem za­my­kam lap­top. – Skoro się zgła­szasz na ochot­nika, po­wi­nie­neś za­pa­mię­tać pra­wi­dłową na­zwę tego mia­steczka.

– Ja? – dziwi się Ford i pod­nosi ręce. – Nie ma szans. To jest za­da­nie dla cie­bie, Led­ger.

– Co, do kurwy nę­dzy...? – Wo­dzę wzro­kiem od jed­nego do dru­giego. Ga­pią się na mnie z wy­szcze­rzo­nymi zę­bami. – Nie ma mowy. – Pod­ry­wam się gwał­tow­nie z krze­sła, pod­cho­dzę do okna, aż wresz­cie się do nich od­wra­cam. – Ab­so­lut­nie wy­klu­czone – za­zna­czam, ale po­woli do mnie do­ciera, w ja­kiej sy­tu­acji się wła­ści­wie zna­la­złem.

Znam do­brze ich gra­fiki.

Wiem, ja­kie pro­wa­dzą pro­jekty.

Orien­tuję się w roz­po­czę­tych ope­ra­cjach, któ­rych nie będą mo­gli po­rzu­cić z dnia na dzień.

Ale prze­cież so­bie po­przy­sią­głem, że moja noga już ni­gdy wię­cej tam nie po­sta­nie.

Wi­dząc moją minę, Cal­la­han par­ska śmie­chem. Wie, iż so­bie uświa­da­miam tę bru­talną prawdę, że aku­rat na mnie pa­dło.

– Co wcze­śniej mó­wi­łeś? – dro­czy się ze mną.

– Słu­chaj. Sza­nuję wszel­kiego ro­dzaju lo­ka­li­za­cje. Wiel­ko­miej­skie. Wiej­skie. Tro­pi­kalne. Ale czy to za­da­nie nie pa­so­wa­łoby bar­dziej do...

– Od kiedy lu­bisz wieś? – prze­rywa mi Ford.

– Kie­dyś lu­bi­łem. Jako na­sto­la­tek.

– Ha. Ale te­raz je­steś ele­gan­ci­kiem z ro­lek­sem i nie chcesz po­bru­dzić so­bie dro­gich, mar­ko­wych bu­ci­ków?

– Czy to za­da­nie nie pa­so­wa­łoby bar­dziej – znów za­czy­nam, igno­ru­jąc jego ko­men­tarz – do któ­re­goś z was, skoro się le­piej orien­tu­je­cie w te­re­nach mniej... za­bu­do­wa­nych? – Boże drogi, pro­szę, uchroń mnie przed tym wi­szą­cym nade mną nie­szczę­ściem. Ja­sne, nie ma co roz­grze­by­wać prze­szło­ści, ale to nie jest miej­sce, do któ­rego chcę wra­cać. Czy się tam do­brze czu­łem, gdy by­łem na­sto­lat­kiem? No pew­nie. To są spo­kojne, ustronne oko­lice ide­alne do siel­skiego wy­po­czynku. Go­ście na­szego ośrodka będą za­chwy­ceni. Dla­tego ku­pi­li­śmy tę nie­ru­cho­mość.

Tylko że nie chcę tam wra­cać.

Bez względu na to, czy Asher Wells wciąż mieszka w Ce­dar Falls, czy już dawno stam­tąd ucie­kła.

– No to w czym pro­blem? – pyta Cal­la­han, wrzu­ca­jąc do ust wi­no­grono z tacki z owo­cami usta­wio­nej na środku stołu. – W twoim le­gen­dar­nym pla­nie dzie­się­cio­let­nim nie ma miej­sca na dwa mie­siące spę­dzone w Mon­ta­nie?

Na to Ford chi­cho­cze pod no­sem, spo­gląda na Cal­la­hana i do­po­wiada:

– Je­stem pe­wien, że uda się je wci­snąć gdzieś po­mię­dzy „po­zo­stać ka­wa­le­rem do czter­dziestki” a „do­stać cały ar­ty­kuł w »For­be­sie« tylko o so­bie”.

– I po­my­śleć, że nie ży­czy so­bie w tym ar­ty­kule ani słowa o nas – wzdy­cha Cal­la­han i kręci głową z uda­wa­nym smut­kiem. Wi­dać, że się do­brze bawi moim kosz­tem. – Wciąż jesz­cze masz ten swój plan dzie­się­cio­letni, prawda?

– Pew­nie, że ma! – pry­cha Ford.

– Chcia­łem się tylko upew­nić, czy nie prze­rzu­cił się na two­rze­nie ta­blic wi­zu­al­nych czy jak to się tam te­raz na­zywa.

– Ta­blice wi­zu­ali­za­cyjne, Cal­la­han. Na­dą­żaj za du­chem czasu – kpi Ford.

– Ależ z was dupki – bur­czę pod no­sem, choć tak na­prawdę ba­wią mnie ich głu­pawe żar­ciki.

Jesz­cze nie­całe pięt­na­ście mie­sięcy temu na­sze na­stroje i re­la­cje wy­glą­dały zgoła ina­czej. Ford i ja nie po­tra­fi­li­śmy się do­ga­dać z Cal­la­ha­nem. Prze­peł­niały nas złość, roz­cza­ro­wa­nie, nie­chęć. Wszyst­kie te ne­ga­tywne emo­cje, które wy­pły­nęły na po­wierzch­nię po śmierci ojca i pra­wie znisz­czyły na­sze sto­sunki.

A te­raz? Te­raz mo­żemy się wy­zy­wać od dup­ków i chu­jów, śmie­jąc się przy tym do roz­puku i wie­dząc, że na­sze więzi są trwal­sze niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej.

– Tak. To prawda. Je­ste­śmy dup­kami – woła Cal­la­han, ob­ra­ca­jąc się do mnie z roz­ba­wioną miną. – Więc, wra­ca­jąc do sprawy, prze­rzu­ci­łeś się na two­rze­nie ta­blic wi­zu­ali­za­cyj­nych czy nie?

– Pie­prz­cie się obaj – mó­wię, wal­cząc ze śmie­chem.

– Nie za­prze­czył – za­uważa Ford.

– Ani razu – uści­śla Cal­la­han.

– Nie mam żad­nej ta­blicy wi­zu­ali­za­cyj­nej – za­pew­niam ich.

– Ale cią­gle się trzy­masz swo­jego planu dzie­się­cio­let­niego, prawda? Tego, w któ­rym masz pe­dan­tycz­nie wy­no­to­wane wszyst­kie swoje cele, ma­rze­nia i inne tego ro­dzaju bzdety? – iro­ni­zuje Ford. – Jaką sto­su­jesz me­todę? Pod­punk­ciki czy ta­be­leczki? A może z każ­dej po­zy­cji zro­bi­łeś so­bie pla­ka­ciki i okle­iłeś nimi ściany w swoim do­mo­wym ga­bi­ne­cie?

– Sta­wiam na pla­ka­ciki – drwi Cal­la­han. – La­mi­no­wane. Wi­szą so­bie i pięk­nie lśnią...

– Je­śli to jest je­dyna rzecz, z któ­rej mo­że­cie się ze mnie na­bi­jać, to niech wam bę­dzie. – Znowu po­ka­zuję im środ­kowy pa­lec.

