Lasher. Tom 1 - Anne Rice - ebook

Lasher. Tom 1 ebook

Anne Rice

0,0

Opis

 

 

Kiedy już się wydawało, że wśród Mayfairów zapanuje spokój i harmonia, doszło do dramatycznych wydarzeń, które wstrząsnęły tym starym rodem czarownic. 
Rowan, nowa spadkobierczyni dziedzictwa, zniknęła i wszystko wskazuje na to, że została więźniem Lashera. Poszukiwania prowadzone przez rodzinę nie przynoszą żadnych rezultatów. Co gorsza - straszne zdarzenia dotykają także inne kobiety noszące to nazwisko. Wśród Mayfairów narasta poczucie osaczenia i grozy. 

 

Cykl: Dzieje czarownic z rodu Mayfair, t. 2.1 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie (2)
Miejska Biblioteka Publiczna w Siemiatyczach

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 586

Rok wydania: 2009

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

LASHER

 

Cykl „Kroniki wampirów” tworzą:

 

WYWIAD Z WAMPIREM

WAMPIR LESTAT

KRÓLOWA POTĘPIONYCH

OPOWIEŚĆ O ZŁODZIEJU CIAŁ

MEMNOCH DIABEŁ

WAMPIR ARMAND

MERRICK

KREW I ZŁOTO

POSIADŁOŚĆ BLACKWOOD

KRWAWY KANTYK

 

Cykl „Nowe opowieści o wampirach” tworzą:

 

PANDORA

WAMPIR VITTORIO

 

„Opowieści o czarownicach z rodu Mayfair” tworzą:

 

GODZINA CZAROWNIC

Tom 1 i Tom 2

 

LASHER

Tom 1 i Tom 2

 

TALTOS

 

ANNE

RICE

 

LASHER

 

tom 1

 

Przełożyła

Hanna Pustuła

 

 

Tytuł oryginału

Lasher

 

Copyright © 1993 by Anne O’Brien Rice

All rights reserved

 

Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd.,

Poznań 2009

 

Redaktor tego wydania

Anna Majerska

 

Opracowanie graficzne serii i projekt okładki

Zbigniew Mielnik

 

Fotografie na okładce

© Summerfield Press/Corbis

© Jim Zuckerman/Corbis

 

Wydanie II poprawione

 

Wydanie I ukazało się w 1997 roku

nakładem wydawnictwa Amber

 

ISBN 978-83-7510-289-5

 

Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 061-867-47-08, 061-867-81-40; fax 061-867-37-74

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

 

Dla tych, których kocham:

Stana Rice’a,

Christophera Rice’a

i Johna Prestona

 

Vicky Wilson,

z podziękowaniem za jej odwagę,

przenikliwość, duszę

 

Dla mojej ciotki i matki chrzestnej,

Patricii O’Brien Harberson,

damy o kochającym sercu,

która zabierała mnie do kościoła,

 

a także

 

ku pamięci

Alice Allen Daviau,

siostry mojej matki,

od której tak wiele otrzymałam

 

Wierzga świnia w siodle na grzbiecie.

Mały prosiaczek zjada swój becik.

Starą chochlę połknął kociołek.

Kubeł pomyj wskoczył na stołek.

Rożen wypadł z kąta za drzwiami,

wypchnięty przez miotłę, walczącą z grabiami.

— Tfu! — rzecze ruszt,
— Ma być zgoda, i już!

Szeryfem tu jam,

Zaraz wam dam!

 

Mama Gęś

1

 

Na początku był głos ojca.

„Emaleth!” - szeptał tuż przy brzuchu jej matki, gdy matka spała. A potem śpiewał pieśni przeszłości. Pieśni o dolinie Donnelaith i o zamku; o miejscach, do których kiedyś się razem udadzą; i o tym, że Emaleth przyjdzie na świat, wiedząc wszystko, co wie on sam. Tak właśnie z nami jest, przemawiał do niej w wartkim języku, niezrozumiałym dla innych, którzy słyszeli tylko coś w rodzaju bzyczenia lub pogwizdywania.

To była sekretna mowa, mogli bowiem rozróżnić sylaby zbyt szybkie dla ludzkiego ucha. Porozumiewali się ze sobą śpiewem. Emaleth już prawie umiała to zrobić, niemal potrafiła wymówić...

„Emaleth, moja ukochana, moja córko. Emaleth, moja małżonko”. Ojciec czekał na nią. Musiała szybko dla niego urosnąć, nabrać sił. Kiedy nadejdzie czas, będzie potrzebować pomocy matki, jej mleka.

Matka spała. Matka płakała. Matce śniły się sny. Matka była chora. A kiedy ojciec i matka kłócili się, świat trząsł się w posadach. Emaleth ogarniało przerażenie.

Lecz później zawsze przychodził ojciec, by dla niej śpiewać. Powiedział jej, że słowa pieśni są zbyt szybkie i matka nie potrafi ich pojąć. Melodia rodziła uczucie, iż maleńki kulisty świat rozszerza się i że Emaleth unosi się teraz w bezkresnej przestrzeni, popychana w tę i we w tę dźwiękami pieśni.

Ojciec recytował cudowne wiersze, przepiękne, rymujące się słowa. Rymy wywoływały w niej upojne dreszcze. Przeciągała się, rozprostowując ramiona i nogi i obracając głowę we wszystkie strony. Rymy dawały jej rozkosz.

Matka nie rozmawiała z Emaleth. Nie powinna wiedzieć, że nosi ją w sobie. Emaleth jest maleńka, mówił ojciec, ale w pełni ukształtowana. Ma już nawet swoje długie włosy.

Lecz gdy matka mówiła, Emaleth rozumiała słowa; kiedy matka pisała, Emaleth widziała litery. Emaleth słyszała jej szept. Czuła, że matka się boi. Czasami oglądała jej sny. Zobaczyła twarz Michaela. Widziała walkę. Ujrzała ojca takim, jakim postrzegała go matka — sprawcą cierpienia.

Ojciec kochał matkę, lecz ona doprowadzała go do wybuchów dzikiej wściekłości. Jego uderzenia bolały matkę, zdarzało się nawet, że upadała pod nimi. Emaleth wtedy krzyczała, przynajmniej próbowała krzyczeć. Lecz ojciec przychodził do niej, gdy matka już spała, i mówił, że Emaleth nie wolno się bać. Opowiadał, jak we dwoje wstąpią w kamienny krąg w Donnelaith. Powtarzał historie o dawnych czasach, w których nie było jeszcze karłów, a wszyscy piękni mieszkali na wyspie zwanej Rajem.

Zasmucająca i żałosna jest słabość istot ludzkich i tragedia karłów. Czy nie będzie lepiej, kiedy znikną z powierzchni Ziemi?

