Final proposal - K. Bromberg - ebook + audiobook + książka

Final proposal ebook i audiobook

Bromberg K.

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

30 osób interesuje się tą książką

Opis

Burzowa noc.
Hotelowy bar pełen zdanych na siebie podróżujących.
I jedyne wolne krzesło obok czarującego, tajemniczego, cholernie seksownego mężczyzny.

Było w nim i w naszej rozmowie coś, co sprawiło, że odżyłam. Że poczułam się wysłuchana. Coś, co rozpaliło we mnie ogień.
Gdy nasze drogi znowu się przecięły, nie spodziewałam się, że tym nieznajomym jest Fordham Sharpe, jedna trzecia nieprzyzwoicie bogatych i odnoszących absurdalnie wielkie sukcesy braci z Sharpe International Network. Nie spodziewałam się też, że zostaniemy partnerami – fifty-fifty – w przebudowie hotelu, o którym marzyliśmy.
A przynajmniej ja marzyłam.

Wydawało mu się, że jestem poza jego zasięgiem, poza tym był moim partnerem w interesach. Oboje wiedzieliśmy, że nie należy mieszać biznesu z przyjemnością. Ale łączyło nas jedno – oboje uciekaliśmy. Przed naszą przeszłością. Przed nierozwiązanymi rodzinnymi konfliktami. Przed tym, co naprawdę miało znaczenie – naszymi sercami.

Ale z każdym kolejnym dniem coraz trudniej było oprzeć się wzajemnemu przyciąganiu.

Zgodziliśmy się na partnerstwo, żeby udowodnić swoją wartość rodzinom, ale być może uświadomiliśmy sobie tylko potrzebę czegoś innego? Siebie nawzajem.

Trzecia część serii romansów o braciach Sharpe autorki bestsellerów „New York Timesa”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 366

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 58 min

Lektor: Kaja Blasz

Oceny
4,6 (1034 oceny)
745
209
55
22
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malaga34

Całkiem niezła

chyba najsłabsza z całej serii, umeczylam się czytając,
30
Carlsberrg

Z braku laku…

Najgorsza cześć z trzech. Szczerze mówiąc, lepiej sobie odpuścić.
20
Dominikasloboda

Dobrze spędzony czas

Fabuła naprawdę fajna,ale słuchając audiobook niestety głowa boli od błędów gramatycznych 🙈
10
MagiFu

Z braku laku…

Bardzo męcząca, najgorsza z serii
10
Magda-25

Z braku laku…

Oj strasznie przegadana i choc świetnie napisana, to jakoś cieżko mi sie brnęło przez nią. Wolno się rozwijała ale to nie problem tylko zbyt duża moim zdaniem ilosc przemysleń. Mimo uwag polecam przeczytać. Na tyle dobrze i lekko pisana, że warto wyrobic sobie własną opinię. ;)
10

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Fi­nal Pro­po­sal
Co­py­ri­ght © 2022. FI­NAL PRO­PO­SAL by K. Brom­berg Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Luna, im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy 2023 Co­py­ri­ght for the Po­lish Trans­la­tion © by Mo­nika Men­droch-Kar­bow­ska 2023
Wy­dawca: NA­TA­LIA GO­WIN
Re­dak­cja: KA­MILA RE­CŁAW
Ko­rekta: Book Flow
Pro­jekt okładki: In­die­Sage
Ad­ap­ta­cja pol­skiej wer­sji okładki: DA­WID GRZE­LAK
Zdję­cie plaży: BEN­JA­MIN CLAPP/iStock
Skład i ła­ma­nie: JS Stu­dio
War­szawa 2023 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67859-54-7
Wy­daw­nic­two Luna Im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11a 01-527 War­szawawww.wy­daw­nic­two­luna.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

Ford

WIATR SMAGA GA­ŁĘ­ZIE DRZEW, A NIEBO ROZ­ŚWIE­TLA SIĘ ja­snym bla­skiem, gdy w od­dali ude­rzają pio­runy. Przez kró­ciutką chwilę do­strze­gam gniewny ocean po­ni­żej ściany okien znaj­du­ją­cej się przede mną.

A po­tem po­now­nie za­pada ciem­ność.

Po­dróż tu­taj nie zmniej­szyła zbyt­nio mo­jej wście­kło­ści.

W po­ło­wie pu­sta szklanka whi­sky w mo­jej dłoni rów­nież nie.

By­łem pe­wien, że z każdą milą, która od­dziela mnie od braci, ich uspo­ka­ja­ją­cych to­nów i bzdur­nych wy­ja­śnień, moja fu­ria osłab­nie... ale by­łem w błę­dzie.

Czas spra­wił je­dy­nie, że moje my­śli się roz­sza­lały, a po­czu­cie winy w trze­wiach stało się sil­niej­sze.

Na­dal to wi­dzę. Świeżo wy­dru­ko­wana książka w twar­dej okładce le­żąca na stole. Słowa na jej stro­nach zre­da­go­wane tak, żeby się ro­ze­szła na pniu. Dla pu­bliki z jej nie­na­sy­co­nym ape­ty­tem na jedną z trzech rze­czy: skan­da­liczne hi­sto­rie, prze­wod­nik „od zera do mi­lio­nera” albo smaczki przy­datne do zszar­ga­nia re­pu­ta­cji.

Szok i po­dziw za­wsze do­brze się sprze­da­wały.

Kto mógł prze­wi­dzieć, że ta ła­godna bio­gra­fia Ma­xtona Sharpe’a, mo­jego ojca, sprawi, że tak się po­czuję?

To, co było w książce, nie po­winno mnie wku­rzać. Albo ra­czej to, czego w książce nie było. I tak nie po­winno mnie to wku­rzać.

Ale wku­rza.

Biorę ko­lejny łyk, czu­jąc pa­le­nie i cie­pło al­ko­holu, i szep­czę: Po pro­stu Ford.

Pie­przyć to.

Dźwięki są­czą się do mo­jej głowy. Ci­chy szum roz­mów klien­tów baru, któ­rzy utknęli tu ra­zem ze mną. Wy­cie wia­tru na ze­wnątrz. Wi­bro­wa­nie mo­jej ko­mórki na la­dzie, in­for­mu­jące o jed­nej pie­przo­nej wia­do­mo­ści za drugą. Moi bra­cia. Tro­chę się spóź­nili.

Te­atralny.

Prze­wraż­li­wiony.

Śmieszny.

Czy nie tych słów użyli, żeby mnie opi­sać? Żeby wszystko unie­waż­nić?

Li­czy się tylko to, co mó­wią lu­dzie, któ­rych ko­chasz.

Echo słów mo­jej mamy w gło­wie.

Mój te­le­fon wi­bruje od ko­lej­nej wia­do­mo­ści. Co? Czyżby od­rzu­to­wiec wy­lą­do­wał z po­wro­tem w No­wym Jorku i na­gle za­częli się mar­twić, że je­cha­łem w bu­rzy? A gdzie była ich tro­ska wcze­śniej?

Jak już po­wie­dzia­łem, pie­przyć to.

Będę się dą­sać, pi­jąc tego drinka.

I na­stęp­nego.

I jesz­cze jed­nego.

W końcu i tak te­raz ni­g­dzie nie mogę pójść.

Roz­glą­dam się po nie­wiel­kim ba­rze, bar­dziej niż pe­wien, że tłum tu­taj jest nie­zwy­kły, a ci lu­dzie nie zna­leźli się w nim ze względu na at­mos­ferę. Je­ste­śmy po pro­stu je­dy­nymi kre­ty­nami, któ­rzy po­sta­no­wili prze­je­chać przez cy­klon tro­pi­kalny i te­raz cze­kamy, aż ktoś uprząt­nie z drogi drzewo z ko­rze­niami le­żące ja­kąś milę stąd.

Bar jest czę­ścią ra­czej ni­ja­kiego, nie­spek­ta­ku­lar­nego, po­zba­wio­nego wszyst­kiego za­jazdu po­ło­żo­nego na pa­sie plaży tuż za Hamp­tons. Mia­sto w po­ło­wie drogi po­mię­dzy tu­taj a ni­g­dzie. Prze­ciętne miej­sce, które do­brze sy­tu­owani igno­rują po dro­dze na plac za­baw w Hamp­tons, a przed­sta­wi­ciele klasy śred­niej za­uwa­żają i ża­łują, że nie stać ich na choćby dzień po­bytu.

To miej­sce... cho­lera, na­wet nie pa­mię­tam jego na­zwy – tak zwy­kłej i nie­cie­ka­wej, że mi umyka – jest prze­sta­rzałe i po­spo­lite. Bor­dowa skóra i ciemne drewno wy­dają się mo­ty­wem prze­wod­nim. Ta­nie wy­po­sa­że­nie i po­spo­lite, ma­sowo pro­du­ko­wane ob­razki są wy­stro­jem, któ­rego żadne wnę­trze już nie po­trze­buje.

Ma po­ten­cjał.

Ale wy­daje się, że wła­ści­ciel po­sta­na­wia nie in­we­sto­wać pie­nię­dzy, żeby ten po­ten­cjał wy­do­być.

Nie żeby mnie to w ogóle ob­cho­dziło.

Może i nie ma wol­nych miejsc na noc, ale jest su­cho i w tej chwili wy­daje się bez­piecz­nie przy sza­le­ją­cej na ze­wnątrz bu­rzy. Och, i mają al­ko­hol. To jest zde­cy­do­wa­nie plus.

Po mo­jej pra­wej coś gło­śno ude­rza o pod­łogę, po czym sły­szę sfru­stro­wane wes­tchnię­cie ko­biety.

– Za­mknęli drogi. Za­mknęli, kurwa, drogi. Wie­rzysz w to?

Skoro nie mogę być w domu w Sag Har­bor – do­kąd zmie­rza­łem – to po­wi­nie­nem móc pić w spo­koju.