– Wcale nie je­dyna – cią­gnie Cal­la­han. – Bę­dziemy mieć jesz­cze więk­szy ubaw, pa­trząc, jak się pró­bu­jesz do­sto­so­wać do po­wol­nego, wiej­skiego ży­cia w Mon­ta­nie.

– Sześć­dzie­siąt dni – oznaj­mia Ford, prze­cią­ga­jąc gło­ski. – To mnó­stwo czasu spę­dzo­nego na wy­gna­niu, z dala od two­ich uko­cha­nych tłu­mów, wie­żow­ców i mi­ster­nych pla­nów ży­cio­wych.

Dwa mie­siące.

Ja pier­dolę.

W moim świe­cie to pra­wie wiecz­ność.

ROZ­DZIAŁ DRUGI

Asher

OD RAZU PRZY­CIĄGA MOJĄ UWAGĘ, GDY WCHO­DZI DO BARU.

Przy­ciąga?

Ra­czej cał­ko­wi­cie ją po­chła­nia.

W męt­nym świe­tle do­strze­gam jego ciemne włosy, sze­ro­kie ra­miona i dro­gie ubra­nie. Roz­ta­cza wo­kół sie­bie in­ten­sywną aurę, która mówi, że nic go nie ob­cho­dzi, kto na niego pa­trzy, bo lubi się znaj­do­wać w cen­trum uwagi.

A wszy­scy lu­dzie w ba­rze to wła­śnie ro­bią – ga­pią się i za­cho­dzą w głowę, co, u dia­bła, robi taki fa­cet w ba­rze w Junc­tion City, skoro star­czy po­je­chać au­to­stradą tro­chę da­lej, do Ce­dar Falls, i tam zna­leźć ele­gant­sze lo­kale, przy­naj­mniej we­dług ma­ło­mia­stecz­ko­wych stan­dar­dów.

Przy­pa­truję mu się z mo­jego sta­no­wi­ska za kon­tu­arem i cze­kam, aż ob­róci się na pię­cie i wyj­dzie, bo wła­śnie tego w głębi serca pra­gnę. Jest w nim coś – ja­kaś wład­czość i pew­ność sie­bie – co nie po­zwala mi ani na chwilę ode­rwać od niego wzroku. Wy­gląda zna­jomo, cho­ciaż nie po­tra­fię go z ni­czym sko­ja­rzyć.

Przez ta­kich ty­pów mia­łam już w ży­ciu dość kło­po­tów.

To tylko klient, Ash. Wy­lu­zuj. Kar­misz jego ego. Ego, które za­pewne de­lek­tuje się uwagą, którą mu po­świę­casz. Więc prze­stań się ga­pić.

Na szczę­ście słu­cham wła­snego głosu roz­sądku, a nie­czę­sto się to zda­rza, i od­wra­cam się do niego ple­cami, żeby wy­trzeć szklanki wy­jęte ze zmy­warki.

Mimo woli sły­szę jed­nak, że siada przy ba­rze. Czuję na so­bie jego spoj­rze­nie oraz dys­kretny za­pach dro­giej wody ko­loń­skiej.

Skąd wiem, że dro­giej? Za­stę­pu­jąc cza­sami w pracy moją naj­lep­szą przy­ja­ciółkę Nitę, na­uczy­łam się roz­po­zna­wać róż­nicę mię­dzy zwy­kłą wodą ko­loń­ską z dro­ge­rii a taką z naj­wyż­szej półki. Junc­tion City leży na obrze­żach Ce­dar Falls, gdzie znaj­dują się te­reny re­kre­acyjne dla bo­ga­czy. Po jed­nej stro­nie mia­steczka wzno­szą się stoki nar­ciar­skie, a po dru­giej są rzeki, je­ziora i mnó­stwo ma­low­ni­czych miejsc, w któ­rych można pstry­kać so­bie fotki i wrzu­cać je do so­cial me­diów. Tu­ry­ści wpa­dają do baru u Hanka na szyb­kiego drinka i chłoną pro­win­cjo­nalną at­mos­ferę, jed­no­cze­śnie psio­cząc na brak cri­stala i in­nych luk­su­sów.

Więc tak, sie­dzący za mną fa­cet może być przy­stojny i z pew­no­ścią jest cho­ler­nie cza­ru­jący, ale prze­ra­bia­łam już ta­kie hi­sto­rie. Flir­to­wa­nie, nu­mery te­le­fo­nów za­pi­sy­wane na ser­wet­kach, obiet­nice do­brej za­bawy pod­czas jego po­bytu w oko­licy.

Cza­sami przyj­muję te pro­po­zy­cje, bo je­śli całe ży­cie miesz­kasz w jed­nym miej­scu, chcesz so­bie tro­chę uroz­ma­icić eg­zy­sten­cję, a nie ma ku temu zbyt wielu oka­zji. Zda­rza się, że je­dy­nie się uśmie­cham, zno­sząc pod­ryw i wie­dząc, że sza­lony week­end wy­peł­niony świet­nym (lub śred­nim) sek­sem oraz uda­wa­niem, że je­stem z tego sa­mego świata, co mój łóż­kowy part­ner, nie za­wsze jest wart po­czu­cia pustki, które ci fa­ceci po so­bie zo­sta­wiają.

Po­nie­waż, wbrew obiet­ni­com, ni­gdy po­tem do mnie nie dzwo­nią.

Ni­gdy.

– My­ślę, że mia­sto, któ­rego szu­kasz, znaj­duje się mniej wię­cej trzy­dzie­ści ki­lo­me­trów stąd – mó­wię, wska­zu­jąc w kie­runku Ce­dar Falls, na­wet się do niego nie ob­ra­ca­jąc.

– A skąd wiesz, czego szu­kam? – W jego gło­sie po­brzmiewa roz­ba­wie­nie. I coś jesz­cze, co spra­wia, że za­sty­gam na chwilę w bez­ru­chu.

– Cóż, nikt się nie za­trzy­muje w Junc­tion City, prawda? Chyba że jest tu­byl­cem albo de­spe­ra­tem.

– Może nie je­stem taki jak wszy­scy inni.

– To się jesz­cze okaże – mru­czę pod no­sem i wy­cie­ram dło­nie w ście­reczkę.

– Po­dob­nie jak to, czy się w końcu do­cze­kam drinka od pani bar­manki.

Na te słowa par­skam gło­śnym śmie­chem i od­wra­cam się do tego mą­drali. Je­stem pod wra­że­niem jego bły­sko­tli­wego po­czu­cia hu­moru. Ale gdy moje spoj­rze­nie wresz­cie na nim lą­duje, słowa za­mie­rają mi na war­gach.

Kręci mi się w gło­wie. Pa­trzę z nie­do­wie­rza­niem na czło­wieka, który był kie­dyś moim chło­pa­kiem. Tym, który skradł moje serce.

A po­tem je po­ła­mał na mi­lion ka­wa­łecz­ków.

Mój księ­ży­cowy chło­piec, który przy­się­gał, że ni­gdy nie prze­sta­nie mnie ko­chać.