Opowiem ci o wszystkim, co sam przeżyłem, i o tym, czego się dowiedziałem, mówił. Emaleth ujrzała krąg głazów i wysoką sylwetkę ojca, uderzającego w struny harfy. Wokół wirowały tańczące sylwetki. Zobaczyła kryjące się w mroku karły, złe i mściwe. Nie lubiła ich, nie chciała, żeby wkradły się do miasta. Żywią do nas instynktowną nienawiść, powiedział o karłach ojciec. Jakże mogłoby być inaczej? Ale karły nie miały już żadnego znaczenia. Były jedynie upartym strzępkiem niespełnionych rojeń.

Teraz nadeszła godzina. Godzina Emaleth i ojca.

Ujrzała ojca w dawnych czasach, stał z rozpostartymi ramionami. Był dzień Bożego Narodzenia, dolinę pokrywał śnieg. Na zboczach rósł gęsty sosnowy las. Ludzie śpiewali hymny. Emaleth zachwycało brzmienie ich głosów, to wznoszących się pod niebiosa, to znów opadających. Będzie musiała jeszcze tyle zobaczyć, tak wiele się nauczyć.

Jeżeli nas rozdzielą, najdroższa, przyjdź do doliny Donnelaith. Znajdziesz ją. Potrafisz to zrobić. Pewni ludzie szukają twojej matki. Chcą nas rozłączyć. Lecz pamiętaj, że przyjdziesz na świat, posiadając całą potrzebną ci wiedzę. Czy możesz mi odpowiedzieć?

Emaleth spróbowała, lecz nie udało jej się to.

Taltos, wymówił, całując brzuch matki. Słyszę cię, maleńka. Kocham cię. Gdy matka spała, Emaleth była szczęśliwa. Wtedy matka nie płakała.

Myślisz, że coś powstrzyma mnie od tego, żeby go zniszczyć?, mówił ojciec do matki. Kłócili się na temat Michaela. Zabiłbym go w jednej chwili. Nie myśl, że jeśli odejdziesz ode mnie, to się przed tym cofnę.

Emaleth widziała tego człowieka, Michaela, którego matka kochała, a ojciec nienawidził. Michael mieszkał w Nowym Orleanie, w wielkim domu. Ojciec chciał wrócić do tego domu. Pragnął objąć go w posiadanie, dom należał do niego i nie mógł znieść myśli, że przebywa w nim Michael. Lecz wiedział, iż stosowna chwila jeszcze nie nadeszła. Musi narodzić się dla niego Emaleth, wysoka i silna. Musi nastąpić Początek. Razem przybędą do Donnelaith. Od początku zależało wszystko. Bez niego nic nie mogło się stać.

Rozwijaj się, moja córko.

Taltos.

W Donnelaith nikt już nie mieszkał. Lecz oni będą tam żyć, ojciec, Emaleth i ich dzieci. Setki dzieci. Donnelaith będzie świątynią Początku. „Naszym Betlejem”, szeptał do niej ojciec. Początkiem wszechrzeczy.

Ciemność. Matka znowu płakała w poduszkę, Michael, Michael, Michael.

Emaleth wiedziała, że wschodzi słońce.

Kolory stały się jaśniejsze. W górze, nad sobą, zobaczyła dłoń matki, wąską, ciemną, ogromną. Przesłaniającą cały świat.

 

2

 

Teraz dom był tylko ciemną bryłą. Samochody odjechały, a jedyne światło paliło się w oknie pokoju Michaela Curry’ego, starej sypialni, w której umarła kuzynka Deirdre. Mona doskonale zdawała sobie sprawę, co stało się dzisiejszej nocy, i musiała przyznać, że była bardzo zadowolona. Zupełnie jakby to sobie zaplanowała...

Powiedziała swojemu ojcu, że zabierze się do Metairie z wujem Ryanem, Jenn i Clancy, tylko że wcale nie mówiła o tym wujowi Ryanowi. A wuj Ryan dawno już pojechał, przekonany, jak zresztą wszyscy, iż Mona wróciła razem z ojcem do domu na Amelia Street. Oczywiście, niesłusznie.

Tymczasem była na cmentarzu i przegrywała właśnie zakład, że David nie odważy się tego zrobić w noc Mardi Gras, przed samym grobowcem Mayfairów. Odważył się. Bez szczególnego sukcesu, prawdę mówiąc, ale jak na piętnastolatka całkiem nieźle. Mona przepadała za takimi eskapadami; uwielbiała wymykać się chyłkiem, wdrapywać na pobielany mur cmentarza i skradać przez alejki marmurowych nagrobków, świadoma swojego lęku i podniecenia Davida. Położyć się prosto na zimnej i wilgotnej żwirowej ścieżce to też nie byle co. Ale zrobiła to, wygładzając pod sobą spódniczkę, by się nie pobrudzić, kiedy ściągnie majtki. „Teraz!” — syknęła do Davida, który nie potrzebował już zachęty ani bezpośrednich wskazówek. Ponad jego ramieniem widziała zimne, zachmurzone niebo i jedną jedyną gwiazdę. Po chwili przeniosła wzrok, powędrował na małe prostokątne tabliczki z imionami, wmurowane w ścianę grobowca. Czytała je po kolei, aż do ostatniej: Deirdre Mayfair. I wtedy David skończył. Po prostu.

— Nie boisz się niczego — powiedział.
- Niby że powinnam się bać ciebie? — Usiadła. Czuła się wystrychnięta na dudka, nie chciało jej się nawet udawać, że miała z tego jakąś przyjemność. Spociła się, kuzyn David wcale jej się nie podobał, ale mimo wszystko była zadowolona.

Zadanie spełnione, zapisze później w swoim komputerze, w tajnym katalogu\WS\MONA\AGENDA, zawierającym relacje z wszystkich jej triumfów, którymi nie mogłaby się podzielić z nikim na świecie. Nawet wuj Ryan i kuzyn Pierce nie potrafili włamać się do systemu, chociaż niejeden raz przyłapywała któregoś z nich na uruchamianiu maszyny i grzebaniu po katalogach. „Tylko drobna konfiguracja, Mona”. To był najszybszy klon IBM na rynku, z maksymalną pamięcią i twardym dyskiem o największej pojemności. Ach, czego to ludzie nie wiedzieli o komputerach. To zawsze zdumiewało Monę. Sama codziennie uczyła się czegoś nowego.

