Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
56 osób interesuje się tą książką
Crew Madden musi znaleźć miejsce, w którym odzyska równowagę.
Dla swoich bliźniaczek.
Dla siebie.
Po rozstaniu z kobietą, która ich zostawiła, nie patrząc wstecz.
Lato w miasteczku Redemption Falls okazuje się doskonałym wyborem dla mężczyzny po traumatycznych przeżyciach i dla jego rodziny. Jedyna wada? Wynajmowana przez kogoś chatka na drugim końcu posesji.
Ale potem poznaje jej lokatorkę. Cichą, powściągliwą, cholernie seksowną kobietę, która zapiera mu dech w piersiach.
Tennyson West przenosi się do Redemption Falls, żeby się ukryć.
Przed swoim poprzednim światem.
Przed kobietą, którą była.
Żeby zacząć od nowa… i być wolną.
Przyzwyczaja się do nowego życia na obrzeżach miasteczka, jest zadowolona z samotności i spokoju.
I wtedy poznaje swojego gospodarza.
Crew Madden i jego słodkie córeczki wkraczają w jej życie z hukiem. Przypomina sobie, jak się śmiać, jak kochać, choć myślała, że to już niemożliwe.
To miał być tylko letni romans, ale gdy demony przeszłości zapukają do drzwi, relacja zostanie wystawiona na próbę. Czy miłość będzie na tyle silna, by przetrwać, czy może niebezpieczeństwo na dobre ich rozdzieli?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 366
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 9 godz. 28 min
Lektor: Klaudia Kulejewska
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Crew
WYCZERPANIE MIESZA SIĘ Z EUFORIĄ, GDY PODJEŻDŻAM pod stary wiktoriański dom i zatrzymuję samochód. Kurz, który unosi się z niebrukowanego podjazdu, wpada przez otwarte okna, osiada na nas i po chwili z tylnego siedzenia dobiega przesadzony kaszel.
– Jeśli to jest to świeże wiejskie powietrze, o którym ciągle mówisz – rzuca sarkastycznie Addy, a Paige wydaje z siebie kolejne dramatyczne kaszlnięcie, jednocześnie odpędzając chmurę pyłu od twarzy – to nie, dzięki.
Chichoczę. Moje mieszczuchy czeka brutalne przebudzenie. Znają tylko zgiełk Chicago.
– To tylko kurz, dziewczyny.
– Zaraz nam powiesz, że kurz buduje charakter – mówi Paige i przewraca oczami.
– Oczywiście, że tak.
Widzę w lusterku wstecznym, jak wymieniają spojrzenia, które mogą oznaczać albo kłopoty, albo akceptację. Kto je tam wie. Ale zanim zdążę się nad tym zastanowić, obie dziewczyny otwierają drzwi i wyskakują z samochodu. Ich okrzyki podekscytowania mieszają się ze śmiechem rozbrzmiewającym w powietrzu, gdy biegną w kierunku werandy, opierają dłonie o szyby okienne, zaglądają do środka, po czym zbiegają po schodach na trawę prowadzącą do nieogrodzonego podwórza na tyłach domu.
Siedzę dalej w samochodzie, z dłońmi na kierownicy, uśmiecham się z ulgą, a całe napięcie z ostatnich osiemnastu miesięcy powoli odpływa z mojego ciała. A przynajmniej zaczyna, bo naprawienie wszelkiego zła, które nas doprowadziło do tego miejsca, zajmie więcej niż kilka chwil.
Dom i jego otoczenie nie zawodzą moich wspomnień z dzieciństwa. Ma szary siding z ciemnoniebieskimi okiennicami i choć jest dość mały w porównaniu do działki, na której stoi, jego obecność jest niezaprzeczalna na polu dzikich kwiatów po prawej, budynków gospodarczych po lewej i ogromnej ogrodzonej werandy z huśtawką, którą mam tuż przed oczami.
Dom.
Z dala od świateł miasta, korków, chaosu i niebezpieczeństwa.
Tym będzie przez kilka najbliższych miesięcy – z jego skrzypieniem i trzeszczeniem, ciszą i wszystkim pomiędzy – miejscem do odpoczynku, zdrowienia i po prostu bycia bez zamętu zewnętrznego świata. I nie mógłbym być bardziej wdzięczny.
Chwila, którą sobie dałem, mija. Głęboki oddech, żeby przyjąć fakt, że naprawdę właśnie to zrobiłem. Że to zniosłem. Że to miejsce pocieszenia, które miałem w dzieciństwie, teraz zatoczyło pełne koło i stało się moje, gdy jestem dorosły. Jest zupełnie inne od Chicago z jego ciągłą paplaniną i podskórnym strachem wymieszanym z adrenaliną towarzyszącą każdemu telefonowi, który odbierałem.
Z jego ciągłym przypominaniem mi, co się stało, gdziekolwiek się obróciłem.
Nie tylko dziewczyny będą musiały się przyzwyczaić do życia na wsi.
– Tato! Tato! Chodź, zobacz! – krzyczy Paige, machając na mnie ręką, żebym przyszedł i zobaczył, co znalazły.
Jej oczy są pełne ekscytacji i ten widok natychmiast wprawia mnie w osłupienie, bo jest tak podobna do swojej matki.
Jak ona mogła od nich odejść? Odejście ode mnie to jedno – zdecydowanie mam swoje wady – ale od nich? Dwóch niesamowitych osób, które razem stworzyliśmy? Jak pomysł o wyjeździe za granicę, przelotnym romansie i krótkich telefonach może być satysfakcjonujący dla jakiegokolwiek rodzica, a co dopiero ich matki?
Po prostu tego nie rozumiem.
– Tato – odzywa się jednym słowem moja niecierpliwa i naburmuszona nastolatka.
– Tak. Idę. – Kręcę głową, próbując pozbyć się nagłego ukłucia, które czuję od czasu do czasu. Czuję, że zawiodłem swoje dziewczyny, bo nie udało mi się przekonać ich matki o istocie jej obecności w ich życiu. To twoja sprawa, Britt. Mój uśmiech rozszerza się jednak, gdy wysuwam się zza kierownicy i rozprostowuję nogi na ziemi, która należy do rodziny Maddenów dłużej, niż żyję.
Rodzina. Korzenie. Spokój.
Czy nie tego dla nich chciałem? Trochę świeżego powietrza? Możliwości włóczenia się? Nowych doświadczeń? Z dala od ciągłego przypominania o... stracie i pracy, która im mnie prawie odebrała?
– Co znalazłyście? – Docieram do Paige i gładzę dłonią jej plecy, podczas gdy ona wskazuje na tył domu, a całe jej ciało wibruje z niewiary w tę jedną rzecz, o której im nie powiedziałem. Potrzebowałem jakiejś niespodzianki, na wypadek gdyby po cichu szalały z niepokoju na myśl o zostawieniu swojego życia na jakiś czas.
– Basen? – krzyczy Addy, która ma teraz szare oczy otwarte szeroko jak spodki, a policzki zarumienione. – Mamy basen?
– O czym wy mówicie? Jaki basen? – pytam nonszalancko i podchodzę do miejsca, w którym mogę go zobaczyć. – Ha. Kto by pomyślał? Jak to się stało?
Ich piskliwe krzyki przecinają powietrze, gdy te dwie identyczne jedenastolatki rzucają się na mnie i duszą w najmocniejszym uścisku, na jaki je stać. „Dziękuję” i „o Boże” lecą nieustannie z ich ust, gdy dziewczyny podbiegają do brzegu basenu, zanurzają w nim ręce i sprawdzają wodę.