Tyle że on nie jest już na­sto­lat­kiem, lecz pod każ­dym wzglę­dem do­ro­słym męż­czy­zną. Z upły­wem czasu stał się jesz­cze atrak­cyj­niej­szy. Jego ciemne włosy lekko te­raz fa­lują, a prze­ni­kliwy wzrok wy­daje się nieco wy­nio­sły. Uśmiech, który mi po­syła, pra­wie ścina mnie z nóg. Na­dal jed­nak stoję jak wryta i wi­dzę po jego bursz­ty­no­wych oczach, że on też mnie po­znał.

Led­ger Sharpe.

Ni­gdy nie po­tra­fi­łam za­po­mnieć tego imie­nia i na­zwi­ska... mimo że bar­dzo tego pra­gnę­łam.

– Asher?... – Z jego tonu wnio­skuję, że jest rów­nie zdu­miony jak ja. Roz­gląda się do­okoła, jakby spraw­dzał, czy nikt nas nie pod­słu­chuje, po czym znów pa­trzy mi w twarz i rzuca nie­pew­nie: – Co... co, do dia­bła, tu ro­bisz?

– Led­ger – wy­rzu­cam z wy­sił­kiem jego imię, pró­bu­jąc od­zy­skać rów­no­wagę. – Ja... to zna­czy...

Dla­czego?

Dla­czego tu je­steś?

Dla­czego twój wi­dok mo­men­tal­nie przy­wo­łuje ka­lej­do­skop emo­cji – ra­dość, złość, zdzi­wie­nie, wstyd, tę­sk­notę – cho­ciaż upły­nęło już tyle czasu?

Dla­czego je­steś jesz­cze bar­dziej przy­stojny niż wtedy?

Dla­czego wy­je­cha­łeś bez słowa?

Dla­czego po­zwo­li­łam, że­byś zła­mał mi serce?

– Boże. – Led­ger prze­cze­suje dło­nią włosy, które od razu wra­cają na swoje miej­sce. Wpa­truje się we mnie ze zdzi­wioną miną, lekko krę­cąc głową. – W ży­ciu bym nie po­my­ślał, że ty cią­gle...

– ...je­stem tu­taj? – koń­czę za niego i śmieję się gorzko. Na­gle prze­no­szę się my­ślami do tam­tej nocy. Do zda­rzeń, które na za­wsze od­mie­niły moje ży­cie i po­zo­sta­wiły bli­zny na sercu. Sercu, które ten czło­wiek bru­tal­nie zmiaż­dżył. Wresz­cie od­po­wia­dam z prze­ką­sem: – Tak. Prze­cież wiesz, jacy je­ste­śmy. My, pro­ści lu­dzie z pro­win­cji. Za­wsze lą­du­jemy na sta­rych śmie­ciach. – Mój uśmiech jest wy­mu­szony, a serce bije jak sza­lone. Na­wet po tylu la­tach czuję smak tam­tego upo­ko­rze­nia i wstydu, te uczu­cia wciąż we mnie żyją, a jed­no­cze­śnie mój mózg usi­łuje prze­two­rzyć fakt, że Led­ger Sharpe na­prawdę jest tu­taj przede mną.

Wła­śnie o to się mo­dli­łam każ­dej nocy – o jego po­wrót. Tyle że to było pięt­na­ście lat temu.

Ży­cie się zmie­niło.

Ja się zmie­ni­łam.

– Wiesz co? Pójdę już so­bie. – Gwał­tow­nie wstaje z miej­sca. Ostry dźwięk od­su­wa­nego stołka przy­ciąga w na­szą stronę jesz­cze wię­cej cie­kaw­skich spoj­rzeń. Jest wku­rzony? Co tu się, do cho­lery, dzieje? Z ja­kie­goś po­wodu ogar­nia mnie dziwna pa­nika.

– Led­ger. Za­cze­kaj. Nie od­chodź... – W moim gło­sie po­brzmiewa nuta de­spe­ra­cji. Nie­na­wi­dzę tego tonu.

A jesz­cze bar­dziej nie cier­pię tego uczu­cia.

Tym­cza­sem Led­ger ściąga brwi, jakby go za­sko­czyła moja prośba – po­dob­nie jak za­sko­czyła mnie samą – ale wciąż pa­trząc mi w oczy, siada z po­wro­tem na stołku. Bar znów wy­peł­nia się zgieł­kiem roz­mów. Go­ście wra­cają do swo­ich spraw. Wi­dać są już znu­dzeni całą tą scenką.

Ale ja nie.

Obec­ność Led­gera bez reszty mnie po­chła­nia. Przez moje wnę­trze prze­ta­cza się bu­rza emo­cji. Wpa­tru­jemy się w sie­bie w mil­cze­niu. Mogę je­dy­nie zga­dy­wać, że on też od­twa­rza w my­ślach całą na­szą prze­szłość.

Wy­raz jego twa­rzy ła­god­nieje, choć ra­miona ma cią­gle spięte.

– Mi­nęło tro­chę czasu, nie­praw­daż? – od­zywa się wresz­cie, ale w jego gło­sie wy­czu­wam ner­wo­wość. Jest wy­raź­nie skrę­po­wany, jakby nie wie­dział, jak po­wi­nien się za­cho­wać, a le­d­wie parę mi­nut temu wkro­czył tu, do baru jako wy­jąt­kowo pewny sie­bie fa­cet.

– Bez wąt­pie­nia – mru­czę pod no­sem.

Przez mój umysł prze­la­tują ob­razy. Pierw­szy po­ca­łu­nek. Pierw­sza mi­łość. Pierw­sze... wszystko. To, co wy­da­rzyło się tam­tego lata prze­peł­nio­nego śmie­chem, szczę­ściem, obiet­ni­cami i wi­zjami wspól­nej przy­szło­ści. To było lato, pod­czas któ­rego pierw­szy raz w ży­ciu po­czu­łam, że je­stem dla ko­goś ca­łym świa­tem.

Pa­nuje mię­dzy nami ner­wowe mil­cze­nie. Ta­kie, ja­kie jest po­wo­do­wane przy­pad­ko­wym spo­tka­niem dwojga lu­dzi, któ­rzy się nie­gdyś do­brze znali, lecz te­raz są już dla sie­bie obcy.

Jego bursz­ty­nowe oczy za­wsze po­tra­fiły mnie ocza­ro­wać. Wpa­trują się we mnie w tej chwili, za­da­jąc nieme py­ta­nia, na które nie mia­ła­bym od­po­wie­dzi, na­wet gdyby ubrał je w słowa.

Od­chrzą­kuję.

– Czego się na­pi­jesz? – py­tam, jakby był zwy­kłym klien­tem. Mu­szę po­wstrzy­mać swoje my­śli przez za­pusz­cza­niem się w prze­szłość, któ­rej prze­cież nie da się zmie­nić. Prze­szłość, przez którą dość się już na­cier­pia­łam.

– Ja­kie ma­cie piwa kra­ftowe z beczki?

– Tylko miej­scowe. Z pew­no­ścią nie spro­stają twoim stan­dar­dom.

– Co to zna­czy? – pyta, marsz­cząc brwi.