Tak, o tej chwili dowie się jedynie komputer. Może zacznie robić takie rzeczy regularnie, teraz, kiedy jej rodzice faktycznie zapijają się na śmierć. Przed nią tylu Mayfairów do zdobycia. Prawdę mówiąc, jej program, jak dotąd, przewidywał jedynie Mayfairów, oczywiście z wyjątkiem Michaela Curry’ego, ale ten też stał się już Mayfairem pełną gębą. Rodzina chwyciła go w swoje szpony.

Michael Curry, sam w tym ogromnym domu. Rozważmy sytuację. Jest Mardi Gras, karnawałowa noc, dziesiąta wieczór, trzy godziny po Wielkiej Paradzie — Kruży Komusa, a Mona, pozostawiona sama sobie, nieuchwytna jak widmo, wpatruje się w ten dom na rogu Pierwszej i Chestnut Street. Przed nią cała noc, miękka i ciemna, i może zrobić wszystko, na co ma ochotę.

Jej ojciec niewątpliwie zdążył już się urżnąć, pewnie ktoś odwiózł go do domu. Jeśli zdołał przejść o własnych siłach trzynaście przecznic do rogu Amelia Street i St. Charles Avenue, to cud boski. Był już zupełnie pijany, zanim się jeszcze rozpoczęła Wielka Parada. Siedział na krawężniku St. Charles, z kolanami podciągniętymi pod brodę i nieowiniętą niczym butelką Southern Comfort w ręku. Trąbił whisky przed samym nosem wuja Ryana, cioci Bei i każdego, kto miał ochotę na niego spojrzeć. Nie przebierając w słowach, poinformował Monę, że ma go zostawić w spokoju.

Nie ma sprawy, jeśli o nią chodzi. Michael Curry podniósł ją w górę jak piórko i nosił na barana przez całą Wielką Paradę. To było wspaniałe — jechać na ramionach silnego mężczyzny, przytrzymując się jedną ręką jego miękkich, kędzierzawych czarnych włosów, czuć na udach dotyk jego twarzy. Zdobyła się na odwagę, żeby nieco mocniej zacisnąć nogi i oprzeć lewą dłoń na jego policzku.

Nie byle jaki facet, ten Michael Curry. A jej ojciec zbyt pijany, by zwracać uwagę na to, co Mona robi.

Jeśli chodzi o matkę, to już po południu urwał jej się film. Jeżeli w ogóle ocknęła się, by rzucić okiem na Wielką Paradę mijającą Amelia Street, to też należy uznać to za cud. Była tam oczywiście Wieczna Evelyn, jak zwykle cicha jak mysz, ale przynajmniej przytomna. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, co się wokół niej działo. Da radę wezwać pomoc, jeśli Alicia podpali pościel na łóżku. A Alicii naprawdę nie można już zostawić samej.

Rzecz w tym, że jest zabezpieczona z każdej strony. Ciotki Michaela, Vivian, także nie było w domu przy Pierwszej. Wybrała się do dzielnicy willowej, żeby spędzić tę noc z ciotką Cecilią. Mona widziała, jak odjechały obie, zaraz po paradzie. A Aaron Lightner, tajemniczy uczony, zabrał się razem z ciocią Beą. Mona podsłuchała, jak omawiali szczegóły. Jej samochodem? Jego? Myśl, że tych dwoje jest razem, napełniała ją szczęściem. Aaron młodniał o dziesięć lat w towarzystwie Beatrice, siwowłosej damy, która przyciąga wzrok mężczyzn, gdziekolwiek się pojawi. W domu towarowym faceci wybiegali z magazynów, żeby jej pomóc. Zawsze przy piąty wał się jakiś dżentelmen pragnący zasięgnąć jej opinii na temat dobrego szamponu przeciwko łupieżowi. Mężczyźni lgnęli do cioci Bei niemal w komediowy sposób, ale Aaron Lightner był tym, którego ona chciała, a to coś nowego.

Nawet jeżeli ta stara pokojówka, Eugenia, jest w domu, to nic nie szkodzi. Zawsze chowa się w swojej sypialni, najdalszym pokoju z tyłu domu i podobno, kiedy wypije swoją wieczorną szklaneczkę portwajnu, nic nie jest w stanie wyrwać jej ze snu.

W domu praktycznie nie ma nikogo oprócz jej mężczyzny. Teraz, kiedy poznała dzieje czarownic z rodu Mayfair - gdy wreszcie dostała w swoje ręce obszerną dokumentację Aarona Lightnera — nie mogło być nawet mowy o tym, żeby utrzymać ją z dala od domu przy ulicy Pierwszej. Oczywiście, lektura nasunęła jej pewne pytania. Trzynaście czarownic wywodzących swój ród ze szkockiej wioski Donnelaith, gdzie w 1659 roku spalono na stosie pierwszą z nich, ubogą znachorkę. Smakowita historyjka, dokładnie taka, o jakiej każdy marzy. No, w każdym razie, o jakiej marzyła Mona.

Lecz niektóre elementy tej długiej rodzinnej opowieści miały dla niej szczególne znaczenie, a najbardziej zaintrygowała ją historia życia wujaszka Juliena.

Nawet jej własnej ciotki Gifford nie ma dzisiaj w Nowym Orleanie. Ukryła się przed wszystkim i przed wszystkimi w swoim domu w Destin na Florydzie, gdzie zamartwia się za cały klan. To Gifford ubłagała rodzinę, żeby zrezygnowała z karnawałowego przyjęcia w domu przy ulicy Pierwszej. Biedna ciocia Gifford. Spisane przez Talamaskę dzieje czarownic z rodu Mayfair nie mają wstępu ani do jej domu, ani do jej świadomości. „Nie wierzę w takie rzeczy!”

Ciocia Gifford żyła i oddychała strachem. Jej uszy były zamknięte dla opowieści o dawnych czasach. Biedna ciocia Gifford mogła znieść obecność swojej babki, Wiecznej Evelyn, tylko dlatego, że staruszka już się prawie nie odzywała. Ciocia Gifford nie lubiła się nawet przyznawać, że jest wnuczką Juliena.

Czasami Monę ogarniał z jej powodu tak głęboki, rozpaczliwy smutek, że mogłaby się rozpłakać. Wydawało się, że ciocia Gifford cierpi za całą rodzinę. Nikt nie martwił się zniknięciem Rowan Mayfair bardziej niż ona. Nawet Ryan. Ciocia Gifford miała czułe, kochające serce i była niezastąpiona, kiedy chciałaś porozmawiać o praktycznych życiowych problemach, takich jak strój na szkolną potańcówkę czy już czas zacząć golić nogi albo jakie perfumy są najodpowiedniejsze dla trzynastoletniej panienki (Laura Ashley Numer 1). A to właśnie były głupstwa, z którymi najczęściej Mona nie potrafiła sobie poradzić.

