Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Kiedy już się wydawało, że wśród Mayfairów zapanuje spokój i harmonia, doszło do dramatycznych wydarzeń, które wstrząsnęły tym starym rodem czarownic.
Rowan, nowa spadkobierczyni dziedzictwa, zniknęła i wszystko wskazuje na to, że została więźniem Lashera. Poszukiwania prowadzone przez rodzinę nie przynoszą żadnych rezultatów. Co gorsza - straszne zdarzenia dotykają także inne kobiety noszące to nazwisko. Wśród Mayfairów narasta poczucie osaczenia i grozy.
Cykl: Dzieje czarownic z rodu Mayfair, t. 2.2
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Książka dostępna w zasobach:
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie (2)
Miejska Biblioteka Publiczna w Siemiatyczach
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 601
Rok wydania: 2009
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
LASHER
Cykl „Kroniki wampirów” tworzą:
WYWIAD Z WAMPIREM
WAMPIR LESTAT
KRÓLOWA POTĘPIONYCH
OPOWIEŚĆ O ZŁODZIEJU CIAŁ
MEMNOCH DIABEŁ
WAMPIR ARMAND
MERRICK
KREW I ZŁOTO
POSIADŁOŚĆ BLACKWOOD
KRWAWY KANTYK
Cykl „Nowe opowieści o wampirach” tworzą:
PANDORA
WAMPIR VITTORIO
„Opowieści o czarownicach z rodu Mayfair” tworzą:
GODZINA CZAROWNIC
TOM 1 i Tom 2
LASHER
TOM 1 I TOM 2
TALTOS
ANNE
RICE
LASHER
tom 2
Przełożyła
Hanna Pustuła
DOM WYDAWNICZY REBIS
Poznań 2009
Tytuł oryginału
Lasher
Copyright © 1993 by Anne O’Brien Rice
All rights reserved
Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd.,
Poznań 2009
Redaktor tego wydania
Anna Majerska
Opracowanie graficzne serii i projekt okładki
Zbigniew Mielnik
Fotografie na okładce
© Summerfield Press/Corbis
© Jim Zuckerman/Corbis
Wydanie II poprawione
Wydanie I ukazało się w 1997 roku
nakładem wydawnictwa Amber
ISBN 978-83-7510-465-3
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 061-867-47-08, 061-867-81-40; fax 061-867-37-74
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Skład
Gdańsk, tel. 58-347-64-44
Świat dygotał, kiedy ojciec śpiewał swoją pieśń, kiedy się śmiał. Przemawiał do niej wartko, wysokim głosem, „Emaleth, bądź silna; weź to, czego potrzebujesz; być może matka spróbuje cię skrzywdzić. Walcz, Emaleth, walcz o to, by połączyć się ze mną. Pomyśl o górskiej dolinie w blasku słońca i o wszystkich naszych dzieciach”.
Emaleth zobaczyła dzieci — setki, tysiące istot takich jak ojciec i jak ona sama; Emaleth bowiem widziała teraz także samą siebie, własne smukłe palce, długie ramiona i nogi, i włosy, unoszone przez wody tego świata, którym była matka. Świata, który stawał się dla niej zbyt ciasny.
Ojciec śmiał się. Widziała jego taniec, tak jak widziała go matka. Śpiewał dla niej, a jego pieśń była piękna i długa.
Pokój wypełniały kwiaty. Mnóstwo, mnóstwo kwiatów. Ich wszechobecna woń mieszała się z zapachem ojca. Matka krzyczała, kiedy ojciec przywiązywał jej ręce do ramy łóżka. Kopnęła go i ojciec zaklął; okrutny grzmot rozdzierający niebiosa jej świata.
Ojcze, proszę, proszę, bądź dobry dla matki.
— Będę. Ale teraz muszę wyjść, kochanie. - Przekazał jej sekretną wiadomość. — Wrócę z jedzeniem dla twojej matki, jedzeniem, które da ci siły. Kiedy nadejdzie czas, Emaleth, walcz, by przyjść na świat. Walcz ze wszystkim, co spróbuje stanąć ci na drodze.
Myśl o walce napełniła ją smutkiem. Przeciwko komu miała walczyć? Przecież nie przeciwko matce! Emaleth i matka były jednym. Serce Emaleth biło razem z sercem matki. Kiedy matka cierpiała, Emaleth cierpiała wraz z nią. Wydawało jej się wtedy, że jakaś złowroga siła usiłuje zniszczyć jej świat, którym jest matka.
Przed chwilą Emaleth mogłaby przysiąc, iż matka wie o jej istnieniu! Że w ułamku sekundy pojęła, iż nosi w sobie Emaleth. Ale znowu zaczęła się kłótnia pomiędzy matką i ojcem i wszystko się zatarło.
Trzasnęły zamykane drzwi, zapach ojca zniknął. W przyćmionym świetle zmierzchu wypełniającym pokój niezliczone kwiaty kołysały się łagodnie, pochylając drżące główki. Emaleth słyszała płacz matki.
Nie płacz, matko, proszę. Smutno mi, kiedy płaczesz. Cały świat tonie w smutku.
Naprawdę mnie słyszysz, kochanie?
Matka wiedziała, że ona tu jest! Emaleth przekręciła się wewnątrz maleńkiego, kurczącego się świata i nacisnęła na jego sklepienie. Matka westchnęła.
Tak, matko. Wymów moje imię, tak jak wymawia je ojciec. Emaleth. Wymów moje imię!
Emaleth.
Matka zaczęła mówić do niej, z powagą i przejęciem. Posłuchaj uważnie, maleńka, jestem w niebezpieczeństwie, słaba i chora. Jestem zagłodzona. Żyjesz wewnątrz mnie i chwała Bogu, sama bierzesz sobie z moich zębów, kości i krwi wszystko, czego potrzebujesz. Lecz ja tracę siły. Znowu mnie związał. Musisz mi pomóc. Co mogę zrobić, żeby uratować nas obie?
Matko, on nas kocha. Kocha ciebie i kocha mnie. Chce, żeby cały świat zapełnił się naszymi dziećmi.
Matka cicho jęknęła.
- Emaleth, nie wierć się - powiedziała. — Zbiera mi się na wymioty.
Ciało matki zwijało się z bólu - kostki jej nóg przywiązane po dwóch przeciwległych stronach łóżka; nadgarstki jej dłoni przywiązane po dwóch przeciwległych stronach łóżka; wywołujący mdłości zapach kwiatów.
Emaleth zapłakała. Nie potrafiła znieść straszliwego, przygniatającego smutku matki. Widziała matkę, tak jak widział ją ojciec: zmizerniałą, wyczerpaną, z ciemnymi kręgami wokół oczu, przypominającą sowę. I Emaleth zobaczyła sowę pośród czarnych drzew nocnego lasu.
Posłuchaj, kochanie, nie zostaniesz wewnątrz mnie na zawsze. Niedługo nadejdzie czas twoich narodzin, Emaleth, a ja mogę tego nie przeżyć. Mogę umrzeć w tej samej chwili, w której ty przyjdziesz na świat.
Nie, matko! Myśl, że matka mogłaby umrzeć, była zbyt okropna. Emaleth wiedziała, czym jest śmierć. Pamiętała jej zapach. Widziała, jak strzała przeszyła siedzącą na gałęzi sowę i ptak spadł na leśne poszycie. Zadrżały liście na drzewach. Znała śmierć, tak jak znała świat w górze, na dole i wokół siebie, unoszącą ją wodę, dotyk własnej skóry i włosów chwytanych w palce i podnoszonych do ust. Być martwym to znaczy nie być żywym! Przez jej główkę przepływały strzępy długich opowieści ojca o górskiej dolinie i o tym, że kiedyś zbiorą się tam wszyscy razem, potężni i wszechwładni. „Pamiętaj — powiedział kiedyś. — Oni nie znają miłosierdzia dla tych, co nie należą do ich własnego gatunku. Ty też musisz być bezlitosna, moja córko, moja żono, moja mateczko”.
Nie umieraj, matko. Nie możesz tego zrobić. Nie umieraj.
— Postaram się, kochanie, ale teraz posłuchaj. Ojciec jest szalony. Rzeczy, o których śni, są niegodziwe. Musisz uciec ode mnie i od niego i znaleźć kogoś, kto będzie potrafił ci pomóc. — Matka znowu zaczęła płakać, zgnębiona i zdruzgotana, potrząsając rozpaczliwie głową.
Wrócił ojciec. Szczęk klucza w zamku. Woń ojca i zapach jedzenia.
— Popatrz, najdroższa — powiedział. — Przyniosłem ci sok z pomarańczy i mleko, i mnóstwo łakoci.
Położył się na łóżku obok matki.
— To już nie potrwa długo! Zobacz, jak ona walczy! A twoje piersi znowu są pełne mleka!
Matka krzyknęła. Zasłonił dłonią jej usta; spróbowała ugryźć go w palec!
Emaleth zapłakała. To było okropne, okropne; ciemność i grzmot przetaczający się nad horyzontem. Czym jest świat, który przynosi tyle cierpienia? Niczym. Zapragnęła włożyć im coś w usta, żeby nie mogli więcej obrzucać się słowami pełnymi nienawiści. Naparła na sklepienie swojego świata. Widziała siebie jako narodzoną, dorosłą kobietę, miotającą się pomiędzy matką a ojcem, wpychającą w ich usta opadłe liście, by przerwać potok raniących słów.
— Masz wypić sok i mleko — z wściekłością wycedził ojciec.
— Pod warunkiem że mnie rozwiążesz i pozwolisz mi wstać. Inaczej nie będę jadła. Chcę usiąść na brzegu łóżka.
Proszę, ojcze, bądź dobry dla matki. Jej serce przepełnia smutek. Matka musi jeść. Matka jest zagłodzona. Matka jest słaba.
Dobrze, maleńka. Ojciec był przerażony. Już nigdy więcej nie zostawi matki bez jedzenia i picia.
Przeciął taśmę okręconą wokół nadgarstków i kostek matki.
W jednej chwili matka przyciągnęła do siebie ramiona i nogi, skręcając stopy do wewnątrz. I oto wędrują po pokoju, Emaleth i matka, tam i z powrotem, tam i z powrotem. Weszły do łazienki, pełnej jasnego światła i błyszczących przedmiotów, pachnącej wodą i rozpuszczonymi w wodzie chemikaliami.
Matka zamknęła za sobą drzwi i zdjęła ciężką porcelanową płytę przykrywającą zbiornik toalety. Emaleth rozumiała, co się dzieje, rozumiała to bowiem matka, ale nie wszystko było dla niej całkowicie jasne. Kawał twardej porcelany był ciężki; matka czegoś się bała. Podniosła płytę do góry. Biały kształt przypominał nagrobek.
Kiedy ojciec wyważył drzwi do łazienki, matka odwróciła się, opuszczając porcelanową pokrywę prosto na jego głowę. Ojciec krzyknął.
