Until You - K. Bromberg - ebook + audiobook

Until You ebook i audiobook

Bromberg K.

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

56 osób interesuje się tą książką

Opis

Crew Madden musi znaleźć miejsce, w którym odzyska równowagę.
Dla swoich bliźniaczek.
Dla siebie.
Po rozstaniu z kobietą, która ich zostawiła, nie patrząc wstecz.

Lato w miasteczku Redemption Falls okazuje się doskonałym wyborem dla mężczyzny po traumatycznych przeżyciach i dla jego rodziny. Jedyna wada? Wynajmowana przez kogoś chatka na drugim końcu posesji.
Ale potem poznaje jej lokatorkę. Cichą, powściągliwą, cholernie seksowną kobietę, która zapiera mu dech w piersiach.

Tennyson West przenosi się do Redemption Falls, żeby się ukryć.
Przed swoim poprzednim światem.
Przed kobietą, którą była.
Żeby zacząć od nowa… i być wolną.

Przyzwyczaja się do nowego życia na obrzeżach miasteczka, jest zadowolona z samotności i spokoju.
I wtedy poznaje swojego gospodarza.
Crew Madden i jego słodkie córeczki wkraczają w jej życie z hukiem. Przypomina sobie, jak się śmiać, jak kochać, choć myślała, że to już niemożliwe.

To miał być tylko letni romans, ale gdy demony przeszłości zapukają do drzwi, relacja zostanie wystawiona na próbę. Czy miłość będzie na tyle silna, by przetrwać, czy może niebezpieczeństwo na dobre ich rozdzieli?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 366

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 28 min

Lektor: Klaudia Kulejewska

Oceny
4,6 (139 ocen)
88
42
7
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
niesia1987

Dobrze spędzony czas

Niby wszystko ok ale czegoś mi tu brakuje. Sama nie wiem czego. Uwielbiam wszystkie ksiażki autorki ale jak dla mnie ta pozycja jest najsłabsza...
10
emilkase

Dobrze spędzony czas

zapowiadała się ciekawiej. ale ogólnie nudna
10
Monia210388

Nie oderwiesz się od lektury

Przyjemna i lekka historia trzymająca w napięciu dzięki czemu chcę się jak najszybciej poznać dalsze szczegóły! Zdecydowanie polecam ❤️❤️❤️
00
Ibizzkka

Nie oderwiesz się od lektury

fajna jest.
00
1969-Beata-1969

Nie oderwiesz się od lektury

pięć gwiazdek za okładkę
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: UNTIL YOU
Co­py­ri­ght © 2023. UNTIL YOU by K. Brom­berg Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Luna, im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy 2024
Co­py­ri­ght for the Po­lish Trans­la­tion © by Mo­nika Men­droch-Kar­bow­ska 2024
Wy­daw­czyni: NA­TA­LIA GO­WIN
Re­dak­torka pro­wa­dząca: MARTA JAM­RÓ­GIE­WICZ
Re­dak­cja: KA­MILA RE­CŁAW
Ko­rekta: SARA SZULC, JO­ANNA BŁA­KITA
Pro­jekt okładki: In­die­Sage
Ad­ap­ta­cja pol­skiej wer­sji okładki: DA­WID GRZE­LAK
Zdję­cie na okładce: Gui F. / Wan­der Agu­iar Pho­to­gra­phy
Gra­fika: Aastels / Ado­be­Stock
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji: PAU­LINA KU­REK
Skład i ła­ma­nie: JS Stu­dio
War­szawa 2024 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67996-75-4
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­do­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych w ca­ło­ści lub w czę­ści tylko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­ciela praw au­tor­skich.
Wy­daw­nic­two Luna Im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11a 01-527 War­szawawww.wy­daw­nic­two­luna.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

Crew

WYCZER­PA­NIE MIE­SZA SIĘ Z EU­FO­RIĄ, GDY POD­JEŻ­DŻAM pod stary wik­to­riań­ski dom i za­trzy­muję sa­mo­chód. Kurz, który unosi się z nie­bru­ko­wa­nego pod­jazdu, wpada przez otwarte okna, osiada na nas i po chwili z tyl­nego sie­dze­nia do­biega prze­sa­dzony ka­szel.

– Je­śli to jest to świeże wiej­skie po­wie­trze, o któ­rym cią­gle mó­wisz – rzuca sar­ka­stycz­nie Addy, a Pa­ige wy­daje z sie­bie ko­lejne dra­ma­tyczne kaszl­nię­cie, jed­no­cze­śnie od­pę­dza­jąc chmurę pyłu od twa­rzy – to nie, dzięki.

Chi­cho­czę. Moje miesz­czu­chy czeka bru­talne prze­bu­dze­nie. Znają tylko zgiełk Chi­cago.

– To tylko kurz, dziew­czyny.

– Za­raz nam po­wiesz, że kurz bu­duje cha­rak­ter – mówi Pa­ige i prze­wraca oczami.

– Oczy­wi­ście, że tak.

Wi­dzę w lu­sterku wstecz­nym, jak wy­mie­niają spoj­rze­nia, które mogą ozna­czać albo kło­poty, albo ak­cep­ta­cję. Kto je tam wie. Ale za­nim zdążę się nad tym za­sta­no­wić, obie dziew­czyny otwie­rają drzwi i wy­ska­kują z sa­mo­chodu. Ich okrzyki pod­eks­cy­to­wa­nia mie­szają się ze śmie­chem roz­brzmie­wa­ją­cym w po­wie­trzu, gdy bie­gną w kie­runku we­randy, opie­rają dło­nie o szyby okienne, za­glą­dają do środka, po czym zbie­gają po scho­dach na trawę pro­wa­dzącą do nie­ogro­dzo­nego po­dwó­rza na ty­łach domu.

Sie­dzę da­lej w sa­mo­cho­dzie, z dłońmi na kie­row­nicy, uśmie­cham się z ulgą, a całe na­pię­cie z ostat­nich osiem­na­stu mie­sięcy po­woli od­pływa z mo­jego ciała. A przy­naj­mniej za­czyna, bo na­pra­wie­nie wszel­kiego zła, które nas do­pro­wa­dziło do tego miej­sca, zaj­mie wię­cej niż kilka chwil.

Dom i jego oto­cze­nie nie za­wo­dzą mo­ich wspo­mnień z dzie­ciń­stwa. Ma szary si­ding z ciem­no­nie­bie­skimi okien­ni­cami i choć jest dość mały w po­rów­na­niu do działki, na któ­rej stoi, jego obec­ność jest nie­za­prze­czalna na polu dzi­kich kwia­tów po pra­wej, bu­dyn­ków go­spo­dar­czych po le­wej i ogrom­nej ogro­dzo­nej we­randy z huś­tawką, którą mam tuż przed oczami.

Dom.

Z dala od świa­teł mia­sta, kor­ków, cha­osu i nie­bez­pie­czeń­stwa.

Tym bę­dzie przez kilka naj­bliż­szych mie­sięcy – z jego skrzy­pie­niem i trzesz­cze­niem, ci­szą i wszyst­kim po­mię­dzy – miej­scem do od­po­czynku, zdro­wie­nia i po pro­stu by­cia bez za­mętu ze­wnętrz­nego świata. I nie mógł­bym być bar­dziej wdzięczny.

Chwila, którą so­bie da­łem, mija. Głę­boki od­dech, żeby przy­jąć fakt, że na­prawdę wła­śnie to zro­bi­łem. Że to znio­słem. Że to miej­sce po­cie­sze­nia, które mia­łem w dzie­ciń­stwie, te­raz za­to­czyło pełne koło i stało się moje, gdy je­stem do­ro­sły. Jest zu­peł­nie inne od Chi­cago z jego cią­głą pa­pla­niną i pod­skór­nym stra­chem wy­mie­sza­nym z ad­re­na­liną to­wa­rzy­szącą każ­demu te­le­fo­nowi, który od­bie­ra­łem.

Z jego cią­głym przy­po­mi­na­niem mi, co się stało, gdzie­kol­wiek się ob­ró­ci­łem.

Nie tylko dziew­czyny będą mu­siały się przy­zwy­czaić do ży­cia na wsi.

– Tato! Tato! Chodź, zo­bacz! – krzy­czy Pa­ige, ma­cha­jąc na mnie ręką, że­bym przy­szedł i zo­ba­czył, co zna­la­zły.

Jej oczy są pełne eks­cy­ta­cji i ten wi­dok na­tych­miast wpra­wia mnie w osłu­pie­nie, bo jest tak po­dobna do swo­jej matki.

Jak ona mo­gła od nich odejść? Odej­ście ode mnie to jedno – zde­cy­do­wa­nie mam swoje wady – ale od nich? Dwóch nie­sa­mo­wi­tych osób, które ra­zem stwo­rzy­li­śmy? Jak po­mysł o wy­jeź­dzie za gra­nicę, prze­lot­nym ro­man­sie i krót­kich te­le­fo­nach może być sa­tys­fak­cjo­nu­jący dla ja­kie­go­kol­wiek ro­dzica, a co do­piero ich matki?

Po pro­stu tego nie ro­zu­miem.

– Tato – od­zywa się jed­nym sło­wem moja nie­cier­pliwa i na­bur­mu­szona na­sto­latka.

– Tak. Idę. – Kręcę głową, pró­bu­jąc po­zbyć się na­głego ukłu­cia, które czuję od czasu do czasu. Czuję, że za­wio­dłem swoje dziew­czyny, bo nie udało mi się prze­ko­nać ich matki o isto­cie jej obec­no­ści w ich ży­ciu. To twoja sprawa, Britt. Mój uśmiech roz­sze­rza się jed­nak, gdy wy­su­wam się zza kie­row­nicy i roz­pro­sto­wuję nogi na ziemi, która na­leży do ro­dziny Mad­de­nów dłu­żej, niż żyję.

Ro­dzina. Ko­rze­nie. Spo­kój.