Cóż więc zamierza zrobić teraz, w noc Mardi Gras, kiedy znalazła się wolna i bez opieki poza domem i nikt o tym nie wie ani się nigdy nie dowie? Oczywiście, miała plan. Była gotowa. Ulica Pierwsza należy do niej! Zupełnie jakby olbrzymi, ciemny dom o białych kolumnach szeptał: Mona, Mona, przyjdź do mnie. To dom czarownic, a ty jesteś czarownicą, Mona, jak każda z nich! To miejsce dla ciebie.

Może to sam wuj Julien ją woła. Nie, to tylko fantazja. Dysponując taką wyobraźnią, jaką miała Mona, można zobaczyć i usłyszeć wszystko, na co się ma ochotę.

Ale kto wie? Niewykluczone, że jeśli uda jej się dostać do środka, naprawdę spotka ducha wuja Juliena. Ach, to byłoby absolutnie cudowne. Zwłaszcza jeżeli okazałby się tym samym dobrodusznym, wesołym wujaszkiem Julienem, którego bez przerwy widywała w swoich snach.

Przecięła skrzyżowanie i wszedłszy pod ciemny dach potężnych konarów dębu, błyskawicznie przeprawiła się przez stare ogrodzenie z kutego żelaza. Zeskoczyła ciężko w gęste zarośla po drugiej stronie. Poczuła na twarzy nieprzyjemny dotyk mokrych liści. Obciągnąwszy różową spódniczkę, przebiegła na palcach po wilgotnej ziemi i weszła na wyłożoną kamiennymi płytami ścieżkę.

Lampy po obu stronach wielkich drzwi w kształcie dziurki od klucza dawały nikłe światło. Na tonącym w mroku ganku niewyraźnie majaczyły bujane fotele, pomalowane na czarno, tak by pasowały do okiennic. Wydawało się, że ogród napiera na dom coraz ciaśniejszym kręgiem i chce się wedrzeć do środka.

Lecz sam dom był taki jak zawsze — piękny, tajemniczy i kuszący — chociaż w głębi serca musiała przyznać, że wolała go jako pełną pajęczyn ruinę, zanim jeszcze zjawił się Michael ze swoimi gwoździami i młotkiem. Podobał jej się z ciotką Deirdre w bujanym fotelu na ganku, który wyglądał, jakby lada moment miał zniknąć bez śladu, pochłonięty przez sploty dzikiego wina.

Michael bez wątpienia uratował dom, owszem, ale nie mogła przeboleć, że nie udało jej przedtem dostać do środka. Doskonale wiedziała o zwłokach znalezionych na strychu. Przez całe lata nieboszczyk pojawiał się w kłótniach matki Mony i cioci Gifford. Kiedy Mona się urodziła, Alicia miała zaledwie trzynaście lat. Gifford była obecna w jej najwcześniejszych wspomnieniach.

Prawdę mówiąc, w pewnym okresie Mona nie była nawet pewna, która z nich jest jej matką — Gifford czy Alicia. Najwięcej czasu spędziła na kolanach Wiecznej Evelyn, która rzadko się odzywała, ale za to często śpiewała dawne melancholijne piosenki. Gifford wydawała się logiczniejszą kandydatką na matkę, Alicia bowiem już wówczas była zapamiętałą alkoholiczką, ale dziewczynka jakoś się w tym wszystkim połapała. To Mona była panią domu na Amelia Street.

W swoim czasie sporo się mówiło o trupie z poddasza. Rozmawiano także o kuzynce Deirdre, spadkobierczyni dziedzictwa, gasnącej w oczach katatoniczce. Tajemnice domu przy Pierwszej stanowiły ulubiony temat rodzinnych pogawędek.

Kiedy Mona znalazła się tam po raz pierwszy — przed samym ślubem Rowan i Michaela - wyobraziła sobie, że czuje zapach zwłok. Miała ochotę wejść na górę i dotknąć tamtego miejsca. Michael Curry przeprowadzał wówczas restaurację domu i malarze odnawiali właśnie strych. Ciotka Gifford kazała jej „siedzieć na miejscu” i za każdym razem, kiedy Mona próbowała się oddalić, rzucała jej groźne spojrzenie.

Obserwowanie postępów pracy Michaela Curry’ego - to było coś niesamowitego. Mona marzyła, żeby pewnego dnia podobny cud odmienił dom na rogu Amelia Street i St. Charles Avenue.

Cóż, tym razem dostanie się do pokoju na drugim piętrze. W dokumentach zebranych przez Aarona Lightnera przeczytała, że nieboszczyk był młodym badaczem Talamaski o nazwisku Stuart Townsend. Lecz nadal nie miała pewności, kto go otruł. Stawiała na wuja Cortlanda, który właściwie nie był jej wujem, tylko prapradziadkiem, co z rozbawieniem odkryła, usiłując rozwikłać fascynującą plątaninę rodzinnych koligacji.

Zapachy. Chciała również zbadać ten drugi zapach, unoszący się w holu i salonie domu przy ulicy Pierwszej. Ten nie miał nic wspólnego z nieboszczykiem. Pojawił się po tragicznym dniu Bożego Narodzenia. Wyglądało na to, że nikt poza Moną nie mógł go wyczuć, chyba że ciocia Gifford skłamała, kiedy ją o to zapytała.

Ciocia Gifford była do tego zdolna. Nigdy by się nie przyznała, że „widziała coś” lub wywęszyła jakiś dziwny zapach. „Nic nie czuję!” — odpowiedziała z irytacją. Cóż, może to i prawda. Mayfairowie często potrafili czytać w myślach innych ludzi, ale umieli też odsłaniać własne.

Mona chciała wszystkiego dotknąć. Pragnęła odnaleźć victrolę. Musiała poznać WIELKI SEKRET RODZINNY - co takiego przytrafiło się Rowan Mayfair w dzień Bożego Narodzenia. Dlaczego Rowan opuściła swojego świeżo poślubionego męża Michaela? I dlaczego znaleźli go na wpół utopionego w basenie z lodowatą wodą? Był niemal martwy. Wszyscy oprócz Mony sądzili, że umrze.

Oczywiście, jak każdy, mogła snuć przypuszczenia. Lecz potrzebowała czegoś więcej. Chciała poznać wersję Michaela. Jak dotąd, Michael z niczym takim oficjalnie nie wystąpił. Jeżeli komukolwiek opowiedział, co się wydarzyło w Boże Narodzenie, to tylko swojemu przyjacielowi Aaronowi Lightnerowi z Talamaski, który nikomu nie pisnął słówka. Ale wszyscy za bardzo niepokoili się o Michaela, żeby naciskać. Sądzili, że umrze po tym, co przeszedł.