– To zna­czy, że lu­dzie tacy jak ty, z ta­kim ro­do­wo­dem, wolą dro­gie rze­czy – rzu­cam cierp­kim to­nem. To prze­klęte słowo na za­wsze po­zo­sta­nie wy­ryte w mo­jej pa­mięci.

– Ro­do­wo­dem?

Się­gam po szklankę i znowu za­czy­nam ją wy­cie­rać, tylko dla­tego, że mu­szę za­jąć czymś – czym­kol­wiek – drżące dło­nie. Gniew, który sza­leje we mnie jak uwię­ziony pło­mień, nie­stety obu­dził rów­nież ukryte po­kłady bólu.

– Tak. Nie za­do­wo­lisz się czymś prze­cięt­nym ani zwy­czaj­nym.

Led­ger śmieje się ci­cho, gar­dłowo, a na­stęp­nie za­czyna mi się przy­glą­dać z prze­krzy­wioną głową i skrzy­żo­wa­nymi ra­mio­nami. Za­kła­dam, że jest in­te­li­gent­nym fa­ce­tem, ale czyżby uwa­żał, że czas wy­ma­zał krzywdę, ja­kiej za­zna­łam? Że znik­nęły kom­pleksy, któ­rych się na­ba­wi­łam po tym, co kie­dyś pa­dło? Że za­po­mnia­łam o po­ni­że­niu, które te słowa wy­wo­łały?

Co prawda one nie pa­dły z ust Led­gera, ale naj­wi­docz­niej się z nimi zga­dzał.

Zresztą czy to wszystko ma jesz­cze ja­kie­kol­wiek zna­cze­nie? Od tam­tych wy­da­rzeń upły­nęło już pięt­na­ście lat. Było, mi­nęło. Od­puść, Asher.

Pa­trzymy so­bie przez mo­ment w oczy, aż w końcu on kiwa lekko głową, jakby się go­dził na moją mało przy­ja­zną po­stawę.

– Su­ge­ru­jesz, że sie­dzę i my­ślę: „Ku­fel co­ors li­ght i ogól­nie całe to miej­sce jest po­ni­żej mo­jego po­ziomu”. – To ra­czej stwier­dze­nie, nie py­ta­nie. Jego spoj­rze­nie mówi, że chce kłótni, na którą się ewi­dent­nie za­nosi. – Ale kie­dyś tak nie my­śla­łem, prawda? Więc przyj­mij do wia­do­mo­ści, że w tej kwe­stii nic się nie zmie­niło.

Kłamca. To moja pierw­sza myśl.

Daj już spo­kój prze­szło­ści. To moja druga myśl.

Biorę głę­boki od­dech i pró­buję się trzy­mać tej dru­giej my­śli, ale to zbyt trudne. Bli­zny z cza­sem bledną, ale ni­gdy nie zni­kają. Zwłasz­cza po tak głę­bo­kich ra­nach.

– Ni­czego nie su­ge­ruję. Nie­stety sporo się na­uczy­łam o ta­kich fa­ce­tach jak ty.

– Ta­kich jak ja? – Unosi brew. Na jego przy­stoj­nej twa­rzy od­ma­lo­wuje się dez­orien­ta­cja. – Nie przy­po­mi­nam so­bie, że­byś daw­niej lu­biła osą­dzać lu­dzi.

– No pro­szę. A my­śla­łam, że cał­kiem o mnie za­po­mnia­łeś.

– Za­po­mnia­łem? – pyta zdu­mio­nym to­nem i mruży oczy. – Po tym wszyst­kim, co nas kie­dyś łą­czyło? Po ca­łym tym pie­kle, które prze­ży­łem? Jak mo­żesz...

– Ty prze­ży­łeś pie­kło? – prze­ry­wam pod­nie­sio­nym gło­sem. – A co ze mną i...

Na­gle na ty­łach baru wy­bu­cha za­mie­sza­nie. Sły­chać krzyki i od­głosy tłu­czo­nych bu­te­lek. Ru­szam w tamtą stronę z za­mia­rem uspo­ko­je­nia sy­tu­acji, ale Hank jest ode mnie szyb­szy i już in­ter­we­niuje, roz­dzie­la­jąc dwóch sta­łych by­wal­ców, któ­rych znowu na­szła chętka na bójkę.

Dzięki Bogu! Wy­ko­rzy­stuję tę prze­rwę w roz­mo­wie oraz fi­zyczny dy­stans mię­dzy nami do od­zy­ska­nia rów­no­wagi i ze­bra­nia my­śli.

Pie­kło, które prze­żył? Przeze mnie? Se­rio?

Ostatni raz wi­dzia­łam go tam­tej pa­mięt­nej nocy, kiedy od­da­łam mu swoje dzie­wic­two. Tam­tej też nocy moja święta na­iw­ność, ob­ja­wia­jąca się prze­ko­na­niem, że wszy­scy lu­dzie są so­bie równi, zo­stała roz­darta na strzępy.

Za­ci­skam mocno po­wieki i biorę głę­boki wdech.

Na­gle zdaję so­bie sprawę, że gniewna po­stawa i sar­ka­styczne ko­men­ta­rze ma­jące ukryć mój ból do ni­czego do­brego nie do­pro­wa­dzą, choć nie mam po­ję­cia, co w kon­tek­ście tego spo­tka­nia mia­łoby ozna­czać „coś do­brego”, a jed­no­cze­śnie nie umiem igno­ro­wać emo­cji, które obu­dziły się we mnie na jego wi­dok.

Idź. Bądź miła. Uprzejma. Po­ga­daj o bzdu­rach. A po­tem po­daj mu piwo, żeby znik­nął z two­jego ży­cia.

Znowu.

Led­ger śle­dzi mnie wzro­kiem, gdy wra­cam i staję przed nim za ba­rem.

– Po­słu­chaj – mó­wię. – Wszystko jest w po­rządku. To oczy­wi­ste, że mamy prze­szłość, ale naj­le­piej bę­dzie, je­śli ją zo­sta­wimy w spo­koju. – Z nie­ma­łym wy­sił­kiem przy­wo­łuję na usta uśmiech, w któ­rego szcze­rość nikt by nie uwie­rzył. – Mo­żemy się tak umó­wić?

Pry­cha pod no­sem, wi­dzę w jego oczach nie­za­do­wo­le­nie.

– Ja­sne. W po­rządku. – Wzru­sza ra­mio­nami. – Ale naj­pierw mi wy­tłu­macz, co mia­łaś na my­śli, mó­wiąc „tacy fa­ceci jak ty”... Bo z tego, co pa­mię­tam, to ra­czej lu­bi­łaś fa­ce­tów ta­kich jak ja.

Ow­szem.

Lu­bi­łam.

I na­dal lu­bię.

Okła­my­wa­ła­bym samą sie­bie, gdy­bym pró­bo­wała za­prze­czać, a mimo to wła­śnie z po­wodu fa­ce­tów ta­kich jak on całe do­ro­słe ży­cie sta­ram się udo­wod­nić, że je­stem coś warta. Że je­stem kimś wię­cej niż dziew­czyną bez matki i bez przy­szło­ści. To fa­ceci tacy jak on za­wsze mnie od­trą­cali, po­nie­waż nie do­ra­sta­łam do ich wy­so­kich stan­dar­dów.