Czy nie tego dla nich chcia­łem? Tro­chę świe­żego po­wie­trza? Moż­li­wo­ści włó­cze­nia się? No­wych do­świad­czeń? Z dala od cią­głego przy­po­mi­na­nia o... stra­cie i pracy, która im mnie pra­wie ode­brała?

– Co zna­la­zły­ście? – Do­cie­ram do Pa­ige i gła­dzę dło­nią jej plecy, pod­czas gdy ona wska­zuje na tył domu, a całe jej ciało wi­bruje z nie­wiary w tę jedną rzecz, o któ­rej im nie po­wie­dzia­łem. Po­trze­bo­wa­łem ja­kiejś nie­spo­dzianki, na wy­pa­dek gdyby po ci­chu sza­lały z nie­po­koju na myśl o zo­sta­wie­niu swo­jego ży­cia na ja­kiś czas.

– Ba­sen? – krzy­czy Addy, która ma te­raz szare oczy otwarte sze­roko jak spodki, a po­liczki za­ru­mie­nione. – Mamy ba­sen?

– O czym wy mó­wi­cie? Jaki ba­sen? – py­tam non­sza­lancko i pod­cho­dzę do miej­sca, w któ­rym mogę go zo­ba­czyć. – Ha. Kto by po­my­ślał? Jak to się stało?

Ich pi­skliwe krzyki prze­ci­nają po­wie­trze, gdy te dwie iden­tyczne je­de­na­sto­latki rzu­cają się na mnie i du­szą w naj­moc­niej­szym uści­sku, na jaki je stać. „Dzię­kuję” i „o Boże” lecą nie­ustan­nie z ich ust, gdy dziew­czyny pod­bie­gają do brzegu ba­senu, za­nu­rzają w nim ręce i spraw­dzają wodę.

Ten ucisk w mo­jej klatce jesz­cze bar­dziej po­pusz­cza.

To była do­bra de­cy­zja, Crew. Może nie naj­ła­twiej­sza, bo za­bra­łeś je ze wszyst­kiego, co znały, ale wła­ściwa.

– Może wej­dziemy do środka i zo­ba­czymy, jak tam jest. Pięć po­koi i...

– Tak! – zo­staje wy­krzy­czane uni­sono, gdy dziew­czyny prze­py­chają się wo­kół mnie i bie­gną do drzwi fron­to­wych. Idę za nimi lżej­szym kro­kiem i z peł­niej­szym ser­cem.

Na­stęp­nych dwa­dzie­ścia mi­nut to cha­otyczne zwie­dza­nie. Prze­cho­dzimy od po­koju do po­koju. Za­glą­dam pod prze­ście­ra­dła, któ­rymi przy­kryte są me­ble, jak mi się wy­daje, cał­kiem nowe. Cie­szę się, że choć to dom, z któ­rego on się prak­tycz­nie wy­pro­wa­dził, nie sprze­dał jesz­cze me­bli.

Po­koje zo­stają wy­brane – Pa­ige de­cy­duje się na żółty, a Addy na ja­sno­brą­zowy – cho­ciaż wiem, że naj­pew­niej będą spać w tym sa­mym, bo rzadko kiedy się roz­dzie­lają. Ostroż­nie jed­nak ak­cep­tuję ich de­cy­zje. Przy­szło im to zbyt ła­two, je­stem ra­czej przy­zwy­cza­jony do tego, że kłócą się o wiele rze­czy, mimo że po­zo­stają naj­lep­szymi przy­ja­ciół­kami.

Za­glą­dam do głów­nej sy­pialni, w któ­rej jest wię­cej miej­sca, niż będę kie­dy­kol­wiek po­trze­bo­wał. Łóżko pod ścianą ma nowy ma­te­rac owi­nięty w fo­lię. Wiel­kie wy­ku­szowe okna wy­cho­dzą na za­chód. W ła­zience znaj­dują się ka­bina prysz­ni­cowa i wol­no­sto­jąca wanna.

Wszystko jest po pro­stu wspa­niałe.

Wie­dzia­łem, że mój wu­jek Ian prze­bu­do­wał to miej­sce kilka lat temu, ale tego się na pewno nie spo­dzie­wa­łem. Je­śli do­brze pa­mię­tam, jest ra­czej ty­pem czło­wieka od pro­jek­tów skoń­czo­nych w po­ło­wie i prze­sa­dzo­nych wy­stro­jów.

Dla­tego zgo­dzi­łem się na jego ofertę: przy­jazd do Re­demp­tion Falls i na­prawę kilku rze­czy w domu, za­nim wy­stawi go na sprze­daż pod ko­niec wrze­śnia.

Tro­chę za­dań dla zło­tej rączki i odro­bina pracy ma­nu­al­nej w za­mian za miej­sce, w któ­rym mo­żemy się za­trzy­mać na naj­bliż­sze cztery mie­siące.

Jak dla mnie – nie­zła umowa.

To jed­nak w ogóle nie przy­po­mina pro­jek­tów skoń­czo­nych w po­ło­wie, któ­rych się spo­dzie­wa­łem.

– Nie­sa­mo­wite.

– Ale fajne.

Ko­men­ta­rze dziew­czyn po­dą­żają za mną, gdy spraw­dzam każde po­miesz­cze­nie w domu. Z przy­zwy­cza­je­nia za­pi­suję, gdzie znaj­dują się drzwi i okna, które w naj­bliż­szych dniach mam przy­go­to­wać do in­sta­la­cji naj­no­wo­cze­śniej­szego sys­temu alar­mo­wego.

Mimo że je­stem na przy­mu­so­wym urlo­pie w po­li­cji, na­dal mam to we krwi.

Trudno się do tego przy­zwy­czaić – być gliną, ale jed­no­cze­śnie nie móc nim być. Prze­su­wam dło­nią po pra­wym boku, a stward­niała bli­zna pod ko­szulą wy­raź­nie przy­po­mina mi ko­lejny po­wód, dla któ­rego się tu zna­la­złem. Dla­czego wy­co­fa­łem się z Chi­cago dla tych dwóch dziew­czyn, które chi­cho­czą, zbie­ga­jąc po scho­dach, jedna za drugą.

– Po­sta­no­wi­ły­śmy, że ten do­dat­kowy po­kój bę­dzie na­szym po­ko­jem in­flu­en­cer­skim – mówi Pa­ige.

– Po­ko­jem in­flu­en­cer­skim? – py­tam, wzdy­cha­jąc w du­chu, gdy sta­wiam na pod­ło­dze kilka to­reb z za­ku­pami, które zro­bi­li­śmy po dro­dze.

– Tak. Lu­dzie ko­chają bliź­nięta. Po­sta­wimy tło...

– Ce­kiny czy gład­kie tło? – prze­rywa jej Addy.

– Bę­dziemy miały jedno i dru­gie. Róż­no­rod­ność jest ważna. A po­tem ku­pimy tę lampę pier­ście­niową, na którą tata się zgo­dził i...

– Tri­pod do trzy­ma­nia te­le­fonu.

– To bę­dzie ta­kie nie­sa­mo­wite. – Pa­ige koń­czy za nie obie. I, jak gdyby to ćwi­czyły, obie prze­krzy­wiają głowy i pa­trzą na mnie z ocze­ki­wa­niem. – Prawda, tato?

Moje wes­tchnie­nie jest gło­śną re­zy­gna­cją na wieść, że w per­spek­ty­wie mam obej­rze­nie ja­kie­goś mi­liona tu­to­riali o wło­sach i ma­ki­jażu. Każdy czło­wiek ma swoje gra­nice wy­trzy­ma­ło­ści, a ja na­prawdę, je­stem już bli­sko.

– Tak, ja­sne. Nie­sa­mo­wite. Ale nie do końca je­stem za­chwy­cony tym, że wa­sze twa­rze będą w in­ter­ne­cie. To ja będę kon­tro­lo­wał to, co zo­sta­nie opu­bli­ko­wane. Bez praw­dzi­wych na­zwisk. Bez ozna­cza­nia, gdzie je­ste­ście. Jest wielu...

– Złych lu­dzi, któ­rzy chcą zro­bić złe rze­czy. – Addy prze­wraca oczami i pry­cha, a Pa­ige po­wta­rza bez­gło­śnie ten re­fren, który sły­szały tak wiele razy, ile ja mu­sia­łem oglą­dać ich tu­to­riale do­ty­czące urody.

– Czy to nie ty mó­wisz, że w każ­dej sy­tu­acji można iść na kom­pro­mis? – pyta Pa­ige, mru­ga­jąc oczami i sztur­cha­jąc sio­strę, prze­ko­nana, że tego nie wi­dzę.

Wiem, kiedy trak­tują mnie jak prze­ciw­nika, i te­raz bez wąt­pie­nia tak jest.

– Ow­szem – mó­wię, ki­wa­jąc głową, po czym za­czy­nam wyj­mo­wać je­dze­nie z to­reb i usta­wiać je obok na bla­cie.

– Dla­czego to ro­bisz? – pyta Pa­ige.

– Co ro­bię? – Czy na­dal roz­ma­wiamy o bez­pie­czeń­stwie w in­ter­ne­cie? O by­ciu in­flu­en­ce­rem? Co?

– Wyj­mu­jesz je­dze­nie z torby i kła­dziesz je na bla­cie. Dla­czego nie wsta­wisz go od razu do sza­fek?

Moja dłoń ze sło­ikiem sosu do ma­ka­ronu za­trzy­muje się w po­ło­wie drogi na blat. Ona ma ra­cję.

– Po pro­stu... – Tak ro­biła wa­sza matka. Słowa za­mie­rają mi na ustach, a ja zmu­szam się do uśmie­chu, żeby to ukryć. – Nie­ważne. Wiesz co? Masz ra­cję. – Pod­cho­dzę do spi­żarki z torbą za­ku­pów i za­czy­nam ukła­dać jej za­war­tość na pół­kach bez ładu i składu. Wiem, że póź­niej w ty­go­dniu za­peł­nię ją i prze­or­ga­ni­zuję, ale na ra­zie to wy­star­czy.