Ból. Matko, nie rób tego.
Ojciec osunął się bez jęku na podłogę, zanurzając w cichy, spokojny sen. Matka jeszcze raz uderzyła go porcelanową płytą.
Z jego uszu trysnęła krew, obryzgując posadzkę. Zamknął oczy. Marzył o czymś. Matka odsunęła się do tyłu, zanosząc się łkaniem. Porcelanowa pokrywa wypadła z jej rąk.
Matkę przepełniały teraz podniecenie i nadzieja. Odzyskawszy równowagę, przestąpiła ponad zagradzającym drogę ciałem ojca i wpadła do pokoju. Zgarnęła swoje ubranie, schwyciła ukrytą na spodzie szafy torebkę — tak, torebkę, nie może zapomnieć o torebce - i wybiegła boso na korytarz. Emaleth trzęsła się i podskakiwała, czyniąc wysiłki, by dosięgnąć dłońmi ścian swojego świata i przywrócić mu stabilność.
Znajdowały się teraz w maleńkiej windzie, opadającej w dół, w dół, w dół! To było takie przyjemne! Emaleth odkrywała świat na zewnątrz pokoju. Matka, oparta plecami o ściankę windy, nakładała na siebie części odzieży, przez cały czas mamrocząc coś pod nosem, popłakując, ocierając łzy. Wciągnęła przez głowę czerwony sweter. Nie mogła dopiąć spódnicy. Wyłożyła sweter na wierzch.
Dokąd zamierzają się udać?
Matko, co się stało ojcu? Dokąd jedziemy?
Ojciec chce, żebyśmy stąd odeszły. Musimy odejść, uspokój się. Musisz być cierpliwa.
Matka nie mówiła prawdy. Emaleth usłyszała głos ojca, szepczący gdzieś daleko jej imię.
Matka stała w drzwiach windy. Narastający ból stał się nie do wytrzymania. Emaleth westchnęła i spróbowała zwinąć się w kłębuszek, by ulżyć matce. Lecz świat wokół niej zaciskał się coraz bardziej, jakby się zmniejszał. Matka głośno wciągnęła powietrze i zasłaniając dłonią oczy, oparła się ciężko o ścianę.
Tylko się nie przewróć!
Wreszcie matka włożyła buty i pobiegła, waląc po drodze torebką o szklaną taflę wyjściowych drzwi. Ale po chwili opadła z sił. Była zbyt ciężka. Zatrzymała się, obejmując ramionami Emaleth, tuląc do siebie wytrzęsione w biegu ciałko.
Kocham cię, matko.
Ja też cię kocham, maleńka. Naprawdę. Ale teraz muszę odnaleźć Michaela.
Kiedy matka wspomniała o Michaelu, w jej umyśle pojawił się obraz krzepkiego mężczyzny o ciemnych włosach i serdecznym uśmiechu, w niczym nieprzypominającego ojca. Anioł, powiedziała matka, który przyjdzie nam na ratunek. Przez krótką chwilę duszę matki wypełniał pokój. Fala nadziei i radości ogarnęła również Emaleth. Radość.
Po raz pierwszy w życiu Emaleth czuła, że matka jest szczęśliwa. Michael.
Lecz w samym środku owej błogości, leżąc wtulona w matkę obejmującą ramionami cały jej świat, Emaleth usłyszała wołanie ojca.
Matko, ojciec się obudził. Słyszę go. Woła nas.
Matka wyszła na ulicę. Tuż obok z łoskotem przelatywały samochody i ciężarówki. Skierowała się pospiesznie ku ogromnej ryczącej maszynie, która wyrosła przy krawężniku niby lśniąca góra stali. Szoferka przypominała łeb złośliwej bestii, z wyszczerzonymi groźnie zębami i wyłupiastymi oczyma reflektorów.
Tak, maleńka, to chyba coś dla nas.
Mobilizując wszystkie siły, matka wspięła się na wysoki stopień i otworzyła drzwi.
- Błagam, niech mnie pan zabierze ze sobą, wszystko jedno dokąd! Muszę stąd odjechać! — Matka zatrzasnęła za sobą drzwi ciężarówki. - Niech pan rusza, na miłość boską! Jestem tylko samotną kobietą, nie ma się pan czego obawiać!
Gdzie jesteś, Emaleth ?
— Powinna pani pojechać do szpitala. Jest pani chora — słabo zaoponował kierowca, posłusznie zapalając silnik.
Olbrzymia ciężarówka dźwignęła się z miejsca, wypełniając cały świat ogłuszającym rykiem. Hałas i wstrząsy znowu przyprawiły matkę o mdłości. Powrócił ból. Wywracający wnętrzności ból. Osunęła się ciężko na oparcie fotela.
Emaleth, twoja matka mnie skrzywdziła.
Matko, on nas woła.
Maleńka, jeżeli mnie kochasz, nie odpowiadaj na jego wołanie.
— Proszę pani, zawiozę panią do szpitala miejskiego.
Matka chciała powiedzieć, nie, proszę tego nie robić. Proszę mnie zabrać jak najdalej stąd. Ale nie udało jej się wydobyć głosu ze ściśniętego gardła. W ustach czuła smak wymiotów, smak krwi. Skręcała się z bólu. Emaleth czuła jej ból.
Głos ojca oddalał się coraz bardziej, nie mogła już rozróżnić poszczególnych słów.
— Nowy Orlean — odezwała się wreszcie. — Mieszkam tam. Muszę tam wrócić. Muszę się dostać do domu Mayfairów, na rogu Pierwszej i Chestnut.
Emaleth wiedziała wszystko, o czym wiedziała matka. Tam właśnie mieszkał Michael. Żałowała, że nie potrafi sama przemówić do kierowcy. Jaka szkoda. Matka jest taka chora. Zaraz zacznie wymiotować i znowu będzie czuć ten zapach. Uspokój się, matko. Już nie słyszę ojca.
— Michael Curry w Nowym Orleanie. Muszę go odnaleźć. On panu zapłaci. Mnóstwo pieniędzy. Ja też dam panu pieniądze. Niech pan do niego zadzwoni. Proszę... Zatrzymajmy się przy jakiejś budce telefonicznej, ale najpierw wyjedźmy z miasta. Niech pan popatrzy...
Wyjęła z torebki pieniądze, całe garście banknotów. Mężczyzna gapił się na matkę okrągłymi ze zdumienia oczyma, lecz szczerze pragnął jej pomóc, zrobić to, o co prosiła. Wydawała mu się taka delikatna, młoda i śliczna.
— Czy jedziemy na południe? — spytała matka, z trudem wymawiając słowa. Znowu ogarnęły ją mdłości. Ból zaciskał kleszcze, rozrywając jej ciało, rozrywając ciało Emaleth.
OOOOOch... To było najgorsze ze wszystkiego, co Emaleth dotąd przeżyła. Kopnęła w ścianę swojego świata. Ach, przecież wcale nie chciała kopnąć matki.
Głos ojca już dawno utonął w ryku samochodów, w oślepiającym blasku świateł. Wokół nich rozpościerał się bezkresny świat.
— Jedziemy na południe, proszę pani — powiedział kierowca. - Jedziemy na południe, tak jak pani chciała, chociaż osobiście wolałbym, żeby mi pani pozwoliła odwieźć się do szpitala.
Matka zamknęła oczy. Jej umysł wypełniła mroczna pustka. Głowa opadła na ramię. Zasnęła; śnił jej się sen. Na jej kolanach, na podłodze szoferki, pomiędzy pedałami, walały się rozsypanie pieniądze. Kierowca pochylił się i ostrożnie podnosił pojedyncze banknoty, usiłując nie spuszczać wzroku z pędzących przed nim aut. Samochody, droga, znaki, autostrada; Nowy Orlean, ciągle na południe.
— Michael — powiedziała matka. — Michael Curry. Ale wie pan, kiedy o tym myślę, wydaje mi się, że numer telefonu zapisany jest raczej na nazwisko Mayfair. Mayfair & Mayfair. Niech pan zadzwoni do kancelarii Mayfair & Mayfair.
Ustalono, że Alida CeeCee Mayfair poroniła około szesnastej. Kiedy Mona przyszła ją odwiedzić, nie żyła już od trzech godzin. Pielęgniarki oczywiście sprawdzały, czy wszystko jest w porządku. Zaglądały do izolatki, by rzucić okiem na chorą, nie chciały jej jednak obudzić. Również Annę Marie wiele razy wchodziła na górę, zarówno przed, jak i po śmierci Alicii.
Nikt nie zauważył, by w pobliżu pokoju chorej kręcił się ktoś obcy. W tej części szpitala znajdowały się wyłącznie pomieszczenia prywatne.
Leslie Ann Mayfair dzwoniła kolejno do wszystkich kobiet należących do rodziny. Ryan tkwił przy telefonie w swoim śródmiejskim biurze, robiąc to samo. Carla, jego sekretarka, również nie odchodziła od telefonu.
Oswobodziwszy się wreszcie od natrętnych pocałunków i uścisków, Mona zamknęła się w swoim pokoju. Z wściekłością zdarła z siebie białą sukienkę i kokardę.
Naturalnie, nie ma mowy, żeby udało jej się zadzwonić do Michaela, chociaż tak bardzo chciałaby powiedzieć mu o wszystkim i poprosić, żeby przyjechał. Bez przerwy ktoś wisi na telefonie.
Mając na sobie tylko figi i stanik, Mona grzebała w szafie w poszukiwaniu czegoś, co by się nadawało do włożenia. Nic z tego. Otworzyła drzwi i niezauważona przez nikogo przemknęła się na drugą stronę korytarza, do sypialni matki. Ze studni klatki schodowej dochodził monotonny szum rozmów, przywodzący na myśl ryk oceanu. Na zewnątrz nieustannie trzaskały drzwi
samochodów. Z głębi domu dobiegał głośny, rozpaczliwy płacz Wiecznej Evelyn.
Garderoba CeeCee. CeeCee miała zaledwie nieco ponad metr pięćdziesiąt pięć wzrostu, Mona zdążyła już ją prawie dogonić. Szukała zapamiętale pośród sukienek, żakietów i garsonek, dopóki nie natrafiła na skąpą spódniczkę, zdaniem mamy, zbyt krótką, ale cóż, dla niej w sam raz; i jedną z tych luźnych, obszytych falbankami bluzek, jakie CeeCee nosiła codziennie między dziewiątą i jedenastą, zanim wypiła swój lunch i przebrała się w nocną koszulę, by zasiąść w salonie do oglądania popołudniowych oper mydlanych.
No cóż, CeeCee nie zrobi tego już nigdy więcej, prawda? Monie wydało się, że pokój zawirował nagle wokół niej. Ubrania pachniały matką. Pomyślała o zapachu ze szpitala. Nie, tutaj nie ma po nim ani śladu. Na pewno by go wyczuła.