Moje my­śli wi­rują, a wspo­mnie­nia znowu mnie roz­sier­dzają. Opa­nuj gniew. Igno­ruj ból. To było wieki temu. Tylko że ła­twiej jest cho­wać się za gnie­wem i uży­wać go jako tar­czy, ani­żeli przy­znać, że po­nowne z nim spo­tka­nie otwarło rany, które, jak są­dzi­łam, zdą­żyły się już za­bliź­nić.

– Fa­ceci tacy jak ty – po­wta­rzam i od­zy­skuję pew­ność sie­bie, choć jego nie­wzru­szone spoj­rze­nie stale ją pod­ko­puje. – Tacy, któ­rzy my­ślą, że są za do­brzy na ten lo­kal, na to mia­sto i jego miesz­kań­ców, a może na­wet na całą Mon­tanę. Ale z ja­kie­goś ta­jem­ni­czego po­wodu je­den z nich wła­śnie za­szczy­cił nas swoją szo­ku­jącą obec­no­ścią.

– Nie z wła­snego wy­boru.

– Oczy­wi­ście. Wła­śnie udo­wod­ni­łeś moją tezę. I tym ak­cen­tem za­kończmy tę roz­mowę. – Uno­szę brodę w stronę drzwi i opie­ram się bio­drem o ladę. – Wiesz, gdzie jest wyj­ście.

– Asher Wells mówi, co my­śli? Cóż za no­wość! – rzuca w te­atral­nym zdu­mie­niu, a ja pierw­szy raz do­strze­gam u niego prze­błysk oso­bo­wo­ści, w któ­rej moje na­sto­let­nie wcie­le­nie sza­leń­czo się za­ko­chało.

– Nie je­stem już tamtą dziew­czyną. Sporo się zmie­niło, Led­ger.

– Za­uwa­ży­łem. – Na jego ustach błąka się uśmiech, wy­nio­sły, aro­gancki i ide­al­nie do niego pa­su­jący. Wi­dać, że od­zy­skał pew­ność sie­bie i nie prze­pra­sza za to, że jest jaki jest. – Po­doba mi się ta zmiana.

– Prze­stańże ściem­niać! – pry­cham i krzy­żuję ra­miona na piersi. – Uwa­żasz mnie za wredną sukę. I zresztą cał­kiem słusz­nie, bo nią je­stem. Ale wy­daje mi się, że mam do­bry po­wód, żeby nią być. A ty za­pewne po­sze­dłeś w ślady swo­jego oj­czulka i za­cho­wu­jesz się jak ostatni du­pek za każ­dym ra­zem, kiedy masz na to ochotę. A może cią­gle je­steś tym grzecz­nym, po­słusz­nym chłop­ta­siem, który za­wsze robi to, co mu się każe? Wciąż ci tak strasz­nie za­leży na apro­ba­cie ta­tu­sia? Mu­sisz być wiecz­nie naj­lep­szy z naj­lep­szych, bo ina­czej nie bę­dziesz wy­star­cza­jąco do­bry?

Nie mogę za­trzy­mać tego po­toku zło­śli­wo­ści, to sy­tu­acja spod znaku: rań albo daj się zra­nić. Oraz: wy­rzuć z sie­bie wszytko, co za­wsze chcia­łaś po­wie­dzieć, bo drugi raz taka oka­zja pew­nie się nie po­wtó­rzy.

Je­stem tak po­chło­nięta wła­snymi emo­cjami, że nie przej­muję się bo­le­snym gry­ma­sem na jego twa­rzy.

– Hej, Ash. Mogę pro­sić o jesz­cze jedno, złotko? – rzuca je­den ze sta­łych klien­tów.

– Już się robi, Larry. – Od­cho­dzę, żeby na­lać mu piwa, i mam na­dzieję, że może Led­ger da so­bie w końcu siana i wróci tam, skąd przy­szedł.

– Dla­czego od­no­szę wra­że­nie, że prze­ga­pi­łem ja­kiś istotny frag­ment na­szej roz­mowy i dla­tego nie­wiele z niej ro­zu­miem?

A jed­nak zo­stał. Jego głos jest zimny jak lód.

Wku­rzy­łam go.

Do­brze.

To je­dy­nie uła­mek tego, na co za­słu­guje.

Wpa­truję się w niego z za­ci­śnię­tymi zę­bami i pię­ściami. Dla­czego po­zwa­lam, żeby te wszyst­kie wspo­mnie­nia tak na mnie od­dzia­ły­wały? Prze­cież to się zda­rzyło wieki temu.

– Wiesz co? Masz ra­cję. Nie je­steś wart ani krzty mo­jej zło­ści – oświad­czam wresz­cie, choć naj­chęt­niej za­sy­pa­ła­bym go la­winą py­tań.

Dla­czego wy­je­cha­łeś i nie wró­ci­łeś?

Czemu ni­gdy nie za­dzwo­ni­łeś?

Czy to wszystko, co mó­wi­łeś, było je­dy­nie kłam­stwem?

Jak mo­głeś mi wy­rzą­dzić tak wielką krzywdę?

Dość tego, Ash.

Prze­stań się za­sta­na­wiać, wście­kać i za­po­mi­nać o tym, co parę mi­nut temu so­bie obie­ca­łaś – że zo­sta­wisz prze­szłość w spo­koju. Czy zda­jesz so­bie sprawę, ja­kie ro­bisz na nim pierw­sze – pierw­sze po pięt­na­stu la­tach – wra­że­nie? Ja­kie da­jesz mu po­ję­cie o tym, kim się sta­łaś i co uczy­ni­łaś ze swoim ży­ciem? Do tej pory zdo­ła­łaś je­dy­nie po­ka­zać, że je­steś osobą nie­sta­bilną psy­chicz­nie. Gra­tu­la­cje.

Weź się ogar­nij, dziew­czyno.

– Zga­dzam się. Pew­nie nie je­stem wart two­jej zło­ści. – Za­gląda mi głę­boko w oczy, a ja czuję, że coś we mnie mięk­nie pod wpły­wem jego słów. Mam po­wody do wście­kło­ści, ale chyba prze­sa­dzi­łam z tym plu­ciem ja­dem. – Gdy­bym wie­dział, że po­pro­sze­nie o co­ors li­ght tak bar­dzo cię zde­ner­wuje, wy­brał­bym ja­kieś inne piwo. He­ine­kena. Albo co­ronę. Które z nich naj­bar­dziej pa­suje do beczki dzieg­ciu, którą mi ser­wu­jesz?

– Prze­stań się ze mnie na­bi­jać.

Po­syła mi szel­mow­ski uśmie­szek, który spra­wia, że ką­ciki mo­ich ust lekko się uno­szą wbrew mo­jej woli. Mo­men­tal­nie prze­no­szę się my­ślami do cza­sów, gdy cho­dzi­li­śmy nad rzekę na lody i sza­leń­czo się ca­ło­wa­li­śmy, tak że bra­ko­wało mi tchu.

Za­nim się tu dziś zja­wi­łeś, nie mia­łam po­ję­cia, że cią­gle masz w so­bie coś, co po­trafi tak na mnie dzia­łać. A przy­naj­mniej na ja­kąś część mnie.