A Pani Ga­duła, która po­sta­na­wia usiąść obok mnie, nie jest spe­cjal­nie spo­kojna.

Nie mam dziś do tego na­stroju.

– Ładne usta – mam­ro­cze męż­czy­zna po mo­jej dru­giej stro­nie.

– Halo? Sły­sza­łeś mnie? – po­wta­rza ko­bieta, wy­wo­łu­jąc moje cięż­kie wes­tchnię­cie. – Za­mknięte. Utknę­li­śmy.

Ani z ci­szy z mo­jej strony, ani z ko­men­ta­rza mo­jego są­siada naj­wi­docz­niej nie wy­wnio­sko­wała, że nie ob­cho­dzi mnie, co do mnie mówi.

– Do­sko­nała ob­ser­wa­cja – mó­wię do swo­jego drinka. – Utknę­li­śmy tu wszy­scy z pew­nego po­wodu i nie jest nim at­mos­fera.

– Nie wy­daje mi się, że­bym mó­wiła do cie­bie.

– Do­brze. Świet­nie. – Za­chwy­cony, że nie mu­szę z ni­kim roz­ma­wiać, kiw­nię­ciem palca pro­szę bar­mana o ko­lejny drink, gdy na­gle coś, co po­wie­działa, do­ciera do mnie z pełną siłą. – Chwila. Za­mknęli drogi?

ROZ­DZIAŁ DRUGI

Ford

ODWRA­CAM SIĘ W STRONĘ STO­JĄ­CEJ OBOK NIE­ZNA­JO­MEJ o za­chryp­nię­tym gło­sie i pach­ną­cej in­try­gu­ją­cymi per­fu­mami. Mój wzrok na­po­tyka parę wiel­kich, sza­fi­ro­wych oczu, zwę­żo­nych, ale prze­peł­nio­nych cie­ka­wo­ścią. Jej usta są pełne i obec­nie za­ci­śnięte, po­liczki za­ró­żo­wione od, jak za­kła­dam, chłodu pa­nu­ją­cego na ze­wnątrz. Włosy w ko­lo­rze ciem­nego blondu, upięte w swo­bodny kok, te­raz są ra­czej wil­gotne, tak jak jej kurtka.

Po­wie­dzieć, że jest ładna, by­łoby nie­do­mó­wie­niem. W rze­czy­wi­sto­ści jest, na swój spo­sób, na­prawdę za­chwy­ca­jąca.

To jed­nak ten ro­dzaj za­chwytu, w któ­rym łą­czą się po równo to, co słod­kie, i to, co piękne. Bar­dziej przy­po­mina dziew­czynę z są­siedz­twa niż wy­ra­fi­no­waną, sek­sowną ko­bietę, a unie­siona brew mówi mi, że ona wie, że na nią pa­trzę i oce­niam.

I nie jest tym szcze­gól­nie za­chwy­cona.

A to pech.

– Chan­dler? – mówi do te­le­fonu, któ­rego wcze­śniej nie za­uwa­ży­łem przy jej uchu. – No. Mu­szę le­cieć. Nie py­taj. Coś wy­my­ślę. Jak za­wsze. – Od­kłada gło­śno ko­mórkę na ladę i od­wraca się do mnie z jesz­cze cięż­szym wes­tchnię­ciem niż moje. – Tak. To wła­śnie po­wie­dzia­łam. O dro­gach. – Pod­kre­śla koń­cówkę wy­razu, jak gdyby fak­tycz­nie cho­dziło o wię­cej niż jedną. – W każdą ze stron można po­je­chać około milę i to by było na tyle z po­dró­żo­wa­nia dzi­siej­szego wie­czoru.

– Chry­ste.

– Przy­kro mi, że to ja mu­sia­łam ci o tym po­wie­dzieć. – Wzru­sza ra­mio­nami, wcale nie prze­pra­sza­jąco.

Ma­cham obo­jęt­nie ręką.

– Co się stało?

– Hm... gwał­towne obe­rwa­nie chmury? Bu­rza roku 2022? Ten sam po­wód, dla któ­rego, jak za­kła­dam, sie­dzisz tu­taj w tym mniej-niż-atrak­cyj­nym ba­rze tak jak ja?

– Kurwa mać – mam­ro­czę.

– Och. Czyli to w po­rządku, gdy ty mó­wisz kurwa, ale gdy ja to ro­bię, mam­ro­czesz pod no­sem, jak gdyby dama nie mo­gła blu­zgać?

Śmieję się lekko, żeby zi­gno­ro­wać roz­brzmie­wa­jący w mo­jej gło­wie alarm, który ostrzega:ona jest sza­lona. A na­uczony do­świad­cze­niem wiem, że trzeba go słu­chać.

– Nie sko­men­to­wa­łem two­jego blu­zga­nia ani sło­wem, ani spoj­rze­niem, ani ni­czym in­nym. – Kręcę głową i po­cie­ram dło­nią szczękę. – Ja tylko... po­my­śla­łem, że za­mknię­cie drogi jest tym­cza­sowe, do­póki nie sprzątną z niej tego drzewa.

– Cóż, naj­wy­raź­niej ko­lejne upa­dło za tym pierw­szym, a po­tem na­stępne. – Wska­zuje kciu­kiem za sie­bie. – Ocean prze­dziera się przez opa­skę brze­gową i za­lewa drogę, więc uznano, że prze­jazd jest zbyt nie­bez­pieczny.

– Śmiał­bym się, ale to było do prze­wi­dze­nia. – Prze­cze­suję dło­nią włosy. – Dzięki za przy­nie­sie­nie złych wie­ści.

– Mo­gło być go­rzej. To miej­sce mo­gło być za­mknięte. Mógł im się skoń­czyć al­ko­hol. To zna­czy...

– Za­ła­pa­łem, dzięki.

– No weź – mówi, a po­tem sztur­cha mnie, jak gdy­by­śmy znali się dłu­żej niż chwilę. – Nie może być aż tak źle.

Po­sy­łam jej uśmiech, który nie ma nic wspól­nego z ra­do­ścią.

– Czyż­byś była ró­żo­wym jed­no­roż­cem?

– I to mówi czło­wiek, który pró­buje być gbu­ro­wa­tym dup­kiem tylko po to, że­bym z nim nie ga­dała i mu nie prze­szka­dzała. – Osten­ta­cyj­nie za­gląda mi do szklanki. – Whi­sky, prawda?

– Ró­żowy jed­no­ro­żec i do tego czyta w my­ślach? – Uno­szę brwi i gwiż­dżę. – Je­stem pod ogrom­nym wra­że­niem.

Kła­nia się i po­syła mi uśmiech, który roz­świe­tla jej twarz. Jezu, my­li­łem się. Jest w niej też mnó­stwo seksu.

– Dzię­kuję. To jedna z wielu mo­ich im­pre­zo­wych sztu­czek.

– Jedna z two­ich wielu? – py­tam.

– Och, onumie się uśmie­chać – mam­ro­cze tuż po­nad wrzawą, a jej oczy znowu na­po­ty­kają mój wzrok. – Do­brze ci w nim. Po­wi­nie­neś czę­ściej go no­sić.

Po­sy­łam jej spe­szone spoj­rze­nie.

– Za­pa­mię­tam.

– Och, wi­dzę. Odro­bina sło­dy­czy i wra­camy do zrzę­dli­wo­ści. – Siada i ob­raca się na stołku w moją stronę. Wraz z ru­chem ude­rza mnie nuta jej per­fum. Co za iro­nia, że pachną jak słońce za­mknięte w bu­telce.

– Wła­śnie. – Ki­wam krótko głową, jak gdy­bym był po­iry­to­wany jej osobą i tym, że mi prze­szka­dza, a by­łem i po­wi­nie­nem być na­dal, a jed­nak wcho­dzę w to, choć z ła­two­ścią mógł­bym odejść od baru. – Wi­dzisz? Próby roz­śmie­sze­nia mnie są bez­owocne.

– Za­pa­mię­tam – po­wta­rza moje słowa z uśmiesz­kiem. – I tak mam lep­sze rze­czy do ro­boty, niż sie­dzieć tu i pró­bo­wać cię roz­śmie­szać.

Moja ko­lej, żeby się ob­ró­cić w jej stronę. Zde­rzamy się ko­la­nami.

– Czyżby?

– Ow­szem. – Za­ma­wia kie­li­szek ca­ber­net sau­vi­gnon i po­now­nie pa­trzy na mnie wy­cze­ku­jąco.

– A co ta­kiego lep­szego masz do ro­boty? – wska­zuję na bar i, jak na za­wo­ła­nie, po­now­nie sły­chać grzmot przy­pie­czę­to­wu­jący, że tu­taj utknę­li­śmy i ona nie może stąd wyjść.

Prze­chyla głowę na bok i wy­py­cha ję­zy­kiem po­li­czek.

– Sprawy.

– Sprawy? Bar­dzo szcze­gó­łowe.

– A może tak: sprawy, któ­rymi nie chcę się zaj­mo­wać? Sprawy, któ­rych uni­kam? Sprawy, któ­rym pró­buję nadać sens? Czy to już jest wy­star­cza­jąco szcze­gó­łowe dla pana, Pa­nie Zrzędo?

Ja­kiś błysk w jej oku mówi mi, że coś ukrywa.

– Ja­sne. W po­rządku. To już inna para ka­lo­szy.

– Naj­wy­raź­niej będę po­trze­bo­wać ka­lo­szy, żeby się stąd wy­do­stać, je­śli woda da­lej ma się pod­no­sić.

– I po­trafi żar­to­wać.

– Za­wsze. Dla­czego ty je­steś zrzę­dliwy? To co­dzien­ność? – Mruży oczy i przy­gląda mi się ba­daw­czo, przy­gry­za­jąc jed­no­cze­śnie dolną wargę. – Hmm. Jed­nak nie przy­pię­ła­bym ci ta­kiej łatki. Hu­mo­rza­sty może. Albo my­śli­ciel, ale tylko dla wy­wo­ła­nia efektu. Ale na pewno nie nie­ustan­nie zrzę­dliwy.