Ten ucisk w mojej klatce jeszcze bardziej popuszcza.
To była dobra decyzja, Crew. Może nie najłatwiejsza, bo zabrałeś je ze wszystkiego, co znały, ale właściwa.
– Może wejdziemy do środka i zobaczymy, jak tam jest. Pięć pokoi i...
– Tak! – zostaje wykrzyczane unisono, gdy dziewczyny przepychają się wokół mnie i biegną do drzwi frontowych. Idę za nimi lżejszym krokiem i z pełniejszym sercem.
Następnych dwadzieścia minut to chaotyczne zwiedzanie. Przechodzimy od pokoju do pokoju. Zaglądam pod prześcieradła, którymi przykryte są meble, jak mi się wydaje, całkiem nowe. Cieszę się, że choć to dom, z którego on się praktycznie wyprowadził, nie sprzedał jeszcze mebli.
Pokoje zostają wybrane – Paige decyduje się na żółty, a Addy na jasnobrązowy – chociaż wiem, że najpewniej będą spać w tym samym, bo rzadko kiedy się rozdzielają. Ostrożnie jednak akceptuję ich decyzje. Przyszło im to zbyt łatwo, jestem raczej przyzwyczajony do tego, że kłócą się o wiele rzeczy, mimo że pozostają najlepszymi przyjaciółkami.
Zaglądam do głównej sypialni, w której jest więcej miejsca, niż będę kiedykolwiek potrzebował. Łóżko pod ścianą ma nowy materac owinięty w folię. Wielkie wykuszowe okna wychodzą na zachód. W łazience znajdują się kabina prysznicowa i wolnostojąca wanna.
Wszystko jest po prostu wspaniałe.
Wiedziałem, że mój wujek Ian przebudował to miejsce kilka lat temu, ale tego się na pewno nie spodziewałem. Jeśli dobrze pamiętam, jest raczej typem człowieka od projektów skończonych w połowie i przesadzonych wystrojów.
Dlatego zgodziłem się na jego ofertę: przyjazd do Redemption Falls i naprawę kilku rzeczy w domu, zanim wystawi go na sprzedaż pod koniec września.
Trochę zadań dla złotej rączki i odrobina pracy manualnej w zamian za miejsce, w którym możemy się zatrzymać na najbliższe cztery miesiące.
Jak dla mnie – niezła umowa.
To jednak w ogóle nie przypomina projektów skończonych w połowie, których się spodziewałem.
– Niesamowite.
– Ale fajne.
Komentarze dziewczyn podążają za mną, gdy sprawdzam każde pomieszczenie w domu. Z przyzwyczajenia zapisuję, gdzie znajdują się drzwi i okna, które w najbliższych dniach mam przygotować do instalacji najnowocześniejszego systemu alarmowego.
Mimo że jestem na przymusowym urlopie w policji, nadal mam to we krwi.
Trudno się do tego przyzwyczaić – być gliną, ale jednocześnie nie móc nim być. Przesuwam dłonią po prawym boku, a stwardniała blizna pod koszulą wyraźnie przypomina mi kolejny powód, dla którego się tu znalazłem. Dlaczego wycofałem się z Chicago dla tych dwóch dziewczyn, które chichoczą, zbiegając po schodach, jedna za drugą.
– Postanowiłyśmy, że ten dodatkowy pokój będzie naszym pokojem influencerskim – mówi Paige.
– Pokojem influencerskim? – pytam, wzdychając w duchu, gdy stawiam na podłodze kilka toreb z zakupami, które zrobiliśmy po drodze.
– Tak. Ludzie kochają bliźnięta. Postawimy tło...
– Cekiny czy gładkie tło? – przerywa jej Addy.
– Będziemy miały jedno i drugie. Różnorodność jest ważna. A potem kupimy tę lampę pierścieniową, na którą tata się zgodził i...
– Tripod do trzymania telefonu.
– To będzie takie niesamowite. – Paige kończy za nie obie. I, jak gdyby to ćwiczyły, obie przekrzywiają głowy i patrzą na mnie z oczekiwaniem. – Prawda, tato?
Moje westchnienie jest głośną rezygnacją na wieść, że w perspektywie mam obejrzenie jakiegoś miliona tutoriali o włosach i makijażu. Każdy człowiek ma swoje granice wytrzymałości, a ja naprawdę, jestem już blisko.
– Tak, jasne. Niesamowite. Ale nie do końca jestem zachwycony tym, że wasze twarze będą w internecie. To ja będę kontrolował to, co zostanie opublikowane. Bez prawdziwych nazwisk. Bez oznaczania, gdzie jesteście. Jest wielu...
– Złych ludzi, którzy chcą zrobić złe rzeczy. – Addy przewraca oczami i prycha, a Paige powtarza bezgłośnie ten refren, który słyszały tak wiele razy, ile ja musiałem oglądać ich tutoriale dotyczące urody.
– Czy to nie ty mówisz, że w każdej sytuacji można iść na kompromis? – pyta Paige, mrugając oczami i szturchając siostrę, przekonana, że tego nie widzę.
Wiem, kiedy traktują mnie jak przeciwnika, i teraz bez wątpienia tak jest.
– Owszem – mówię, kiwając głową, po czym zaczynam wyjmować jedzenie z toreb i ustawiać je obok na blacie.
– Dlaczego to robisz? – pyta Paige.
– Co robię? – Czy nadal rozmawiamy o bezpieczeństwie w internecie? O byciu influencerem? Co?
– Wyjmujesz jedzenie z torby i kładziesz je na blacie. Dlaczego nie wstawisz go od razu do szafek?
Moja dłoń ze słoikiem sosu do makaronu zatrzymuje się w połowie drogi na blat. Ona ma rację.
– Po prostu... – Tak robiła wasza matka. Słowa zamierają mi na ustach, a ja zmuszam się do uśmiechu, żeby to ukryć. – Nieważne. Wiesz co? Masz rację. – Podchodzę do spiżarki z torbą zakupów i zaczynam układać jej zawartość na półkach bez ładu i składu. Wiem, że później w tygodniu zapełnię ją i przeorganizuję, ale na razie to wystarczy.
Tych kilka produktów wygląda nędznie na półkach spiżarki, ale mamy spiżarkę, a to więcej, niż mieliśmy w starym mieszkaniu, w którym jedzenie przechowywaliśmy w schowku na kurtki.
Teraz muszę znaleźć talerze w tym bałaganie pudeł, które przyniosłem z samochodu. Z rękami na biodrach patrzę na dziesięć kartonów upchniętych w kuchni, przeklinając się za to, że żadnego nie opisałem.
– Tam jest list od twojego, kimkolwiek on jest – mówi Addy, wskazując na stertę papierów na końcu blatu.
– To mój dziadek stryjeczny, co oznacza, że to wasz pradziadek stryjeczny –wyjaśniam, choć sam nazywam go wujkiem.
– Wow. Musiałeś kogoś cholernie wkurzyć.
– Język – ostrzegam, odstawiając ostatnią część zakupów, i odwracam się, żeby zobaczyć, jak szpera w stercie papierów. – Po pierwsze, nie bądź taka wścibska. A po drugie, kto jest na mnie wkurzony?
– Ten, kto to napisał. – Podnosi kilka listów. – A one tu sobie po prostu leżały. To nie ty mówisz, że to, co leży na wierzchu, nie jest tajne?