Monie udało się dostać do jego pokoju na oddziale intensywnej terapii w tę świąteczną noc i dotknąć jego dłoni. Nie miał zamiaru umierać. Owszem, w jego sercu była rana, ponieważ w lodowatej wodzie przestał na dłuższy czas oddychać. Potrzebował wypoczynku, żeby wyleczyć skaleczone miejsce, ale z pewnością nie groziła mu śmierć, Mona wiedziała to, kiedy tylko poczuła jego puls. Dotykanie Michaela nie różniło się prawie od dotykania Mayfairów. Podobnie jak oni, miał w sobie coś szczególnego. Potrafił widzieć duchy, była tego pewna. Spisane dzieje czarownic z rodu Mayfair nie obejmowały ani jego, ani Rowan, ale Mona nie miała wątpliwości. Ciekawe, czy przyznałby się do tego. Prawdę mówiąc, doszły ją oszałamiające pogłoski, że w istocie już to zrobił.

Och, tyle do odkrycia, tyle do poznania. Bycie trzynastoletnią dziewczynką wydawało jej się kiepskim żartem. Taka z niej trzynastolatka jak z Joanny d’Arc albo Katarzyny z Sieny. Oczywiście one były świętymi, ale różnica jest niemal nieuchwytna. Równie dobrze mogłyby zostać czarownicami.

A co powiecie o krucjacie dziecięcej? Gdyby Mona ją poprowadziła, chrześcijanie na pewno odzyskaliby Ziemię Świętą. Może powinna wywołać ogólnokrajowy bunt genialnych trzynastolatków, zażądać prawa głosu uzależnionego od inteligencji i wydawania prawa jazdy każdemu, kto zda egzamin i zdoła wyjrzeć nad deskę rozdzielczą. Cóż, to wszystko będzie musiało na razie poczekać.

Rzecz w tym, że kiedy dzisiejszego wieczoru wracali razem z Wielkiej Parady, Mona stwierdziła, iż Michael ma dość sił, by pójść z nią do łóżka, oczywiście jeżeli tylko uda się jej go do tego nakłonić, co wcale nie wydawało się proste.

Mężczyźni w wieku Michaela posiadali najlepsze połączenie sumienia i samokontroli. Staruszkowie, jak wuj Randall, nie sprawiali trudności, a o młodych chłopcach, takich jak kuzyn David, w ogóle nie ma co mówić.

Ale trzynastolatka uganiająca się za Michaelem Currym? To niemal wyprawa na Mount Everest, pomyślała Mona, uśmiechając się do siebie. Zrobię to, choćbym miała pęknąć. Może kiedy go już posiądzie, dowie się wszystkiego, co Michael wiedział o Rowan; z jakiego powodu pokłócili się w Boże Narodzenie i dlaczego Rowan zniknęła. W gruncie rzeczy to wcale nie będzie zdrada Rowan. Odeszła z kimś innym, to prawie pewne, pozostawiając całą rodzinę, bez względu na to, co kto mówił, w bladym przerażeniu.

Nie czuli się, jakby Rowan umarła, lecz jakby wyszła, zostawiając za sobą otwarte drzwi. A oto zjawia się Mona, zakochana do szaleństwa w Michaelu Currym, włochatym olbrzymie.

Przez chwilę patrzyła na ogromne wejście w kształcie dziurki od klucza, myśląc o nagromadzonych w pamięci wizerunkach członków rodziny, stojących w tych drzwiach. Portret wuja Juliena nadal wisiał w domu na Amelia Street, chociaż matka Mony musiała go zdejmować ze ściany przed każdą wizytą cioci Gifford, sprawiając tym straszliwą przykrość Wiecznej Evelyn. Jednak staruszka rzadko decydowała się odezwać, z milczącej zadumy potrafiła wytrącić ją tylko okropna obawa o Monę i jej matkę Alicię, bliską zapicia się na śmierć. Patrie zdążył już doprowadzić się do takiego stanu, że nie bardzo wiedział, jak się nazywa.

Wpatrzonej w drzwi do domu Monie wydało się, że zaraz zobaczy w nich wuja Juliena, o białych włosach i błękitnych oczach. Pomyśleć tylko, że kiedyś tam na górze tańczył z Wieczną Evelyn. Talamaska nie wiedziała o tym. Historia spisana przez Aarona Lightnera pominęła milczeniem Wieczną Evelyn, jej wnuczki, Gifford i Alicię, oraz jedyne dziecko Alicii, Monę.

Ale to tylko zabawa, wywoływanie wizji. W drzwiach nie ma wuja Juliena. Ostrożnie. Wizje nie są rzeczywiste. Lecz teraz może się zdarzyć coś prawdziwego.

Wykładana kamiennymi płytami ścieżka zaprowadziła Monę do bocznej galerii, gdzie przez tyle lat ciocia Deirdre bujała się w swoim fotelu na biegunach. Biedna ciocia Deirdre. Mona wiele razy przyglądała jej się zza parkanu, lecz nigdy nie zdołała dostać się do ogrodu. A teraz przeczytała tę okropną historię o tym, jak ją faszerowali narkotykami.

Galerię wysprzątano i ślicznie odnowiono, zdejmując ekran oddzielający ją od ogrodu. Wujek Michael zachował jednak bujany fotel Deirdre, a nawet sam przesiadywał w nim godzinami, mimo chłodu, jakby również miał nie po kolei w głowie. W oknach salonu wisiały koronkowe firanki i szykowne, jedwabne zasłony. Ach, cóż za bogactwo.

A tutaj, gdzie ścieżka rozszerzała się za zakrętem, wiele lat temu zabiła się ciocia Antha, nieszczęsna czarownica. Jej los był z góry przesądzony, podobnie jak później los jej córki Deirdre. Antha, z roztrzaskaną czaszką, krew płynąca strumieniem z jej głowy i z serca.

Nic nie mogło teraz powstrzymać Mony od rzucenia się na kolana i dotykania dłońmi kamiennych płyt chodnika. Przez mgnienie oka wydawało jej się, że widzi Anthę, osiemnastoletnią dziewczynę o wielkich martwych oczach, ze szmaragdowym naszyjnikiem zaplątanym w zakrwawione włosy.

Lecz to znowu było wywoływanie wizji. Nie można mieć pewności, że są one czymś więcej niż tylko tworem wyobraźni, zwłaszcza kiedy ktoś przez całe życie nasłuchał się tylu historii i miewał tak dziwne sny jak Mona. Gifford szlochała przy kuchennym stole w domu na Amelia Street:

— Ten dom jest wypełniony złem, mówię wam. Nie pozwólcie Monie tam iść.
- Brednie, Gifford. Mona chce sypać kwiatki na ślubie Rowan Mayfair. To zaszczyt.