– Dzięki za ana­lizę psy­cho­lo­giczną. – Prze­su­wam pu­stą szklankę w stronę bar­mana, sy­gna­li­zu­jąc po­trzebę ko­lej­nej. – Nie pro­si­łem o nią.

– A jed­nak ten ko­men­tarz wła­śnie po­twier­dził moją dia­gnozę.

– Znasz się na wszyst­kim – mó­wię.

Jej uśmiech robi się co­raz więk­szy. Cho­lera. Trudno go nie od­wza­jem­nić. Czy nie wie­działa, że moim pla­nem było przyjść tu­taj i roz­my­ślać? Me­dy­to­wać nad tą whi­sky i wma­wiać so­bie, że mam wszel­kie prawo czuć się zra­niony, wku­rzony i wszystko po­mię­dzy?

– No to o co cho­dzi? Pro­blemy z dziew­czyną? Prze­je­chało ci psa? Za­bra­kło pa­liwa?

Moją je­dyną od­po­wie­dzią jest pu­sty wzrok.

– O mój Boże. – Kła­dzie dłoń na sercu. – To twój pies, prawda? – Oczy za­cho­dzą jej łzami, czego się kom­plet­nie nie spo­dzie­wa­łem, a jej głos staje się co­raz cich­szy. – Tak mi przy­kro. – Wy­ciąga dłoń i ści­ska moje ko­lano.

Oto moje opcje.

Mogę po­zwo­lić temu kłam­stwu żyć i wy­ko­rzy­stać je, żeby na­brała do mnie sym­pa­tii i w końcu dała mi spo­kój. Kiw­nąć głową, po­rzu­cić to miej­sce i prze­nieść się na jedno z krze­seł pod oknem na­prze­ciwko.

Zu­peł­nie sam.

Ale gdy otwie­ram usta, by to zro­bić, nic z nich nie wy­cho­dzi. To zna­czy... ist­nieje gor­sze to­wa­rzy­stwo od tej wspa­nia­łej ko­biety, która wy­daje się – jak na ra­zie – mieć świetną oso­bo­wość.

– Wy­bacz, że cię roz­cza­ruję, ale nie mam psa, który zgi­nął.

Bły­ska­wica ude­rza po­now­nie i wo­kół nas sły­chać kilka gwał­tow­nych wde­chów. Ko­bieta obok mnie kiwa głową, pra­wie jak gdyby była mną roz­cza­ro­wana, a ja nie je­stem pe­wien dla­czego.

– Ni­gdy też nie twier­dzi­łem, że w ogóle mam psa – kon­ty­nu­uję. – To ty do­szłaś do ta­kich wnio­sków.

– Ale masz psa, prawda? – pyta, jakby to było bar­dzo ważne.

– A dla­czego to ma zna­cze­nie?

– Bo je­śli masz psa, to to coś o to­bie mówi.

– Co na przy­kład? – py­tam, cho­ciaż my­ślę tak samo.

Wzru­sza ra­mio­nami.

– Że nie sku­piasz się tylko na so­bie. Że chcesz dzie­lić z kimś czas i prze­strzeń. Że nie bo­isz się ubru­dzić rąk... To zna­czy zbie­ra­nie kup jest ko­niecz­no­ścią.

– Co? – na­gle wy­plu­wam drinka.

– Nikt nie lubi lu­dzi, któ­rzy nie chcą sprzą­tać kup po wła­snym psie.

– Za­ska­ku­jesz mnie na każ­dym kroku – mam­ro­czę i wpa­truję się w swoją szklankę, za­nim prze­niosę wzrok z po­wro­tem na nią.

– Do­brze. Za­sko­cze­nia to do­bra rzecz. – Po­syła mi uśmiech o mocy me­ga­wata.

Kim jest ta ko­bieta i dla­czego na­gle nie chcę, żeby prze­stała mó­wić?

– Za­tem? Pies? Brak psa? Co?

– Brak psa. – Uno­szę ręce. – Tylko nie oce­niaj. Ko­cham psy. Duże psy. Ale to jest mi­nus miesz­ka­nia w mie­ście.

I dla­czego mnie ob­cho­dzi, czy ona po­my­śli o mnie ina­czej po tej od­po­wie­dzi?

– W mie­ście?

– Na Man­hat­ta­nie.

Unosi brwi, ale nie zdra­dza, ja­kie do­my­sły wy­raża jej mina.

– A dla­czego to wina mia­sta?

– Bo psy za­słu­gują na po­dwórko, po któ­rym mo­głyby bie­gać, a moje miesz­ka­nie w wie­żowcu ra­czej na to nie po­zwala.

– Są prze­cież pro­fe­sjo­na­lni wy­pro­wa­dza­cze psów.

– Ja­sne, ale spa­cer a po­dwórko do za­bawy to dwie różne rze­czy. Skoń­czy­łaś już psie prze­słu­cha­nie?

Za­ci­ska usta i po­now­nie pa­trzy na mnie w ten spo­sób, ale nie dzieli się swo­imi my­ślami.

– Tak. Pew­nie. Ale na­dal... Och, ro­zu­miem. Prze­szka­dzam ci w uża­la­niu się nad sobą – szep­cze z de­li­kat­nym ski­nię­ciem głową, a po­tem po­now­nie zmie­nia te­mat tej cha­otycz­nej roz­mowy. – Moim zda­niem nie mo­głeś wy­brać na to lep­szego wie­czoru. To zna­czy ni­czego tym nie osią­gniesz, ale od czasu do czasu jest to po­trzebne.

– Tak. Ja­sne. Coś w tym stylu.

Wiem, że na­stępne py­ta­nie, które zada, za­brzmi: Co się stało? Jest ko­bietą. I to bez wąt­pie­nia ko­bietą z bujną wy­ob­raź­nią.

Ale za­miast za­cho­wy­wać się w prze­wi­dy­walny spo­sób, scho­dzi ze stołka i roz­gląda się do­koła, po czym ru­sza na drugą stronę baru. Pa­trzę, jak bie­rze coś do ręki, a na­stęp­nie wraca i sta­wia mię­dzy nami drew­nianą mi­skę – która wy­gląda jak z lat sie­dem­dzie­sią­tych.

Alarm ostrze­ga­jący o pier­ścionku za­rę­czy­no­wym.

Jak mo­głem nie za­uwa­żyć tego ra­czej spo­rego pier­ścionka z dia­men­tem na jej le­wej dłoni? I dla­czego jego wi­dok mnie dziwi?

– Ja­kiś pro­blem? – pyta.

Kręcę prze­cząco głową i zdaję so­bie sprawę, że wpa­truję się w mi­skę, którą wła­śnie przy­nio­sła, za­sta­na­wia­jąc jed­no­cze­śnie, jaki jest jej na­rze­czony ku­tas lub mąż ku­tas.

– Co to?

– Prze­ką­skowy miks. Pro­szę, po­wiedz, że ja­dłeś ta­kie w dzie­ciń­stwie.

W ra­mach od­po­wie­dzi prze­wra­cam tylko oczami.

– Na każ­dej ta­kiej smut­nej im­pre­zie musi być coś do je­dze­nia. – Wkłada do ust garść za­war­to­ści mi­ski. – I al­ko­hol. – A po­tem upija łyk wina. – I... ktoś, kto bę­dzie ci współ­czuł i po­wie, że masz stu­pro­cen­tową ra­cję, na­wet je­śli ta osoba uważa, że się my­lisz. – Pod­nosi rękę. – Za­tem to jest mój biedny wkład, bo to miej­sce chyba nie ma nic lep­szego do za­ofe­ro­wa­nia. – Po­now­nie siada na stołku. – Po­wi­nie­neś się czuć za­szczy­cony.

– Je­stem. – Po raz pierw­szy szcze­rze się uśmie­cham. Nie wy­daje mi się, że­bym kie­dy­kol­wiek sta­rał się tak bar­dzo jak ona po­pra­wić hu­mor ob­cej oso­bie. – Na­prawdę.

– To miej­sce nie może ci za­ofe­ro­wać wol­nego po­koju ani ni­czego in­nego poza tą mi­ską, w któ­rej dzi­siej­szego wie­czoru grze­bało już pew­nie z dzie­sięć róż­nych rąk, ale ja mogę ci za­ofe­ro­wać moją wspa­niałą oso­bo­wość i dys­kretne ucho. – Uśmie­cha się sze­roko.

– I wła­śnie zja­dłaś garść mie­szanki za­raz­ków – za­uwa­żam.

– A po­tem po­pi­łam je wi­nem, żeby al­ko­hol za­bił za­razki. Pro­ste. – Bie­rze łyk wina, żeby pod­kre­ślić swoją teo­rię. – Do­dat­kowo dach wy­daje się sta­bilny, a my je­ste­śmy w tej chwili susi.

– W tej chwili wy­daje się wła­ści­wym okre­śle­niem.

Stuka kie­lisz­kiem o moją szklankę.

– Za­tem na zdro­wie – mówi, a po­nie­waż ja tylko na nią pa­trzę, kon­ty­nu­uje: – No, co? Je­stem ty­pem dziew­czyny, któ­rej szklanka jest za­wsze w po­ło­wie pełna.

– Naj­wy­raź­niej.

Wy­ciąga dłoń.

– Elle. Wła­ści­wie to El­lery. Miło cię po­znać.

– El­lery? Nie­ty­powo.

Chi­cho­cze.