Niesamowite, co dzieci pamiętają, gdy to pasuje do ich celu.
Podchodzę, biorę od niej plik papierów i figlarnie klepię ją nim po głowie.
– Ktoś przywiózł tu z Chicago swoje pyskate odzywki.
– Myślałeś, że zostawiłam tam to, co we mnie najlepsze? – Posyła mi uśmiech, który mówi, że w najbliższych latach zdecydowanie będę miał kłopoty.
Kogo ja oszukuję? Już mam kłopoty.
– Szczęściarz ze mnie – droczę się.
– Czy to od tej pani, która mieszka tam? – pyta Paige, wskazując w stronę chatki.
– Tak mi się wydaje – odpowiadam.
Czy to nie był jeden jedyny minus w ofercie wujka Iana? Że mam być teraz gospodarzem budynku dla lokatorki chatki po prawej stronie podjazdu? Pełniłem już kiedyś taką funkcję i był to co najmniej koszmar.
– Czy możemy pójść się z nią przywitać? Zobaczyć, jaka jest i czy ma dzieci? – pyta Addy.
– Nie. Zostawcie ją. Jeśli tam mieszka, to najpewniej lubi prywatność. Ostatnim, czego się spodziewa, jesteście wy dwie, napadające na nią. Poza tym...
– Poza tym co?
Poza tym nie zdążyłem jeszcze sprawdzić panny Tennyson West.
– Nic. Nieważne. – Uśmiecham się do dziewczyn, a potem spoglądam na notatki i po kolei je przerzucam.
To są skargi na jej chatkę.
Skargi wynajmującego? Zajmij się tym.
Ciśnienie wody jest niestabilne.
Klimatyzacja działa z przerwami.
Podgrzewacz ciepłej wody zdaje się niesprawny, pracuje tylko sporadycznie.
Listy są na początku uprzejme. Potem, gdy przeglądam kolejne, stają się bardziej stanowcze.
Niektóre są pisane odręcznie, czarnym pisakiem, inne na komputerze. Na karteczkach samoprzylepnych i papeterii. I każdy z nich jest podpisany imieniem Tenny.
Wszystkie są uzasadnionymi skargami wynajmującego. Nie mogę powiedzieć, że sam nie pisałbym podobnych, gdyby mnie to dotyczyło.
Ale skargi to ostatnia rzecz, z którą chcę mieć do czynienia. Przyjechałem tutaj po proste życie dla dziewczynek i siebie. Nie po to, żeby musieć zajmować się jeszcze jedną osobą, jeszcze jedną komplikacją, jeszcze jednym bólem głowy.
A najemczyni stanowi w zasadzie komplikację, mimo że lubi trzymać się na uboczu.
Nie jestem wielkim fanem komplikacji. Zwłaszcza że gdy pojawia się jedna, pociąga za sobą kolejne.
I to mnie najbardziej martwi.
Zerkam przez okno kuchennej wnęki w stronę chatki. Jest jakieś sto jardów dalej, a dęby rosnące wokół posiadłości prawie całkowicie mi ją zasłaniają. To nie znaczy, że mijając ją po drodze do domu, nie zerknąłem, próbując ocenić, z kim przyjdzie mi dzielić posiadłość.
Z eklektycznych doniczek na frontowym ganku wylewały się kolorowe kwiaty, a na szczycie schodów umieszczono parę różowych klapków. Na podjeździe stał zaparkowany starszy, ale dobrze utrzymany jeep. Teren wokół posesji był przystrzyżony, a trawa równo skoszona. Na drzwiach wejściowych znajdowała się siatka bezpieczeństwa, co wydawało się trochę nie na miejscu, biorąc pod uwagę, że najgorszym przestępstwem, jakie miało miejsce w Redemption Falls w ostatnim roku, była grupa nastolatków grających w baseball ze skrzynkami na listy. Ale w końcu zamierzam zainstalować tutaj system alarmowy, więc jakie mam prawo oceniać?
Ona dba o to miejsce. To muszę jej przyznać.
Miejmy tylko nadzieję, że jest miłą, utrzymującą porządek, powściągliwą sąsiadką, a nie wymagającą i narzucającą się, jak sugerowałyby te listy.
– Tato? Ziemia do taty!
Paige machająca mi rękami przed nosem sprowadza mnie z powrotem do identycznych, uśmiechniętych twarzy, które stoją przede mną.
– Tak. Co? Jestem tutaj. Po prostu rozmyślam.
– Wybierz liczbę od jednego do trzech – mówi Addy z szelmowskim uśmieszkiem.
Patrzę to na jedną, to na drugą.
– Dwa.
Dziewczyny z krzykiem podskakują, po czym ruszają w stronę tylnych drzwi.
– Chwila. Co znaczy numer dwa?
– Jeden to rozpakowywanie. Trzy to obiad. Dwa to pływanie! – krzyczy Paige znad ramienia.
– A ty wybrałeś dwa – dodaje Addy i zrzuca swoją koszulkę, zostając tylko w sportowym staniku i szortach.
Zanim zdążę odpowiedzieć, słyszę plusk, potem kolejny, po których następują wybuchy śmiechu dolatujące przez tylne drzwi, które zostawiły otwarte.
Wrobiły mnie. Nieważne, jaki numer bym wybrał, i tak wiązałby się z pływaniem.
Zbyt dobrze znam moje dziewczyny.
I pomimo miliona rzeczy, które powinienem zrobić, gdy one są zajęte, podchodzę do otwartych drzwi, nie chcąc patrzeć na nic innego poza dziewczynkami. Na twarzy od razu pojawia mi się uśmiech, a serce jest trochę spokojniejsze, gdy widzę, że po tym wszystkim, co w ostatnim roku przeżyły, bawią się teraz jak dzieci.
To był właściwy ruch, Crew. Właściwe miejsce. Właściwy czas.
Bez patrzenia wstecz. Czy nie to powiedziałem sobie, gdy kilka dni temu opuściliśmy granice Chicago? Moje nowe motto, by iść naprzód? Że muszę przyjmować rzeczy takimi, jakie są, nie przejmować się drobnostkami i nie patrzeć wstecz.
Musisz się tego trzymać, Crew.
Śmiech na zewnątrz tylko mnie w tym utwierdza.
– Skok na bombę! – krzyczy Addy, po czym kilka sekund później ogromny plusk rozbryzguje wodę dookoła.
Teraz muszę znaleźć w tym bałaganie ręczniki i zastanowić się, jak zjemy spaghetti, które kupiłem na obiad, bo nie zdawałem sobie sprawy, że wujek Ian zabrał ze sobą wszystkie garnki i patelnie, gdy się pakował przed wyjazdem na Florydę.
ROZDZIAŁ DRUGI
Tennyson
NA ZEWNĄTRZ JEST GORĄCO CZY CO? UFF.
Wiercę się na krześle i ponownie czytam scenę rozgrywającą się na ekranie mojego komputera. Pewien smakowity, seksowny agent Delta Force, arogancka kobieta, którą ma uratować, ale która walczy z nim na każdym kroku, i ta chemia między nimi, jaka właśnie ich rozpaliła, zamieniając się w niepohamowane pożądanie dłoni, ust i nagich ciał.
Mój redaktorski umysł zszedł na manowce w środku tej naprawdę gorącej sceny seksu. Powinnam myśleć o tym, że nierealne jest, by jedną dłonią opierał się o ścianę, drugą trzymał na jej karku, a jednocześnie dodatkową przytrzymywał ją na tej ścianie... ale nie potrafię.