Tych kilka pro­duk­tów wy­gląda nędz­nie na pół­kach spi­żarki, ale mamy spi­żarkę, a to wię­cej, niż mie­li­śmy w sta­rym miesz­ka­niu, w któ­rym je­dze­nie prze­cho­wy­wa­li­śmy w schowku na kurtki.

Te­raz mu­szę zna­leźć ta­le­rze w tym ba­ła­ga­nie pu­deł, które przy­nio­słem z sa­mo­chodu. Z rę­kami na bio­drach pa­trzę na dzie­sięć kar­to­nów upchnię­tych w kuchni, prze­kli­na­jąc się za to, że żad­nego nie opi­sa­łem.

– Tam jest list od two­jego, kim­kol­wiek on jest – mówi Addy, wska­zu­jąc na stertę pa­pie­rów na końcu blatu.

– To mój dzia­dek stry­jeczny, co ozna­cza, że to wasz pra­dzia­dek stry­jeczny –wy­ja­śniam, choć sam na­zy­wam go wuj­kiem.

– Wow. Mu­sia­łeś ko­goś cho­ler­nie wku­rzyć.

– Ję­zyk – ostrze­gam, od­sta­wia­jąc ostat­nią część za­ku­pów, i od­wra­cam się, żeby zo­ba­czyć, jak szpera w ster­cie pa­pie­rów. – Po pierw­sze, nie bądź taka wścib­ska. A po dru­gie, kto jest na mnie wku­rzony?

– Ten, kto to na­pi­sał. – Pod­nosi kilka li­stów. – A one tu so­bie po pro­stu le­żały. To nie ty mó­wisz, że to, co leży na wierz­chu, nie jest tajne?

Nie­sa­mo­wite, co dzieci pa­mię­tają, gdy to pa­suje do ich celu.

Pod­cho­dzę, biorę od niej plik pa­pie­rów i fi­glar­nie kle­pię ją nim po gło­wie.

– Ktoś przy­wiózł tu z Chi­cago swoje py­skate od­zywki.

– My­śla­łeś, że zo­sta­wi­łam tam to, co we mnie naj­lep­sze? – Po­syła mi uśmiech, który mówi, że w naj­bliż­szych la­tach zde­cy­do­wa­nie będę miał kło­poty.

Kogo ja oszu­kuję? Już mam kło­poty.

 – Szczę­ściarz ze mnie – dro­czę się.

– Czy to od tej pani, która mieszka tam? – pyta Pa­ige, wska­zu­jąc w stronę chatki.

– Tak mi się wy­daje – od­po­wia­dam.

Czy to nie był je­den je­dyny mi­nus w ofer­cie wujka Iana? Że mam być te­raz go­spo­da­rzem bu­dynku dla lo­ka­torki chatki po pra­wej stro­nie pod­jazdu? Peł­ni­łem już kie­dyś taką funk­cję i był to co naj­mniej kosz­mar.

– Czy mo­żemy pójść się z nią przy­wi­tać? Zo­ba­czyć, jaka jest i czy ma dzieci? – pyta Addy.

– Nie. Zo­staw­cie ją. Je­śli tam mieszka, to naj­pew­niej lubi pry­wat­ność. Ostat­nim, czego się spo­dziewa, je­ste­ście wy dwie, na­pa­da­jące na nią. Poza tym...

– Poza tym co?

Poza tym nie zdą­ży­łem jesz­cze spraw­dzić panny Ten­ny­son West.

– Nic. Nie­ważne. – Uśmie­cham się do dziew­czyn, a po­tem spo­glą­dam na no­tatki i po ko­lei je prze­rzu­cam.

To są skargi na jej chatkę.

Skargi wy­naj­mu­ją­cego? Zaj­mij się tym.

Ci­śnie­nie wody jest nie­sta­bilne.

Kli­ma­ty­za­cja działa z prze­rwami.

Pod­grze­wacz cie­płej wody zdaje się nie­sprawny, pra­cuje tylko spo­ra­dycz­nie.

Li­sty są na po­czątku uprzejme. Po­tem, gdy prze­glą­dam ko­lejne, stają się bar­dziej sta­now­cze.

Nie­które są pi­sane od­ręcz­nie, czar­nym pi­sa­kiem, inne na kom­pu­te­rze. Na kar­tecz­kach sa­mo­przy­lep­nych i pa­pe­te­rii. I każdy z nich jest pod­pi­sany imie­niem Tenny.

Wszyst­kie są uza­sad­nio­nymi skar­gami wy­naj­mu­ją­cego. Nie mogę po­wie­dzieć, że sam nie pi­sał­bym po­dob­nych, gdyby mnie to do­ty­czyło.

Ale skargi to ostat­nia rzecz, z którą chcę mieć do czy­nie­nia. Przy­je­cha­łem tu­taj po pro­ste ży­cie dla dziew­czy­nek i sie­bie. Nie po to, żeby mu­sieć zaj­mo­wać się jesz­cze jedną osobą, jesz­cze jedną kom­pli­ka­cją, jesz­cze jed­nym bó­lem głowy.

A na­jem­czyni sta­nowi w za­sa­dzie kom­pli­ka­cję, mimo że lubi trzy­mać się na ubo­czu.

Nie je­stem wiel­kim fa­nem kom­pli­ka­cji. Zwłasz­cza że gdy po­ja­wia się jedna, po­ciąga za sobą ko­lejne.

I to mnie naj­bar­dziej mar­twi.

Zer­kam przez okno ku­chen­nej wnęki w stronę chatki. Jest ja­kieś sto jar­dów da­lej, a dęby ro­snące wo­kół po­sia­dło­ści pra­wie cał­ko­wi­cie mi ją za­sła­niają. To nie zna­czy, że mi­ja­jąc ją po dro­dze do domu, nie zer­k­ną­łem, pró­bu­jąc oce­nić, z kim przyj­dzie mi dzie­lić po­sia­dłość.

Z eklek­tycz­nych do­ni­czek na fron­to­wym ganku wy­le­wały się ko­lo­rowe kwiaty, a na szczy­cie scho­dów umiesz­czono parę ró­żo­wych klap­ków. Na pod­jeź­dzie stał za­par­ko­wany star­szy, ale do­brze utrzy­many jeep. Te­ren wo­kół po­se­sji był przy­strzy­żony, a trawa równo sko­szona. Na drzwiach wej­ścio­wych znaj­do­wała się siatka bez­pie­czeń­stwa, co wy­da­wało się tro­chę nie na miej­scu, bio­rąc pod uwagę, że naj­gor­szym prze­stęp­stwem, ja­kie miało miej­sce w Re­demp­tion Falls w ostat­nim roku, była grupa na­sto­lat­ków gra­ją­cych w ba­se­ball ze skrzyn­kami na li­sty. Ale w końcu za­mie­rzam za­in­sta­lo­wać tu­taj sys­tem alar­mowy, więc ja­kie mam prawo oce­niać?

Ona dba o to miej­sce. To mu­szę jej przy­znać.

Miejmy tylko na­dzieję, że jest miłą, utrzy­mu­jącą po­rzą­dek, po­wścią­gliwą są­siadką, a nie wy­ma­ga­jącą i na­rzu­ca­jącą się, jak su­ge­ro­wa­łyby te li­sty.

– Tato? Zie­mia do taty!

Pa­ige ma­cha­jąca mi rę­kami przed no­sem spro­wa­dza mnie z po­wro­tem do iden­tycz­nych, uśmiech­nię­tych twa­rzy, które stoją przede mną.

– Tak. Co? Je­stem tu­taj. Po pro­stu roz­my­ślam.

– Wy­bierz liczbę od jed­nego do trzech – mówi Addy z szel­mow­skim uśmiesz­kiem.

Pa­trzę to na jedną, to na drugą.

– Dwa.

Dziew­czyny z krzy­kiem pod­ska­kują, po czym ru­szają w stronę tyl­nych drzwi.

– Chwila. Co zna­czy nu­mer dwa?

– Je­den to roz­pa­ko­wy­wa­nie. Trzy to obiad. Dwa to pły­wa­nie! – krzy­czy Pa­ige znad ra­mie­nia.

– A ty wy­bra­łeś dwa – do­daje Addy i zrzuca swoją ko­szulkę, zo­sta­jąc tylko w spor­to­wym sta­niku i szor­tach.

Za­nim zdążę od­po­wie­dzieć, sły­szę plusk, po­tem ko­lejny, po któ­rych na­stę­pują wy­bu­chy śmie­chu do­la­tu­jące przez tylne drzwi, które zo­sta­wiły otwarte.

Wro­biły mnie. Nie­ważne, jaki nu­mer bym wy­brał, i tak wią­załby się z pły­wa­niem.

Zbyt do­brze znam moje dziew­czyny.

I po­mimo mi­liona rze­czy, które po­wi­nie­nem zro­bić, gdy one są za­jęte, pod­cho­dzę do otwar­tych drzwi, nie chcąc pa­trzeć na nic in­nego poza dziew­czyn­kami. Na twa­rzy od razu po­ja­wia mi się uśmiech, a serce jest tro­chę spo­koj­niej­sze, gdy wi­dzę, że po tym wszyst­kim, co w ostat­nim roku prze­żyły, ba­wią się te­raz jak dzieci.

To był wła­ściwy ruch, Crew. Wła­ściwe miej­sce. Wła­ściwy czas.

Bez pa­trze­nia wstecz. Czy nie to po­wie­dzia­łem so­bie, gdy kilka dni temu opu­ści­li­śmy gra­nice Chi­cago? Moje nowe motto, by iść na­przód? Że mu­szę przyj­mo­wać rze­czy ta­kimi, ja­kie są, nie przej­mo­wać się drob­nost­kami i nie pa­trzeć wstecz.

Mu­sisz się tego trzy­mać, Crew.

Śmiech na ze­wnątrz tylko mnie w tym utwier­dza.

– Skok na bombę! – krzy­czy Addy, po czym kilka se­kund póź­niej ogromny plusk roz­bry­zguje wodę do­okoła.