– Wszystko w po­rządku? – pyta Hank. Staje za ba­rem i ob­rzuca nas czuj­nym spoj­rze­niem. – Asher do­brze się pa­nem opie­kuje?

– Tak. Wła­śnie miała mi po­dać piwo, ale naj­pierw mu­siała po­ka­zać, jak bar­dzo mnie nie lubi.

Jezu. Ja tylko za­stę­puję Nitę i nie chcę jej na­ro­bić kło­po­tów przez to, jak trak­tuję klien­tów.

– Niech pan so­bie nie bie­rze tego zbyt­nio do serca – od­po­wiada z roz­ba­wie­niem Hank i pusz­cza do mnie oko. – Ta dziew­czyna prak­tycz­nie za ni­kim nie prze­pada.

Mrużę gniew­nie oczy, na co tam­ten wy­bu­cha grom­kim śmie­chem z głębi po­kaź­nego sa­dła i wę­druje na drugi ko­niec baru po­ga­wę­dzić ze sta­łymi by­wal­cami tego przy­bytku.

– Asher? – od­zywa się na­gle Led­ger.

Spo­glą­dam na niego i za­uwa­żam na­głą zmianę w wy­ra­zie jego twa­rzy. Wy­gląda, jakby do­znał wła­śnie olśnie­nia albo zna­lazł od­po­wiedź na ja­kieś ważne py­ta­nie, któ­rego nie zdą­żył mi za­dać.

– Wcze­śniej wspo­mnia­łaś o tym, przez co prze­szłaś z mo­jego po­wodu... – Urywa, po­trząsa głową, a jego dziwna mina znika bez śladu. – Ech, są­dzę, że się my­lisz. Na­prawdę mu­simy po­roz­ma­wiać o na­szej prze­szło­ści.

– Twier­dze­nie, że się mylę, nie jest ra­czej naj­lep­szą drogą do tego, że­bym cię znów po­lu­biła.

– Nie zda­wa­łem so­bie sprawy z tego, że mu­szę za­bie­gać o twoją sym­pa­tię. Kie­dyś lu­bie­nie mnie przy­cho­dziło ci z ła­two­ścią. – Ci­cha pew­ność sie­bie w jego gło­sie, po­łą­czona ze smut­kiem w oczach, spra­wia, że mam pro­blem z wy­my­śle­niem od­po­wie­dzi.

Jak to moż­liwe, by w tak krót­kim cza­sie przejść od wście­kło­ści do nie­pew­no­ści?

Zdez­o­rien­to­wana i za­nie­po­ko­jona tym na­głym uczu­ciem, od­wra­cam się do niego ple­cami pod pre­tek­stem po­szu­ka­nia czy­stej szklanki, cho­ciaż na kon­tu­arze stoi ich pełno.

Na mi­łość bo­ską, je­stem wszak do­ro­słą ko­bietą.

A wtedy by­li­śmy na­sto­lat­kami.

I to było wieki temu.

Oboje się od tam­tego czasu zmie­ni­li­śmy. Zo­sta­wi­li­śmy tamte zda­rze­nia da­leko za sobą.

Jesz­cze przez chwilę prze­kła­dam szklanki, a po­tem biorę jedną z nich i usta­wiam się przy na­le­waku.

– Więc co cię spro­wa­dza w te strony? – rzu­cam lekko. – Ko­lejna wy­cieczka ro­dzinna? To twój pierw­szy raz od... od tam­tej pory? – Zmu­szam się do sku­pie­nia uwagi na na­le­wa­niu piwa i uni­kam kon­taktu wzro­ko­wego z Led­ge­rem. – Sporo się u nas zmie­niło – cią­gnę. – Ja­kaś firma ku­piła stary ho­tel. Prze­ra­biają go na wy­pa­siony kom­pleks wcza­sowy. Całe mia­sto żyje tą sprawą. – Od­le­wam tro­chę piany. – Ośro­dek nar­ciar­ski to te­raz jesz­cze więk­sza Fran­cja-ele­gan­cja niż kie­dyś. Cią­gle zjeż­dżają tu bo­gate da­mulki, ale no­szą kre­acje na­wet bar­dziej eks­tra­wa­ganc­kie niż te, z któ­rych się kie­dyś śmia­li­śmy.

Led­ger mil­czy, pod­czas gdy ja pa­plam bez sensu, nie pa­trząc w jego stronę. Wresz­cie sta­wiam przed nim szklankę z pi­wem, a on na­gle chwyta mnie za nad­gar­stek.

Jego do­tyk...

Do­tyk, który daw­niej był wszyst­kim, czego pra­gnęło moje na­sto­let­nie serce.

Gwał­tow­nie spo­glą­dam w jego oczy, ale nie pró­buję wy­rwać ręki. Do­my­ślam się, co do­strzega na mo­jej twa­rzy – odro­binę no­stal­gii, tę­sk­noty za tym, co się nie zda­rzyło, co nas omi­nęło – ale nie ko­men­tuje tego, tylko le­d­wie do­strze­gal­nie kiwa głową, jakby ro­zu­miał, i uśmie­cha się ła­god­nie.

– Do­brze wy­glą­dasz, Asher. O wiele wię­cej niż do­brze – uści­śla. – Mam na­dzieję, że je­steś szczę­śliwa.

Życz­li­wość w jego gło­sie pra­wie mnie roz­braja. Czuję, że się za chwilę roz­kleję, ale udaje mi się po­wstrzy­mać łzy. Ostat­nie mie­siące były cięż­kie. Prze­nie­sie­nie babci do pla­cówki pie­lę­gna­cyjno-opie­kuń­czej. Nie­spo­dzie­wana śmierć dziadka. A póź­niej ucze­nie się obo­wiąz­ków zwią­za­nych z pro­wa­dze­niem na­szej farmy i plan­ta­cji la­wendy. To wszystko ra­zem wzięte cał­kiem mnie przy­tło­czyło. Tak wiele się wy­da­rzyło w tak krót­kim cza­sie, że współ­czu­cie Led­gera oraz jego szcze­rość po­ru­szają we mnie ja­kąś nie­wi­dzialną strunę.

– A, wiesz, ja­koś daję so­bie radę – mó­wię, uwal­nia­jąc rękę z jego uści­sku. – A co u cie­bie? Wszystko w po­rządku?

Znowu kiwa głową, wciąż przy­glą­da­jąc mi się w ten nowy, roz­bra­ja­jący spo­sób.

– Da­lej ma­lu­jesz te obłęd­nie piękne kra­jo­brazy? Za­wsze my­śla­łem, że kie­dyś wpadnę gdzieś na je­den z nich i od razu po­znam, że twoje dzieło.

– Nie. Już nie.

– Mia­łaś pójść do szkoły ar­ty­stycz­nej.

– Plany się zmie­niły.

– Ale to było twoje ma­rze­nie.

– Ma­rze­nia rów­nież się zmie­niają. – Zer­kam w stronę drzwi. Do baru wcho­dzi ko­lejny klient. Wy­ko­rzy­stuję oka­zję do zmiany te­matu. – Nie od­po­wie­dzia­łeś na moje py­ta­nie.