Zatraciłam się w tej historii. W chemii między nimi. W tej cholernie dobrej scenie.
– Tracisz rozum, Tennyson – mamroczę, pocierając oczy i odsuwając się od ekranu. Wyraźnie potrzebuję przerwy, skoro wyobrażam sobie siebie jako bohaterkę przyciśniętą do ściany.
Mimo że moje marzenia na jawie są komplementem dla zdolności autora, kwestia opracowania tej książki w terminie nie zapowiada się już tak pozytywnie.
Ale gdy wstaję od biurka i zmierzam do kuchni, słodki ból w podbrzuszu nie mija, przypominając mi, ile czasu minęło, odkąd uprawiałam seks z kimś, albo raczej z czymś innym niż mój przyjaciel na baterie.
– I minie jeszcze dużo czasu – mruczę, nadal niepewna, jak radzić sobie na polu minowym relacji po tym chaosie, jakim było moje życie.
Życie, które kochałam, dopóki... nie przestałam.
To życie jest lepsze, Tenny. Sama je zbudowałaś. Sama je kontrolujesz. Nie musisz go przed nikim ukrywać.
Bycie singielką to mój... wybór. I na razie zamierzam żyć historiami, które redaguję, żeby zaspokoić te potrzeby. Albo przynajmniej przekonam siebie, że to załatwi sprawę.
Odkręcam kran w kuchni, żeby umyć ręce, a on zaczyna głośno drgać, a z nim cały blat i nierdzewny zlew.
No i znowu to samo.
Nie ma to jak tandetna hydraulika, która wyrywa cię z seksownych marzeń.
Mój jęk wypełnia kuchnię i wylatuje za okno. I być może jest głośniejszy i dramatyczniejszy niż zwykle, w nadziei, że ktokolwiek wprowadził się do domu Iana i przejął zarządzanie budynkami, usłyszy go ze swojego lokum. Że ten dźwięk przyciągnie go tu szybko, żeby zrobić porządek z tą rosnącą listą problemów, którą, jak mi obiecano, naprawi w dniu swojego przyjazdu.
Brzmi jak powieść romantyczna, którą trzeba napisać. Dla kobiety nie ma nic seksowniejszego od mężczyzny, który potrafi użyć swoich dłoni, by coś naprawić.
Zwłaszcza gdy chodzi o gorącą wodę, chłodne powietrze i brak zmartwień, że rura w ścianie pęknie i zaleje ci dom.
Moje jęki pozostają jednak bez odpowiedzi, bo osoba, którą próbuję wezwać, jest oddalona ode mnie o długość co najmniej boiska.
To nie powstrzymuje mnie przed zaciśnięciem ust i rzucaniem niezasłużonymi sztyletami w stronę jego domu. Zredagować jeszcze trochę tekstu czy w końcu skonfrontować się z tym nowym facetem, który, mam nadzieję, szybko zareaguje?
Poza tym Ian powiedział na pożegnanie, że jego bratanek obiecał naprawić wszystkie usterki w pierwszym tygodniu swojego pobytu. I że to była część ich umowy – cokolwiek to znaczyło.
A jestem pewna, że minął już ponad tydzień. Kilka dostawczaków przyjechało i pojechało – serwis basenów, naprawy urządzeń i tym podobne. Sam mieszkaniec przejechał obok wiele razy, nie zatrzymując się nigdy na moim podjeździe, żeby przyjść i się przywitać.
Wyczuwam, że ten nowy prezentuje ten sam styl, co jego wujek – unikania mnie, aż sama się tym zajmę, żeby mieć już to zrobione.
To nie tak, że nie jest mi przykro, że stan psychiczny Iana się pogorszył, ale przecież mimo to muszę tu mieszkać.
Nie jestem hydraulikiem ani specem od ogrzewania. To są techniczne sprawy, zupełne inne od wymiany porwanej moskitiery czy naprawy zepsutej żaluzji.
Gapię się na monitor, na którym miga kursor, a potem z powrotem na dom.
Praca? Spotkanie z właścicielem i próba wyczucia, jak mam do niego podejść w kwestii moich nierozwiązanych spraw? Czy wyprawa do miasta na kieliszek wina w Redemption Pub, gdzie się trochę zsocjalizuję, ale bez wątpienia stanę się powodem plotek?
Gdy dwa lata po twojej przeprowadzce wciąż nazywają cię „nową w mieście”, stajesz się tematem plotek za każdym razem, gdy zrobisz coś nietypowego dla codziennej rutyny.
A zwracanie na siebie uwagi jest ostatnią rzeczą, której chcę.
Jeszcze raz odkręcam kran i tym razem wita mnie jęk docierający z rury.
A zatem nowy gospodarz.
– Życz mi szczęścia, Hani – mówię do kota zwiniętego na kanapie, machającego obojętnie ogonem, po czym wychodzę przez frontowe drzwi i kieruję się w górę zakurzonego podjazdu.
Mój wakacyjny gospodarz mignął mi kilka razy. Przynajmniej ten facet, który, jak zakładam, jest stryjecznym wnukiem Iana. Wytatuowane ramię wystawało za otwarte okno samochodu, a czapka baseballowa była opuszczona nisko na oczy. Ale mignięcia to wszystko, bo gdy tylko za samochodem unosiła się chmura kurzu, nie widziałam już nic więcej.
I chociaż nie zauważyłam nigdzie jego żony czy dzieci, wiem, że przyjechała z nim rodzina. Przynajmniej tak zakładam, biorąc pod uwagę krzyki, jazgot i chichot, które słyszę co jakiś czas, gdy wiatr przywiewa je w moim kierunku.
Ten dom zasługuje na rodzinę. Na bawiące się dzieci, szczekające psy i tworzące się wspomnienia. Może Ian też to widzi i dlatego jesienią wystawia go na sprzedaż.
Bawiące się dzieci.
Rodzina wyznaczająca swoje kamienie milowe.
Uderzenie jest mocniejsze, niż się spodziewałam. Czy nie tego wszystkiego kiedyś chciałam? I myślałam, że dostanę? A teraz się zastanawiam, jak cokolwiek z tych rzeczy jest możliwe... biorąc pod uwagę, do czego dopuściłam.
Szybko kręcę głową, jak gdyby miało to rozwiać tę nagłą melancholię, której nie chcę zrobić miejsca w swojej głowie.
Nie pozwalam sobie żyć zastanawianiem się „co jeśli”.
Poza tym nad moją głową świeci słońce, dookoła rosną kwiaty, a ja żyję na własnych warunkach. Jak mogłabym być tym rozczarowana?
Gdybym tylko jeszcze załatwiła kwestię napraw w chatce, byłabym ustawiona.
Pytanie brzmi: mam go zabić uprzejmością czy być asertywna i wymagająca, żeby nie pomyślał, że może mnie łatwo spławić?
I jak obie z tych opcji wpłyną na naszą dłuższą relację? Czy mam się nie wychylać? Bo jeśli tak, to powinien szybko zająć się moimi sprawami.
Kto wie? Może jego żona jest miła, w tym nieinwazyjnym typie chcę się z tobą zaprzyjaźnić, ale nie zadawać ci miliona pytań.
Miło by było móc wypić z kimś kieliszek wina od czasu do czasu.
Może ostatecznie nie będzie tak źle.
I może powinnam przestać nadmiernie o wszystkim rozmyślać.
Czy nie byłoby miło dla odmiany?