Pewnie, że to zaszczyt. Najwspanialsze wesele, jakie kiedykolwiek wyprawiono w tej rodzinie. Mona była zachwycona. Gdyby nie to, że ciocia Gifford nie spuszczała z niej oka, pomyszkowałaby po domu jeszcze tamtego popołudnia, kiedy wszyscy zajęci byli popijaniem szampana, konwersowaniem o przyzwoitych aspektach rzeczywistości i snuciem domysłów na temat pana Aarona Lightnera, który jeszcze nie ujawnił swojej historii.

Ale Mony w ogóle by tam nie było, gdyby Wieczna Evelyn nie podniosła się ze swojego fotela i nie sprzeciwiła się Gifford.

„Pozwólcie małej sypać kwiaty w kościele”, powiedziała oschłym szeptem. Miała już dziewięćdziesiąt jeden lat. Trwanie w milczeniu dawało tę korzyść, że kiedy Wieczna Evelyn decydowała się wreszcie otworzyć usta, wszyscy słuchali uważnie, co ma do powiedzenia. To znaczy, jeśli było to akurat coś więcej niż mamrotanie pod nosem.

Czasami Mona nienawidziła ciotki Gifford za jej lęki i niepokój, za wyraz przerażenia stale obecny na jej twarzy. Nikt jednak nie mógł naprawdę nienawidzić ciotki Gifford. Była taka dobra dla wszystkich, a zwłaszcza dla swojej siostry Alicii, matki Mony, którą powszechnie uważano za beznadziejny przypadek. Już trzy razy była w szpitalu z powodu pijaństwa, lecz nie przyniosło to żadnych rezultatów. Każdej niedzieli, bez wyjątku, ciocia Gifford przychodziła na Amelia Street zrobić trochę porządku, zamieść chodnik przed domem i posiedzieć z Wieczną Evelyn. Przynosiła też sukienki dla Mony, która nie znosiła chodzić po sklepach.

— Wiesz, powinnaś zacząć ubierać się bardziej jak twoi rówieśnicy — Gifford zaproponowała przed paroma tygodniami.
— Dziękuję, wolę swoje sukienki dla małej dziewczynki — odparowała Mona. — Maskuję się w ten sposób. Zresztą, jeżeli interesuje cię moje zdanie, to cała młodzież wygląda jednakowo. Nie mam nic przeciwko mundurkom, tylko że jestem na to trochę za niska.
— I tak cię zdradza rozmiar stanika! Wcale niełatwo znaleźć dla ciebie słodkie bawełniane sukieneczki, w których będzie dość miejsca na biust.
— W jednej chwili chcesz, żebym dorosła, a w następnej, żebym zachowywała się odpowiednio. Kim ja dla ciebie jestem, małą dziewczynką czy problemem socjologicznym? Nie mam ochoty być taka jak wszyscy. Ciociu Gif, czy nigdy nie przyszło ci do głowy, że dostosowywanie się może prowadzić do zguby? Popatrz na facetów w wiadomościach. Nigdy wcześniej w historii nie było tak, żeby wszyscy mężczyźni w stolicy państwa ubierali się identycznie. Krawaty, koszule, popielate garnitury. To zatrważające.
- Mówię o odpowiedzialności. Powinnaś ubierać się i zachowywać odpowiednio do wieku. Nie robisz ani jednego, ani drugiego. Mówimy o dwóch różnych sprawach. Nierządnica babilońska ze wstążką we włosach to nie jest odpowiedni wzorzec dla przeciętnej nastolatki. - Gifford zamilkła nagle, zaszokowana, że przeszło jej przez usta słowo „nierządnica”. Nerwowo załamała ręce, jej policzki pokryły się rumieńcem, włosy opadły na twarz. — Mona, najdroższa, kocham cię.
- Wiem o tym, ciociu Gif, tylko proszę, na miłość Boga i wszystko, co jest dla nas święte, nigdy nie używaj w stosunku do mnie określenia „przeciętna”. W żadnym kontekście!

Zaczęły ją boleć kolana od długiego klęczenia na zimnych kamieniach.

„Biedna ciocia Antha”, wyszeptała, wstając. Znowu wygładziła różową spódniczkę. Odrzuciwszy do tyłu opadające na ramiona włosy, sprawdziła, czy atłasowa kokarda trzyma się dobrze. Wuj Michael przepada za tą kokardą, sam to powiedział.

- Dopóki Mona ma swoją kokardę - oświadczył dzisiaj wieczorem, kiedy szli zobaczyć Wielką Paradę — wszystko będzie dobrze.
- W październiku skończyłam trzynaście lat — poinformowała szeptem, przysuwając się bliżej, by wziąć go za rękę. — Wszyscy mówią, że powinnam dać sobie spokój ze wstążkami.
- Ty? Trzynaście? — Zmierzył ją wzrokiem, zatrzymując go przez ułamek sekundy na jej piersiach. Aż się zarumienił z wrażenia. - Cóż, Mono, nie przyszło mi to do głowy. Ale nie śmiej porzucać swojej wstążki. Ta wstążka na rudych włosach śni mi się po nocach.

Oczywiście miało to zabrzmieć poetycko i żartobliwie. Był z niego taki niewinny, absolutnie porządny facet, po prostu słodki. To rzucało się w oczy. Ale z drugiej strony, czyż się nie zarumienił? W końcu niektórzy mężczyźni w jego wieku widzieli w trzynastoletnich panienkach z dużym biustem tylko jedną z odmian nieciekawych dzieci, lecz Michael przypadkiem do nich nie należał.

Zastanowi się jeszcze nad odpowiednią strategią, kiedy już będzie w środku, bliżej Michaela. Na razie miała ochotę na spacer wokół basenu. Weszła po schodkach prowadzących na szeroki kamienny taras. Podświetlona umieszczonymi pod powierzchnią lampami woda połyskiwała niebiesko. Znad basenu unosiła się ledwo widoczna para. Mona nie miała pojęcia, w jakim celu podgrzewano wodę. Michael nie zamierzał się już nigdy tu kąpać. Sam to powiedział. Cóż, zapewne kiedy nadejdzie Dzień Świętego Patryka, mniejsza o pogodę, w basenie będzie się kłębić setka małych Mayfairów. Lepiej więc nie wyłączać ogrzewania.