Spojrzała w lustro. Wygląda teraz jak mała kobietka; w każdym razie coś w tym rodzaju. Wzięła leżącą na toaletce szczotkę CeeCee i zaczesawszy do tyłu włosy, tak jak to robiła jej matka, upięła je spinką.
Przez krótką chwilę, nie więcej niż mgnienie oka, zdawało jej się, że widzi matkę. Jęknęła. Tak bardzo by chciała, żeby to okazało się prawdą. Lecz w lustrze nie było nikogo oprócz niej samej, wyglądającej bardzo dorośle z upiętymi włosami. Znalazła kredkę do ust, bladoróżową, ponieważ CeeCee ostatnio zbyt rzadko trzeźwiała na tyle, by poradzić sobie z mocniejszymi kolorami.
Mona pomalowała usta.
W porządku, a teraz pora wracać na drugą stronę korytarza, zamknąć drzwi na klucz i włączyć komputer.
Na ekranie pojawił się katalog WordStara, wielki, jaskrawozielony, oferujący wszystkie możliwości klasycznego menu. Mona nacisnęła klawisz „S”, żeby wystartować program, i poleciła otworzyć nowy katalog \WS\MONA\POMOC.
Kiedy się już w nim znalazła, nacisnęła klawisz „N” i utworzyła plik o nazwie „POMOC”. Otworzyła dokument i zaczęła pisać.
„Tu Mona Mayfair. Jest trzeci marca. Zwracam się do tych, którzy zjawią się po mnie i być może nie będą potrafili zrozumieć, co się wydarzyło. Tajemnicza istota poluje na kobiety z naszej rodziny. Staramy się je ostrzec; lecz wszyscy myślą, że to jakaś choroba. W rzeczywistości to jednak coś o wiele gorszego; coś, co potrafi każdego wyprowadzić w pole.
Zamierzam pomóc w dotarciu z ostrzeżeniem do wszystkich kobiet”.
Wystukała „Z”, by zachować zapisany dokument. Tekst bezszelestnie zniknął we wnętrzu maszyny. Siedziała w ciemnościach, przed roziskrzonym ekranem komputera niby przed kominkiem pełnym dogasającego żaru. Wtem w łagodną ciszę pokoju wdarł się uliczny hałas. Korek na jezdni. Ktoś puka do drzwi.
Mona odsunęła zasuwkę. Z framugi odpadły płatki farby, osiadając na jej dłoni. Otworzyła drzwi.
- Szukam Mony. Ach, Mona! Nie poznałam cię. — To była ciocia Bea. — Dobry Boże, dziecko, to ty znalazłaś swoją matkę?
- Tak, nic mi nie jest. Nie martw się o mnie - powiedziała Mona. — Ale musicie wszystkich zawiadomić.
- Właśnie to robimy, kochanie. Chodźmy na dół. Wesprzyj się na moim ramieniu.
- Nikomu nie wolno zostawać samemu, nawet we własnym pokoju. — Mona wyminęła ciotkę i ruszyła w kierunku schodów. — Nikt nie może zostać sam! — krzyknęła.
W holu na dole kłębił się tłum Mayfairów. Papierosowy dym ścielił się warstwami, przysłaniając światło lamp. Płacz, szlochanie, aromat kawy.
- Mona, kochanie, czy nie macie tu jakichś herbatników?
- Mona, to tyją znalazłaś?
- To Mona. Mona, słoneczko!
- CeeCee i Gifford były niemal jak bliźniaczki.
- Nie, to nie tak, mówię ci.
- To nie jest żadna choroba - powiedziała Mona.
Na twarzy Bei, obejmującej Monę ramieniem, odmalowało się pełne smutku niedowierzanie.
— Tak, wiem, Aaron też tak mówi. Dzwonią nawet do kobiet w Nowym Jorku i Kalifornii.
— Trzeba zadzwonić wszędzie.
— Och, Boże — westchnęła Bea. - Carlotta miała rację. Powinniśmy byli spalić ten dom. To coś wydostało się z tego domu, prawda?
— To jeszcze nie koniec, Beatrice - powiedziała Mona.
Zamknąwszy za sobą drzwi łazienki na parterze, znowu sama, bezpiecznie odseparowana od całego świata, Mona wybuchnęła płaczem.
— Niech to cholera, mamo, niech to wszystko jasna cholera.
Nie trwało to jednak długo. Nie miała czasu, żeby się nad sobą rozczulać. Znowu ktoś umarł. Wyraźnie słyszała dochodzące z holu podniesione głosy; trzasnęły drzwi. Ktoś cicho krzyknął. To musiało oznaczać nowy zgon.
Przyszedł Ryan, słyszała, jak wołają po imieniu. Przez ciężkie drzwi z cyprysowego drewna sączyły się przytłumione głosy. Lindsay Mayfair znaleziono martwą w Houston w Teksasie. Dzisiaj w południe. Właśnie się do nich dodzwonili.
Mona wróciła do holu. Ktoś podał jej szklankę wody - przez chwilę gapiła się bezmyślnie na trzymany w ręku przedmiot, nie mając pojęcia, co to takiego może być. Następnie opróżniła naczynie jednym haustem.
— Dziękuję — powiedziała.
Stojący obok Pierce wpatrywał się w nią zaczerwienionymi oczyma.
— Wiesz już o Lindsay.
— Posłuchaj - powiedziała - to nie jest żadna przypadłość. To po prostu osoba. Ktoś, kto je zabija. W każdym mieście wszystkie kobiety muszą się zebrać w jednym domu i bez przerwy być razem. Żadna nie powinna się ani na chwilę oddalać. To nie potrwa długo, wkrótce zrobimy z tym porządek. Dysponujemy ogromną siłą, wszyscy razem...
Przerwała. Rozgadani krewni wypełniający hol umilkli. Cisza obejmowała coraz szersze kręgi.
- To tylko jedna samotna istota - dokończyła niemal szeptem. Gdzieś w odległym kącie domu Wieczna Evelyn zanosiła się cichym szlochem.
- Moje ukochane, moje najdroższe słoneczka...
Nagle dołączyła się do niej Bea. I Mona.
- Weź się w garść. Jesteś mi potrzebna — zwrócił się do Mony Pierce.
Ucichła, chociaż wszędzie wokół niej rozbrzmiewał płacz.
DALSZY CIĄG OPOWIEŚCI JULIENA
Po narodzinach Mary Beth nastąpił najciemniejszy okres mojego życia. Po raz pierwszy zdałem sobie wówczas sprawę z tego, iż nasze czyny nie są moralnie obojętne. Nie potrafię precyzyjnie określić, dlaczego właśnie wtedy to do mnie dotarło; zresztą nie należy to do tematu mojego opowiadania, nie zamierzam więc szerzej się nad tym rozwodzić.
Niech mi jednak będzie wolno powiedzieć, że zawarłszy bliską znajomość z zabójstwem, czarami i wszelką niegodziwością, kiedy byłem zaledwie nad wiek rozwiniętym dzieckiem, nie miałem czasu nauczyć się odróżniania dobra od zła. Wojna, utrata siostry, gwałt - wydarzenia te rzuciły dodatkowe światło na coś, co zacząłem podejrzewać już wcześniej, a mianowicie, iż nie potrafię być szczęśliwy, nie odnajdując w swoim życiu głębszych treści i nieprzemijających wartości. Samo bogactwo nie wystarczało; uciechy ciała nie miały żadnego znaczenia. Gdyby mojej rodzinie przestało się wieść, moje życie obróciłoby się w ruinę! A ja chciałem żyć. Nie miałem większej ochoty zrezygnować z życia — ze zdrowia, przyjemności, pomyślności — niż nowo narodzone dziecię, niż maleńka Mary Beth, wydzierająca się w swojej kołysce co sił w płucach.
Poza tym chciałem być blisko mojej córki, kochać ją i poznawać. Za to jedno oddałbym cały świat. Pojąłem wówczas po raz pierwszy, dlaczego treść tak wielu legend i baśni koncentruje się wokół owego najprostszego skarbu — dziecka, dziedzica, maleńkiego niemowlęcia, kwilącego w naszych ramionach, ciała z ciała matki i ojca.
Dosyć. Rozumiesz już, o co chodzi. Moje życie zawisło na włosku, a ja z całą pewnością nie chciałem go stracić.
Cóż mogłem uczynić? Odpowiedź nie kazała na siebie długo czekać. Niegodziwy demon ani na krok nie odstępował kołyski Mary Beth. Wszyscy go widzieli. „Ten mężczyzna” błogosławił Mary Beth, maleńkie oczka niemowlęcia dawały mu przecież siłę. Strzegł małej jak oka w głowie; można by nawet powiedzieć, że już zaczynał się do niej łasić. I nieodmiennie ukazywał się w mojej postaci! Naśladował mój styl ubierania, podrabiał moje gesty, emanował, pomyśl tylko, moim urokiem!
Zebrawszy muzyków i nakazawszy im grać — ów hałas zaczynał powoli działać mi na nerwy jak bolący ząb, którego nie można usunąć - spróbowałem porozmawiać o Lasherze z Marguerite. Chciałem usłyszeć wszystko, co o nim wiedziała. Ale w tym, co mówiła moja matka, sensu było niewiele. Opowiadała uparcie o swojej władzy rozkazywania roślinom, by rosły, o mocy leczenia ran i o eliksirze, który zapewni jej długowieczność.
— Pewnego dnia nasz demon posiądzie ciało. A jeżeli on może przedostać się na ten świat, to i dla nas jest to możliwe. Tą samą drogą będą mogli powrócić umarli.
— Cóż za koszmarny pomysł — stwierdziłem.
— Poczekaj, aż sam będziesz umarłym!
— Matko, chcesz zaludnić ziemię trupami? Gdzie będziemy ich trzymać?
— Po co zadajesz te wszystkie pytania! - Marguerite wpadła w furię. — Ściągasz na siebie niebezpieczeństwo! Wydaje ci się, że Lasher nie potrafi się ciebie pozbyć? Mylisz się! Siedź spokojnie i rób to, do czego się urodziłeś. Wszędzie wokół ciebie rozkwita życie. Czego jeszcze chcesz?
Wróciłem do miasta, do mojego mieszkania przy rue Dumaine. Znowu padał deszcz, jak owej nocy, kiedy pojechałem do domu przy ulicy Pierwszej; a deszcz zawsze potrafił ukoić moje nerwy i sprawić, iż czułem się szczęśliwy. Otworzyłem drzwi na ganek, wpuszczając do środka rozszemraną cudowną ulewę. Strugi deszczu z hałasem omywały żelazną balustradę galerii, ochlapując jedwabne kotary. Wcale mi to nie przeszkadzało. Gdybym zechciał, mógłbym zawiesić w oknach zasłony z czystego złota.