– Bo chcia­łem się do­wie­dzieć cze­goś wię­cej o to­bie. – Upija łyk piwa, ani na chwilę nie od­ry­wa­jąc ode mnie wzroku, a w końcu prze­wraca z re­zy­gna­cją oczami. – No do­bra. O co py­ta­łaś, Ash?

Moje zdrob­niałe imię w jego ustach brzmi tak, jakby nie upły­nął wcale szmat czasu. Jak­by­śmy się nie stali dla sie­bie dwoj­giem ob­cych so­bie lu­dzi. Nie umiem po­pro­sić, by tak do mnie nie mó­wił.

I może nie chcę.

– Skąd się tu wzią­łeś?

– Wpa­dłem prze­jaz­dem. Je­cha­łem z lot­ni­ska do Ce­dar Falls i po­my­śla­łem, że po ca­łym dniu po­dró­żo­wa­nia peł­nego spóź­nio­nych po­łą­czeń za­słu­ży­łem so­bie na piwo. I cóż?... Uj­rza­łem szyld baru oraz par­king za­sta­wiony sa­mo­cho­dami i... oto je­stem.

Krzy­żuję ra­miona na piersi i pry­cham z iry­ta­cją, a on się tylko uśmie­cha.

– Do­brze wiesz, że nie mia­łam na my­śli two­jej wi­zyty w tym ba­rze. Prze­stań się ze mnie na­bi­jać i od­po­wiedz na py­ta­nie.

– No tak, za­wsze lu­bi­łaś się rzą­dzić – mam­ro­cze pod no­sem. Wi­dać, że do­brze mnie pa­mięta. A przy­naj­mniej moją starą wer­sję. – Ten ośro­dek, o któ­rym po­dobno gada całe mia­sto... – unosi rękę – to moja sprawka.

Jego słowa ude­rzają we mnie z pełną mocą.

– S.I.N. to ty? – ją­kam nie­zdar­nie.

– Tak, ale mów, pro­szę, ci­szej. – Roz­gląda się do­okoła, jakby go zdjęła obawa, że ktoś nas może usły­szeć. – Sharpe In­ter­na­tio­nal Ne­twork. W skró­cie: S.I.N.

Boże, jak­żeż ja mo­głam nie sko­ja­rzyć fak­tów? Wie­dzia­łam prze­cież, że jego oj­ciec to ważny gracz w branży tu­ry­stycz­nej, a przy tym nie­do­rzecz­nie bo­gaty czło­wiek. To mu­siało być oczy­wi­ste, wziąw­szy pod uwagę po­sia­dłość, w któ­rej się za­trzy­my­wali, hor­ren­dal­nie dro­gie rze­czy, które mieli Led­ger i jego bra­cia, oraz sa­mo­chody, któ­rymi się roz­bi­jali. Nie mia­łam jed­nak po­ję­cia, że S.I.N. to ich firma.

– Ja­kim cu­dem tego nie wie­dzia­łam?

Wzru­sza ra­mio­nami.

– Ja­kiś czas temu zmie­ni­li­śmy na­zwę. W ciągu ostat­nich dzie­się­ciu lat za­czę­li­śmy pręż­nie dzia­łać na rynku mię­dzy­na­ro­do­wym, stąd się wzięło S.I.N.

– Wy, czyli...

– Ja, Ford i Cal­la­han. – W jego oczach wi­dać głę­boki smu­tek, który nie umyka mo­jej uwa­dze. – Nasz oj­ciec zmarł dwa lata temu.

– Przy­kro mi to sły­szeć – mó­wię od­ru­chowo uprzej­mym to­nem, cho­ciaż ten czło­wiek łą­czy się w moim umy­śle wy­łącz­nie z bo­le­snymi wspo­mnie­niami.

– Te­raz we trójkę kie­ru­jemy firmą.

– Mam na­dzieję, że przez wzgląd na in­te­resy nie kłó­ci­cie się tak dużo jak kie­dyś.

– Cóż, róż­nie z tym bywa.

Śmieję się pierw­szy raz w ciągu tego spo­tka­nia. Na­pięta at­mos­fera nieco się roz­luź­nia.

– A więc przy­je­cha­łeś do Ce­dar Falls, żeby opa­no­wać sy­tu­ację zwią­zaną z ho­te­lem? Nie chcesz, żeby roz­wście­czony tłum rzu­cił się na was z wi­dłami?

– Coś w tym stylu. Bur­mistrz Gros­sman upiera się, że­bym tkwił tu­taj przez na­stępne dwa mie­siące. Mam być na jego każde za­wo­ła­nie, w prze­ciw­nym ra­zie wstrzyma na­sze po­zwo­le­nie na użyt­ko­wa­nie bu­dynku i za­blo­kuje otwar­cie ho­telu.

– Mo­gła­bym skła­mać i po­wie­dzieć, że je­stem za­sko­czona tą wia­do­mo­ścią... ale nie­stety nie. On jest pa­zer­nym czło­wiecz­kiem z prze­ro­śnię­tym ego. W do­datku zbli­żają się wy­bory.

– Świet­nie. Za­gło­so­wał­bym na niego, gdy­bym tu miesz­kał. – Prze­wraca oczami.

– Na pewno nie chcesz za­wró­cić na lot­ni­sko i zwiać stąd, póki jesz­cze mo­żesz?

– Jest aż tak źle?

– Za­leży, po czy­jej sto­isz stro­nie.

– A ty po czy­jej, Asher? – pyta na­gle, a ja z ja­kie­goś po­wodu czuję, że za jego py­ta­niem kryje się coś wię­cej niż zwy­kła cie­ka­wość, czy z chę­cią po­wi­tam nowy ośro­dek wcza­sowy w mie­ście.

Na szczę­ście nie mu­szę nic od­po­wia­dać, po­nie­waż na­gle zja­wia się Nita. Wpada do baru jak bu­rza, cho­ciaż wła­ści­wie bar­dziej przy­po­mina tor­nado, i jak zwy­kle jest kulą ener­gii.

– O mój Boże! – Po­śpiesz­nie za­wią­zuje far­tuch, prze­py­cha­jąc się przez tłum, by do­trzeć za ladę. – Dzięki! Dzięki, dzięki, dzięki. – Na­chyla się i cmoka mnie w po­li­czek. Cie­szę się, że prze­rwała na­szą roz­mowę. Wła­śnie tego po­trze­bo­wa­łam. – Ura­to­wa­łaś mi ży­cie, Ash. Do­słow­nie spa­dłaś mi z nieba, aniołku.

Na­gle się za­trzy­muje i za­czyna wo­dzić wzro­kiem ode mnie do Led­gera i z po­wro­tem, wi­docz­nie wy­czu­wa­jąc ja­kąś nie­wi­dzialną więź, która nas łą­czy.

– Och, wi­tam przy­stoj­nego pana – mru­czy jak kotka. Tylko ona po­trafi tak się za­cho­wy­wać, nie wy­da­jąc się przy tym zbyt bez­czelna ani zde­spe­ro­wana. – Za­pro­po­no­wa­ła­bym panu coś o wiele słod­szego, w sam raz dla za­spo­ko­je­nia wy­ra­fi­no­wa­nego pod­nie­bie­nia, ale wi­dzę, że Asher już się pa­nem za­opie­ko­wała. Pójdę więc uprząt­nąć sto­liki, że­by­ście mo­gli do­koń­czyć to, co... no, to, co mu­si­cie do­koń­czyć. – Zerka na Led­gera i nie­zbyt sub­tel­nie sztur­cha mnie w że­bra.