– Ha. Cie­kawy spo­sób na to, by po­wie­dzieć, że imię jest in­te­re­su­jące, dziwne, zna­czące. – Wzru­sza ra­mio­nami, jak gdyby już to wszystko sły­szała. – To na­zwi­sko ro­dowe. Se­le­eery El­le­eery – udaje dzie­cięcą prze­drzeź­niankę, a po­tem za­czyna się śmiać. – Boże, jak ja tego nie­na­wi­dzi­łam, gdy by­łam młod­sza. Ale te­raz już mi tak bar­dzo nie prze­szka­dza.

– Ford. Wła­ści­wie to For­dham. – Ści­skam jej dłoń. – Na­zwano mnie tak na cześć uni­wer­sy­tetu albo firmy mo­to­ry­za­cyj­nej, nie mamy za­tem o czym roz­ma­wiać, Se­lery El­lery.

– W ta­kim ra­zie w kwe­stii imion je­ste­śmy kwita.

– Ow­szem – mam­ro­czę.

Oboje spusz­czamy wzrok i orien­tu­jemy się, że da­lej wy­mie­niamy uścisk dłoni, szybko więc co­famy ręce, po czym zwra­camy oczy w stronę okna, żeby prze­rwać tę na­głą nie­zręcz­ność, która się mię­dzy nami po­ja­wiła.

Nie­zręcz­ność do­pra­wiona za­uro­cze­niem.

Cho­lera. Nie spo­dzie­wa­łem się tego.

Prze­su­wam dło­nią po wło­sach i prze­śli­zguję wzro­kiem w jej stronę. Uśmie­cha się ła­god­nie, pa­trząc na przed­sta­wie­nie, ja­kie Matka Na­tura urzą­dza na ze­wnątrz – uję­cia znisz­cze­nia pod­świe­tlone bły­ska­wi­cami – i po raz pierw­szy za­uwa­żam ma­lutki do­łe­czek na jej po­liczku.

Oczy­wi­ście, że musi go mieć. Za­bawna. Bez­czelna. Cu­do­wna. I ma do­łe­czek.

A ja mam taką sła­bość do do­łecz­ków.

– Do­kąd za­tem zmie­rza­łeś, za­nim Fred ci prze­szko­dził? – pyta, gdy roz­bły­ski na chwilę ustają.

– Fred? – py­tam, od­wra­ca­jąc od niej wzrok.

– Bu­rza tro­pi­kalna, w któ­rej utknę­li­śmy.

– Ra­cja. Sorry. Ten Fred.

Roz­glą­dam się. Nie­któ­rzy lu­dzie za­snęli. Inni ga­pią się w te­le­fony. Kilku roz­ma­wia z nie­zna­jo­mymi, któ­rzy sie­dzą obok. Ale gdy prze­no­szę wzrok z po­wro­tem na nią, od­kry­wam, że naj­wy­raź­niej te­raz jej ko­lej, by mnie ob­ser­wo­wać. Moje dło­nie. Moje przed­ra­miona z pod­wi­nię­tymi rę­ka­wami. Moja klatka pier­siowa i dwa roz­pięte górne gu­ziki ko­szuli. Wzdryga się, gdy jej wzrok na­po­tyka mój i wie, że zo­stała zła­pana.

Te­raz też je­ste­śmy kwita.

– Dzięki za nic, Fred – rzu­cam zło­śli­wie.

– Amen – przy­ta­kuje szep­tem, na­gle za­jęta wy­cie­ra­niem ser­we­tką mo­krych śla­dów po na­szych kie­lisz­kach.

De­ner­wuje się przy mnie. To cie­kawe. A może za­nie­po­koił ją fakt, że zła­pa­łem ją na tym, jak mi się przy­gląda, cho­ciaż ma pier­ścio­nek na palcu?

– No więc... do­kąd się wy­bie­ra­łeś, For­dzie-na­zwany-na-cześć-uni­wer­sy­tetu? Czy to ma ja­kiś zwią­zek z tym uża­la­niem się nad sobą?

– Sag Har­bor – mó­wię szorstko.

– Nie­źle. – Unosi brwi, ale za­raz je opusz­cza, gdy za­uważa, że nie po­dzie­lam jej en­tu­zja­zmu. – Jed­nak nie? – Po­nie­waż nie od­po­wia­dam, kon­ty­nu­uje: – Mu­sisz wy­brać, jedno albo dru­gie. Obo­jęt­ność nie wcho­dzi w grę, gdy urzą­dzasz im­prezę uża­la­nia się nad sobą. Ale Sag Har­bor. No. Je­steś bli­sko, a jed­nak tak da­leko przy tej po­go­dzie.

– Je­stem. – Ki­wam głową, ale nie mó­wię nic wię­cej. El­lery są­czy wino i wdaje się w gadkę szmatkę z bar­ma­nem.

Ob­ser­wuję ich in­te­rak­cję. Dziew­czyna jest z całą pew­no­ścią sek­sowna. Bez­dy­sku­syj­nie cu­do­wna. I ten szczery uśmiech, który roz­świe­tla jej twarz, gdy się na niej po­ja­wia.

Ona jest za­jęta, Ford.

A roz­miar ka­mie­nia na jej palcu mówi, że jej fa­cet chce, by wszy­scy wie­dzieli, że tak jest. Zro­zu­miałe.

Jest późno. Whi­sky za­czyna ude­rzać mi do głowy. I ani tro­chę nie zbli­ży­łem się do od­kry­cia, dla­czego dzi­siej­szy wie­czór i wszystko, co wy­da­rzyło się wcze­śniej, tak mocno mnie ude­rzyło. Upi­jam ko­lejny łyk drinka, po czym na chwilę za­my­kam oczy.

Mógł­bym jej ku­pić więk­szy dia­ment.

Jezu. Skąd, u dia­bła, wzięła się ta myśl?

Kręcę głową i tłu­mię śmiech. To al­ko­hol. Bez dwóch zdań.

Ale gdy spo­glą­dam na El­lery, jej nie­bie­skie oczy lśnią z cie­ka­wo­ści, a brwi marsz­czą się, jak gdyby chciały mnie za­py­tać, z czego się śmia­łem.

– Roz­my­śla­łem, czy po­wi­nie­nem się prze­rzu­cić na piwo – mó­wię, jak gdyby to tłu­ma­czyło moją przy­pad­kową we­so­łość.

– Piwo?

– Tak. To bę­dzie długa noc i chyba po­wi­nie­nem zmie­nić tempo.

– To wszystko za­leży od tego, do czego chcesz je do­sto­so­wać. – Wy­bu­cha głę­bo­kim śmie­chem, a mój umysł wę­druje w kilka miejsc i wszyst­kie są zwią­zane z nią. Krzy­żuje ręce na pier­siach. – Do­bra, wy­rzuć to z sie­bie. Tę hi­sto­rię. Wi­no­wajcę, który stoi za twoim uża­la­niem się. Po­wiedz mi, kogo po­win­nam nie­na­wi­dzić za to, że cię za­smu­cił.

Wsze­dłem tu­taj, nie chcąc z ni­kim roz­ma­wiać, a te­raz, z ja­kie­goś po­wodu, ona spra­wiła, że już mi to tak nie prze­szka­dza. Moje pier­wotne wa­ha­nie mi­nęło.

– To w za­sa­dzie dość głu­pie...

– Wi­dać, że cię mar­twi, więc nie po­wie­dzia­ła­bym, że jest głu­pie.

– Po­kłó­ci­łem się z braćmi – mó­wię w końcu.

– Okej. Za­tem sprawy ro­dzinne. To za­wsze jest trudne. O co po­szło?

– To długa hi­sto­ria.

Roz­gląda się przez chwilę po po­miesz­cze­niu, po czym wzru­sza ra­mio­nami i po­now­nie spo­gląda mi w oczy.

– Chyba mamy na to czas, skoro w za­sa­dzie utknę­li­śmy tu na ja­kąś chwilę. Czy to ma coś wspól­nego z tym?

– Z czym? – py­tam, pa­trząc tam, gdzie wska­zuje.

– Z muszką, która wisi na two­jej szyi. Je­stem bar­dzo cie­kawa, co za idiota de­cy­duje się na ele­gancką im­prezę w tak po­tworną po­godę. – Udaje, że drży, ale jej uśmiech jest fi­glarny.

Pry­cham.

– Ja. Moi bra­cia. My je­ste­śmy tymi idio­tami.

– Och. Ups. Po­win­nam so­bie za­tkać usta stopą.

– Idiota to zde­cy­do­wa­nie naj­mil­sza z obelg, ja­kie dzi­siaj usły­sza­łem... więc przyj­muję.

– Aż tak źle?

Ki­wam głową.

– Coś w tym stylu.

Ktoś śmieje się gło­śno po dru­giej stro­nie po­miesz­cze­nia, pod­czas gdy ona bie­rze ko­lejną garść prze­ką­sek. Przy­glą­dam się jej, gdy wyj­muje wszyst­kie precle i kła­dzie je obok mi­ski. Dziwne.

Na­po­tyka mój wzrok i mruga.

– Żyję na kra­wę­dzi.

Wy­bu­cham śmie­chem.

– Bu­rza tro­pi­kalna i za­razki jed­nej nocy.

– Za­po­mnia­łaś wspo­mnieć o za­an­ga­żo­wa­niu się w re­la­cję z ta­jem­ni­czym i zrzę­dli­wym męż­czy­zną.

– Tak. To też. – Z ja­kie­goś po­wodu na­pię­cie w mo­ich bar­kach ma­leje z każ­dym ko­men­ta­rzem, który wy­mie­niamy.

– Muszka... – Wy­krzy­wia usta i robi minę, jakby chciała ob­sta­wiać. – Za wcze­śnie na bo­żo­na­ro­dze­niową im­prezę...

– Bio­rąc pod uwagę, że jest kwie­cień, idziesz do­brym tro­pem.