Położyłem się na pościeli, z rękoma pod głową, opierając jeden but o drewnianą ramę w nogach łóżka, i pogrążyłem się w rozpamiętywaniu swoich grzechów... lecz nie grzechów namiętności, te bowiem w ogóle się dla mnie nie liczyły... ale grzechów występnej przewrotności i okrucieństwa.
Cóż, myślałem, zaprzedałeś swoją duszę diabłu. Co jeszcze mógłbyś mu dać? Możesz zapewnić dziecku opiekę i pomóc w rozwinięciu nadprzyrodzonych talentów, ale mała już teraz go widzi. Demon na pewno doskonale zdaje sobie sprawę, że potrafi sam spełnić rolę nauczyciela.
Gdy ucichł wreszcie szum deszczu i na niebo wypłynął księżyc, zalewając rue Dumaine srebrzystym blaskiem, znalazłem odpowiedź. Podaruję mu swoje ludzkie ciało. Posiadł już przecież moją duszę. Dlaczego nie miałbym oddać mu formy, którą z takim upodobaniem naśladował? Zaofiaruję mu nawiedzenie mojego ciała.
Naturalnie, mógł spróbować na mnie tych swoich transformacji, pozbawiając mnie w ten sposób życia. Jednak wyglądało na to, że podczas wszystkich poprzednich eksperymentów do przekształcania ciał ofiar potrzebował pomocy mojej i Marguerite. Podobnie było z transformacją roślin i zmuszaniem ich do przedwczesnego kwitnienia. Gdyby potrafił sam sobie radzić z takimi rzeczami, bylibyśmy mu zupełnie zbędni.
Tak więc pomysł nie wydawał się zbyt groźny. Mogłem zaryzykować wpuszczenie go do mojego ciała, by żył w nim, wyprawiał się na wycieczki, tańczył i oglądał świat moimi oczyma, ponieważ nie zdołałby poczynić w nim samodzielnie śmiercionośnych zmian.
Niepewny, czy potrafi usłyszeć mnie z odległości wielu mil, wezwałem go, by przybył.
Niemal natychmiast zmaterializował się tuż obok owalnego lustra, ustawionego w rogu pokoju. Ujrzałem jego odbicie w tafli szkła! Czegoś takiego jeszcze nie widziałem. To dziwne, ale nigdy nie przyszło mi do głowy, że to możliwe. Po kilku sekundach demon zniknął. Nim się to jednak stało, zdążył się do mnie uśmiechnąć i zademonstrować swój świetny strój, żywcem skopiowany z mojego ubrania.
- Chciałbyś znaleźć się w ludzkim ciele? - spytałem. - Chcesz popatrzeć na świat przez moje oczy? Dlaczego nie miałbyś wejść we mnie? Z radością bym cię przyjął, wyciszając się zupełnie, byś mógł robić z moim ciałem, co zechcesz, i tak długo, na ile wystarczy ci sił.
- Przystałbyś na to?
- Cóż, nie wątpię, iż moi przodkowie też cię do tego zapraszali. Jestem pewien, że nawiedzałeś Deborę albo Charlotte.
- Nie drwij ze mnie, Julienie — odpowiedział chłodno sekretny głos w mojej głowie. — Dobrze wiesz, że nigdy bym nie wszedł w ciało kobiety.
- Ciało to ciało — zauważyłem.
- Nie jestem kobietą.
- Cóż, teraz w każdym razie masz pod swoimi rozkazami mężczyznę — czarownicę. Złożyłem ci propozycję. Być może to moje przeznaczenie. Wejdź we mnie, przyjmij moje zaproszenie. Otwieram się dla ciebie. Nie można zaprzeczyć, że nie będzie to nasze pierwsze zbliżenie.
- Nie drwij sobie ze mnie - powtórzył. - Kiedy się z tobą kocham, robię to jak mężczyzna z mężczyzną.
Uśmiechnąłem się. Nie odpowiedziałem nic, chociaż ta demonstracja męskiej dumy ogromnie mnie rozbawiła, doskonale wpisując się w obraz jego dziecinnej natury, jaki sobie wytworzyłem na własny użytek. Pomyślałem o tym, jak bardzo go nienawidzę; i że muszę ukryć tę myśl na samym dnie duszy. Przywołałem więc słodkie wspomnienie jego kojących pocałunków i pieszczot.
— Będziesz mógł w zamian wynagrodzić mnie, tak jak zawsze.
— To może się okazać trudne do wytrzymania.
— Uczynię to dla ciebie. Tyle dla mnie zrobiłeś...
— Ach, ale teraz czujesz przede mną lęk.
— Tak, poniekąd. Chcę żyć. Chcę uczyć Mary Beth. Jest moją córką.
Cisza.
— Wstąpię w ciebie... — powiedział demon.
— Uczyń to.
— A ty nie skierujesz przeciwko mnie swojej potęgi.
— Postaram się zachowywać jak dżentelmen.
— Och, jesteś zupełnie inny niż kobiety.
— Czyżby? W jaki sposób? - zapytałem.
— Nie kochasz mnie naprawdę.
— Hmmmm, moglibyśmy długo o tym rozmawiać — zauważyłem — lecz zapewniam cię, że my dwaj możemy pomóc sobie nawzajem w osiągnięciu naszych celów. Skoro kobiety są zbyt subtelne, by przyznać się do czegoś takiego otwarcie, pozwólmy im trzymać się własnych sposobów. I tak zawsze wyjdą na swoje.
— Śmiech.
— Kiedy wejdziesz we mnie, będziesz mógł śmiać się naprawdę. Dobrze o tym wiesz.
Pokój wypełniła martwa cisza. Najlżejszy powiew wiatru nie poruszał zasłon, zastygłych bez życia na karniszach. Deszcz ucichł. Ganek lśnił w księżycowym blasku. Ogarnęło mnie uczucie absolutnej pustki. Czułem, jak jeżą się krótkie włoski porastające moją skórę. Siedziałem spokojnie, starając się przygotować do czegoś, czego nawet nie potrafiłem sobie wyobrazić, i nagie, szszuuu, demon opuścił się na mnie, otaczając mnie, zamykając w zaklętym kole; ogarnęło mnie oszałamiające omdlenie, wszystkie zewnętrzne dźwięki stopiły się w jednostajny ryk.
Wstawałem, chodziłem po pokoju, przewracałem się. Otaczająca mnie rzeczywistość przypominała tajemniczą mgłę z nocnych koszmarów. Nagle pojawiły się przede mną schody, pełna świateł ulica, ludzie pozdrawiający mnie gestem dłoni; poprzez ogłuszający szum oceanu przebijały się splątane głosy. „Eh bien, Julien!”
Zdawałem sobie sprawę, że idę, nie mogło bowiem być inaczej. Lecz nie czułem ziemi pod swoimi stopami, nie istniała równowaga ani góra i dół; i zaczynało mnie ogarniać straszliwe przerażenie. Lecz starałem się powstrzymać od walki. Ze wszystkich sił próbowałem się odprężyć i zaakceptować obcą obecność wewnątrz mojego ciała, chociaż wydawało mi się, że lada moment stracę przytomność.
Owa oszałamiająca konsternacja trwała całą wieczność.
Kiedy odzyskałem zdolność spójnego myślenia, była już druga w nocy. Znowu znajdowałem się na rue Dumaine, siedziałem w jakiejś kafejce, przy małym stoliku z marmurowym blatem. Paliłem papierosa. Czułem się kompletnie wyczerpany, bolały mnie wszystkie kości. Po chwili dotarło do mnie, że gapię się na pochylonego nade mną barmana, który, zapewne po raz szósty, powtarzał pytanie:
- Monsieur, jeszcze jeden? Zaraz zamykamy.
- Podaj mi absynt. — Z mojego gardła wydobył się zachrypnięty szept. W całym moim ciele nie znalazłbyś jednego nieobolałego miejsca.
- Ty cholerny sukinsynu — powiedziałem swoim sekretnym głosem — co, u diabła, ze mną wyprawiałeś?
Nie otrzymałem żadnej odpowiedzi. Był zbyt wyczerpany, żeby się odezwać. Miał za sobą wielogodzinną hulankę w moim ciele. Dobry Boże, moje ubranie oblepiało błoto; spójrzcie tylko na buty. Spodnie zostały zdjęte i włożone ponownie, lecz nie potrafił porządnie pozapinać guzików. Och, więc wzięliśmy sobie jakąś kobietę, a może chłopca? Co jeszcze udało nam się upolować, chciałbym wiedzieć?
Opróżniwszy kolejny kieliszek absyntu, podniosłem się od stolika, lecz natychmiast straciłem równowagę, omal się nie przewracając. Miałem skręconą kostkę. Na kłykciach dłoni zobaczyłem zakrzepłą krew. Czyżbyśmy się bili?
Jakoś dowlokłem się do moich apartamentów przy rue Dumaine. Czekał tam na mnie służący, Christian, kolorowy potomek Mayfairów, bardzo hojnie opłacany, kuty na cztery nogi i niezwykle sarkastyczny. Na moje pytanie, czy pościel jest gotowa, padła zwykła odpowiedź:
- A jak pan sądzi?
Zwaliłem się na łóżko. Pozwoliłem mu ściągnąć ze mnie ubranie i wyrzucić je precz. Kazałem podać sobie butelkę wina.
- Ma pan już dość.
— Przynieś mi wina — powiedziałem — albo wygrzebię się z łóżka i uduszę cię własnymi rękami.
Spełnił moje polecenie.
— Wynoś się — rozkazałem.
Zrobił to bez ociągania.
Leżałem w ciemności, popijając wino i próbując przypomnieć sobie, co się ze mną działo... ulica, pijackie zamroczenie, głosy przebijające się przez ścianę wody. Nagle zaczęły się pojawiać wyraźne obrazy; och, tak bliskie i dobrze znajome, jak tylko potrafią być wspomnienia. Schodziłem w głąb górskiej doliny, by zwołać wszystkich razem, a potem szedłem na czele procesji do katedry. Tego dnia katedra wydała mi się piękniejsza niż kiedykolwiek dotąd, zdobiły ją kolorowe wstążki i zielone gałązki. Trzymałem w dłoniach Dzieciątko Jezus. Rozbrzmiewał pełen euforii śpiew; po mojej twarzy spływały łzy. Jestem w domu, jestem tutaj. Podniosłem oczy ku mieniącemu się wspaniałymi kolorami witrażowi z wizerunkiem świętego. Tak. W ręce Boga i Jego świętego, pomyślałem.
Ocknąłem się zdumiony i przestraszony. Cóż to znowu za wspomnienie? Wiedziałem, że wszystko to działo się w Szkocji. W Donnelaith. Wiedziałem, że musiało wydarzyć się setki lat temu. A jednak to wspomnienie należało do mnie; świeże, jasne i bliskie, jakbym od zawsze nosił je w pamięci.