Podeszła do kabiny kąpielowej na drugim końcu tarasu. Tu właśnie odkryto na śniegu ślady krwi, świadczące o tym, że doszło do walki. Miejsce zostało wysprzątane do czysta, tylko trochę opadłych liści walało się po kamiennych płytach. W ogrodzie wciąż widać było ślady zniszczeń dokonanych przez opady śniegu szalonej tegorocznej zimy, jednak po tygodniu cieplejszej pogody pojawiły się znowu dziwaczki. Mona czuła zapach majaczących w mroku maleńkich kwiatków. Trudno sobie wyobrazić, jak to wszystko wtedy wyglądało — ziemia, pokryta śniegiem i krwią, i Michael, unoszący się bezwładnie pod powierzchnią wody, z krwawiącą poranioną twarzą i martwym sercem.

Nagle uchwyciła inny zapach — ten sam dziwny aromat, który wyczuła przedtem w holu i frontowym salonie, tam gdzie kiedyś leżał chiński dywan. Bardzo słaby, ale nie do przeoczenia. Poczuła go lepiej, przysunąwszy się bliżej do barierki. Dokładnie wymieszany z wonią dziwaczków. Niezwykle kuszący zapach. Jakby coś pysznego, pomyślała. Równie słodko mogły pachnieć karmelki albo krówki, tylko że to nie było nic do jedzenia.

Nieoczekiwanie zapłonął w niej gniew na tego kogoś, kto skrzywdził Michaela Curry’ego. Czuła do Michaela sympatię od chwili, kiedy zobaczyła go po raz pierwszy. Lubiła również Rowan Mayfair. Zawsze pragnęła znaleźć się z nimi sam na sam, żeby zapytać o rzeczy, których chciała się dowiedzieć, i opowiedzieć o innych, które sama odkryła; a przede wszystkim, żeby poprosić o victrolę, jeśli uda się ją odnaleźć. Jakoś nigdy nie było okazji.

Znowu uklękła na kamiennych płytach. Dotknęła zimnej chropowatej powierzchni, raniącej jej kolana. Był tu ten zapach, bez dwóch zdań, ale nic nie zdołała wypatrzeć. Podniosła wzrok na ciemną galerię dla służby. Ani jednego światła. Potem spojrzała na ogrodzony żelaznym parkanem budynek wozowni, po drugiej stronie dębu Deirdre.

Pojedyncza lampa. To znaczy, że Henri jeszcze nie śpi. Zresztą, co z tego? Potrafi sobie z nim poradzić. Podczas dzisiejszej kolacji, którą jedli po Wielkiej Paradzie, doszła do wniosku, że Henri zaczął się już bać tego domu, nie był zachwycony pracą w nim i nie pozostanie tu długo. Nie mógł zrozumieć, co ma robić, żeby zadowolić Michaela, powtarzającego ciągle: „Jestem tak zwanym proletariuszem z towarzystwa, Henri. Zupełnie wystarczy, jeśli podasz mi ryż z czerwoną fasolą”.

Proletariusz z towarzystwa. Po kolacji Mona podeszła do Michaela, który właśnie usiłował wymknąć się na swój wieczorny spacer dla zdrowia, jak to nazywał, i zapytała:

— Co to jest, u diabła, proletariusz z towarzystwa, wujku Michaelu?
— Co za język — wyszeptał z udawanym zaskoczeniem. A potem, zanim zdołał się od tego powstrzymać, pociągnął ją za wstążkę. - Och, przepraszam. Ale, wiesz, panienka z zamożnej dzielnicy musi dysponować bogatym słownictwem. — Roześmiał się, może nieco zafascynowany. - Proletariusz z towarzystwa to osoba, która nie musi się przejmować, co o niej pomyśli klasa średnia - wyjaśnił. — Czy to zrozumiałe dla panienki z zamożnej dzielnicy?
- Pewnie, że tak. To, co mówisz, jest szalenie logiczne. Poza tym chcę, żebyś wiedział, że nie cierpię dostosowywania się w żadnej formie.

Znowu ten jego łagodny, czarujący śmiech.

- W jaki sposób można zostać proletariuszem z towarzystwa? — naciskała. - Gdzie mogę się zapisać?
— Nie możesz się zapisać, Mono - odpowiedział Michael. - Proletariuszem z towarzystwa może być tylko ktoś, kto urodził się jako proletariusz. Na przykład syn strażaka, który potem zarobił masę pieniędzy. Proletariusz z towarzystwa może sam strzyc trawnik przed domem, kiedy mu tylko przyjdzie na to ochota, albo sam myć swój samochód. Może jeździć furgonetką, chociaż wszyscy mu mówią, że powinien prowadzić mercedesa. Proletariusz z towarzystwa jest wolnym człowiekiem.

Ach, jakim uśmiechem ją obdarzył! Oczywiście, w tym, co mówił, kryło się trochę autoironii. I znużenia. Zauważyła jednak, że patrzenie na nią sprawia mu przyjemność. Jedynie zmęczenie i silne poczucie przyzwoitości pozwalało mu na zachowanie kontroli.

— Podoba mi się to, co mówisz — powiedziała. — Czy do strzyżenia trawnika zdejmujesz koszulę?
— Ile masz lat, Mono? — zapytał żartobliwie, przechylając na bok głowę. Ale jego oczy zachowały wyraz absolutnej niewinności.
— Mówiłam ci, trzynaście. — Wspięła się na palce i szybko pocałowała Michaela w policzek.

Znowu się zarumienił. O tak, przyjrzał jej się dobrze, zauważył piersi, zarys talii i bioder pod luźną bawełnianą sukienką. A jednak jego wzruszenie tą demonstracją czułości wydawało się czymś zupełnie niezależnym, oddzielonym od wrażenia, jakie wywierało na nim jej ciało. Jego oczy na chwilę zaszły mgłą, a potem oświadczył szybko, że musi się przejść. Powiedział coś jeszcze na temat Mardi Gras i że kiedyś, gdy jeszcze był małym chłopcem, przechodził obok tego domu w drodze na Wielką Paradę.

Nie, z jego sercem nie działo się nic złego, niepotrzebnie lekarze nieustannie go straszyli i faszerowali lekarstwami. Tylko od czasu do czasu miewał te bóle, powiedział Ryanowi, przypominającemu mu, co może, a czego nie może. Cóż, Mona sprawdzi, co naprawdę mógł, a czego nie.

Jeszcze przez chwilę stała na brzegu basenu, myśląc o wszystkich kawałeczkach i strzępach tej historii — ucieczce Rowan, czymś w rodzaju poronienia we frontowym holu, śladach krwi i Michaelu, pobitym i wrzuconym do wody. Czy poronienie tłumaczyło obecność tego zapachu? Zapytała Pierce’a, czy coś czuje. Nie. Spytała Beę. Nie. Zapytała Ryana. Oczywiście, że nie. Przestań się tu kręcić i węszyć za sekretami! Pomyślała o zasmuconej twarzy cioci Gifford, czekającej na szpitalnym korytarzu w noc Bożego Narodzenia, kiedy wszyscy myśleli, że Michael umrze. I o tym, w jaki sposób Gifford spojrzała na wujka Ryana.