Śmieję się z siebie, gdy docieram do zakrętu długiego, zakurzonego podjazdu, mijam wielki dąb i moim oczom ukazuje się ich dom. W tym krótkim czasie, odkąd się wprowadzili, to miejsce wygląda na bardziej ożywione niż kiedykolwiek w poprzednich latach. Na huśtawce na ganku leży turkusowa bluza z kapturem. Na trawniku przed domem stoi czarna hulajnoga. Kosze na śmieci niedaleko garażu są przepełnione zgniecionymi pudłami po przeprowadzce.
Oznaki życia. Z jakiegoś powodu wywołują u mnie uśmiech.
Moje pukanie do drzwi pozostaje bez odpowiedzi, mimo że na podjeździe stoi zaparkowana furgonetka. Czekam tam kilka minut, tak na wszelki wypadek, ale nikt nie przychodzi. Pogodzona z widmem kolejnej nocy spędzonej na grze w ruletkę pod nazwą „Czy będzie ciepła woda?”, odwracam się i ruszam w stronę domu.
I wtedy słyszę głos dobiegający z drugiej strony budynku. Wiem, że to trochę bezczelne, ale idę przez podwórze, z nadzieją na możliwość zamiany słowa z tym, kto jest w domu, nawet jeśli będzie to tylko przyjacielskie powitanie.
Akurat mam oznajmić swoją obecność, a na moich ustach formuje się „dzień dobry”, gdy skręcam za róg i słabnę na widok, który mnie wita.
Ten facet, którego widziałam w furgonetce? Ten z wytatuowanym ramieniem, na którego udało mi się tylko zerknąć? Stoi jakieś piętnaście metrów ode mnie, a to wytatuowane ramię jest połączone z bardzo atrakcyjnym, spoconym mężczyzną bez koszuli. Wysokim na jakiś metr osiemdziesiąt.
To jest gospodarz, na którego mam być wkurzona? On?
Jezu.
Niemożliwe, żeby przypadkiem był agentem Delta Force, prawda? Zapewniam, że nie martwiłabym się tym, czy i gdzie położyłby dłonie, dopóki czułabym je na sobie.
Jęczy, schylając się po coś, co wygląda jak podkład kolejowy. To wywołuje reakcję łańcuchową mięśni ramion i pleców, które napinają się w sposób, o jakim nie wiedziałam, że istnieje. Robi kilka ciężkich kroków w stronę taczki i rzuca na nią podkład z kolejnym stęknięciem, po którym następuje głośne uderzenie.
Gdy się odwraca, mogę przelotnie zerknąć na jego profil – prosty nos, kilkudniowy zarost, ciemne włosy opadające na czoło – zanim cofa się kilka kroków w stronę starej stodoły, która, szacując po stercie śmieci, wygląda, jakby próbował ją posprzątać.
– Chryste – marudzi. Chwilę później następuje westchnienie, po czym podnosi kolejną wielką drewnianą belkę i przenosi ją na taczkę.
– Tato! – Z drugiego końca podwórza dobiega dziewczęcy głos. Cofam się i oboje skupiamy swoją uwagę na jego źródle.
Na końcu podwórza stoi dziewczynka, jedenasto- lub dwunastoletnia, z dłonią na biodrze i przekrzywioną głową. Jest wysoka i tyczkowata, z twarzą w kształcie serca i burzą grubych brązowych włosów na głowie.
– Co mama miała do powiedzenia? – pyta mężczyzna, ocierając brwi przedramieniem.
– To co zwykle – mówi dziewczynka. Wzruszenie ramion. Szuranie stopą. Pociągnięcie nosem. – Sam wiesz.
Jego ramiona natychmiast opadają, wzdycha głośno, po czym podchodzi do dziewczynki. Najwyraźniej nie otrzymała od mamy takiej odpowiedzi, na jaką liczyła, bez względu na to, czego dotyczyła prośba.
– Przykro mi – szepcze i schyla się przed nią, dzięki czemu ich spojrzenia się spotykają. – Wszystko w porządku? – Dziewczynka kiwa głową, ale wyraz jej twarzy, przygryzanie dolnej wargi i gwałtowne mruganie, jakby chciała odgonić łzy, jasno mówią, że to nieprawda. – Będzie lepiej. Obiecuję. – Obejmuje jej twarz dłonią. – Zaufanko?
Posyła mu blady uśmiech, delikatnie kiwa głową i szepcze:
– Zaufanko.
– Moja dziewczynka.
A potem ta urocza dziewczynka pozwala się ojcu przytulić, mimo że krzywi nos, gdy zauważa, jak bardzo jest spocony.
Tworzą piękny widok. Kawał chłopa pocieszający swoją nastoletnią córkę. Gdybym nie czuła się już jak podglądaczka, to teraz na pewno by tak było na widok tej czułej chwili między nimi.
To zdecydowanie nie czas ani miejsce na ujawnianie swojej obecności. Bez słowa cofam się za dom i ruszam w stronę chatki.
Gdy tylko docieram do schodów, wzdrygam się. Cholera. Ciężarówka z napisem Redemption Falls Security, która wczoraj podjechała przed ich dom... a co jeśli zainstalowali im już kamery bezpieczeństwa?
Jeśli tak, to mój nowy gospodarz będzie miał nagranie, na którym szpieguję jego i jego córkę.
Świetny sposób na zrobienie pierwszego wrażenia, Tenny.
Albo na otrzymanie nakazu eksmisji.
Żadnej eksmisji. Proszę. Wszystko, tylko nie to. Sprawdzanie mojej zdolności kredytowej i przeszłości nadal przyprawiają mnie o ciarki. I zawsze będą.
A ja uwielbiam to miejsce. I nie mam na myśli tylko Redemption Falls, ale tę chatkę. Spokój i cisza pozwalają mi pracować bez zakłóceń. Ma kręte ścieżki, po których mogę spacerować, gdy muszę oczyścić głowę. I czuję się tutaj bezpiecznie, choć myślałam, że nigdy więcej już tego nie doświadczę.
Zatem tak, ostatnim, czego potrzebuję, jest wkurzanie gospodarza moją umową najmu, która wygasa za kilka miesięcy. Nie mam w najbliższych planach szukania nowego miejsca do życia. Będzie dobrze, Tenny.
Zerkam w stronę głównego domu, gdy słyszę kolejne uderzenie drewna o taczkę. Przed oczami mam jasny i wyraźny obraz tego pracującego mężczyzny.
To tylko mężczyzna, Tenny. Przestań się zachowywać, jakbyś nigdy wcześniej żadnego nie widziała.
Jedno słowo: posucha.
Dlatego. Dlatego właśnie zerkam jeszcze raz przez ramię, mimo że wiem, że już go nie ujrzę.
Poza tym on jest tatą, mężem – jest zajęty.
Ale gdy otwieram drzwi, za którymi wita mnie unoszący głowę na mój widok Hani, wiem, że skupianie się na gospodarzu, który wywołuje moje pragnienie, jest o wiele łatwiejsze niż wpadanie w wir niepewności „co jeśli”, które od niedawna mnie nawiedzają.
Co, jeśli Kaleo okazałby się mężczyzną, za którego go uważałam?
Co, jeśli posłuchałabym go tamtej nocy? Czy nadal byłabym nieświadomie szczęśliwa w naszym domu na skalistym wybrzeżu Kapalua Bay? Czy nadal kochałabym swoje życie, nie wiedząc o kłamstwie, w którym tkwiłam?