Rzuciłem się do biurka, by je niezwłocznie zapisać. W sypialni pojawił się nasz szubrawiec, słaby, mglisty, pozbawiony kształtu. Jego głos nie był niczym więcej jak tylko nieśmiałą sugestią.
- Co robisz, Julienie?
- Powinienem zapytać cię o to samo! - odpowiedziałem mu. - Dobrze się bawiłeś?
- O tak, Julienie. Chciałbym to powtórzyć. Teraz. Lecz jestem zbyt słaby.
- Nic dziwnego. Odpłyń stąd, zamień się w dym. Ja również czuję się zmęczony. Zrobimy to znowu...
- ...kiedy tylko będzie można.
- Jak sobie życzysz, diable.
Wepchnąłem zapisane kartki do szuflady biurka. Zapadłem w martwy sen, a kiedy się obudziłem, słońce stało wysoko na niebie i wiedziałem, że znowu byłem w katedrze. Przypomniałem sobie okno rozetowe. Pamiętałem też wizerunek świętego wyryty na płycie nagrobka. I śpiew...
Cóż to mogło oznaczać, zastanawiałem się. Czyżby ten demon istotnie był świętym? Nie, nie. Albo złym aniołem, strąconym do piekieł. Co? Raczej w to wątpię. A może służył jakiemuś świętemu, czcił go, a później... co?
Rzecz w tym, iż bez wątpienia wspomnienia należały do śmiertelnego człowieka. Nasz demon nosił w sobie pamięć o tym, iż kiedyś miał ciało; a teraz strzępy owych wspomnień przylgnęły do mnie. Niewykluczone, że tylko ja potrafiłem je zbadać. Niegodziwiec musiał wiedzieć, że zachował pamięć minionej cielesności, lecz nie potrafił jej zanalizować! Potrzebował nas, żebyśmy za niego myśleli! Nie może zrozumieć własnych wspomnień, dopóki ja nie powiem mu, co one oznaczają.
W moim umyśle narodziła się pewna idea. Za każdym razem powinienem starać się zapamiętać trochę więcej. Dopuszczaj łotra do siebie, ucz się go, aż w końcu cała prawda o nim znajdzie się w twoim posiadaniu. Jeżeli prawda nie przyniesie rozwiązania, to cóż jeszcze mogłoby pomóc? Ty podły, nędzny duchu!, myślałem, jesteś po prostu kimś, kto chce się narodzić na nowo. Nie masz do tego żadnego prawa, chciwy szubrawcze. Miałeś już swoje życie.
Nie jesteś żadnym naczyniem odwiecznej mądrości. Idź do diabła i zostaw nas w spokoju.
Byłem tak wyczerpany, że przespałem cały dzień.
Wieczorem udałem się do Riverbend. Zwołałem orkiestrę i rozkazawszy jej grać dixie jak najgłośniej, na miłość boską, usiadłem obok matki. Opowiedziałem jej. Nic do niej nie dotarło.
— Po pierwsze, on jest odwieczny i wszechpotężny.
— Do diabła z tym!
— A po drugie, jeżeli zwrócisz swoją duszę przeciwko niemu, dowie się o tym natychmiast. Zabije cię.
— Bardzo możliwe.
Nigdy więcej z niczego jej się nie zwierzyłem. Wątpię, czy kiedykolwiek jeszcze w ogóle z nią rozmawiałem. Nie wydaje mi się, żeby wiele do niej docierało.
Poszedłem do dziecinnego pokoju. Łotrzyk kręcił się przy kołysce. Ukazał mi się na mgnienie oka, ubrany tak jak ja, cały uwalany błotem. Bezmyślne stworzenie. Uśmiechnąłem się.
— Chcesz teraz we mnie wstąpić?
— Muszę się zająć moim maleństwem - powiedział. - Popatrz, jaka jest piękna. Ma zarówno twoje czarodziejskie moce, jak i moce matki swojej matki i matki jej matki. Pomyśleć tylko, że mógłbym cię nie wykorzystać.
— Nigdy nie wiadomo, prawda? Czego się nauczyłeś, przebywając w moim ciele?
Przez długą chwilę nie odpowiadał. Potem ukazał się moim oczom bardziej olśniewający niż kiedykolwiek wcześniej, mój sobowtór, jak to się mówi. Uśmiechnął się, przeszywając mnie wzrokiem, i spróbował się roześmiać, lecz z jego ust nie wydobył się żaden dźwięk. Rozpłynął się. Zdążyłem jednak zauważyć, że udoskonalił swoją mimikę i że coraz większym przywiązaniem darzy moją postać.
Zostawiłem go samego z Mary Beth. Zobaczyłem już to, co chciałem. Przebadaj całą sprawę, korzystając z tego, iż łotr jest zaabsorbowany dzieckiem. I dopilnuj, żeby wchodził w twoje ciało tak często, jak tylko zdołasz to znieść.
Mijały miesiące. Z okazji pierwszych urodzin Mary Beth wyprawiono wspaniałe przyjęcie. Miasto przeżywało kolejny okres prosperity, cienie wojny rozproszyły się, zdawało się, że pieniądze leżą na ulicy. W dzielnicy willowej jak grzyby po deszczu wyrastały nowe wspaniałe rezydencje.
Demon nawiedzał moje ciało średnio raz w tygodniu. Żaden z nas nie zniósłby tego częściej. Za każdym razem trwało to cztery czy pięć godzin, a potem szszuuu! i byłem z powrotem. Mogło mi się to przydarzyć w dowolnym miejscu. Czasami w łóżku, w objęciach nieznajomego mężczyzny. Cóż, demon był równie wszechstronny jak ja sam, jeżeli mowa o tego rodzaju upodobaniach.
Lecz zmiana nie przechodziła niezauważona. Nie, nie byliśmy doktorem Jekyllem i panem Hyde’em, nic w tym rodzaju. Demon, przebywając wewnątrz mnie, budził powszechny zachwyt czarującym sposobem bycia. Zachowywał się niemal jak anioł.
- Mój najdroższy, zeszłej nocy byłeś taki słodki — informowała mnie na przykład moja kochanka. — Jak to miło z twojej strony, że podarowałeś mi te wspaniałe perły!
- Co?!
Tak to mniej więcej wyglądało. Wyjaśniło się też, że ludzie sądzili, iż jestem pijany, kiedy szedłem, zataczając się po ulicy, z tym diabłem siedzącym w moim ciele. Miałem coraz bardziej ponurą i skandaliczną reputację. Z natury nie miewałem szczególnych skłonności do alkoholu. Nienawidziłem stanu pijackiego zamroczenia. Ale demon nie potrafił poradzić sobie z moim ciałem. Cóż, więc musiałem znosić coraz to nowe wyrzuty, porozumiewawcze uśmiechy i żarciki.
- Chłopie, aleś wczoraj zalał pałę!
- Naprawdę? Niczego nie pamiętam.
W tym czasie nie przestawała mnie prześladować wizja katedry. Widziałem pokryte trawą wzgórza, a niekiedy również sylwetkę zamku, oglądaną przez kolorowe szybki witraża. Widziałem górską dolinę wypełnioną mgłą. Nagle we wspomnienia przesączało się niezmierne, niemożliwe do zniesienia przerażenie wymazujące pozostałe doznania. Nie mogłem uchwycić niczego więcej. Ból. Wiedziałem, czym jest ból. Poznałem w swoim życiu niewyobrażalne cierpienie.
Nie próbowałem nawet rozmawiać o tym z naszym łotrem. A co do tego, czego zdołał się nauczyć, przebywając w moim ciele... zdaje się, że nie wykraczał poza czysto zmysłowe doznania. Obżerał się, żłopał wino, tańczył, wylegiwał bezczynnie, wdawał w bójki. Później nadchodziły chwile rozpaczy. Muszę mieć własne ciało, lamentował.
Istnieją również pewne przesłanki pozwalające przypuszczać, iż włócząc się po świecie w moich butach, gromadził również informacje. Lecz, jak zwykle, najwyraźniej nie miał pojęcia, w jaki sposób je wykorzystać. Wszystko, czego się dowiedział, wyrzucał z siebie w potężnych erupcjach entuzjastycznych zachwytów.
Rozmawialiśmy na przykład o nadejściu nowej epoki; o kolei żelaznej rujnującej kwitnący do niedawna transport rzeczny; o zmieniającej się modzie. Szubrawiec z upodobaniem opowiadał mi o fotografii, która go niezmiernie fascynowała. Często chodził się fotografować w moim ciele, chociaż towarzyszące nawiedzeniu oszołomienie i niezdarność sprawiały, iż stateczne pozowanie przed aparatem nie przychodziło mu łatwo. Nierzadko zostawiał owe fotografie w kieszeniach mojego surduta.
Jednak, jak się okazało, całe to przedsięwzięcie wymagało od niego nie lada wysiłku. Chciał zdobyć własne ciało, miał dosyć niewygód związanych z korzystaniem z mojego. A jego uwielbienie dla Mary Beth zaczęło przekraczać wszelkie granice.
Niekiedy mijały całe tygodnie, zanim znowu zebrał dość sił, by we mnie wstąpić. Zresztą mnie również dojście do siebie zajmowało wiele dni. Mary Beth rosła jak na drożdżach i Lasher często wykręcał się od eskapad w moim ciele, twierdząc, że musi być przy dziecku. Jeśli idzie o mnie, nie ma sprawy, myślałem. Zaczynam się starzeć, a moja reputacja i tak już zeszła na psy.
Podczas gdy Mary Beth piękniała z dnia na dzień, w mojej duszy narastał niepokój. Nie mogłem się pogodzić z ową rodzinną szaradą, nadającą Mary Beth miano mojej siostrzenicy, a nie córki. Pragnąłem posiadać własne dzieci; prawdę mówiąc, chciałem mieć synów. Przestałem zupełnie cenić większość rzeczy, które składały się na moje dotychczasowe życie; a tych kilka żałosnych pragnień, jakie mi jeszcze pozostały, zatrważało mnie swoją prostotą.
Moja codzienna egzystencja płynęła jednak spokojnym nurtem, omijając niebezpieczne wiry. Pomimo zakusów demona pozostałem przy zdrowych zmysłach. Myślę, że prawdziwe szaleństwo nigdy mi nie zagrażało. Zarabiałem ogromne pieniądze, wchodząc we wszystkie rozwijające się po wojnie dziedziny gospodarki - budownictwo, obrót towarami, produkcję tkanin bawełnianych i wszystko, co jeszcze pojawiło się na horyzoncie. Uznałem, że jeżeli leży mi na sercu bogactwo mojej rodziny, powinienem rozszerzyć nasze interesy poza granice Nowego Orleanu. Miasto przechodziło przez kolejne okresy załamania i wzrostu koniunktury, jednak jako port coraz wyraźniej traciło na znaczeniu.
W pierwszych latach po wojnie zacząłem wyjeżdżać do Nowego Jorku. Podczas gdy demona trzymały w domu sprawy rodzinne, ja żyłem sobie na Manhattanie jak wolny człowiek.