O nie­biosa, gdy­byż tylko znała prawdę...

– Nie mu­sisz ni­czego sprzą­tać. – Zdej­muję far­tu­szek i zgnia­tam go w kulkę, żeby za­jąć czymś ręce. Czuję się tak oszo­ło­miona tym, co się wy­da­rzyło w ciągu ostat­niego kwa­dransa, że po­trze­buję kilku mi­nut od­osob­nie­nia, żeby to prze­tra­wić, prze­my­śleć i... ochło­nąć. – Masz tu wszystko ogar­nięte – mó­wię do Nity. Pa­trzy na mnie prze­ni­kli­wie, bez wąt­pie­nia za­sta­na­wia­jąc się, dla­czego tak dziw­nie się za­cho­wuję. – Na­prawdę mu­szę już le­cieć.

– Wy­cho­dzisz? – Led­ger zrywa się z miej­sca, gło­śno od­su­wa­jąc sto­łek.

– Tak. Tylko za­stę­po­wa­łam Nitę, która mu­siała pójść z syn­kiem na szkolną im­prezę. – Silę się na sztuczny uśmiech, a moje serce bije jak osza­lałe. – Bo wiesz... ja tu­taj nie pra­cuję, tylko cza­sami po­ma­gam.

Jak po­winno się za­koń­czyć to spo­tka­nie?

Mam po pro­stu odejść? Czy jesz­cze coś z sie­bie wy­rzu­cić, skoro mam oka­zję? A może już wy­star­czy? Czy dzięki tej roz­mo­wie wresz­cie będę mo­gła za­mknąć tam­ten roz­dział swo­jego ży­cia, cho­ciaż na­wet nie wie­dzia­łam, że mu­szę to zro­bić?

– Czyli mo­żesz jesz­cze zo­stać i po­ga­dać – mówi Led­ger.

– Nie mogę. Mu­szę... coś za­ła­twić. – Cmo­kam Nitę tuż przy po­liczku, nie chcąc jej po­psuć ma­ki­jażu, po czym kie­ruję się na za­ple­cze, żeby za­brać swoje rze­czy.

Czuję, że mu­szę jak naj­szyb­ciej się stąd ulot­nić. Po­trze­buję odro­biny sa­mot­no­ści, ci­szy i spo­koju. Chcę też od­zy­skać zdol­ność trzeź­wego my­śle­nia, którą jego obec­ność cał­kiem za­kłóca.

Do­cie­ram do drzwi na za­ple­cze, gdy na­gle Led­ger ła­pie mnie za ło­kieć.

– Asher, po­cze­kaj. Chcesz tak po pro­stu odejść? Bez słowa?

Wi­dzisz, ja­kie to pa­skudne uczu­cie?

Nie mó­wię tego na głos. Nie mogę. Naj­le­piej zo­sta­wić to tak, jak jest. Już ni­czego wię­cej nie roz­dra­py­wać. Nie roz­pa­mię­ty­wać.

– Na­prawdę mu­szę już iść – po­wta­rzam, ale kiedy się ob­ra­cam i na­po­ty­kam jego spoj­rze­nie, nogi od­ma­wiają mi po­słu­szeń­stwa i nie chcą się ru­szyć z miej­sca.

– Na pewno? – Po­chyla głowę, tak by znaj­do­wała się na wy­so­ko­ści mo­jej, i za­gląda mi w oczy.

– Na pewno.

Przez chwilę ko­ły­sze się na pię­tach, wy­raź­nie kwe­stio­nu­jąc moją wy­mówkę, ale po­zwala mi my­śleć, że w nią wie­rzy. Je­stem mu za to wdzięczna.

– Do­brze było cię znowu zo­ba­czyć, Ash. – Jego uśmiech wy­daje się szczery i au­ten­tyczny, a ja nie cier­pię tego, że mimo na­szej prze­szło­ści część mnie roz­ta­pia się na jego wi­dok. – Na­prawdę się cie­szę, że wpa­dli­śmy na sie­bie.

– Tak, miło było się do­wie­dzieć, co u cie­bie. Po­wo­dze­nia ze wszyst­kim.

– Nie. Jesz­cze chwilę. Pro­szę. – Wzdy­cha, roz­gląda się do­okoła, a po­tem znowu pa­trzy mi w oczy. – Po­słu­chaj... By­li­śmy dzie­cia­kami, na­iw­nymi i nie­przy­go­to­wa­nymi na to, co ży­cie nam miało zgo­to­wać. Zda­rzyły się rze­czy, które... nie po­winny się były zda­rzyć. Rze­czy, któ­rych wciąż nie ro­zu­miem, ale za­czy­nam po­dej­rze­wać, że oboje nie mie­li­śmy na nie wpływu. Mo­gli­by­śmy roz­trzą­sać prze­szłość i roz­my­ślać, co by było, gdyby... ale to nie mia­łoby sensu.

– Zga­dzam się – mó­wię, choć tak na­prawdę mam ochotę za­sy­pać go la­winą py­tań. – Do­brze cię było znowu zo­ba­czyć, Led­ger.

Za­czy­nam od­cho­dzić, ale za­trzy­mują mnie jego słowa.

– Przez parę mie­sięcy będę w mie­ście. Miło by było, gdy­by­śmy się któ­re­goś dnia umó­wili... na drinka. I po­ga­dali tro­chę dłu­żej. – Na chwilę spusz­cza głowę, a po­tem pod­nosi wzrok i do­daje: – Chciał­bym, że­by­śmy zo­stali przy­ja­ciółmi.

Coś dławi mnie w gar­dle. Pró­buję wy­my­ślić od­po­wiedź, ale nie wiem, jak po­winna brzmieć.

– Może. – Wy­cho­dząc, rzu­cam jesz­cze przez ra­mię: – Zo­ba­czymy.

Gdy drzwi za­my­kają się za mną, opie­ram się o nie i wy­daję z sie­bie dłu­gie, głę­bo­kie wes­tchnie­nie.

Nie mogę znowu się z nim spo­tkać.

Nie chcę.

Chcę.

Cho­lera ja­sna.

Led­ger Sharpe cią­gle ma w so­bie to „coś”.

Dawno temu cał­ko­wi­cie za­wład­nął moim ser­cem, ale to prawda, że już nie je­ste­śmy tam­tymi na­iw­nymi dzie­cia­kami.

Już nie je­stem tamtą dziew­czyną, którą kie­dyś znał.

Te­raz je­stem ko­bietą.

Sil­niej­szą.

Nie­za­leżną.

Ży­jącą wła­snym ży­ciem.

Nie po­zwolę, żeby dzięki swo­jej przy­stoj­nej buźce i gar­ści no­stal­gicz­nych wspo­mnień znowu się zbli­żył do mnie i co­kol­wiek zmie­nił w moim świe­cie.