Moje westchnienie miesza się z mruczeniem Haniego, który wskakuje na moje biurko i domaga się uwagi.
Dużo tych „co jeśli”.
A ja się już nimi nie zajmuję.
Nie stać mnie na to.
Wzywa mnie wygaszony ekran komputera. Historia, którą redaguję, tym bardziej.
Nic dziwnego, że obecnie wolę mierzyć się z fikcją.
ROZDZIAŁ TRZECI
Tennyson
RĘCE MI DRŻĄ, GDY PATRZĘ NA LIST. MOJE NAZWISKO I ADRES nabazgrane odręcznym pismem. Brak adresu zwrotnego. Znaczek pocztowy sugerujący, że wysłano go z okolicy.
Prywatny list.
Ale przecież nikt nie wie, dokąd mi taki list trzeba wysłać. Nikt nie wie, że żyję, chyba że...
Panika sprawia, że upuszczam resztę rachunków na stół i rozdzieram kopertę, z sercem w gardle i ostrym posmakiem strachu na języku.
Chichot, który się ze mnie wydobywa, jest częściowo histeryczny, częściowo wynika z ulgi, bo gdy wyciągam list, okazuje się, że jest to zaproszenie do pomocy przy organizacji Dnia Założyciela Redemption Falls od Bobbi Jo Simmons, samozwańczej miejskiej bywalczyni.
Dzień Założyciela.
To wszystko?
– Jezu – mamroczę, kiwając głową. Cóż za przesadna reakcja.
Nauczyłam się żyć z paranoją. Umieszczać ją z tyłu głowy, skąd wynurza się, gdy tylko ktoś obcy popatrzy na mnie chwilę za długo albo gdy dzwoni telefon i po drugiej stronie następuje to lekkie opóźnienie, zanim odezwie się akwizytor. I o czym dowiedziałam się teraz, gdy otrzymuję ręcznie adresowane listy.
Ale to, że list jest nieszkodliwy, w ogóle nie zmniejsza ataku paniki, który ciągle szaleje w moim ciele – drżących dłoni, przyspieszonego bicia serca, zawrotów głowy. Podchodzę chwiejnie do regału aptecznego, który stoi w pokoju gościnnym, i otwieram górne szuflady, szukając leków na receptę, które mnie uspokoją.
Pierwsze pudełko jest puste.
Grzebię jedną dłonią w drugiej szufladzie, jednocześnie otwierając trzecią – i nagle zamieram w poszukiwaniach na widok zdjęcia, które umieściłam tam miesiące temu. Jest z innego czasu. Innego miejsca. Innej mnie.
Mam jasne blond włosy i dziwne, bo nagle przypominam sobie, ile czasu było potrzeba w salonie fryzjerskim, żeby uzyskać taki kolor.
Ale to nie na siebie patrzę.
Patrzę na mężczyznę, który stoi obok. Jego ciemne włosy, trochę przydługie, zwijają się na kołnierzyku drogiej marynarki. Jego oliwkowa skóra tylko podkreśla głębię brązowych oczu i sprawia, że blask jego uśmiechu staje się jeszcze jaśniejszy.
Kaleo.
Mężczyzna, którego uważałam za chodzącego po wodzie.
Dopóki nie odkryłam, że jest wręcz przeciwnie.
Pamiętam tamtą noc, jakby to było wczoraj. Imprezę i jej ekstrawagancję. Towarzystwo – największe gwiazdy filmowe, biznesmeni z listy Fortune 500, magnaci przemysłu. Sposób, w jaki wszyscy na nas patrzą.
Wspomnienia, których wolałabym nie mieć. Wspomnienia, wobec których muszę udawać, że nigdy się nie wydarzyły.
Odwracam zdjęcie i wkładam je z powrotem do szuflady.
Mój oddech jest już stabilniejszy, głowa czystsza, ale puls nadal pędzi jak szalony.
Chrzanić lek na receptę, dajcie mi wino.
Tego właśnie potrzebuję.
Przyjemne wino różowe, które mogę sączyć, zastanawiając się, co zrobić na kolację – jeśli cokolwiek – bo nie mam nic przeciwko pudełku lodów od czasu do czasu.
A dzisiaj może być taki właśnie wieczór, bo byłam tak zajęta pracą, że zbyt długo odkładałam wizytę w sklepie spożywczym. Gdyby istniał konkurs na najstarszą rzecz w lodówce, najpewniej bym go wygrała.
W czym tkwi problem? Ano w tym, że gdy otwieram zamrażarkę, a potem pojemnik, znajduję w nim tylko odrobinę lodów.
W myślach klepię się z uznaniem po plecach za okazaną wcześniej powściągliwość w łakomstwie, ale jednocześnie czuję jakby ugryzienie w dupę, że sama zostawiłam sobie w pudełku tak mało.
Czy to nie jest ostatnio historia całego mojego życia?
Zatem wino.
Podnoszę list, który to wszystko zaczął, akurat gdy pierwszy łyk wina dociera do mojego języka. Bobbi Jo, widząc mnie w mieście, poprosiła kilka razy o pomoc przy miejskich wydarzeniach.
Zawsze jej unikałam. Zbywałam jej prośby. Zawsze mówiłam „nie”.
Dlaczego?
Bo się boję, że ktoś mnie rozpozna? Bo się boję, że zbyt przywiążę się do tego miejsca i tych ludzi, na wypadek gdybym została zmuszona odejść? Bo te wszystkie powody mnie przerażają?
Moje westchnienie rozbrzmiewa w pokoju, a ja bawię się brzegiem listu i zadaję sobie pytania.
Najwyraźniej ten cholerny list dotknął mnie bardziej, niż chcę przyznać.
Ktoś puka do drzwi, a ja podskakuję na ten dźwięk, prawie upuszczając kieliszek z winem.
Chwilę mi zajmuje, zanim zbiorę się w sobie i uspokoję puls, ale nagle dociera do mnie. Gospodarz. Pan Gorące Ciacho.
Tylko on przychodzi mi na myśl, gdy się zastanawiam, kto mógłby pukać do moich drzwi. Ale gdy je otwieram, nie ma za nimi tego mężczyzny, którego widziałam wczoraj.
Jest za to jego córka. Tym razem jednak są we dwie, identyczne pod każdym względem poza ubraniem. A ta druga w dżinsowych szortach i żółtym topie trzyma na rękach Haniego.
– Cześć – mówią jednym głosem z szelmowskimi uśmiechami na ustach. Hani wita mnie zadowolonym mruczeniem i mierząc wzrokiem, jakby chciał mi dać do zrozumienia, że poświęcałam mu za mało uwagi, poszedł więc poszukać jej gdzie indziej.
Zdrajca.
Ale w końcu to, że nie zauważyłam, jak się wyśliznął, gdy poszłam do skrzynki na listy, to moja wina, nie jego.
– Och, dzień dobry – mówię, patrząc to na jedną, to na drugą, a na moich ustach szybko pojawia się uśmiech.
– Jesteśmy Paige...
– I Addy – mówi ta druga w żółtym topie. – Mieszkamy w tym wielkim szarym domu. – Wskazuje nad ramieniem, jak gdybym nie wiedziała, o którym budynku mówi. – Czy to twój kot?
– Miło was poznać, dziewczyny. Jestem Tenny i tak, to mój kot. Ma na imię Hani.
– Był w stodole – mówi Paige.