Zabrałem się na poważnie do tworzenia prawdziwej, trwałej fortuny Mayfairów.
Mój brat Rémy wprowadził się do domu przy ulicy Pierwszej. Często go tam odwiedzałem.
I wreszcie nadszedł czas, gdy przekonując samego siebie, iż nie istnieje żaden powód, bym nie miał posiąść wszystkiego, co powinien posiadać prawdziwy mężczyzna, zakochałem się w mojej młodej kuzynce Suzette, swoją niewinnością przypominającej mi Katherine. Zacząłem szykować się do zamieszkania przy ulicy Pierwszej jako pan domu. Mój dobroduszny brat Rémy i jego sympatyczna rodzina byli wymarzonymi współdomownikami.
Tymczasem coś jeszcze walczyło o miejsce w mojej świadomości, objawiając mi się stopniowo w olśniewających przebłyskach wspomnień naszego niegodziwego demona. Nadal „przypominałem” sobie górską dolinę, katedrę i miasteczko Donnelaith; z czasem powracające wizje zaczęły nabierać coraz żywszych barw. Tkwiłem mniej więcej w tym samym miejscu, nie poruszając się zbytnio w „przeszłość” lub „przyszłość”, jednak za każdym razem odnajdywałem więcej szczegółów. I w końcu pojąłem, że uniesienie, które przeżywałem w śnie o katedrze, było miłością do Boga.
Pewnego ranka, jakiegoś powszedniego dnia, upewniłem się co do tego ostatecznie. Przechodząc obok katedry św. Ludwika przy Jackson Square, usłyszałem uroczy śpiew. Wszedłem do środka. Małe kwarteronki, jedna w drugą śliczne jak malowanie, przystępowały do pierwszej komunii. „Kolorowe dzieci”, jak je wtedy nazywaliśmy, wystrojone w pyszną biel; maleńkie oblubienice Chrystusa, wypełniające całą nawę, każda z różańcem i oprawnym w biel modlitewnikiem w dłoni. Zapierająca dech w piersi ceremonia.
Miłość do Boga. To właśnie czułem w katedrze św. Ludwika, w swojej mieścinie. I wiedziałem, że to samo czułem wśród gór Szkocji, w murach starej katedry. Byłem wstrząśnięty. Przez wiele godzin błąkałem się po ulicach, wciąż na nowo przywołując owo uczucie tylko po to, by je czym prędzej odegnać.
W ulotnych wizjach, trwających tyle co mgnienie oka, oglądałem Donnelaith. Widziałem jego kamienne domy, niewielki rynek i majaczącą w oddali bryłę katedry - potężnej gotyckiej budowli. Dawne czasy!
Wreszcie, jak zwykle, znalazłem cichą przystań w jakiejś kafejce, gdzie zamówiłem kufel zimnego piwa. Oparłem zmęczoną głowę o ścianę, przy której stało moje krzesło.
Pojawił się demon w swojej niewidzialnej postaci.
— O czym myślisz?
Opowiedziałem mu, ostrożnie ważąc każde słowo.
Milczał niepewny i zmieszany.
- Będę miał ciało — wreszcie powiedział nieśmiało.
- O tak, jestem tego pewien. Mary Beth i ja przyrzekliśmy ci naszą pomoc.
- To dobrze. Wtedy bowiem będę mógł wam pokazać, w jaki sposób sami możecie wrócić z zaświatów. To nie jest niemożliwe; byli już tacy, którym udało się tego dokonać.
- Dlaczego potrzebowałeś na to tyle czasu?
- Tam, gdzie przebywam, czas nie istnieje — odrzekł. — Istnieje idea. Idea zostanie urzeczywistniona. Jedynie kiedy spaceruję w twoim ciele, odczuwam coś w rodzaju upływu czasu, odmierzanego poprzez dźwięk i ruch. Lecz sam znajduję się poza czasem. Czekam. Patrzę daleko. Widzę swój powrót, a wtedy wszyscy będą cierpieć.
- Wszyscy.
- Wszyscy oprócz tych, którzy należą do naszego klanu, mojego i twojego. Do klanu Donnelaith, ty bowiem należysz do niego i ja do niego należę.
- Rzeczywiście? Czy chcesz mi powiedzieć, że każdy z naszych kuzynów, każdy, w którego żyłach płynie nasza krew, każdy potomek...
- Tak, wszyscy oni są błogosławionymi wybrańcami, mocarzami tej ziemi. Błogosławionymi. Spójrz tylko, czego dokonałem za twojego życia. Mogę uczynić więcej, znacznie więcej; a kiedy znowu przyjdę na świat w ciele z krwi i kości, będę jednym z was!
- Obiecaj mi to - poprosiłem. - Przysięgnij.
- Będziecie potężni. Wszyscy. Każdy z was.
Zamknąłem oczy. Ujrzałem górską dolinę, katedrę, świece, procesję wieśniaków, Dzieciątko Jezus. Demon wydał z siebie bolesny krzyk.
Żadnego dźwięku. Tylko ospały szum ulicy, kafejka, otwarte drzwi, wiaterek; lecz demon krzyczał z bólu i nikt oprócz mnie, Juliena Mayfaira, nie mógł tego usłyszeć.
Czy mała Mary Beth też to słyszała?
Łajdak zniknął. Wokół mnie rozpościerał się niczym już niezakłócany banalny świat, cudownie zwyczajna pospolita rzeczywistość. Wstałem od stolika, włożyłem kapelusz i ścisnąwszy w ręku laskę, ruszyłem w poprzek Canal Street, kierując się ku pobliskiemu probostwu w dzielnicy amerykańskiej. Nie wiem nawet, co to był za kościół. Jakaś nowa świątynia, w której modlili się mieszkający w pobliżu irlandzcy i niemieccy imigranci.
Na moje spotkanie wyszedł irlandzki ksiądz. W owych czasach mieliśmy zatrzęsienie irlandzkich duchownych. Uważają nas za kraj misyjny. Dla Irlandczyków nic się nie zmieniło od czasów świętego Brendana, kiedy to wyruszyli w świat, by nawracać niewiernych.
— Proszę mi powiedzieć - zwróciłem się do niego - gdybym zechciał egzorcyzmować diabła, czy powinienem wiedzieć, kim on właściwie jest? Czy znajomość jego imienia, jeżeli takie ma, będzie pomocna?
— Tak. Lecz powinieneś raczej zawierzyć tę sprawę duchownym. Znajomość imienia może bardzo, bardzo pomóc.
— Tak myślałem.
Spojrzałem w górę. Staliśmy na ulicy przed wejściem na plebanię; po prawej stronie wznosił się kamienny mur ogrodu. Nagle gałęzie drzew zaczęły drżeć, jakby targane wiatrem, i na ziemię posypał się deszcz liści. W ciągu paru sekund rozpętała się potężna wichura, której siła zdołała nawet rozchwiać dzwon na wieży kościółka.
— Poznam jego imię — powiedziałem.
— Zrób to - zgodził się ksiądz - po prostu dla pewności. Istnieje bowiem wiele różnych demonów. Są wśród nich upadłe anioły, dawne bożki pogan, które stały się demonami po narodzeniu Chrystusa, a nawet gnomy, co powyłaziły z piekieł.
— Dawni pogańscy bogowie? — zdziwiłem się, ponieważ po raz pierwszy spotkałem się z takim teologicznym kruczkiem. — Sądziłem, iż dawni bogowie są fałszywymi bogami i nigdy nie istnieli. Myślałem, że nasz Pan jest jedynym prawdziwym Bogiem.
— Och, owe bóstwa istniały, lecz były demonami. To one są upiorami i widmami zakłócającymi nasz nocny odpoczynek. Odtrącone, złośliwe, dyszące zemstą. To samo dotyczy gnomów. Karzełki. Widziałem je na własne oczy w Irlandii i tutaj.
— Rozumiem. Czy mógłbym przejść się po ogrodzie? — poprosiłem, wsuwając w jego dłoń zwitek amerykańskich dolarów. Był zachwycony. Wszedł do środka, by otworzyć od wewnątrz bramę w ceglanym murze.
— Wygląda na to, że zaraz rozpęta się burza - zauważył. - To drzewo lada moment się złamie. — Wiatr szarpał jego sutannę.
— Niech ksiądz wejdzie do domu - powiedziałem. - Lubię burzę. Zamknę za sobą bramę, kiedy będę wychodził.
Zostałem sam pośród drzew stłoczonych na ciasnej przestrzeni porośniętej dzikim powojem. Tu i ówdzie kwitły rozedrgane różowe lilie. Uroczy zapuszczony ogród z pokrytą zielonym mchem grotą osłaniającą figurkę Matki Boskiej. Gwałtowna wichura smagała bezlitośnie drzewa. Delikatne lilie padały na trawę, wyrwane i zgniecione, jakby wiatr tratował je ogromnymi buciorami. Musiałem przytrzymać się najbliższego pnia, żeby zachować równowagę. Uśmiechnąłem się.
— No więc? Cóż takiego możesz mi zrobić? — zapytałem. — Obsypać liśćmi? Oberwij je wszystkie, jeżeli sprawi ci to przyjemność. Przebiorę się, kiedy wrócę do domu. Możesz sobie stawać na głowie.
Czekałem. Wichura uspokoiła się. Kilka zabłąkanych kropel deszczu spadło na wyłożoną cegłami ścieżkę. Pochyliłem się i podniosłem z ziemi złamaną lilię.
Usłyszałem ledwo uchwytny, a jednak wyraźny rozpaczliwy płacz. Zrozum mnie dobrze, przez moje uszy nie przedostał się żaden słyszalny dźwięk. Lecz w mojej duszy rozbrzmiewało rozrywające serce łkanie.
Oprócz rozpaczy było w nim coś jeszcze. Zraniona duma. A także jakaś straszliwa głębia, daleko bardziej wstrząsająca od wszystkich uśmiechów i min, jakimi ów łotr usiłował mnie straszyć. I smutek zlał się w mojej duszy w jedno z zapamiętaną euforią.
A potem zjawiły się łacińskie słowa, których znaczenia nie rozumiałem. Wyskakiwały ze mnie, jakbym był kapłanem odmawiającym litanię. Słyszałem dźwięki fujarek, bito w dzwony.
— To diabelskie podzwonne — powiedział ktoś. — Przez całą Wigilię Bożego Narodzenia będą bili w dzwony, żeby wypędzić z doliny czarci pomiot i odstraszyć gnomy!
Nagle niebo rozpogodziło się. Byłem sam. W ogrodzie panowała cisza i spokój, znowu znajdowałem się w swoim starym, zwyczajnym Nowym Orleanie, pod jasnymi promieniami południowego słońca. Irlandzki ksiądz wyglądał przez drzwi probostwa.
— Merci, mon père — powiedziałem, dotykając z szacunkiem kapelusza, i wyszedłem z ogrodu.