Te­raz mu­szę zna­leźć w tym ba­ła­ga­nie ręcz­niki i za­sta­no­wić się, jak zjemy spa­ghetti, które ku­pi­łem na obiad, bo nie zda­wa­łem so­bie sprawy, że wu­jek Ian za­brał ze sobą wszyst­kie garnki i pa­tel­nie, gdy się pa­ko­wał przed wy­jaz­dem na Flo­rydę.

ROZ­DZIAŁ DRUGI

Ten­ny­son

NA ZE­WNĄTRZ JEST GO­RĄCO CZY CO? UFF.

Wiercę się na krze­śle i po­now­nie czy­tam scenę roz­gry­wa­jącą się na ekra­nie mo­jego kom­pu­tera. Pe­wien sma­ko­wity, sek­sowny agent Delta Force, aro­gancka ko­bieta, którą ma ura­to­wać, ale która wal­czy z nim na każ­dym kroku, i ta che­mia mię­dzy nimi, jaka wła­śnie ich roz­pa­liła, za­mie­nia­jąc się w nie­po­ha­mo­wane po­żą­da­nie dłoni, ust i na­gich ciał.

Mój re­dak­tor­ski umysł zszedł na ma­nowce w środku tej na­prawdę go­rą­cej sceny seksu. Po­win­nam my­śleć o tym, że nie­re­alne jest, by jedną dło­nią opie­rał się o ścianę, drugą trzy­mał na jej karku, a jed­no­cze­śnie do­dat­kową przy­trzy­my­wał ją na tej ścia­nie... ale nie po­tra­fię.

Za­tra­ci­łam się w tej hi­sto­rii. W che­mii mię­dzy nimi. W tej cho­ler­nie do­brej sce­nie.

– Tra­cisz ro­zum, Ten­ny­son – mam­ro­czę, po­cie­ra­jąc oczy i od­su­wa­jąc się od ekranu. Wy­raź­nie po­trze­buję prze­rwy, skoro wy­obra­żam so­bie sie­bie jako bo­ha­terkę przy­ci­śniętą do ściany.

Mimo że moje ma­rze­nia na ja­wie są kom­ple­men­tem dla zdol­no­ści au­tora, kwe­stia opra­co­wa­nia tej książki w ter­mi­nie nie za­po­wiada się już tak po­zy­tyw­nie.

Ale gdy wstaję od biurka i zmie­rzam do kuchni, słodki ból w pod­brzu­szu nie mija, przy­po­mi­na­jąc mi, ile czasu mi­nęło, od­kąd upra­wia­łam seks z kimś, albo ra­czej z czymś in­nym niż mój przy­ja­ciel na ba­te­rie.

– I mi­nie jesz­cze dużo czasu – mru­czę, na­dal nie­pewna, jak ra­dzić so­bie na polu mi­no­wym re­la­cji po tym cha­osie, ja­kim było moje ży­cie.

Ży­cie, które ko­cha­łam, do­póki... nie prze­sta­łam.

To ży­cie jest lep­sze, Tenny. Sama je zbu­do­wa­łaś. Sama je kon­tro­lu­jesz. Nie mu­sisz go przed ni­kim ukry­wać.

By­cie sin­gielką to mój... wy­bór. I na ra­zie za­mie­rzam żyć hi­sto­riami, które re­da­guję, żeby za­spo­koić te po­trzeby. Albo przy­naj­mniej prze­ko­nam sie­bie, że to za­ła­twi sprawę.

Od­krę­cam kran w kuchni, żeby umyć ręce, a on za­czyna gło­śno drgać, a z nim cały blat i nie­rdzewny zlew.

No i znowu to samo.

Nie ma to jak tan­detna hy­drau­lika, która wy­rywa cię z sek­sow­nych ma­rzeń.

Mój jęk wy­peł­nia kuch­nię i wy­la­tuje za okno. I być może jest gło­śniej­szy i dra­ma­tycz­niej­szy niż zwy­kle, w na­dziei, że kto­kol­wiek wpro­wa­dził się do domu Iana i prze­jął za­rzą­dza­nie bu­dyn­kami, usły­szy go ze swo­jego lo­kum. Że ten dźwięk przy­cią­gnie go tu szybko, żeby zro­bić po­rzą­dek z tą ro­snącą li­stą pro­ble­mów, którą, jak mi obie­cano, na­prawi w dniu swo­jego przy­jazdu.

Brzmi jak po­wieść ro­man­tyczna, którą trzeba na­pi­sać. Dla ko­biety nie ma nic sek­sow­niej­szego od męż­czy­zny, który po­trafi użyć swo­ich dłoni, by coś na­pra­wić.

Zwłasz­cza gdy cho­dzi o go­rącą wodę, chłodne po­wie­trze i brak zmar­twień, że rura w ścia­nie pęk­nie i za­leje ci dom.

Moje jęki po­zo­stają jed­nak bez od­po­wie­dzi, bo osoba, którą pró­buję we­zwać, jest od­da­lona ode mnie o dłu­gość co naj­mniej bo­iska.

To nie po­wstrzy­muje mnie przed za­ci­śnię­ciem ust i rzu­ca­niem nie­za­słu­żo­nymi szty­le­tami w stronę jego domu. Zre­da­go­wać jesz­cze tro­chę tek­stu czy w końcu skon­fron­to­wać się z tym no­wym fa­ce­tem, który, mam na­dzieję, szybko za­re­aguje?

Poza tym Ian po­wie­dział na po­że­gna­nie, że jego bra­ta­nek obie­cał na­pra­wić wszyst­kie usterki w pierw­szym ty­go­dniu swo­jego po­bytu. I że to była część ich umowy – co­kol­wiek to zna­czyło.

A je­stem pewna, że mi­nął już po­nad ty­dzień. Kilka do­staw­cza­ków przy­je­chało i po­je­chało – ser­wis ba­se­nów, na­prawy urzą­dzeń i tym po­dobne. Sam miesz­ka­niec prze­je­chał obok wiele razy, nie za­trzy­mu­jąc się ni­gdy na moim pod­jeź­dzie, żeby przyjść i się przy­wi­tać.

Wy­czu­wam, że ten nowy pre­zen­tuje ten sam styl, co jego wu­jek – uni­ka­nia mnie, aż sama się tym zajmę, żeby mieć już to zro­bione.

To nie tak, że nie jest mi przy­kro, że stan psy­chiczny Iana się po­gor­szył, ale prze­cież mimo to mu­szę tu miesz­kać.

Nie je­stem hy­drau­li­kiem ani spe­cem od ogrze­wa­nia. To są tech­niczne sprawy, zu­pełne inne od wy­miany po­rwa­nej mo­ski­tiery czy na­prawy ze­psu­tej ża­lu­zji.

Ga­pię się na mo­ni­tor, na któ­rym miga kur­sor, a po­tem z po­wro­tem na dom.

Praca? Spo­tka­nie z wła­ści­cie­lem i próba wy­czu­cia, jak mam do niego po­dejść w kwe­stii mo­ich nie­roz­wią­za­nych spraw? Czy wy­prawa do mia­sta na kie­li­szek wina w Re­demp­tion Pub, gdzie się tro­chę zso­cja­li­zuję, ale bez wąt­pie­nia stanę się po­wo­dem plo­tek?

Gdy dwa lata po two­jej prze­pro­wadzce wciąż na­zy­wają cię „nową w mie­ście”, sta­jesz się te­ma­tem plo­tek za każ­dym ra­zem, gdy zro­bisz coś nie­ty­po­wego dla co­dzien­nej ru­tyny.

A zwra­ca­nie na sie­bie uwagi jest ostat­nią rze­czą, któ­rej chcę.

Jesz­cze raz od­krę­cam kran i tym ra­zem wita mnie jęk do­cie­ra­jący z rury.

A za­tem nowy go­spo­darz.

– Życz mi szczę­ścia, Hani – mó­wię do kota zwi­nię­tego na ka­na­pie, ma­cha­ją­cego obo­jęt­nie ogo­nem, po czym wy­cho­dzę przez fron­towe drzwi i kie­ruję się w górę za­ku­rzo­nego pod­jazdu.

Mój wa­ka­cyjny go­spo­darz mi­gnął mi kilka razy. Przy­naj­mniej ten fa­cet, który, jak za­kła­dam, jest stry­jecz­nym wnu­kiem Iana. Wy­ta­tu­owane ra­mię wy­sta­wało za otwarte okno sa­mo­chodu, a czapka ba­se­bal­lowa była opusz­czona ni­sko na oczy. Ale mi­gnię­cia to wszystko, bo gdy tylko za sa­mo­cho­dem uno­siła się chmura ku­rzu, nie wi­dzia­łam już nic wię­cej.

I cho­ciaż nie za­uwa­ży­łam ni­g­dzie jego żony czy dzieci, wiem, że przy­je­chała z nim ro­dzina. Przy­naj­mniej tak za­kła­dam, bio­rąc pod uwagę krzyki, ja­zgot i chi­chot, które sły­szę co ja­kiś czas, gdy wiatr przy­wiewa je w moim kie­runku.

Ten dom za­słu­guje na ro­dzinę. Na ba­wiące się dzieci, szcze­ka­jące psy i two­rzące się wspo­mnie­nia. Może Ian też to wi­dzi i dla­tego je­sie­nią wy­sta­wia go na sprze­daż.

Ba­wiące się dzieci.

Ro­dzina wy­zna­cza­jąca swoje ka­mie­nie mi­lowe.

Ude­rze­nie jest moc­niej­sze, niż się spo­dzie­wa­łam. Czy nie tego wszyst­kiego kie­dyś chcia­łam? I my­śla­łam, że do­stanę? A te­raz się za­sta­na­wiam, jak co­kol­wiek z tych rze­czy jest moż­liwe... bio­rąc pod uwagę, do czego do­pu­ści­łam.

Szybko kręcę głową, jak gdyby miało to roz­wiać tę na­głą me­lan­cho­lię, któ­rej nie chcę zro­bić miej­sca w swo­jej gło­wie.

Nie po­zwa­lam so­bie żyć za­sta­na­wia­niem się „co je­śli”.