– Tata mówi, że nie powinnyśmy tam wchodzić, dopóki nie skończy jej sprzątać i nie upewni się, że jest bezpieczna, i to jedna z rzeczy na liście rzeczy do zrobienia, którą zostawił mu wujek Ian, ale...
– Ale usłyszałyśmy miauczenie i postanowiłyśmy to zbadać... i znalazłyśmy tam kota.
Śmieję się. Te dziewczyny są urocze, nie tylko z wyglądu, ale również pod względem tego, jak nadają na tej samej bliźniaczej fali, kończąc za siebie zdania.
– Cóż, dzięki za przyniesienie go do domu. Nie jest kotem wychodzącym, więc dziwię się, że wybył.
– Chciał nas poznać – mówi Paige. – Pewnie dlatego.
– Pewnie tak – odpowiadam, a Addy drapie go między uszami, wprowadzając go w stan błogości. Przyglądam im się. Addy ma piegi na nosie, a Paige nie.
Przynajmniej w ten sposób mogę je rozróżnić.
– Zostawiłaś wujkowi Ianowi mnóstwo liścików – mówi Paige, a potem chichocze. – Tata powiedział, że to świetny przykład tego, dlaczego najemcy są bólem sama-wiesz-gdzie.
– Naprawdę? – pytam, powstrzymując śmiech. Nie ma to jak dziecko, które rozpowiada twoje tajemnice, gdy tego nie chcesz.
– No. Tak powiedział, ale to było, zanim cię poznałyśmy – mówi Addy.
– A ty jesteś fajna. I masz kota – dodaje Paige.
– Zdradzę wam małą tajemnicę – szepczę. – Nie jestem bólem w same-wiecie-czym.
– Wiemy – odpowiadają jednogłośnie, przy czym jedna z nich buja się na piętach, a druga wykręca szyję, żeby zajrzeć w głąb domu.
Albo ojciec je wysłał, żeby mnie sprawdziły, albo naprawdę są ciekawe.
Hani zeskakuje z ramion Addy, rusza z gracją w stronę swojej miski i miauczy.
– Pora kolacji. Wiecie, że nigdy nie przegapił posiłku?
Addy przechyla głowę na bok i wykrzywia usta w zamyśleniu.
– Skoro o tym wspomniałaś, to jest dość gruby.
– Ciii – szepczę. – Zranisz jego uczucia. – Wywołuję tym chichot, na który liczyłam. – Dzięki za przyniesienie go...
– Czy możemy pomóc go nakarmić? – pyta Paige i, zanim zdążę odpowiedzieć, wchodzi przez otwarte drzwi i się rozgaszcza.
– Tak, możemy? – Addy idzie za nią. – Super tu jest. Ładniusio. – Obchodzi otwartą przestrzeń, która służy za salon, jadalnię i biuro, przesuwa palcami po stole, a potem po oparciu kanapy, po czym odwraca się w moją stronę. – Zawsze chciałyśmy zwierzaka, psa, ale nie mogłyśmy, bo...
– Mieszkamy w Chicago i tata mówi, że to nie fair mieć psa, jeśli się nie ma podwórka.
– Ale tutaj jest ogromny ogród, więc popracujemy nad nim, żeby zaopiekować się psem, gdy tu jesteśmy. Potem się w nim zakochamy i nie będziemy mieli wyboru, jak tylko zabrać go ze sobą z powrotem do domu.
– Och, nie przeprowadziliście się tu na stałe? – To dla mnie nowość.
– Nie – mówi Addy, podnosi zdjęcie mojej „rodziny” i się mu przygląda. – Tylko na lato. Tata powiedział swojemu wujkowi, że pomoże mu z domem, więc tu przyjechaliśmy.
– Przynajmniej takie powody nam podał: świeże powietrze, słońce i mniej czasu przed ekranem. My jednak wiemy, że tu bardziej chodzi o niego – mówi Paige, przewracając oczami. – Ale tu jest fajnie, bo ten dom ma więcej pokoi, więc mamy dodatkowy, w którym urządzamy swoje studio influencerskie.
– Studio influencerskie?
– No. Tata lubi skupiać się na jednym projekcie naraz. Najpierw rzeczy wujka Iana. Potem coś, co nazywa mrzonkami, ale my tego nie rozumiemy. Wiemy, że nie powinno się prosić o zbyt wiele rzeczy jednocześnie – dodaje Paige – ale to jest na naszej liście.
– Macie listę? – pytam, po czym wchodzę do kuchni i wyciągam pojemnik z jedzeniem Haniego. Ze sposobu, w jaki ociera się o moją nogę, wnioskuję, że odzyskałam status ulubionej osoby w pokoju.
– Tak. Mamy. Tata mówi, że listy są ważne – oznajmia Paige, następnie podnosi miskę Haniego bez proszenia i przynosi mi ją. – Dlaczego nazwałaś kota Hani?
Przed oczami przelatują mi obrazy, które wydają się jak z odległej przeszłości. Turkusowa woda. Plaże z czarnym piaskiem. Przyjaciele, za którymi bardzo tęsknię. Tak wiele zostawiłam za sobą w życiu, o którym już prawie zapomniałam, jak to było je prowadzić.
– To brzmi...
– Hawajsko – kończę za Addy. – To imię znaczy szczęściarz.
– Szczęściarz? – pyta Paige. – To dlaczego nie nazwałaś go Pan Szczęściarz?
Bo taka właśnie jestem.
– Jesteś Hawajką? – pyta Addy, marszcząc nos i przyglądając mi się.
– Nie. Po prostu podobało mi się to imię w tym właśnie języku.
Czekam na kolejne pytania, z których będę musiała się jakoś wykręcić, ale zanim nadchodzą, mruczenie Haniego staje się głośniejsze.
– Proszę – mówi Paige, zauważając prośby kota, i bierze ode mnie pojemnik z jedzeniem.
– Na kolację dostaje tylko jeden kubek – instruuję je. Addy siada ze skrzyżowanymi nogami na podłodze obok miski i obie go głaszczą, gdy kot zaczyna jeść.
Są naprawdę urocze, choć głowa mi pulsuje od prób nadążenia za ich energią.
Mam przeczucie, że Hani często będzie uciekał w poszukiwaniu takiego uwielbienia.
– Chicago? – pytam. – Stamtąd się przeprowadziliście?
– No. – Paige się śmieje, gdy Hani macha ogonem. – Po wszystkim, co się wydarzyło, tata powiedział, że potrzebuje świeżego powietrza i pewniejszego gruntu pod stopami.
– Cokolwiek to znaczy – dodaje Addy i przewraca oczami.
– Zakładam, że to oznacza, że żadna z was nie chciała spędzać tu lata? Musiało być wam ciężko zostawiać przyjaciół i dom na tak długo.
Obie wzruszają ramionami.
– Tak, ale jest w porządku. Ona jest moją najlepszą przyjaciółką, więc mam ją na miejscu. – Paige zerka na siostrę i jej twarz łagodnieje. – Jedynym powodem, dla którego nie chciałyśmy się tu przenosić, było to, że znajdowała się na szczycie listy oczekujących do Bolinger Studio. A teraz... jesteśmy tutaj.
Spodziewałam się, że odpowiedzią na moje pytanie będzie narzekanie. Porzucenie przyjaciół. Porzucenie tego, co znane. Ale nadzieja na naukę w jednym z najbardziej prestiżowych studiów tanecznych w kraju zdecydowanie tym nie była. A wyznanie Paige jest dla mnie jak cios w brzuch.
Znałam kiedyś tę miłość. Miałam tę pasję. I dokładnie wiem, jak to jest ze wszystkiego zrezygnować.