Lekki wiaterek dodawał świeżości skąpanym w słonecznym blasku ulicom. Szedłem powoli przez Garden District, a kiedy doszedłem do domu przy ulicy Pierwszej, ujrzałem moją śliczną Mary Beth, siedzącą na stopniach ganku; a razem z nią był demon, istota z cienia i powietrza. I wydało mi się, że oboje cieszą się z mojego widoku.
Jaskrawe fluorescencyjne światła stacji benzynowej tworzyły pośród rozległych moczarów widoczną z daleka wyspę. Niewielka budka telefoniczna nie była niczym więcej jak tylko chromowanym aparatem, spowitym w plastikową mgiełkę. Małe cyferki wyryte na kwadratowych przyciskach rozmazywały się przed jej oczyma w niewyraźną plamę. Nie potrafiła ich odczytać, nie mogła skupić wzroku. Znowu sygnał zajętej linii.
- Proszę, niech pani spróbuje jeszcze raz - poprosiła panienkę z zamiejscowej. - Bardzo mi zależy na połączeniu z Mayfair & Mayfair. Są jeszcze inne numery. Proszę, niech pani mi pomoże. Niech pani powie, że to pilny telefon od Rowan Mayfair.
— Proszę pani, oni nie życzą sobie, żeby ktokolwiek przerywał ich rozmowy telefoniczne. Bez przerwy ktoś mnie o to prosi.
Kierowca wdrapał się do szoferki. Usłyszała pomruk zapalanego silnika. Poprosiła go gestem, żeby poczekał jeszcze chwilę, i pospiesznie podała telefonistce domowy numer.
— To jest numer do mnie do domu; proszę, niech go pani dla mnie wybierze. Ja... nie mogę odczytać cyfr.
Znowu powrócił ból, zaciskając się wokół jej ciała niby pętla z drutu kolczastego. Przypominał trochę skurcze menstruacyjne, był jednak dużo gorszy. Gorszy niż cokolwiek, czego dotąd doświadczyła.
- Michaelu, błagam cię, podnieś słuchawkę. Michaelu, błagam...
Telefon dzwonił i dzwonił.
- Proszę pani, próbowałyśmy już dwadzieścia razy.
- Niech pani posłucha, muszę się do kogoś dodzwonić. Błagam panią, niech pani nadal próbuję. Niech pani to dla mnie zrobi. Proszę im powiedzieć...
Ze słuchawki dobiegały jakieś formalne zastrzeżenia; lecz potężny, zgrzytliwy warkot dieslowskiego silnika wymazał wszystkie inne dźwięki. Z miniaturowego komina na dachu szoferki wystrzelił dym.
Odwróciła się; słuchawka wyśliznęła się z jej dłoni, uderzając o plastikową osłonę. Kierowca machał do niej, by się pospieszyła.
Matko, pomóż mi. Gdzie jest ojciec?
Wszystko jest dobrze, Emaleth. Uspokój się i przestań wiercić. Okaż mi trochę cierpliwości.
Zrobiła krok do przodu. Przez chwilę dół, góra, odległości i wszystkie punkty odniesienia były na swoim miejscu, lecz już w następnej sekundzie osuwała się na ziemię. Kolana odpowiedziały na zderzenie z asfaltem straszliwym bólem; poczuła, że zaraz rozłoży się jak długa.
Matko, boję się.
- Trzymaj się, kochanie — powiedziała na głos. - Trzymaj się. - Udało jej się podeprzeć rękoma i w ostatniej chwili odzyskać równowagę. Bolały tylko potłuczone kolana. Z kantorka stacji benzynowej biegło ku niej dwóch mężczyzn; kierowca ciężarówki wyskoczył z szoferki. Pomógł jej się podnieść.
- Nic się pani nie stało? — zapytał.
- Nic mi nie jest. Jedźmy już. — Spojrzała mu w oczy. — Musimy się spieszyć! — Prawda była taka, że gdyby nikt nie przyszedł jej z pomocą, nie zdołałaby wstać o własnych siłach. Oparła się ciężko na ramieniu kierowcy. Daleko na horyzoncie stykające się z bezkresnymi moczarami niebo zalewał purpurowy blask.
- Nie udało się pani dodzwonić?
- Nie - odpowiedziała. - Ale musimy jechać dalej.
- Muszę zrobić postój w St. Martinville. Nic na to nie poradzę. Muszę załadować...
- Rozumiem. Spróbuję stamtąd zadzwonić. Proszę, niech pan już jedzie. Ruszajmy. Zmarnowaliśmy tu mnóstwo czasu...
Tutaj. Odcięta od świata stacja benzynowa na skraju moczarów, purpurowy nieboskłon, mrugające gwiazdy i olbrzymi wschodzący księżyc, oświetlający ziemię srebrzystym blaskiem.
Podniósł ją do góry bez najmniejszego wysiłku i posadził na fotelu. Obszedł szoferkę dookoła, by wrócić na swoje miejsce za kierownicą; zwolniwszy ręczny hamulec, przez chwilę słuchał astmatycznego sapania rozgrzewającej się maszyny. Dopiero potem zatrzasnął drzwi i nacisnął na pedał gazu. Zawrócili, wjeżdżając z powrotem na wąską wstęgę szosy.
- Nadal jesteśmy w Teksasie?
— Nie, proszę pani. To już Luizjana. Nie ma co, wolałbym, żeby mi pani pozwoliła zawieźć się do lekarza.
— Nic mi nie będzie.
Ledwo to powiedziała, ból znowu schwycił ją w bezlitosne kleszcze. Z trudem powstrzymała się od krzyku. Czuła się, jakby ktoś wbijał sztylet w jej wnętrzności.
Emaleth, na miłość Boga i twojej matki.
Ale, matko, tu już nie ma miejsca. Matko, boję się. Gdzie jest ojciec?
Czy mogę przyjść na świat bez niego?
Jeszcze nie teraz, Emaleth. Westchnęła. Odwróciła głowę w stronę okna. Olbrzymia ciężarówka gnała po wąskiej szosie, niebezpiecznie blisko pobocza, ograniczonego rowem i nasypem. Niebo ponad nieskończoną wstęgą pędzących im na spotkanie drzew nabierało coraz ciemniejszej barwy. Światła reflektorów ścieliły przed nimi jasną ścieżkę. Mężczyzna za kierownicą cichutko pogwizdywał.
— Nie będzie pani przeszkadzało, jeśli włączę radio?
- Proszę, niech pan włączy.
Następne ukłucie bólu. Z małego pudełeczka wydobywały się gładkie, mroczne głosy Juddsów. Uśmiechnęła się. Muzyka szatana. Jeszcze jedno dźgnięcie bólu; tym razem rzuciła się do przodu, zapierając dłońmi o tablicę rozdzielczą. Nagle uświadomiła sobie, że nie pomyślała nawet o zapięciu pasów. Okropne, cóż za lekkomyślność ze strony kobiety oczekującej dziecka.
Matko...
Jestem tutaj, Emaleth. Nadchodzi czas.
To nie może być już. Uspokój się. Poczekaj, aż znajdziemy się w bezpiecznym miejscu.
Lecz znowu obręcz bólu zacisnęła się na jej ciele, paląc niby rozżarzone do białości narzędzie tortur. A potem kolejne dźgnięcie sztyletu i bezdźwięczny sygnał, że coś pękło. Jakiś płyn zmoczył jej uda. Równocześnie z wilgocią pomiędzy nogami poczuła, jak krew odpływa z jej twarzy. I paskudne zawroty głowy, jakby lada chwila miała zemdleć.
— Niech się pan tu zatrzyma — powiedziała.
W pierwszym momencie nie zrozumiał, o co jej chodzi.
— Potrzebuje pani pomocy?
— Nie. Niech pan zatrzyma ciężarówkę. Widzi pan tamte światła? Proszę, niech pan się przy nich zatrzyma. Właśnie tam jadę. Niech pan stanie! — Rzuciła mu rozkazujące spojrzenie. W jego oczach odbiła się niepewność i lęk, lecz posłusznie zaczął zwalniać.
— Zna pani ludzi, którzy tam mieszkają?
— Pewnie, że znam. — Otworzyła drzwi i wygrzebała się z szoferki, o mało co nie spadając z wysokiego stopnia. Miała zupełnie mokrą spódnicę. Bez wątpienia fotel, na którym siedziała, również był mokry i kierowca na pewno to zauważył, teraz, kiedy wnętrze kabiny oświetliły reflektory nadjeżdżającego z przeciwka samochodu. Biedak. To wszystko musi mu się wydawać obrzydliwe. Pewnie myśli, że nie zdołała opanować pęcherza; a tymczasem to zupełnie co innego.
— Niech pan rusza. Dziękuję. — Zatrzasnęła drzwi. Ale słyszała, że woła coś do niej ze środka szoferki.
— Proszę pani, pani torebka. Proszę. Nie, nie, nie trzeba; już i tak dała mi pani mnóstwo pieniędzy.
Ciężarówka ciągle nie chciała odjechać. Przeprawiwszy się pospiesznie przez rów, wspięła się na porośniętą wysoką trawą skarpę i zniknęła w gęstwinie drzew. Powietrze pulsowało łagodną pieśnią niestrudzonego chóru żab drzewnych. Przed sobą widziała światła zabudowań; ruszyła ku nim, z ulgą słysząc za plecami ryk odjeżdżającej ciężarówki. Po kilku sekundach zapadła cisza.
— Zaraz znajdę miejsce, Emaleth, miękkie i suche miejsce. Bądź cierpliwa.
Matko, nie mogę. Muszę się wydostać na zewnątrz.
Weszła na otoczoną drzewami polanę. Światła domu majaczyły teraz daleko po prawej ręce, ale nic jej to nie obchodziło. Przed nią rozciągał się wspaniały dywan trawy. Pośrodku rósł piękny, olbrzymi dąb o konarach dramatycznie wygiętych ku ścianie lasu w daremnym wysiłku, by się z nią połączyć.
Potężne artretyczne gałęzie drzewa i okryty ciemnym mchem pień odcinały się ostro od melancholijnego, usianego hojnie gwiazdami nocnego nieba, tworząc wstrząsający obraz o niezwykłej ekspresji. Nieoczekiwanie Rowan ogarnęło głębokie wzruszenie.
Boże, jak tu pięknie. Emaleth, proszę... Emaleth, jeśli umrę, idź do Michaela. Jeszcze raz wywołała z pamięci obraz twarzy Michaela, numer domu przy ulicy Pierwszej, numer telefonu - dane dla maleńkiego umysłu żyjącego w jej wnętrzu, umysłu, który wiedział to, co wiedziała ona.
Matko, jeśli umrzesz, nie będę mogła się urodzić. Potrzebuję cię. Potrzebuję ojca.