Poza tym nad moją głową świeci słońce, do­okoła ro­sną kwiaty, a ja żyję na wła­snych wa­run­kach. Jak mo­gła­bym być tym roz­cza­ro­wana?

Gdy­bym tylko jesz­cze za­ła­twiła kwe­stię na­praw w chatce, by­ła­bym usta­wiona.

Py­ta­nie brzmi: mam go za­bić uprzej­mo­ścią czy być aser­tywna i wy­ma­ga­jąca, żeby nie po­my­ślał, że może mnie ła­two spła­wić?

I jak obie z tych opcji wpłyną na na­szą dłuż­szą re­la­cję? Czy mam się nie wy­chy­lać? Bo je­śli tak, to po­wi­nien szybko za­jąć się mo­imi spra­wami.

Kto wie? Może jego żona jest miła, w tym nie­in­wa­zyj­nym ty­pie chcę się z tobą za­przy­jaź­nić, ale nie za­da­wać ci mi­liona py­tań.

Miło by było móc wy­pić z kimś kie­li­szek wina od czasu do czasu.

Może osta­tecz­nie nie bę­dzie tak źle.

I może po­win­nam prze­stać nad­mier­nie o wszyst­kim roz­my­ślać.

Czy nie by­łoby miło dla od­miany?

Śmieję się z sie­bie, gdy do­cie­ram do za­krętu dłu­giego, za­ku­rzo­nego pod­jazdu, mi­jam wielki dąb i moim oczom uka­zuje się ich dom. W tym krót­kim cza­sie, od­kąd się wpro­wa­dzili, to miej­sce wy­gląda na bar­dziej oży­wione niż kie­dy­kol­wiek w po­przed­nich la­tach. Na huś­tawce na ganku leży tur­ku­sowa bluza z kap­tu­rem. Na traw­niku przed do­mem stoi czarna hu­laj­noga. Ko­sze na śmieci nie­da­leko ga­rażu są prze­peł­nione zgnie­cio­nymi pu­dłami po prze­pro­wadzce.

Oznaki ży­cia. Z ja­kie­goś po­wodu wy­wo­łują u mnie uśmiech.

Moje pu­ka­nie do drzwi po­zo­staje bez od­po­wie­dzi, mimo że na pod­jeź­dzie stoi za­par­ko­wana fur­go­netka. Cze­kam tam kilka mi­nut, tak na wszelki wy­pa­dek, ale nikt nie przy­cho­dzi. Po­go­dzona z wid­mem ko­lej­nej nocy spę­dzo­nej na grze w ru­letkę pod na­zwą „Czy bę­dzie cie­pła woda?”, od­wra­cam się i ru­szam w stronę domu.

I wtedy sły­szę głos do­bie­ga­jący z dru­giej strony bu­dynku. Wiem, że to tro­chę bez­czelne, ale idę przez po­dwó­rze, z na­dzieją na moż­li­wość za­miany słowa z tym, kto jest w domu, na­wet je­śli bę­dzie to tylko przy­ja­ciel­skie po­wi­ta­nie.

Aku­rat mam oznaj­mić swoją obec­ność, a na mo­ich ustach for­muje się „dzień do­bry”, gdy skrę­cam za róg i słabnę na wi­dok, który mnie wita.

Ten fa­cet, któ­rego wi­dzia­łam w fur­go­netce? Ten z wy­ta­tu­owa­nym ra­mie­niem, na któ­rego udało mi się tylko zer­k­nąć? Stoi ja­kieś pięt­na­ście me­trów ode mnie, a to wy­ta­tu­owane ra­mię jest po­łą­czone z bar­dzo atrak­cyj­nym, spo­co­nym męż­czy­zną bez ko­szuli. Wy­so­kim na ja­kiś metr osiem­dzie­siąt.

To jest go­spo­darz, na któ­rego mam być wku­rzona? On?

Jezu.

Nie­moż­liwe, żeby przy­pad­kiem był agen­tem Delta Force, prawda? Za­pew­niam, że nie mar­twi­ła­bym się tym, czy i gdzie po­ło­żyłby dło­nie, do­póki czu­ła­bym je na so­bie.

Ję­czy, schy­la­jąc się po coś, co wy­gląda jak pod­kład ko­le­jowy. To wy­wo­łuje re­ak­cję łań­cu­chową mię­śni ra­mion i ple­ców, które na­pi­nają się w spo­sób, o ja­kim nie wie­dzia­łam, że ist­nieje. Robi kilka cięż­kich kro­ków w stronę taczki i rzuca na nią pod­kład z ko­lej­nym stęk­nię­ciem, po któ­rym na­stę­puje gło­śne ude­rze­nie.

Gdy się od­wraca, mogę prze­lot­nie zer­k­nąć na jego pro­fil – pro­sty nos, kil­ku­dniowy za­rost, ciemne włosy opa­da­jące na czoło – za­nim cofa się kilka kro­ków w stronę sta­rej sto­doły, która, sza­cu­jąc po ster­cie śmieci, wy­gląda, jakby pró­bo­wał ją po­sprzą­tać.

– Chry­ste – ma­ru­dzi. Chwilę póź­niej na­stę­puje wes­tchnie­nie, po czym pod­nosi ko­lejną wielką drew­nianą belkę i prze­nosi ją na taczkę.

– Tato! – Z dru­giego końca po­dwó­rza do­biega dziew­częcy głos. Co­fam się i oboje sku­piamy swoją uwagę na jego źró­dle.

Na końcu po­dwó­rza stoi dziew­czynka, je­de­na­sto- lub dwu­na­sto­let­nia, z dło­nią na bio­drze i prze­krzy­wioną głową. Jest wy­soka i tycz­ko­wata, z twa­rzą w kształ­cie serca i bu­rzą gru­bych brą­zo­wych wło­sów na gło­wie.

– Co mama miała do po­wie­dze­nia? – pyta męż­czy­zna, ocie­ra­jąc brwi przed­ra­mie­niem.

– To co zwy­kle – mówi dziew­czynka. Wzru­sze­nie ra­mion. Szu­ra­nie stopą. Po­cią­gnię­cie no­sem. – Sam wiesz.

Jego ra­miona na­tych­miast opa­dają, wzdy­cha gło­śno, po czym pod­cho­dzi do dziew­czynki. Naj­wy­raź­niej nie otrzy­mała od mamy ta­kiej od­po­wie­dzi, na jaką li­czyła, bez względu na to, czego do­ty­czyła prośba.

– Przy­kro mi – szep­cze i schyla się przed nią, dzięki czemu ich spoj­rze­nia się spo­ty­kają. – Wszystko w po­rządku? – Dziew­czynka kiwa głową, ale wy­raz jej twa­rzy, przy­gry­za­nie dol­nej wargi i gwał­towne mru­ga­nie, jakby chciała od­go­nić łzy, ja­sno mó­wią, że to nie­prawda. – Bę­dzie le­piej. Obie­cuję. – Obej­muje jej twarz dło­nią. – Za­ufanko?

Po­syła mu blady uśmiech, de­li­kat­nie kiwa głową i szep­cze:

– Za­ufanko.

– Moja dziew­czynka.

A po­tem ta uro­cza dziew­czynka po­zwala się ojcu przy­tu­lić, mimo że krzywi nos, gdy za­uważa, jak bar­dzo jest spo­cony.

Two­rzą piękny wi­dok. Ka­wał chłopa po­cie­sza­jący swoją na­sto­let­nią córkę. Gdy­bym nie czuła się już jak pod­glą­daczka, to te­raz na pewno by tak było na wi­dok tej czu­łej chwili mię­dzy nimi.

To zde­cy­do­wa­nie nie czas ani miej­sce na ujaw­nia­nie swo­jej obec­no­ści. Bez słowa co­fam się za dom i ru­szam w stronę chatki.

Gdy tylko do­cie­ram do scho­dów, wzdry­gam się. Cho­lera. Cię­ża­rówka z na­pi­sem Re­demp­tion Falls Se­cu­rity, która wczo­raj pod­je­chała przed ich dom... a co je­śli za­in­sta­lo­wali im już ka­mery bez­pie­czeń­stwa?

Je­śli tak, to mój nowy go­spo­darz bę­dzie miał na­gra­nie, na któ­rym szpie­guję jego i jego córkę.

Świetny spo­sób na zro­bie­nie pierw­szego wra­że­nia, Tenny.

Albo na otrzy­ma­nie na­kazu eks­mi­sji.

Żad­nej eks­mi­sji. Pro­szę. Wszystko, tylko nie to. Spraw­dza­nie mo­jej zdol­no­ści kre­dy­to­wej i prze­szło­ści na­dal przy­pra­wiają mnie o ciarki. I za­wsze będą.

A ja uwiel­biam to miej­sce. I nie mam na my­śli tylko Re­demp­tion Falls, ale tę chatkę. Spo­kój i ci­sza po­zwa­lają mi pra­co­wać bez za­kłó­ceń. Ma kręte ścieżki, po któ­rych mogę spa­ce­ro­wać, gdy mu­szę oczy­ścić głowę. I czuję się tu­taj bez­piecz­nie, choć my­śla­łam, że ni­gdy wię­cej już tego nie do­świad­czę.

Za­tem tak, ostat­nim, czego po­trze­buję, jest wku­rza­nie go­spo­da­rza moją umową najmu, która wy­gasa za kilka mie­sięcy. Nie mam w naj­bliż­szych pla­nach szu­ka­nia no­wego miej­sca do ży­cia. Bę­dzie do­brze, Tenny.

Zer­kam w stronę głów­nego domu, gdy sły­szę ko­lejne ude­rze­nie drewna o taczkę. Przed oczami mam ja­sny i wy­raźny ob­raz tego pra­cu­ją­cego męż­czy­zny.

To tylko męż­czy­zna, Tenny. Prze­stań się za­cho­wy­wać, jak­byś ni­gdy wcze­śniej żad­nego nie wi­działa.

Jedno słowo: po­su­cha.