– Zga­duję za­tem, że to ban­kiet z na­gro­dami dla prze­ło­żo­nych, czyli dla was, je­śli to ty i twoi bra­cia je­ste­ście jego or­ga­ni­za­to­rami... Nie wiem, może zbiórka albo jesz­cze coś in­nego... Och. Mam! To było przy­ję­cie z oka­zji pre­miery filmu. – Prze­chyla głowę na bok. – Tylko nie mów, że je­steś sław­nym ak­to­rem, który ukrywa się w tym sen­nym mia­steczku nad mo­rzem i ma za­miar ku­pić ten za­jazd, żeby tchnąć w niego nowe ży­cie? Pla­nu­jesz zro­bić z tej miej­scówki na przy­kład pen­sjo­nat dla elit, bo ty i twoi przy­ja­ciele ma­cie dość tego, że ni­g­dzie na wa­ka­cjach nie mo­że­cie za­cho­wać pry­wat­no­ści.

– Czy ktoś ci po­wie­dział, że masz bujną wy­ob­raź­nię?

Jej uśmiech staje się szer­szy.

– Ko­lejna z wielu mo­ich im­pre­zo­wych sztu­czek.

– Naj­wy­raź­niej.

– Czy twoje mil­cze­nie ozna­cza, że tak na­prawdę je­steś Chri­sem Hem­swor­them w prze­bra­niu?

– Cii. Nie zdra­dzaj mnie.

– Twoja ta­jem­nica jest u mnie bez­pieczna – szep­cze. – Twój ame­ry­kań­ski ak­cent jest do­sko­nały. Więc...

– Zbiórka cha­ry­ta­tywna.

– Wie­dzia­łam! – Ude­rza pię­ścią w blat.

– To co­roczna ele­gancka im­preza, którą or­ga­ni­zu­jemy – mó­wię, my­śląc o gali na rzecz osób z cho­robą Al­zhe­imera, którą urzą­dzamy, żeby uczcić pa­mięć na­szego zmar­łego ojca. – I tak, zro­bi­li­śmy ją po­mimo nad­cho­dzą­cej bu­rzy, bo to tra­dy­cja i... cho­lera wie po co jesz­cze.

– Bo je­ste­ście męż­czy­znami i nikt, na­wet Matka Na­tura, nie bę­dzie wam sta­wiać ogra­ni­czeń!

– Te­raz, gdy wy­szło to z two­ich ust, brzmi dość nie­do­rzecz­nie. Ale tak. Coś w tym stylu.

Kiwa głową i zerka na mnie znad brzegu swo­jego kie­liszka.

– I wa­sza kłót­nia po­szła o co? Nie mieli chru­pią­cych tar­ti­nek czy któ­ryś z two­ich braci pod­ry­wał twoją dziew­czynę i to cię wku­rzyło? Albo... – kręci głową, jakby chciała jesz­cze za­dać py­ta­nie. – Coś jesz­cze bar­dziej skan­da­licz­nego? No już, da­waj te so­czy­ste szcze­góły.

– Nic so­czy­stego ani skan­da­licz­nego. Przy­kro mi, że cię roz­cza­ro­wa­łem. – Uśmie­cham się. Wy­obra­że­nie so­bie, że moi bra­cia mo­gliby spu­ścić wzrok ze swo­ich żon na tyle długo, by spoj­rzeć na ko­goś in­nego, jest ko­miczne. Gdyby ist­niał ob­ra­zek przed­sta­wia­jący ko­goś, kto do­słow­nie po­łyka ha­czyk, to by­liby na nim oni.

Poza tym może i je­ste­śmy tro­jacz­kami, ale nasz gust w kwe­stii ko­biet dia­me­tral­nie się różni. Ja je­stem... Po pro­stu Ford.

Jeżę się na tę myśl i mój gniew roz­pala się na nowo.

Jak mam jej po­wie­dzieć, że moje zde­ner­wo­wa­nie ma zwią­zek z po­czu­ciem by­cia nie­wi­dzial­nym, i jed­no­cze­śnie nie wyjść na cipę? Że moje na­zwi­sko de­fi­niuje to, kim je­stem i jak lu­dzie mnie po­strze­gają. I że choć za­wsze tak było, to nie zda­wa­łem so­bie sprawy z tego, że mnie rów­nież za­głu­sza?

– My po pro­stu... mie­li­śmy różne zda­nia. Po­ja­wiło się coś nie­spo­dzie­wa­nego i ja po­strze­ga­łem to ina­czej niż oni. Pa­dły pewne słowa i nie by­łem za­chwy­cony tym, co zo­stało po­wie­dziane.

– To zna­czy, że je­ste­ście bli­sko.

– A nie wszyst­kie ro­dzeń­stwa są?

Pry­cha i jest w tym zde­cy­do­wana drwina, która wzbu­dza moją cie­ka­wość.

– Oczy­wi­ście, że są – mówi, ale to nie brzmi prze­ko­nu­jąco.

– No więc tak, je­ste­śmy bli­sko.

Chwila, czy czę­ściowo dla­tego mnie to tak wku­rzyło? Że nie mieli po­ję­cia, o co mi cho­dzi? Że, choć zwy­kle po­tra­fimy koń­czyć za sie­bie zda­nia, a na­wet my­śli, tym ra­zem nie zro­zu­mieli, że wcale nie zra­niło mnie to, co było po­wie­dziane, ale to, co nie zo­stało po­wie­dziane?

Kiwa głową, jak gdyby ro­zu­miała.

– Okej, czyli w tej chwili nie lu­bimy two­ich braci, tak? Je­ste­śmy na nich tak wku­rzeni, że znowu za­mó­wimy ko­lejkę?

Ki­wam głową.

– Brzmi nie­źle.

– A ilu ich masz? Ja­kie mają imiona? – pyta. – Bo wiesz, trudno wbi­jać szpilki w la­leczki vo­odoo do­mo­wej ro­boty, je­śli nie są sper­so­na­li­zo­wane.

Przy tej dziew­czy­nie czuję się tak swo­bod­nie, że nie­omal jej od­po­wia­dam i to bez wa­ha­nia.

Ale je­stem Sharpe i przez lata na­uczy­łem się, że gdy lu­dzie się o tym do­wia­dują, nie za­wsze re­agują po­zy­tyw­nie. Zwłasz­cza bio­rąc pod uwagę roz­głos, który ude­rzy w moją ro­dzinę, gdy tylko ukaże się ta bio­gra­fia. Ostat­nim, czego mi trzeba, jest po­da­wa­nie jej imion mo­ich braci, żeby mo­gła do­dać dwa do dwóch i spie­nię­żyć hi­sto­rię o jed­nym z nich po­grą­żo­nym w ża­ło­bie i dą­sa­ją­cym się w ja­kimś za­jeź­dzie.

– Jest ich dwóch – mó­wię z mach­nię­ciem ręki, nie do­da­jąc, że je­ste­śmy kimś wię­cej niż tylko braćmi, bo iden­tycz­nymi tro­jacz­kami. – Ich imiona są nie­istotne. Po pro­stu... czy kie­dy­kol­wiek za­uwa­ży­łaś, jak inni pa­trzą na cie­bie albo cię po­strze­gają, i to cię tro­chę od­rzu­cało?

Wyj­muje ko­lejne precle z mie­szanki i kła­dzie je na stole na sto­siku.

– W pew­nym sen­sie tak. To mi działa na nerwy. Cza­sami jest otrzeź­wia­jące. I naj­czę­ściej mi nie schle­bia.

Zwłasz­cza gdy jest to ob­ser­wa­cja two­jego ojca.

Od­chrzą­kuję, bo czuję na­gły przy­pływ emo­cji.

– Tra­fi­łaś w sedno.

– Przy­kro mi.

Czy­stość w tej pro­stej od­po­wie­dzi daje mi do my­śle­nia. Sły­szę w niej szcze­rość, tak rzadką w obec­nych cza­sach, zwłasz­cza od zu­peł­nie ob­cej osoby.

Wy­raz jej oczu jest rów­nie szczery.

I musi to być mie­szanka póź­nej go­dziny, trze­ciej szklanki whi­sky i cho­ler­nych wy­da­rzeń tego wie­czoru, ale Jezu... nie­na­wi­dzę tej na­głej pre­sji w klatce i mu­szę się przejść.

Wstaję gwał­tow­nie ze stołka, a oczy El­lery roz­sze­rzają się ze zdu­mie­nia na mój na­gły ruch.

– Co się...

– Pro­szę o uwagę! – krzy­czy w tym sa­mym mo­men­cie ko­bieta sto­jąca nie­da­leko wej­ścia do baru.

Lu­dzie szu­rają no­gami, ale milkną i zwra­cają twa­rze w stronę mile uśmiech­nię­tej ko­biety, która bacz­nie wszyst­kich ob­ser­wuje.

– Po­słu­chaj­cie!!! – ry­czy nasz bar­man, żeby zwró­cić uwagę tych klien­tów, któ­rzy są zbyt za­jęci roz­mową, aby na nią spoj­rzeć.

– Cześć. Mam na imię Amy – za­czyna, gdy w po­miesz­cze­niu za­pada ci­sza. – Jak nie­któ­rzy z was wie­dzą, wła­dze po­in­for­mo­wały wła­śnie, że za­mknęli na noc drogę w obu kie­run­kach. Je­śli ktoś tego jesz­cze nie sły­szał, ups, przy­kro mi, że je­stem po­słań­cem. Za­tem tak, to ozna­cza, że utknę­li­ście tu­taj na noc, je­śli nie za­ła­twi­li­ście so­bie po­koju w jed­nym z ho­teli ka­wa­łek da­lej. My też mamy wszystko za­jęte. – Przez po­miesz­cze­nie prze­ta­cza się gło­śny jęk. – Do­bra no­wina jest taka – kon­ty­nu­uje Amy – że mo­że­cie zo­stać tu­taj. To nie Ritz, ale jest su­cho, mamy wy­godne krze­sła, a po­kaz świa­teł na ze­wnątrz jest wi­do­wi­skowy. – Uśmie­cha się, wska­zu­jąc na okna. – Ko­lejna zła wia­do­mość? Na mocy prawa sta­no­wego mu­sie­li­śmy prze­stać sprze­da­wać al­ko­hol ja­kieś czter­dzie­ści mi­nut temu. Za­mkniemy więc bar...