Pełna majestatycznego wdzięku, jakby wycięta z czarnego papieru sylwetka dębu podsunęła Rowan uroczą wizję przedwiecznych lasów, gdzie podobne drzewa służyły za mieszkanie bóstwom i demonom. Ujrzała zielone pola pośród pokrytych lasem wzgórz.
Donnelaith, Matko. Ojciec powiedział, że muszę pójść do Donnelaith i że tam się spotkamy.
— Nie, kochanie - powiedziała głośno, wyciągając dłoń ku potężnemu pniowi. Oparła się całym ciałem o ciemną, przyjemnie pachnącą szorstką korę. Zupełnie jak mur z kamienia, a nie żywa substancja. Przynajmniej nie tutaj, w dole, gdzie ze skalistego trzonu wyrastały twarde jak stal korzenie. Jedynie drobne, poruszane wiatrem gałązki korony zdawały się żywymi istotami. — Pójdź do Michaela, Emaleth. Powiedz mu o wszystkim. Idź do Michaela.
Matko, boli mnie.
— Pamiętaj, Emaleth, musisz pójść do Michaela.
Matko, nie umieraj. Potrzebuję twojej pomocy, żeby się urodzić. Potrzebuję twojego spojrzenia i twojego mleka. Inaczej będę mała i bezużyteczna.
Odsunąwszy się od pnia, znalazła miejsce pomiędzy dwoma potężnymi korzeniami, porośnięte miękką, jedwabistą trawą. Panowała tu słodka, cienista ciemność.
Umieram, kochanie.
Nie, Matko. Idę! Pomóż mi!
Słodka cienista ciemność wypełniała altankę z liści i mchu. Położyła się na plecach; ciało pulsowało rytmicznymi atakami bólu. Mech nad jej głową; mech zwisający z gałęzi; księżyc uwięziony w sieci z postrzępionego mchu. Jakże tu pięknie...
Poczuła na udach strumień ciepłej cieczy, poprzedzający najgorszy, najostrzejszy spazm bólu. Coś miękkiego i wilgotnego pogłaskało jej skórę. Uniosła do góry dłoń, lecz nie starczyło jej już siły, by sięgnąć nią w dół.
Dobry Boże, czyżby to rączka dziecka wysunęła się z jej łona? Czy to dotyk dziecięcej dłoni czuje na swoim udzie? Nocna ciemność zgęstniała, jakby nad głową Rowan zamknął się dach z gałęzi; po chwili, znowu rozbłysnął księżyc, barwiąc na szaro mech. Pozwoliła, by jej głowa opadła na bok. Z purpurowego nieba sypały się gwiazdy. Tak wygląda raj.
— Popełniłam omyłkę, okropną, okropną omyłkę — powiedziała. — Zgrzeszyłam pychą. Powiedz to Michaelowi.
Skoncentrowany dotąd w jednym miejscu ból rozszerzył się; wiedziała, że to szyjka macicy została rozepchnięta nagłym szarpnięciem. Krzyknęła. Nie zdołała się powstrzymać od krzyku; nie czuła nic poza natężającym się z każdą chwilą bólem; i nagle, nieoczekiwanie, było po wszystkim. Rozdzierające spazmy ustąpiły, na powrót oddając miejsce bolesnym nudnościom. Rowan wytężyła wszystkie siły, by znowu dojrzeć zwieszające się nad nią gałęzie, by unieść ręce i pomóc Emaleth; lecz nie była już w stanie tego zrobić.
Jej uda przytłaczał wielki, ciepły ciężar. Spoczywał na jej brzuchu. Coś gorącego i wilgotnego dotykało jej piersi.
- Matko, pomóż mi!
Ze słodkiej, kojącej ciemności wynurzyła się drobna główka, osłonięta długim welonem gładkich włosów, przypominająca głowę zakonnicy.
- Matko, spójrz na mnie! Pomóż mi! Inaczej będę mała i bezużyteczna!
Twarz zawieszona tuż nad jej twarzą, wielkie błękitne oczy wpatrzone w jej oczy i zaciskająca się nagle na piersi Rowan wilgotna dłoń. Z sutka trysnęło mleko.
— Czy to moja mała córeczka? — powiedziała. — Ach, zapach ojca. Jesteś moją małą córeczką?
W powietrzu unosił się ten sam intensywny zapach, który towarzyszył jego narodzinom; woń rozgrzanych niebezpiecznych substancji chemicznych. Jednak nic nie rozświetlało nocnych ciemności. Czuła uścisk obejmujących ją ramion, dotyk wilgotnych włosów na brzuchu i usta, zamykające się na jej sutku. A potem znowu znajoma rozkosz karmienia, napełniająca całe ciało falami cudownych doznań.
Ból odszedł. Minął pięknie i całkowicie, nie zostawiając po sobie najmniejszego śladu. Rowan wydało się, że nocna ciemność owija ją jak ciepła kołdra; leżała na miękkim posłaniu z opadłych liści i mchu, pod rozkosznym ciężarem kobiecego ciała.
— Emaleth!
Tak, matko. Mleko jest dobre. Jest pyszne. Przyszłam na świat, matko.
Chcę umrzeć. Chcę, żebyś umarła. Żebyśmy umarły razem. Teraz.
Lecz nie ma już żadnego powodu do zmartwień. Rowan wydawało się, że jej bezwładne ciało unosi się w powietrzu. Emaleth piła mleko głębokimi, zachłannymi łykami. Nie istniało nic, co Rowan mogłaby teraz zrobić. Nie czuła nawet własnych ramion i nóg. Nie czuła niczego oprócz ust ssących jej pierś, a kiedy spróbowała powiedzieć... cokolwiek to było, uleciało bez śladu. Chcę otworzyć oczy, chcę jeszcze raz spojrzeć na gwiazdy.
— Są takie piękne, matko. Gdyby drogi nie przegradzało ogromne morze, mogłyby mnie zaprowadzić do samego Donnelaith.
Chciała powiedzieć: nie, tylko nie Donnelaith. Chciała powtórzyć imię Michaela, lecz nie mogła skupić myśli; zapomniała zupełnie, kim był Michael i dlaczego w ogóle chciała wymówić to imię.
— Matko, nie opuszczaj mnie!
Jej oczy otworzyły się na jeden bezcenny moment. Tak, widzi. Purpurowe niebo nad głową, a na jego tle wysoka gibka postać. To nie może być jej dziecko, nie, w żadnym wypadku. Nie ta kobieta wynurzająca się z mroku niby groteskowa roślina, wyrastająca z łona ciepłej, okrytej zielenią ziemi; jakaś potworna i...
— Nie, matko. Nie. Jestem piękna. Matko, błagam cię, nie zostawiaj mnie.
Sytuacji, w której się znalazł, nie można nazwać kłopotliwą. Była po prostu kompletnie zwariowana. Od trzech kwadransów wisiał na telefonie, usiłując się porozumieć z ludźmi z Instytutu Keplingera.
— Niech pan posłucha — tłumaczył młody lekarz po drugiej stronie linii. - Tu jest napisane, że pan osobiście odebrał dokumentację. Oświadczył pan, że te materiały są ściśle tajne.
— Do diabła, ja jestem w Nowym Orleanie, w Luizjanie, durniu. Nie ruszałem się stąd wczoraj przez cały dzień. Mieszkam w hotelu Pontchartrain. W tej chwili siedzę w biurze Mayfair & Mayfair! Niczego nie odbierałem! A pan usiłuje mi powiedzieć, że materiały zniknęły.
— Jak najbardziej, doktorze Larkin. Zniknęły. Chyba że została gdzieś jeszcze jakaś kopia, do której nie potrafię dotrzeć. Ale nie wydaje mi się, żeby tak było. Mogę nadal...
— Co z Mitchem? W jakim jest stanie?
— Och, nie ma szansy, żeby się z tego wygrzebał, doktorze Larkin. Gdyby pan go zobaczył, życzyłby pan mu śmierci. Lepiej módlmy się, żeby nie odzyskał przytomności. Przepraszam, ale mam właśnie jego żonę na drugiej linii. Zaraz do pana oddzwonię.
— Nie, nie oddzwoni pan. Schowa się pan w mysią dziurę. Świetnie zdaje pan sobie sprawę z tego, co się stało. Ktoś wyniósł sobie od was materiał powierzony mi przez Rowan Mayfair, wszystko, nad czym pracował Flanagan. Daliście plamę! A Flanagan znajduje się w stanie krytycznym i nie można się z nim porozumieć.
Po drugiej stronie słuchawki zapadła cisza. Po chwili ten sam młody, zmęczony głos odezwał się znowu:
— Poprawka. Doktor Flanagan nie żyje. Zmarł przed dwudziestoma minutami. Będę musiał do pana oddzwonić, doktorze.
— Lepiej niech pan odszuka te dane, lepiej niech pan znajdzie pełną i kompletną dokumentację komputerową wszystkich eksperymentów przeprowadzonych przez Mitcha Flanagana na prośbę doktor Rowan Mayfair reprezentowanej przez doktora Samuela Larkina.
— Czy ma pan jakiś dowód, że przesłał nam pan te próbki?
— Przyniosłem je.
— I wtedy to był pan we własnej osobie, a nie jakiś inny facet podający się za pana? Tak jak ten lekarz wczoraj, który wcale panem nie był? Tylko tak powiedział? No dobrze, w porządku. Mam tutaj tego gościa na taśmie wideo. Wczoraj, czwarta po południu, według czasu San Francisco. Wysoki, z ciemnymi włosami, uśmiechnięty; pokazuje do kamery swój dowód tożsamości: kalifornijskie prawo jazdy na nazwisko doktora Samuela Larkina. A pan twierdzi, że pan jest Samuelem Larkinem i że przebywa pan w Nowym Orleanie?
Lark nie mógł wydobyć z siebie głosu. Odchrząknął.
Nagle zdał sobie sprawę, że gapi się na Ryana Mayfaira, który od pewnego czasu obserwuje go z półmroku swojego gabinetu. Pozostali uczestnicy spotkania nadal czekają w sali konferencyjnej — pierścień skupionych twarzy wokół mahoniowego stołu.
— Jak pan chce, doktorze Barry, czy kim tam pan jest — powiedział Lark. — Poproszę adwokata, żeby przesłał panu mój dokładny rysopis i kopie paszportu, prawa jazdy i legitymacji uniwersytetu. Przekona się pan, że nie jestem mężczyzną z pańskiej taśmy wideo. Bardzo proszę, niech pan zachowa tę taśmę. Niech pan jej nie oddaje żadnym facetom, którzy przyjdą, uśmiechną się do pana i oświadczą, że są inkarnacją J. Edgara Hoovera. I owszem, w rzeczy samej, jestem Samuelem Larkinem, więc kiedy będzie pan rozmawiał z Marthą Flanagan, proszę przekazać jej ode mnie wyrazy współczucia. I niech się pan nie fatyguje zawiadamianiem policji. Sam to zrobię.