– Miałam przyjaciółkę, która tańczyła kilka razy z ich zespołem – mówię łagodnie, zanim zdążę ugryźć się w język. Aluzje do mojej przeszłości są zabronione, ale ten błąd sprawia, że Addy spogląda na mnie z coraz większym uśmiechem.
– Naprawdę?
Od baletek, zniszczonych palców u stóp i niezliczonych godzin prób po absurdalne ilości czasu spędzanego przed monitorem, bóle karku i pracę redaktorki.
No proszę, jak moje życie się zmieniło.
– Naprawdę. To było dawno temu. Była zachwycona tym doświadczeniem. Mówiła, że to jedno z najlepszych w jej życiu. – Kłamstwo przychodzi mi łatwo, jak wszystkie ostatnimi czasy, ale w głowie mam wyraźne wspomnienia tego krótkiego czasu, jaki spędziłam z trupą taneczną. – Założę się, że to miejsce nie zostanie zajęte, zanim szkoła się ponownie nie otworzy. Najpewniej jesteś bezpieczna.
– Tak myślisz?
– Tak – mówię z uspokajającym uśmiechem.
– A ty tańczyłaś? – pyta, jakby potrafiła przejrzeć moje kłamstwo na wylot.
– Tańczyłam. – Kiwam głową. – Dawno temu.
– Ale super – dodaje Addy, wstając.
– To, że jesteś w Redemption Falls, nie oznacza, że musisz rezygnować z ćwiczeń. I nie oznacza, że nie spełnisz marzenia.
Potakuje, ale smutek w jej oczach nie mija.
– Tak będzie – odzywa się Paige z niezachwianą wiarą w swoją siostrę, która topi mi serce. – Wiem, że tak będzie. Poza tym najlepsza w spędzaniu tu lata jest ucieczka od oddechu Ginny.
Mój śmiech jest pewnie nie na miejscu, biorąc pod uwagę, że jestem tutaj jedyną dorosłą, ale komentarz Paige jest tak absurdalny, że nie mogę się powstrzymać.
– Aż się boję zapytać, co to znaczy.
– Nasza niania. – Addy udaje, że knebluje sobie usta. – Jest miła i w ogóle. Robi z nami po szkole różne rzeczy, ale jeśli za bardzo się do ciebie zbliży i chuchnie, ludu, jej oddech może cię zwalić z nóg.
Ponownie wybucham niestosownym śmiechem, a Paige chwyta się za gardło i wywala język, udając, że została otruta.
– Na pewno nie jest tak źle.
– Nie. – Zdecydowane kiwnięcie. – Jest. Naprawdę. Nawet tata powiedział, że ten oddech jest tak okropny, że może ci pokręcić włosy na klacie.
Policzki mnie bolą od śmiechu.
– Skoro mowa o waszych rodzicach – mówię, zerkając szybko przez kuchenne okno w stronę ich domu – na pewno się martwią i zastanawiają, gdzie jesteście.
– Ach, racja. Zapomniałyśmy. – Wymieniają między sobą spojrzenia, których nie umiem odczytać, a potem posyłają mi uśmiechy od ucha do ucha. – Tata chciał, żebyśmy tu przyszły i zaprosiły cię na kolację.
– Naprawdę? – pytam, zaskoczona zaproszeniem od człowieka, który ani razu nie wstąpił, żeby poznać osobę, z którą współdzieli posiadłość.
– Tak. Naprawdę – potakuje Addy.
– Powiedział, że jest strasznie zajęty przygotowywaniem wszystkiego i źle mu z tym, że jeszcze nie miał czasu, żeby wpaść i się z tobą przywitać – mówi Paige, na dokładkę dodając słodki uśmiech.
– Nie chcę się narzucać. To znaczy... – Nie wyglądam najlepiej w moich spodniach do jogi, podkoszulku i niedbałym koku, ale w końcu nie spodziewałam się zaproszenia na kolację. Chciałabym zrobić lepsze pierwsze wrażenie.
– Proszę. Chodź. Nie możesz powiedzieć „nie” – mówi Addy, prawie podskakując na palcach. – Wiedziałyśmy, że się zgodzisz, więc przygotowałyśmy więcej jedzenia.
– Och. – Zerkam ponownie przez okno, czując teraz coś więcej niż zobowiązanie.
– Poza tym jesteśmy wytrwałe – stwierdza Paige, trzepocząc rzęsami, po czym chwyta moją dłoń i ją ciągnie.
– Najwyraźniej – chichoczę. Co mi szkodzi? – Dobra. Jasne.
Wybuch radości sprawia, że Hani rusza korytarzem, uznawszy, że w mojej sypialni będzie ciszej.
– O której? – pytam, próbując wymyślić coś, co mogę przynieść ze swoich pustych szafek, żeby dorzucić się do posiłku.
– Teraz – mówi Addy, posyłając Paige spojrzenie, a potem przenosząc je z powrotem na mnie. – Wy sobie chwilę pogadacie, a my wszystko przygotujemy.
– Aha. Okej. Hm... – Tego się nie spodziewałam. – Muszę pomyśleć, co mam przynieść. Nie chcę, żeby wasza mama...
– Nie mamy mamy – mówi Paige, a ja jestem pewna, że zaskoczony wyraz mojej twarzy zbija je z tropu. – To znaczy mamy, ale...
– Nie mieszka z nami – dodaje Addy. – Ani w zasadzie nawet w Stanach.
Dziewczyny znowu jednocześnie przewracają oczami, a ja zastanawiam się, jak zareagować.
– Przykro mi. – To jedyna odpowiedź, jaka przychodzi mi do głowy.
Obie wzruszają ramionami w sposób, który mówi, że im nie zależy, ale przelotny smutek w ich oczach wskazuje na co innego.
– W porządku. Radzimy sobie – mówi Addy nonszalancko. – No więc? Kolacja?
– Jasne. Tak. Okej.
Spacer w stronę ich domu jest wypełniony ich pogaduszkami o niczym, co pozwala mi pozbyć się tego nagłego dyskomfortu, jaki odczuwam w związku z zaproszeniem na kolację z bliźniaczkami i ich samotnym (i bardzo przystojnym) ojcem. Zakres tematów, które poruszamy w naszych pogaduszkach, jest szeroki i chaotyczny, ale zdecydowanie wywołuje uśmiech na mojej twarzy.
Mają jedenaście lat. Podczas gdy Addy jest tancerką, Paige to artystka grająca w piłkę nożną, ale czy rekreacyjna gra w piłkę to coś dobrego? Wolałyby mieć psa niż kota (jeśli mają być szczere) i mają nadzieję, że nie zranią moich uczuć. Próbują wymyślić fajną nazwę dla swojego influencerskiego konta i jeśli mam jakieś sugestie, to czy mogę się z nimi podzielić? Tata każe im jeść warzywa i to jest tak irytujące, bo deser jest najlepszą częścią posiłku. Nauczyły się już przepływać długość basenu na jednym oddechu i są ciekawe, czy ja też potrafię.
I dlaczego mam na imię Tennyson? Jest dziwne i inne i one nie są do końca pewne, czy je lubią, ale, ostatecznie, decydują, że przynajmniej nikt inny takiego nie ma, więc musi być fajne.
Ich więź jest niezaprzeczalna i godna pozazdroszczenia, zwłaszcza że jestem jedynaczką, ale cholera, przede wszystkim chciałabym mieć tyle energii, co one.