Dla­tego. Dla­tego wła­śnie zer­kam jesz­cze raz przez ra­mię, mimo że wiem, że już go nie uj­rzę.

Poza tym on jest tatą, mę­żem – jest za­jęty.

Ale gdy otwie­ram drzwi, za któ­rymi wita mnie uno­szący głowę na mój wi­dok Hani, wiem, że sku­pia­nie się na go­spo­da­rzu, który wy­wo­łuje moje pra­gnie­nie, jest o wiele ła­twiej­sze niż wpa­da­nie w wir nie­pew­no­ści „co je­śli”, które od nie­dawna mnie na­wie­dzają.

Co, je­śli Ka­leo oka­załby się męż­czy­zną, za któ­rego go uwa­ża­łam?

Co, je­śli po­słu­cha­ła­bym go tam­tej nocy? Czy na­dal by­ła­bym nie­świa­do­mie szczę­śliwa w na­szym domu na ska­li­stym wy­brzeżu Ka­pa­lua Bay? Czy na­dal ko­cha­ła­bym swoje ży­cie, nie wie­dząc o kłam­stwie, w któ­rym tkwi­łam?

Moje wes­tchnie­nie mie­sza się z mru­cze­niem Ha­niego, który wska­kuje na moje biurko i do­maga się uwagi.

Dużo tych „co je­śli”.

A ja się już nimi nie zaj­muję.

Nie stać mnie na to.

Wzywa mnie wy­ga­szony ekran kom­pu­tera. Hi­sto­ria, którą re­da­guję, tym bar­dziej.

Nic dziw­nego, że obec­nie wolę mie­rzyć się z fik­cją.

ROZ­DZIAŁ TRZECI

Ten­ny­son

RĘCE MI DRŻĄ, GDY PA­TRZĘ NA LIST. MOJE NA­ZWI­SKO I AD­RES na­ba­zgrane od­ręcz­nym pi­smem. Brak ad­resu zwrot­nego. Zna­czek pocz­towy su­ge­ru­jący, że wy­słano go z oko­licy.

Pry­watny list.

Ale prze­cież nikt nie wie, do­kąd mi taki list trzeba wy­słać. Nikt nie wie, że żyję, chyba że...

Pa­nika spra­wia, że upusz­czam resztę ra­chun­ków na stół i roz­dzie­ram ko­pertę, z ser­cem w gar­dle i ostrym po­sma­kiem stra­chu na ję­zyku.

Chi­chot, który się ze mnie wy­do­bywa, jest czę­ściowo hi­ste­ryczny, czę­ściowo wy­nika z ulgi, bo gdy wy­cią­gam list, oka­zuje się, że jest to za­pro­sze­nie do po­mocy przy or­ga­ni­za­cji Dnia Za­ło­ży­ciela Re­demp­tion Falls od Bobbi Jo Sim­mons, sa­mo­zwań­czej miej­skiej by­wal­czyni.

Dzień Za­ło­ży­ciela.

To wszystko?

– Jezu – mam­ro­czę, ki­wa­jąc głową. Cóż za prze­sadna re­ak­cja.

Na­uczy­łam się żyć z pa­ra­noją. Umiesz­czać ją z tyłu głowy, skąd wy­nu­rza się, gdy tylko ktoś obcy po­pa­trzy na mnie chwilę za długo albo gdy dzwoni te­le­fon i po dru­giej stro­nie na­stę­puje to lek­kie opóź­nie­nie, za­nim ode­zwie się akwi­zy­tor. I o czym do­wie­dzia­łam się te­raz, gdy otrzy­muję ręcz­nie ad­re­so­wane li­sty.

Ale to, że list jest nie­szko­dliwy, w ogóle nie zmniej­sza ataku pa­niki, który cią­gle sza­leje w moim ciele – drżą­cych dłoni, przy­spie­szo­nego bi­cia serca, za­wro­tów głowy. Pod­cho­dzę chwiej­nie do re­gału ap­tecz­nego, który stoi w po­koju go­ścin­nym, i otwie­ram górne szu­flady, szu­ka­jąc le­ków na re­ceptę, które mnie uspo­koją.

Pierw­sze pu­dełko jest pu­ste.

Grze­bię jedną dło­nią w dru­giej szu­fla­dzie, jed­no­cze­śnie otwie­ra­jąc trze­cią – i na­gle za­mie­ram w po­szu­ki­wa­niach na wi­dok zdję­cia, które umie­ści­łam tam mie­siące temu. Jest z in­nego czasu. In­nego miej­sca. In­nej mnie.

Mam ja­sne blond włosy i dziwne, bo na­gle przy­po­mi­nam so­bie, ile czasu było po­trzeba w sa­lo­nie fry­zjer­skim, żeby uzy­skać taki ko­lor.

Ale to nie na sie­bie pa­trzę.

Pa­trzę na męż­czy­znę, który stoi obok. Jego ciemne włosy, tro­chę przy­dłu­gie, zwi­jają się na koł­nie­rzyku dro­giej ma­ry­narki. Jego oliw­kowa skóra tylko pod­kre­śla głę­bię brą­zo­wych oczu i spra­wia, że blask jego uśmie­chu staje się jesz­cze ja­śniej­szy.

Ka­leo.

Męż­czy­zna, któ­rego uwa­ża­łam za cho­dzą­cego po wo­dzie.

Do­póki nie od­kry­łam, że jest wręcz prze­ciw­nie.

Pa­mię­tam tamtą noc, jakby to było wczo­raj. Im­prezę i jej eks­tra­wa­gan­cję. To­wa­rzy­stwo – naj­więk­sze gwiazdy fil­mowe, biz­nes­meni z li­sty For­tune 500, ma­gnaci prze­my­słu. Spo­sób, w jaki wszy­scy na nas pa­trzą.

Wspo­mnie­nia, któ­rych wo­la­ła­bym nie mieć. Wspo­mnie­nia, wo­bec któ­rych mu­szę uda­wać, że ni­gdy się nie wy­da­rzyły.

Od­wra­cam zdję­cie i wkła­dam je z po­wro­tem do szu­flady.

Mój od­dech jest już sta­bil­niej­szy, głowa czyst­sza, ale puls na­dal pę­dzi jak sza­lony.

Chrza­nić lek na re­ceptę, daj­cie mi wino.

Tego wła­śnie po­trze­buję.

Przy­jemne wino ró­żowe, które mogę są­czyć, za­sta­na­wia­jąc się, co zro­bić na ko­la­cję – je­śli co­kol­wiek – bo nie mam nic prze­ciwko pu­dełku lo­dów od czasu do czasu.

A dzi­siaj może być taki wła­śnie wie­czór, bo by­łam tak za­jęta pracą, że zbyt długo od­kła­da­łam wi­zytę w skle­pie spo­żyw­czym. Gdyby ist­niał kon­kurs na naj­star­szą rzecz w lo­dówce, naj­pew­niej bym go wy­grała.

W czym tkwi pro­blem? Ano w tym, że gdy otwie­ram za­mra­żarkę, a po­tem po­jem­nik, znaj­duję w nim tylko odro­binę lo­dów.

W my­ślach kle­pię się z uzna­niem po ple­cach za oka­zaną wcze­śniej po­wścią­gli­wość w ła­kom­stwie, ale jed­no­cze­śnie czuję jakby ugry­zie­nie w dupę, że sama zo­sta­wi­łam so­bie w pu­dełku tak mało.

Czy to nie jest ostat­nio hi­sto­ria ca­łego mo­jego ży­cia?

Za­tem wino.

Pod­no­szę list, który to wszystko za­czął, aku­rat gdy pierw­szy łyk wina do­ciera do mo­jego ję­zyka. Bobbi Jo, wi­dząc mnie w mie­ście, po­pro­siła kilka razy o po­moc przy miej­skich wy­da­rze­niach.

Za­wsze jej uni­ka­łam. Zby­wa­łam jej prośby. Za­wsze mó­wi­łam „nie”.

Dla­czego?

Bo się boję, że ktoś mnie roz­po­zna? Bo się boję, że zbyt przy­wiążę się do tego miej­sca i tych lu­dzi, na wy­pa­dek gdy­bym zo­stała zmu­szona odejść? Bo te wszyst­kie po­wody mnie prze­ra­żają?

Moje wes­tchnie­nie roz­brzmiewa w po­koju, a ja ba­wię się brze­giem li­stu i za­daję so­bie py­ta­nia.

Naj­wy­raź­niej ten cho­lerny list do­tknął mnie bar­dziej, niż chcę przy­znać.

Ktoś puka do drzwi, a ja pod­ska­kuję na ten dźwięk, pra­wie upusz­cza­jąc kie­li­szek z wi­nem.

Chwilę mi zaj­muje, za­nim zbiorę się w so­bie i uspo­koję puls, ale na­gle do­ciera do mnie. Go­spo­darz. Pan Go­rące Cia­cho.

Tylko on przy­cho­dzi mi na myśl, gdy się za­sta­na­wiam, kto mógłby pu­kać do mo­ich drzwi. Ale gdy je otwie­ram, nie ma za nimi tego męż­czy­zny, któ­rego wi­dzia­łam wczo­raj.

Jest za to jego córka. Tym ra­zem jed­nak są we dwie, iden­tyczne pod każ­dym wzglę­dem poza ubra­niem. A ta druga w dżin­so­wych szor­tach i żół­tym to­pie trzyma na rę­kach Ha­niego.

– Cześć – mó­wią jed­nym gło­sem z szel­mow­skimi uśmie­chami na ustach. Hani wita mnie za­do­wo­lo­nym mru­cze­niem i mie­rząc wzro­kiem, jakby chciał mi dać do zro­zu­mie­nia, że po­świę­ca­łam mu za mało uwagi, po­szedł więc po­szu­kać jej gdzie in­dziej.

Zdrajca.

Ale w końcu to, że nie za­uwa­ży­łam, jak się wy­śli­znął, gdy po­szłam do skrzynki na li­sty, to moja wina, nie jego.

– Och, dzień do­bry – mó­wię, pa­trząc to na jedną, to na drugą, a na mo­ich ustach szybko po­ja­wia się uśmiech.