– Po­waż­nie? – beł­ko­cze ja­kiś męż­czy­zna z dru­giego końca po­miesz­cze­nia, znad stołu, na któ­rym stoi mnó­stwo pu­stych kie­lisz­ków. Bar­man po­syła Amy spoj­rze­nie, które mówi, że po­ra­dzi so­bie z nim, je­śli bę­dzie mu­siał.

– Po­waż­nie – po­wta­rza ko­bieta z uśmie­chem peł­nym zro­zu­mie­nia. Pod­nosi pa­lec. – Ale to nie zna­czy, że nie mo­żemy sprze­dać wam bu­telki wa­szej ulu­bio­nej tru­ci­zny te­raz... albo tego, co z niej zo­stało, że­by­ście pili ją so­bie spo­koj­nie w ciągu nocy. – W po­miesz­cze­niu roz­lega się kilka okrzy­ków. – Po­my­śla­łam, że to może ko­goś uszczę­śli­wić.

Roz­lega się kla­ska­nie w ra­mach po­kazu na­szego smut­nego stanu de­spe­ra­cji, a Amy dyga.

El­lery na­chyla się i ten sło­neczny za­pach znowu jest wy­czu­walny, tym ra­zem zmie­szany z jej szam­po­nem.

– Chyba za­tem pora pod­jąć de­cy­zję, Ford – szep­cze.

– Jaką?

– Whi­sky czy piwo?

ROZ­DZIAŁ TRZECI

Ford

Cztery go­dziny wcze­śniej

CAŁY WIE­CZÓR MNIE TO ZŻERA.

To kłam­stwo.

Zżera mnie, od­kąd prze­czy­ta­łem roz­dział dwu­dzie­sty drugi. Ten za­ty­tu­ło­wany „Oj­co­stwo”. Roz­dział, w któ­rym mój oj­ciec pi­sze o swo­ich trzech chło­pa­kach. Jego naj­więk­szym osią­gnię­ciu. Opi­sał w szcze­gó­łach pro­blemy z Cal­la­ha­nem i to, jaki był z niego dumny, i to, że Led­ger był uoso­bie­niem jego sa­mego, uro­dzony, by wejść w jego za­wo­dowe buty, gdy oj­ciec po­sta­nowi je zwol­nić.

Aka­pit po aka­pi­cie po­świę­cone moim bra­ciom i ich miej­scu w ro­dzi­nie Sharpe’ów. W za­sa­dzie to we wszech­świe­cie Sharpe’ów.

– O co ci cho­dzi? – pyta Cal­la­han, wcho­dząc do pen­tho­use’u. Wszę­dzie jest syf – ubra­nia, żar­cie, ba­gaże, wa­lizki z ko­sme­ty­kami ich żon – który zro­bi­li­śmy, wpa­da­jąc tu i wy­pa­da­jąc w ra­mach przy­go­to­wań na wie­czór. On się tym nie przej­muje. Pod­nosi ja­kiś cu­kie­rek, wkłada go do ust i opada na ka­napę. – Wzią­łeś kij wy­jęty z dupy Led­gera i wsa­dzi­łeś do swo­jej?

– Cal­la­han. On był dla mnie naj­więk­szym wy­zwa­niem. – Ma­xton mówi to z uśmie­chem. Ale za tym kryje się po­czu­cie dumy. Mi­łość. Po­czu­cie, że je­dyną rze­czą, która mo­głaby tego twar­dziela rzu­cić na ko­lana, byli jego sy­no­wie. – Cal­la­han jest uparty jak osioł, ale, cho­lera, na­prawdę mnie za­ska­kuje. Chowa swoją in­tu­icję i ta­lent do po­dej­mo­wa­nia wła­ści­wych de­cy­zji za zu­chwa­łym za­cho­wa­niem. Jakby czuł się nie­kom­for­towo, bę­dąc tak do­brym w tym, co przyj­dzie mu do głowy. W tym sen­sie przy­po­mina swoją mamę. Prze­by­wa­nie w jego obec­no­ści jest jak by­cie bli­sko niej.

– Od­wal się, Cal­la­han.

Nie­wła­ściwa re­ak­cja.

W przy­padku mo­jego bra­ciszka to jak rzu­ca­nie przy­nęty re­ki­nowi. Prak­tycz­nie wi­dzę, jak nad­sta­wia uszu na te słowa.

I może chcę, żeby tak było. Może chcę, żeby mnie w to wcią­gnął, dzięki czemu do­stanę bójkę, do któ­rej cią­gnie mnie przez cały wie­czór.

– Uuu – mówi z gwizd­nię­ciem.

– Co to za dźwięk? – pyta Led­ger, który wcho­dzi do po­koju. Pa­trzy na Cal­la­hana, po­tem na mnie, po­tem znów na Cal­la­hana.

I dla­tego wła­śnie by­cie tro­jacz­kami ozna­cza ból dupy. Plu­sem jest to, że in­tu­icyj­nie wy­czu­wamy, co się u nas dzieje... Mi­nu­sem – sy­tu­acja, w któ­rej nie chcesz, żeby kto­kol­wiek wie­dział.

A te­raz... cho­lera, te­raz nie wiem, czego, do dia­bła, chcę.

– Twój kij? Jest te­raz w jego du­pie – wy­ja­śnia Cal­la­han.

– Od­pieprz się – mam­ro­czę.

I te­raz Led­ger jest za­in­try­go­wany.

– Mój naj­star­szy. Led­ger Ma­xtorn Sharpe. – Imien­nik zo­staje wspo­mniany z naj­ła­god­niej­szym uśmie­chem i bły­skiem po­dziwu w oczach. – Gdy na niego pa­trzę, wi­dzę młod­szą wer­sję sie­bie, tylko dzie­sięć razy lep­szą. Je­śli po­ja­wia się prze­szkoda, on się z nią mie­rzy. Je­śli na­po­tyka wy­zwa­nie, nie może się do­cze­kać, żeby udo­wod­nić, że po­trafi wię­cej. Jest po­tęż­nym prze­ciw­ni­kiem we wszyst­kich spra­wach biz­ne­so­wych.

– My­śli pan, że lu­dzie tak pana po­strze­gają? – py­tam i od czło­wieka na­prze­ciwko do­staję to, czego się spo­dzie­wa­łem. Po­woli po­ja­wia­jący się uśmiech po­głę­bia li­nie wy­ryte na jego twa­rzy. Li­nie, któ­rych hi­sto­rie chciał­bym po­znać, ale mam po­czu­cie, że rów­na­łoby się to po­wsta­wa­niem jed­nej książki za drugą wy­peł­nio­nych roz­ma­itymi opo­wie­ściami.

– Nie ob­cho­dzi mnie, jak lu­dzie mnie po­strze­gają. Ni­gdy nie ob­cho­dziło. My­ślę, że pod tym wzglę­dem Led­ger jest po­do­bny. Bar­dziej za­cięty, niż ja by­łem, je­śli to można so­bie wy­obra­zić, ale oka­zuje też wię­cej serca ode mnie. Jest ła­twiej do­stępny, pod­czas gdy ja tak bar­dzo sta­ra­łem się nie być Ma­xto­nem Sharpe’em z Bro­nxu, że nie ob­cho­dziło mnie, komu na­dep­ną­łem na od­cisk, byle do­stać to, co chcia­łem.

– I co to daje?

– Czyni go lep­szym czło­wie­kiem, niż ja by­łem. Niż je­stem. Z tym wiążą się więk­sze ocze­ki­wa­nia, ale wąt­pię, że męż­czy­zna, na któ­rego wy­rósł Led­ger, bę­dzie miał ja­kie­kol­wiek pro­blemy z ich speł­nie­niem.

– Naj­pierw uni­kasz al­ko­holu, a te­raz taka po­stawa – Led­ger, uro­dzony dy­plo­mata, mówi to, usa­da­wia­jąc się na końcu ka­napy, po prze­kąt­nej do mnie. – Co się dzieje? – sły­szę jego py­ta­nie, ale wi­dzę tylko stronę za cho­lerną stroną po­chwał skie­ro­wa­nych pod jego ad­re­sem. Naj­lep­szy w kla­sie w Whar­ton. Na­groda Mło­dego Przed­się­biorcy. Hi­sto­ria po hi­sto­rii o tym, że jest do­kład­nie taki, jak czło­wiek, któ­rego ubó­stwiał.

Czło­wiek, któ­rego ja rów­nież ubó­stwia­łem, ale te­raz czuję, jak­bym był dla niego nie­wi­dzialny.

– Ford? – po­na­wia py­ta­nie.

I jakby na sy­gnał Cal­la­han prze­suwa się na ka­na­pie, a wów­czas coś ude­rza z głu­chym ło­sko­tem o pod­łogę. Na­chyla się i tłumi śmiech.

– Wy­gląda, że tata też chce do­łą­czyć do tej roz­mowy – żar­tuje, gdy pod­nosi eg­zem­plarz próbny książki i kła­dzie go na sto­liku. – Wiesz, jak nie­na­wi­dził na­szych kłótni.

W po­koju za­pada ci­sza, pod­czas gdy my wpa­tru­jemy się w okładkę książki. Czarno-biała fo­to­gra­fia na­szego ojca. Nie wi­dać na niej ko­loru jego oczu, ale ich wy­ra­zi­stość – za­równo pod wzglę­dem ja­ko­ści zdję­cia, jak i do­kład­no­ści tę­czó­wek – jest fa­scy­nu­jąca. Ma spo­kojny wy­raz twa­rzy, a jego usta, iden­tyczne z na­szymi, ukła­dają się w pro­stą kre­skę.