– Je­ste­śmy Pa­ige...

– I Addy – mówi ta druga w żół­tym to­pie. – Miesz­kamy w tym wiel­kim sza­rym domu. – Wska­zuje nad ra­mie­niem, jak gdy­bym nie wie­działa, o któ­rym bu­dynku mówi. – Czy to twój kot?

– Miło was po­znać, dziew­czyny. Je­stem Tenny i tak, to mój kot. Ma na imię Hani.

– Był w sto­dole – mówi Pa­ige.

– Tata mówi, że nie po­win­ny­śmy tam wcho­dzić, do­póki nie skoń­czy jej sprzą­tać i nie upewni się, że jest bez­pieczna, i to jedna z rze­czy na li­ście rze­czy do zro­bie­nia, którą zo­sta­wił mu wu­jek Ian, ale...

– Ale usły­sza­ły­śmy miau­cze­nie i po­sta­no­wi­ły­śmy to zba­dać... i zna­la­zły­śmy tam kota.

Śmieję się. Te dziew­czyny są uro­cze, nie tylko z wy­glądu, ale rów­nież pod wzglę­dem tego, jak na­dają na tej sa­mej bliź­nia­czej fali, koń­cząc za sie­bie zda­nia.

– Cóż, dzięki za przy­nie­sie­nie go do domu. Nie jest ko­tem wy­cho­dzą­cym, więc dzi­wię się, że wy­był.

– Chciał nas po­znać – mówi Pa­ige. – Pew­nie dla­tego.

– Pew­nie tak – od­po­wia­dam, a Addy dra­pie go mię­dzy uszami, wpro­wa­dza­jąc go w stan bło­go­ści. Przy­glą­dam im się. Addy ma piegi na no­sie, a Pa­ige nie.

Przy­naj­mniej w ten spo­sób mogę je roz­róż­nić.

– Zo­sta­wi­łaś wuj­kowi Ia­nowi mnó­stwo li­ści­ków – mówi Pa­ige, a po­tem chi­cho­cze. – Tata po­wie­dział, że to świetny przy­kład tego, dla­czego na­jemcy są bó­lem sama-wiesz-gdzie.

– Na­prawdę? – py­tam, po­wstrzy­mu­jąc śmiech. Nie ma to jak dziecko, które roz­po­wiada twoje ta­jem­nice, gdy tego nie chcesz.

– No. Tak po­wie­dział, ale to było, za­nim cię po­zna­ły­śmy – mówi Addy.

– A ty je­steś fajna. I masz kota – do­daje Pa­ige.

– Zdra­dzę wam małą ta­jem­nicę – szep­czę. – Nie je­stem bó­lem w same-wie­cie-czym.

– Wiemy – od­po­wia­dają jed­no­gło­śnie, przy czym jedna z nich buja się na pię­tach, a druga wy­kręca szyję, żeby zaj­rzeć w głąb domu.

Albo oj­ciec je wy­słał, żeby mnie spraw­dziły, albo na­prawdę są cie­kawe.

Hani ze­ska­kuje z ra­mion Addy, ru­sza z gra­cją w stronę swo­jej mi­ski i miau­czy.

– Pora ko­la­cji. Wie­cie, że ni­gdy nie prze­ga­pił po­siłku?

Addy prze­chyla głowę na bok i wy­krzy­wia usta w za­my­śle­niu.

– Skoro o tym wspo­mnia­łaś, to jest dość gruby.

– Ciii – szep­czę. – Zra­nisz jego uczu­cia. – Wy­wo­łuję tym chi­chot, na który li­czy­łam. – Dzięki za przy­nie­sie­nie go...

– Czy mo­żemy po­móc go na­kar­mić? – pyta Pa­ige i, za­nim zdążę od­po­wie­dzieć, wcho­dzi przez otwarte drzwi i się roz­gasz­cza.

– Tak, mo­żemy? – Addy idzie za nią. – Su­per tu jest. Ład­niu­sio. – Ob­cho­dzi otwartą prze­strzeń, która służy za sa­lon, ja­dal­nię i biuro, prze­suwa pal­cami po stole, a po­tem po opar­ciu ka­napy, po czym od­wraca się w moją stronę. – Za­wsze chcia­ły­śmy zwie­rzaka, psa, ale nie mo­gły­śmy, bo...

– Miesz­kamy w Chi­cago i tata mówi, że to nie fair mieć psa, je­śli się nie ma po­dwórka.

– Ale tu­taj jest ogromny ogród, więc po­pra­cu­jemy nad nim, żeby za­opie­ko­wać się psem, gdy tu je­ste­śmy. Po­tem się w nim za­ko­chamy i nie bę­dziemy mieli wy­boru, jak tylko za­brać go ze sobą z po­wro­tem do domu.

– Och, nie prze­pro­wa­dzi­li­ście się tu na stałe? – To dla mnie no­wość.

– Nie – mówi Addy, pod­nosi zdję­cie mo­jej „ro­dziny” i się mu przy­gląda. – Tylko na lato. Tata po­wie­dział swo­jemu wuj­kowi, że po­może mu z do­mem, więc tu przy­je­cha­li­śmy.

– Przy­naj­mniej ta­kie po­wody nam po­dał: świeże po­wie­trze, słońce i mniej czasu przed ekra­nem. My jed­nak wiemy, że tu bar­dziej cho­dzi o niego – mówi Pa­ige, prze­wra­ca­jąc oczami. – Ale tu jest faj­nie, bo ten dom ma wię­cej po­koi, więc mamy do­dat­kowy, w któ­rym urzą­dzamy swoje stu­dio in­flu­en­cer­skie.

– Stu­dio in­flu­en­cer­skie?

– No. Tata lubi sku­piać się na jed­nym pro­jek­cie na­raz. Naj­pierw rze­czy wujka Iana. Po­tem coś, co na­zywa mrzon­kami, ale my tego nie ro­zu­miemy. Wiemy, że nie po­winno się pro­sić o zbyt wiele rze­czy jed­no­cze­śnie – do­daje Pa­ige – ale to jest na na­szej li­ście.

– Ma­cie li­stę? – py­tam, po czym wcho­dzę do kuchni i wy­cią­gam po­jem­nik z je­dze­niem Ha­niego. Ze spo­sobu, w jaki ociera się o moją nogę, wnio­skuję, że od­zy­ska­łam sta­tus ulu­bio­nej osoby w po­koju.

– Tak. Mamy. Tata mówi, że li­sty są ważne – oznaj­mia Pa­ige, na­stęp­nie pod­nosi mi­skę Ha­niego bez pro­sze­nia i przy­nosi mi ją. – Dla­czego na­zwa­łaś kota Hani?

Przed oczami prze­la­tują mi ob­razy, które wy­dają się jak z od­le­głej prze­szło­ści. Tur­ku­sowa woda. Plaże z czar­nym pia­skiem. Przy­ja­ciele, za któ­rymi bar­dzo tę­sk­nię. Tak wiele zo­sta­wi­łam za sobą w ży­ciu, o któ­rym już pra­wie za­po­mnia­łam, jak to było je pro­wa­dzić.

– To brzmi...

– Ha­waj­sko – koń­czę za Addy. – To imię zna­czy szczę­ściarz.

– Szczę­ściarz? – pyta Pa­ige. – To dla­czego nie na­zwa­łaś go Pan Szczę­ściarz?

Bo taka wła­śnie je­stem.

– Je­steś Ha­wajką? – pyta Addy, marsz­cząc nos i przy­glą­da­jąc mi się.

– Nie. Po pro­stu po­do­bało mi się to imię w tym wła­śnie ję­zyku.

Cze­kam na ko­lejne py­ta­nia, z któ­rych będę mu­siała się ja­koś wy­krę­cić, ale za­nim nad­cho­dzą, mru­cze­nie Ha­niego staje się gło­śniej­sze.

– Pro­szę – mówi Pa­ige, za­uwa­ża­jąc prośby kota, i bie­rze ode mnie po­jem­nik z je­dze­niem.

– Na ko­la­cję do­staje tylko je­den ku­bek – in­stru­uję je. Addy siada ze skrzy­żo­wa­nymi no­gami na pod­ło­dze obok mi­ski i obie go głasz­czą, gdy kot za­czyna jeść.

Są na­prawdę uro­cze, choć głowa mi pul­suje od prób na­dą­że­nia za ich ener­gią.

Mam prze­czu­cie, że Hani czę­sto bę­dzie ucie­kał w po­szu­ki­wa­niu ta­kiego uwiel­bie­nia.

– Chi­cago? – py­tam. – Stam­tąd się prze­pro­wa­dzi­li­ście?

– No. – Pa­ige się śmieje, gdy Hani ma­cha ogo­nem. – Po wszyst­kim, co się wy­da­rzyło, tata po­wie­dział, że po­trze­buje świe­żego po­wie­trza i pew­niej­szego gruntu pod sto­pami.

– Co­kol­wiek to zna­czy – do­daje Addy i prze­wraca oczami.

– Za­kła­dam, że to ozna­cza, że żadna z was nie chciała spę­dzać tu lata? Mu­siało być wam ciężko zo­sta­wiać przy­ja­ciół i dom na tak długo.

Obie wzru­szają ra­mio­nami.

– Tak, ale jest w po­rządku. Ona jest moją naj­lep­szą przy­ja­ciółką, więc mam ją na miej­scu. – Pa­ige zerka na sio­strę i jej twarz ła­god­nieje. – Je­dy­nym po­wo­dem, dla któ­rego nie chcia­ły­śmy się tu prze­no­sić, było to, że znaj­do­wała się na szczy­cie li­sty ocze­ku­ją­cych do Bo­lin­ger Stu­dio. A te­raz... je­ste­śmy tu­taj.

Spo­dzie­wa­łam się, że od­po­wie­dzią na moje py­ta­nie bę­dzie na­rze­ka­nie. Po­rzu­ce­nie przy­ja­ciół. Po­rzu­ce­nie tego, co znane. Ale na­dzieja na na­ukę w jed­nym z naj­bar­dziej pre­sti­żo­wych stu­diów ta­necz­nych w kraju zde­cy­do­wa­nie tym nie była. A wy­zna­nie Pa­ige jest dla mnie jak cios w brzuch.