To jest za­chwy­ca­jące uję­cie czło­wieka, któ­rego wszy­scy ko­cha­li­śmy. Zdję­cie, które w pe­wien spo­sób od­zwier­cie­dla in­ten­syw­ność męż­czy­zny, z któ­rym do­ra­sta­li­śmy, ze­sta­wioną z mięk­kim ser­cem czło­wieka zbli­ża­ją­cego się do końca swo­jego ży­cia.

Aż za­ci­ska mi się gar­dło, gdy pró­buję prze­two­rzyć emo­cje wy­wo­łane tą okładką i tymi trzy­stoma trzy­na­stoma stro­nami za nią.

Exposé jego ży­cia. Chwile z jego dzie­ciń­stwa, które za­wa­żyły na jego ży­ciu. Bieda. Oj­ciec, który uciekł. Matka, która wal­czyła i bez prze­rwy pra­co­wała. Jego pra­gnie­nie, by ni­gdy nie zna­leźć się w ta­kim po­ło­że­niu, gdy do­ro­śnie. Prze­dzie­ra­nie się przez col­lege, któ­rego osta­tecz­nie nie skoń­czył, bo za­bra­kło fun­du­szy.

Hi­sto­ria o tym, jak za­po­cząt­ko­wał swoje im­pe­rium jako po­moc­nik kel­nera. Jak na­wią­zy­wał przy­jaź­nie z wła­ści­wymi go­śćmi, któ­rzy póź­niej w niego uwie­rzyli i go wsparli. Jak po­tem zo­stali przez niego so­wi­cie wy­na­gro­dzeni, gdy osią­gnął suk­ces, o któ­rym więk­szość tylko ma­rzy.

Bio­gra­fia mówi o mi­ło­ści jego ży­cia, na­szej ma­mie. O jego pierw­szych my­ślach, gdy ją spo­tkał. O jego ostat­nich my­ślach, gdy mu­siał po­cho­wać ją w tak mło­dym wieku. I o bólu serca, który na­dal czuł.

Są w niej roz­działy o ciem­nych in­te­re­sach i lu­dziach, któ­rzy pró­bo­wali go sa­bo­to­wać. O jego wy­głu­pach i za­bo­bo­nach. O jego fi­lo­zo­fiach w biz­ne­sie i ży­ciu.

Gros z tego wie­dzia­łem. O nie­któ­rych rze­czach prze­czy­ta­łem po raz pierw­szy i za­wsze będę wdzięczny, że mogę za­cho­wać w pa­mięci wię­cej prawdy o czło­wieku, który przez więk­szość na­szego ży­cia był dla nas ca­łym świa­tem.

I któ­rego te­raz nie ma.

Tym, czego się nie spo­dzie­wa­łem, była cie­ka­wość – a na­wet na­dzieja – na to, jak po­strze­gał mnie jako męż­czy­znę. I gdy prze­czy­ta­łem tę część o Cal­la­ha­nie, a po­tem jego my­śli o Led­ge­rze, wstrzy­ma­łem od­dech i prze­wró­ci­łem stronę.

– Ma pan więc Cal­la­hana bun­tow­nika i Led­gera o oso­bo­wo­ści typu A, pro­szę nam te­raz po­wie­dzieć o swoim środ­ko­wym synu, For­dha­mie.

Oczy Ma­xtona smut­nieją, a uśmiech ga­śnie na jego ustach.

– Moja żona skoń­czyła Uni­wer­sy­tet For­dham. To wła­śnie tam się po­zna­li­śmy. Mia­łem do­dat­kową pracę jako do­rę­czy­ciel kwia­tów i przy­pad­kiem na nią wpa­dłem. Od razu wy­ją­łem kar­teczkę z bu­kietu i wrę­czy­łem jej kwiaty. – Uśmie­cha się sze­rzej. – Stąd Ford otrzy­mał swoje imię. Ukłon w stronę dnia, w któ­rym wie­dzia­łem, że po­ślu­bię Carly.

Ten im­po­nu­jący męż­czy­zna opiera się o fo­tel i wy­gląda za okno swo­jej się­ga­ją­cej nieba wieży. Pod nim mia­sto pę­dzi na zła­ma­nie karku, a ja się za­sta­na­wiam, czy bra­kuje mu tego tempa, czy ra­czej do­ce­nia swoje obecne nie­spieszne ży­cie.

Cze­kam, aż zbie­rze my­śli. Mija chwila. Wspo­mnie­nia wra­cają po ci­chu, a emo­cje z nimi zwią­zane od­bi­jają się w wy­ra­zie jego twa­rzy.

– Ford jest... roz­jemcą w na­szej ro­dzi­nie. Za­cho­wuje rów­no­wagę w na­szym, cza­sami burz­li­wym, ży­ciu. On jest... Po pro­stu For­dem.

Po pro­stu For­dem.

Nie For­dha­mem Rhy­sem Sharpe’em, dru­gim w kla­sie w Whar­ton, za­le­d­wie uła­mek ni­żej od brata. Nie For­dem, sy­nem Ma­xtona i Carly, który trzy­mał ro­dzinę ra­zem po śmierci matki. Nie For­dem, męż­czy­zną, który uspraw­nił pewne kwe­stie hie­rar­chii służ­bo­wej w S.I.N., dzięki czemu firma stała się efek­tyw­niej­sza i sku­tecz­niej­sza. Nie moim sy­nem, tym, który dzwo­nił co wie­czór, żeby spraw­dzić, czy nic mi nie jest.

Pie­przo­nym Po pro­stu For­dem.

I tylko o tym po­tra­fi­łem my­śleć dzi­siaj wie­czo­rem, gdy moi bra­cia i ich żony, Sut­ton i Asher, stali przed całą chmarą lu­dzi z sze­ro­kimi uśmie­chami, ser­decz­nie ich wi­ta­jąc.

Jak oni mnie wi­dzą? Czy dla nich też je­stem nie­wi­dzialny? Czy je­stem Po pro­stu For­dem, środ­ko­wym sy­nem, o któ­rym czę­sto za­po­mi­nają i – co cie­kawe – nie­wiele o nim wie­dzą?

– Cho­dzi o tę książkę, prawda? – pyta Led­ger, od­ry­wa­jąc mnie od mo­ich my­śli. – Jej lek­tura przy­po­mniała nam wszyst­kim, że za nim tę­sk­nimy. Czy dla was było to tak samo trudne jak dla mnie?

– Dla­tego. – Ki­wam głową. – I z in­nych po­wo­dów.

Drink, o któ­rym myśl od­rzu­ca­łem przez cały wie­czór, wzywa mnie te­raz po imie­niu. Ale nie zbli­żam się do lo­dówki wy­peł­nio­nej pi­wem. My­ślę, że gdy za­cznę, nie będę umiał skoń­czyć. Wy­trzy­muję ra­czej wzrok Cal­la­hana.

– To nic nie zna­czy – w końcu mru­czy ci­cho, jak gdyby ostrze­gaw­czo.

Co, do cho­lery?

– Co? – pyta Led­ger, pod­czas gdy ja się za­sta­na­wiam, czy ko­men­tarz Cal­la­hana ozna­cza, że gdy prze­czy­tał książkę, też to za­uwa­żył. Albo mó­wiąc do­kład­niej, moją nie­obec­ność w niej.

Za­ska­ku­jące, je­śli tak jest. Mój brat, który zwy­kle my­śli tylko o so­bie, za­uwa­żył, pod­czas gdy ten, który zwy­kle zwraca uwagę na wszyst­kie szcze­góły, nie.

Ale po co to ostrze­że­nie?

– Boże broń, Po pro­stu Ford tylko po­gor­szy sprawę, prawda Cal? – py­tam.

– Czy ktoś może mnie oświe­cić, dla­czego wy dwaj ga­pi­cie się na sie­bie, pod­czas gdy ja stoję tu w kom­plet­nych ciem­no­ściach?

– Po pro­stu Ford – po­wta­rzam.

– Co z nim? Za­po­mnia­łeś, jak masz na imię? Czego nie ro­zu­miem? – pyta Led­ger, ale wiem, w któ­rej chwili to do niego do­ciera, bo ręka mu słab­nie, gdy unosi drinka do ust.

– Tak jak po­wie­dzia­łem, to nic nie zna­czy. Jak we wszyst­kich książ­kach, nie wszystko zo­staje za­warte w osta­tecz­nej wer­sji. Pewne tre­ści się usuwa. Win­word na pewno miał mnó­stwo ma­te­riału, któ­rego zwy­czaj­nie nie mógł wy­ko­rzy­stać – mówi Cal­la­han, na­wią­zu­jąc do au­tora.

– Usuwa? Masz na my­śli te nudne czę­ści, które ni­kogo nie cie­ka­wią, tak? Bo dla­czego miałby wy­ko­rzy­stać co­kol­wiek, co tata po­wie­dział o mnie, gdy może pi­sać o złym chło­paku Cal­la­ha­nie i pro­te­go­wa­nym Led­ge­rze?

Bo nie miał na mój te­mat do po­wie­dze­nia nic na tyle war­to­ścio­wego, by za­wrzeć to w książce.

No i pro­szę.

Więk­szość rze­czy spływa po mnie jak po kaczce. Rzadko coś mnie do­tyka emo­cjo­nal­nie. Pra­wie nic. Ale świa­do­mość, że mój oj­ciec miał o mnie tak złe zda­nie, jest przy­gnę­bia­jąca. Ta pre­sja, jaką czuję w klatce, jest dez­orien­tu­jąca. Ta po­trzeba udo­wod­nie­nia, że je­stem kimś wię­cej niż Po Pro­stu Cho­ler­nym For­dem wpra­wia mnie w za­kło­po­ta­nie.

– Pie­prze­nie – mówi Led­ger.

– Pie­prze­nie? – krzy­czę.