Zna­łam kie­dyś tę mi­łość. Mia­łam tę pa­sję. I do­kład­nie wiem, jak to jest ze wszyst­kiego zre­zy­gno­wać.

– Mia­łam przy­ja­ciółkę, która tań­czyła kilka razy z ich ze­spo­łem – mó­wię ła­god­nie, za­nim zdążę ugryźć się w ję­zyk. Alu­zje do mo­jej prze­szło­ści są za­bro­nione, ale ten błąd spra­wia, że Addy spo­gląda na mnie z co­raz więk­szym uśmie­chem.

– Na­prawdę?

Od ba­le­tek, znisz­czo­nych pal­ców u stóp i nie­zli­czo­nych go­dzin prób po ab­sur­dalne ilo­ści czasu spę­dza­nego przed mo­ni­to­rem, bóle karku i pracę re­dak­torki.

No pro­szę, jak moje ży­cie się zmie­niło.

– Na­prawdę. To było dawno temu. Była za­chwy­cona tym do­świad­cze­niem. Mó­wiła, że to jedno z naj­lep­szych w jej ży­ciu. – Kłam­stwo przy­cho­dzi mi ła­two, jak wszyst­kie ostat­nimi czasy, ale w gło­wie mam wy­raźne wspo­mnie­nia tego krót­kiego czasu, jaki spę­dzi­łam z trupą ta­neczną. – Za­łożę się, że to miej­sce nie zo­sta­nie za­jęte, za­nim szkoła się po­now­nie nie otwo­rzy. Naj­pew­niej je­steś bez­pieczna.

– Tak my­ślisz?

– Tak – mó­wię z uspo­ka­ja­ją­cym uśmie­chem.

– A ty tań­czy­łaś? – pyta, jakby po­tra­fiła przej­rzeć moje kłam­stwo na wy­lot.

– Tań­czy­łam. – Ki­wam głową. – Dawno temu.

– Ale su­per – do­daje Addy, wsta­jąc.

– To, że je­steś w Re­demp­tion Falls, nie ozna­cza, że mu­sisz re­zy­gno­wać z ćwi­czeń. I nie ozna­cza, że nie speł­nisz ma­rze­nia.

Po­ta­kuje, ale smu­tek w jej oczach nie mija.

– Tak bę­dzie – od­zywa się Pa­ige z nie­za­chwianą wiarą w swoją sio­strę, która topi mi serce. – Wiem, że tak bę­dzie. Poza tym naj­lep­sza w spę­dza­niu tu lata jest ucieczka od od­de­chu Ginny.

Mój śmiech jest pew­nie nie na miej­scu, bio­rąc pod uwagę, że je­stem tu­taj je­dyną do­ro­słą, ale ko­men­tarz Pa­ige jest tak ab­sur­dalny, że nie mogę się po­wstrzy­mać.

– Aż się boję za­py­tać, co to zna­czy.

– Na­sza nia­nia. – Addy udaje, że kne­bluje so­bie usta. – Jest miła i w ogóle. Robi z nami po szkole różne rze­czy, ale je­śli za bar­dzo się do cie­bie zbliży i chuch­nie, ludu, jej od­dech może cię zwa­lić z nóg.

Po­now­nie wy­bu­cham nie­sto­sow­nym śmie­chem, a Pa­ige chwyta się za gar­dło i wy­wala ję­zyk, uda­jąc, że zo­stała otruta.

– Na pewno nie jest tak źle.

– Nie. – Zde­cy­do­wane kiw­nię­cie. – Jest. Na­prawdę. Na­wet tata po­wie­dział, że ten od­dech jest tak okropny, że może ci po­krę­cić włosy na kla­cie.

Po­liczki mnie bolą od śmie­chu.

– Skoro mowa o wa­szych ro­dzi­cach – mó­wię, zer­ka­jąc szybko przez ku­chenne okno w stronę ich domu – na pewno się mar­twią i za­sta­na­wiają, gdzie je­ste­ście.

– Ach, ra­cja. Za­po­mnia­ły­śmy. – Wy­mie­niają mię­dzy sobą spoj­rze­nia, któ­rych nie umiem od­czy­tać, a po­tem po­sy­łają mi uśmie­chy od ucha do ucha. – Tata chciał, że­by­śmy tu przy­szły i za­pro­siły cię na ko­la­cję.

– Na­prawdę? – py­tam, za­sko­czona za­pro­sze­niem od czło­wieka, który ani razu nie wstą­pił, żeby po­znać osobę, z którą współ­dzieli po­sia­dłość.

– Tak. Na­prawdę – po­ta­kuje Addy.

– Po­wie­dział, że jest strasz­nie za­jęty przy­go­to­wy­wa­niem wszyst­kiego i źle mu z tym, że jesz­cze nie miał czasu, żeby wpaść i się z tobą przy­wi­tać – mówi Pa­ige, na do­kładkę do­da­jąc słodki uśmiech.

– Nie chcę się na­rzu­cać. To zna­czy... – Nie wy­glą­dam naj­le­piej w mo­ich spodniach do jogi, pod­ko­szulku i nie­dba­łym koku, ale w końcu nie spo­dzie­wa­łam się za­pro­sze­nia na ko­la­cję. Chcia­ła­bym zro­bić lep­sze pierw­sze wra­że­nie.

– Pro­szę. Chodź. Nie mo­żesz po­wie­dzieć „nie” – mówi Addy, pra­wie pod­ska­ku­jąc na pal­cach. – Wie­dzia­ły­śmy, że się zgo­dzisz, więc przy­go­to­wa­ły­śmy wię­cej je­dze­nia.

– Och. – Zer­kam po­now­nie przez okno, czu­jąc te­raz coś wię­cej niż zo­bo­wią­za­nie.

– Poza tym je­ste­śmy wy­trwałe – stwier­dza Pa­ige, trze­po­cząc rzę­sami, po czym chwyta moją dłoń i ją cią­gnie.

– Naj­wy­raź­niej – chi­cho­czę. Co mi szko­dzi? – Do­bra. Ja­sne.

Wy­buch ra­do­ści spra­wia, że Hani ru­sza ko­ry­ta­rzem, uznaw­szy, że w mo­jej sy­pialni bę­dzie ci­szej.

– O któ­rej? – py­tam, pró­bu­jąc wy­my­ślić coś, co mogę przy­nieść ze swo­ich pu­stych sza­fek, żeby do­rzu­cić się do po­siłku.

– Te­raz – mówi Addy, po­sy­ła­jąc Pa­ige spoj­rze­nie, a po­tem prze­no­sząc je z po­wro­tem na mnie. – Wy so­bie chwilę po­ga­da­cie, a my wszystko przy­go­tu­jemy.

– Aha. Okej. Hm... – Tego się nie spo­dzie­wa­łam. – Mu­szę po­my­śleć, co mam przy­nieść. Nie chcę, żeby wa­sza mama...

– Nie mamy mamy – mówi Pa­ige, a ja je­stem pewna, że za­sko­czony wy­raz mo­jej twa­rzy zbija je z tropu. – To zna­czy mamy, ale...

– Nie mieszka z nami – do­daje Addy. – Ani w za­sa­dzie na­wet w Sta­nach.

Dziew­czyny znowu jed­no­cze­śnie prze­wra­cają oczami, a ja za­sta­na­wiam się, jak za­re­ago­wać.

– Przy­kro mi. – To je­dyna od­po­wiedź, jaka przy­cho­dzi mi do głowy.

Obie wzru­szają ra­mio­nami w spo­sób, który mówi, że im nie za­leży, ale prze­lotny smu­tek w ich oczach wska­zuje na co in­nego.

– W po­rządku. Ra­dzimy so­bie – mówi Addy non­sza­lancko. – No więc? Ko­la­cja?

– Ja­sne. Tak. Okej.

Spa­cer w stronę ich domu jest wy­peł­niony ich po­ga­dusz­kami o ni­czym, co po­zwala mi po­zbyć się tego na­głego dys­kom­fortu, jaki od­czu­wam w związku z za­pro­sze­niem na ko­la­cję z bliź­niacz­kami i ich sa­mot­nym (i bar­dzo przy­stoj­nym) oj­cem. Za­kres te­ma­tów, które po­ru­szamy w na­szych po­ga­dusz­kach, jest sze­roki i cha­otyczny, ale zde­cy­do­wa­nie wy­wo­łuje uśmiech na mo­jej twa­rzy.

Mają je­de­na­ście lat. Pod­czas gdy Addy jest tan­cerką, Pa­ige to ar­tystka gra­jąca w piłkę nożną, ale czy re­kre­acyjna gra w piłkę to coś do­brego? Wo­la­łyby mieć psa niż kota (je­śli mają być szczere) i mają na­dzieję, że nie zra­nią mo­ich uczuć. Pró­bują wy­my­ślić fajną na­zwę dla swo­jego in­flu­en­cer­skiego konta i je­śli mam ja­kieś su­ge­stie, to czy mogę się z nimi po­dzie­lić? Tata każe im jeść wa­rzywa i to jest tak iry­tu­jące, bo de­ser jest naj­lep­szą czę­ścią po­siłku. Na­uczyły się już prze­pły­wać dłu­gość ba­senu na jed­nym od­de­chu i są cie­kawe, czy ja też po­tra­fię.

I dla­czego mam na imię Ten­ny­son? Jest dziwne i inne i one nie są do końca pewne, czy je lu­bią, ale, osta­tecz­nie, de­cy­dują, że przy­naj­mniej nikt inny ta­kiego nie ma, więc musi być fajne.

Ich więź jest nie­za­prze­czalna i godna po­zaz­drosz­cze­nia, zwłasz­cza że je­stem je­dy­naczką, ale cho­lera, przede wszyst­kim chcia­ła­bym mieć tyle ener­gii, co one.