– A że­byś, cho­lera, wie­dział, pie­prze­nie – mówi Led­ger, wcho­dząc w moją prze­strzeń. – Za­pła­ci­łem cenę, o ja­kiej nie masz po­ję­cia, więc chrza­nić cie­bie i twoje durne ko­men­ta­rze.

Mię­sień w jego szczęce pul­suje, a w oczach iskrzy fu­ria, którą rzadko u niego wi­dzę. Bar­dzo do­brze, bo ja też je­stem wście­kły.

– Ford – mówi Cal­la­han, pró­bu­jąc uspo­koić na­pię­cie, które jak zwy­kle sam stwa­rza. – Je­ste­śmy do­ro­słymi, na któ­rych skie­ro­wane są ka­mery i o któ­rych fał­szywe plotki są normą. Wszy­scy wiemy, jak oni prze­krę­cają słowa i ro­bią sen­sa­cję z gówna, żeby sprze­dać ko­lejny eg­zem­plarz. Tak samo jest z tym – wska­zuje na książkę.

– Ale to były słowa taty! – krzy­czę. – One nie zo­stały zmy­ślone!

– Je­steś śmieszny. – Led­ger prze­wraca oczami. – Tata był z nas dumny. Na­wet z cie­bie...

– A gdyby role się od­wró­ciły? Co gdyby...

– Gówno by mnie to ob­cho­dziło. Cie­bie też nie po­winno – mówi Cal­la­han. – Prze­stań być ta­kim cho­ler­nym wraż­liw­cem.

Ale mnie ob­cho­dzi.

Ob­cho­dzi mnie bar­dziej, niż chcę przy­znać.

– Pie­przyć to. I pie­przyć was obu. – Idę w stronę drzwi i igno­ruję ich wo­ła­nie.

Nie ma sensu kon­ty­nu­ować roz­mowy, która zmie­rza do­ni­kąd.

Żad­nego.

Je­stem kimś o wiele wię­cej niż Po pro­stu For­dem. Pier­do­lić ich, je­śli my­ślą ina­czej.

Nie za­do­wolę się samą wzmianką.

By­ciem nie­sza­no­wa­nym Sharpe’em.

By­ciem po pro­stu ni­kim.

ROZ­DZIAŁ CZWARTY

El­lery

ROZGLĄ­DAM SIĘ PO ZA­CIE­NIO­NYM PO­MIESZ­CZE­NIU. Kilku klien­tów po­zo­sta­wio­nych wła­snemu lo­sowi wy­brało so­bie fo­tele i zwi­nęło się w nich w kłębki, żeby się umo­ścić na dłuż­szą chwilę. Inni ku­pili bu­telki z al­ko­ho­lem i szu­kają wy­god­nego miej­sca. Jesz­cze inni pod­jęli głu­pią de­cy­zję o tym, by wyjść i po­szu­kać szczę­ścia, pró­bu­jąc obejść blo­kady dro­gowe.

Ja, z dru­giej strony, stoję z bu­telką ca­ber­net wci­śniętą pod ra­mię, mi­ską prze­ką­sek w jed­nej dłoni, kie­lisz­kiem w dru­giej i ska­nuję po­miesz­cze­nie, jed­no­cze­śnie cał­ko­wi­cie igno­ru­jąc nie­ustanne brzę­cze­nie ko­mórki w mo­jej to­rebce, in­for­mu­jące o przy­cho­dzą­cych wia­do­mo­ściach.

Zde­cy­do­wa­łam się na tę po­dróż z ja­kie­goś po­wodu i naj­pew­niej jest nim osoba wy­sy­ła­jąca mi wia­do­mo­ści.

Roz­glą­dam się po po­miesz­cze­niu i czuję lekko roz­cza­ro­wana, że nie wi­dzę Forda.

Czy on też wy­szedł?

Ku­pił tę bu­telkę whi­sky, a po­tem uciekł do po­koju, który wcze­śniej za­re­zer­wo­wał, ale nic o tym nie po­wie­dział?

Czemu mnie to w ogóle ob­cho­dzi?

Bo tak. Czy nie taka wła­śnie je­stem? Trosz­cząca się o wszyst­kich i wszystko do­koła kosz­tem sa­mej sie­bie?

Ale w tym było coś wię­cej. Tu cho­dziło o... niego.

Na­wet nie zna­jąc do­kład­nych szcze­gó­łów tego, co przy­da­rzyło mu się dzi­siaj wie­czo­rem, wiem, że mu współ­czuję. Walka z braćmi. Świa­do­mość tego, jak cię po­strze­gają i po­czu­cie od­rzu­ce­nia.

I wcale nie za­kłuło mnie to dla­tego, że ten fa­cet speł­niał wszyst­kie wy­mogi, które sta­wiam męż­czy­znom, by uznać ich za atrak­cyj­nych. O Jezu, tak. Te ciemne włosy z lekką falą. Te bursz­ty­nowe oczy ze zło­tymi plam­kami. Ta silna szczęka i pro­sty nos. Te sze­ro­kie ra­miona i na­prawdę sek­sowne przed­ra­miona. Te dło­nie... och, tak, miał ta­kie fajne dło­nie.

Ta cała roz­pięta ko­szula i muszka zwi­sa­jąca mu z szyi tylko do­da­wały mu sek­sa­pilu.

Ale z każ­dej jego czę­ści, która pró­bo­wała być gbu­ro­wata, wy­ła­niało się coś in­nego. Spra­wiał wra­że­nie mi­łego, gdy pró­bo­wał być szorstki. Otwar­tego, gdy chciał zo­stać sam. Za­in­te­re­so­wa­nego, na­wet gdy pró­bo­wał być po­wścią­gliwy.

I może ta ostat­nia rzecz ude­rzyła mnie odro­binę moc­niej, niż po­winna. Zwłasz­cza że mi­nęły wieki, od­kąd ktoś pa­trzył na mnie z ta­kim ogniem w oczach.

A może to pierw­szy raz od dawna, gdy to w ogóle za­uwa­ży­łam? Albo chcia­łam, żeby ktoś to za­uwa­żył.

Czy to nie śmieszne, że tracę od­dech, gdy Ford wcho­dzi z po­wro­tem do strefy ba­ro­wej? Że je­stem pod­eks­cy­to­wana wi­zją lep­szego po­zna­nia go? Że czuję ulgę, że nie wy­szedł?

Po­nie­waż jego biała ko­szula jest cał­ko­wi­cie prze­mo­czona i przy­lega do klatki pier­sio­wej, za­kła­dam, że po­szedł po coś do sa­mo­chodu.

Ale nie za­sta­na­wiam się, dla­czego po­szedł do sa­mo­chodu, nie my­ślę o wi­nie, które ści­skam pod pa­chą, ani o czym­kol­wiek in­nym, bo je­stem nim zbyt za­uro­czona. Tym, jak pod­cho­dzi do ka­napy na dru­gim końcu po­miesz­cze­nia, gdzie te­raz wi­dzę bu­telkę whi­sky i szklankę na sto­liku przed nim. Tym, jak bez­ce­re­mo­nial­nie i non­sza­lancko roz­pina smutną, białą, mo­krą ko­szulę, która do niego przy­wiera, i zdej­muje ją z obu ra­mion po ko­lei, tak że wi­dać każdy cho­lerny pra­cu­jący mię­sień.

Jego za­ry­so­wane mię­śnie brzu­cha.

Jego sze­roką klatkę pier­siową z de­li­kat­nym śla­dem ciem­nych wło­sów.

Opa­loną skórę, która od­zwier­cie­dla go­dziny spę­dzone na ze­wnątrz bez ko­szuli.

Na mi­łość bo­ską...

Je­stem pewna, że huk, który sły­szę, wy­wo­łuje moja szczęka opa­da­jąca na pod­łogę.

Na­chyla się i szuka cze­goś w tor­bie, którą przy­niósł, da­jąc mi rów­nie atrak­cyjny wi­dok swo­ich ra­mion, po czym wy­ciąga bluzę.

Jest wy­bla­kła i wy­gląda na zno­szoną. Wciąga ją przez głowę, koń­cząc tym sa­mym część po­kazu ro­dem z filmu Ma­gic Mike, ale po­now­nie otwie­ram sze­roko oczy, gdy wi­dzę na jej prze­dzie logo Whar­ton Bu­si­ness. Świat jest mały. Czło­wiek nie nosi tak ko­cha­nej bluzy, je­śli nie cho­dził do tej szkoły.

Wy­gląda na to, że Ford jest też do­brze wy­kształ­cony.

Gdy pod­no­szę wzrok znad tych li­ter roz­po­ście­ra­ją­cych się te­raz na jego kla­cie, po­now­nie na­po­ty­kam jego bursz­ty­nowe oczy. Fiu, fiu! Gdy na­sze spoj­rze­nia się krzy­żują, w moim żo­łądku dzieją się za­bawne rze­czy, które nie po­winny się tam wy­da­rzać. Na jego twa­rzy za­kwita krzywy uśmiech, a szklanka whi­sky unie­siona w moją stronę jest za­pro­sze­niem do za­ję­cia pu­stego miej­sca obok.

Wbrew roz­sąd­kowi, stopy same pro­wa­dzą mnie w tamtą stronę.

Co ty wy­pra­wiasz, Elle?

Anio­łek na jed­nym ra­mie­niu udaje, że nie sły­szy dia­bełka na dru­gim. Na szczę­ście brzę­cze­nie ko­mórki strze­puje oba z nich, gdy pod­cho­dzę do sto­lika.

– Ko­niec kon­tem­pla­cji? – py­tam, gdy sta­wiam mi­skę z prze­ką­skami na sto­liku i uśmie­cham się do niego.

Pa­trzy na mnie znad kra­wę­dzi szklanki, po czym kiwa głową, wpra­wia­jąc w drże­nie kro­ple wody.

– Za­wsze by­łem łasy na do­brą whi­sky, a w tym miej­scu, o dziwo, można taką do­stać.