- Dobrze wiesz, co się stało! - oświadczyła wtedy.
- To szaleństwo i zabobony — odpowiedział Ryan. — Nie zamierzam tego słuchać. Nie pozwalam ci o tym mówić w obecności dzieci.
- Wcale nie chcę o tym rozmawiać przy dzieciach. - Broda cioci Gifford drżała. — Nie chcę, żeby się o tym dowiedziały! Błagam cię tylko, żebyś trzymał je z dala od tego domu. Od początku cię o to prosiłam.
- Jakby to była moja wina! — wysyczał wujek Ryan.

Biedny wujek Ryan. Prawnik i opiekun całej rodziny. Oto świetny przykład, do czego może doprowadzić dostosowywanie się. Wujek Ryan był pod każdym względem nadzwyczajnym okazem męskiego zwierzęcia, w typie klasycznego bohatera z kwadratową szczęką, błękitnymi oczyma, wspaniałymi mocarnymi ramionami, płaskim brzuchem i dłońmi pianisty. Ale nikt tego nie zauważał. Kiedy patrzyłaś na wujka Ryana, dostrzegałaś jedynie jego garnitur, ciemnopopielatą koszulę i blask wyczyszczonych do połysku czarnych butów. Wszyscy osobnicy płci męskiej w Mayfair & Mayfair ubierali się dokładnie tak samo. Zdumiewające było tylko to, że kobiety wyglądały inaczej. Nosiły perły, pastelowe kolory i pantofle na obcasach o różnej wysokości. Bezsensowne symbole, pomyślała Mona. Kiedy już sama zostanie wpływową multimilionerką, stworzy własny styl.

Lecz podczas kłótni w szpitalnym korytarzu przez wujka Ryana przemawiało przerażenie i niepokój o Michaela Curry’ego. Nie chciał sprawić przykrości cioci Gifford. Nigdy nie chciał jej zranić.

Uspokoili się, dopiero kiedy podeszła ciocia Bea. Mona mogła od razu powiedzieć cioci Gifford, że Michael nie umrze, ale w ten sposób tylko przestraszyłaby ją jeszcze bardziej. Z ciocią Gifford w ogóle nie dało się rozmawiać na żaden poważny temat.

A teraz, kiedy matka Mony niemal nigdy nie trzeźwiała, z nią też nie można było pogadać. Wieczna Evelyn na ogół milczała, kiedy Mona się do niej zwracała. Oczywiście, kiedy już się odezwała, mówiła najzupełniej do rzeczy. „Umysł w doskonałej formie”, jak ujął to lekarz.

Mona nigdy nie zapomni, co się stało, kiedy poprosiła, by pozwolono jej odwiedzić dom przy ulicy Pierwszej, wówczas jeszcze walącą się ruderę, z Deirdre wiecznie przesiadującą w bujanym fotelu na ganku.

— Dzisiaj w nocy miałam sen — tłumaczyła matce i cioci Gifford. - Przyśnił mi się wujek Julien. Kazał mi przeleźć przez ogrodzenie, bez względu na to, czy Carlotta jest w domu czy nie, i usiąść Deirdre na kolanach.

Dokładnie tak było.

— Nie wolno ci się zbliżać do kuzynki Deirdre! - ciotka Gifford wpadła w histerię.

Alicia wybuchnęła rechoczącym śmiechem. Wieczna Evelyn przyglądała się im bez słowa.

— Czy jak tam przechodziłaś, widziałaś kiedyś kogoś razem z ciocią Deirdre? - spytała Alicia.
— CeeCee, jak możesz! — krzyknęła Gifford.
— Tylko tego młodego mężczyznę, który tam zawsze jest.

Tego już było za wiele dla ciotki Gifford. Mona musiała przysiąc, z zachowaniem całej formalnej procedury, że będzie się trzymać z daleka od domu na Pierwszej i że nigdy więcej na niego nawet nie spojrzy. Oczywiście nie przejmowała się tym zbytnio. Przechodziła tamtędy przy każdej okazji. Dwie z jej koleżanek od Najświętszego Serca mieszkały bardzo niedaleko rogu Pierwszej i Chestnut Street. Czasami odwiedzała je po szkole, po prostu, żeby mieć pretekst. Uwielbiały, kiedy pomagała im w odrabianiu lekcji, a jej to sprawiało przyjemność. Opowiadały jej historyjki na temat domu.

- Ten mężczyzna to duch — matka szepnęła jej do ucha, nie przejmując się obecnością Gifford. — Nigdy nikomu nie mów, że go widziałaś. Ale mnie możesz powiedzieć. Jak on wyglądał?

Szalony śmiech Alicii doprowadził Gifford do płaczu. Wieczna Evelyn nie przerwała milczenia, jednak śledziła uważnie całą rozmowę. Zawsze można było poznać, kiedy słucha, w jej oczach pojawiał się wtedy charakterystyczny wyraz czujności. Cóż, na Boga, mogła myśleć o swoich wnuczkach?

Kiedy Mona odprowadzała Gifford do samochodu (czterodrzwiowego jaguara, typowego dla stylu Gifford, klasycznego pojazdu mieszkańców Metairie), ciotka wzięła ją na bok.

- Proszę, zaufaj mi i trzymaj się stamtąd z daleka — powiedziała ciotka. — Z tego domu przychodzi tylko zło.

Mona spróbowała obiecać, ale prawdę mówiąc, niewiele ją to obchodziło. Kości zostały rzucone. Już wtedy koniecznie chciała poznać to miejsce. A od czasu kłótni Rowan i Michaela wiedziała, że na pewno to zrobi. Musi dostać się do środka i dowiedzieć prawdy.

Odkrycie na biurku Ryana dokumentacji Talamaski potroiło jeszcze jej ciekawość. Akta czarownic z rodu Mayfair. Schwyciła papiery i pobiegła do pobliskiej restauracji, żeby je przeczytać, zanim ktokolwiek się zorientuje. Nic nie mogło jej powstrzymać. Donnelaith w Szkocji. Czy rodzina przypadkiem nadal czegoś tam nie posiada? Och, cóż za historia. Szczegóły dotyczące Anthy i Deirdre to prawdziwy skandal. Nie miała najmniejszych wątpliwości, że dokument w pierwotnej formie obejmował dzieje Michaela i Rowan. Ale ta część została z niego usunięta.

Aaron Lightner przerwał „relację”, jak to sam określał, przed narodzinami obecnej beneficjentki. Chciał chronić prywatność żyjących osób, mimo że Talamaska stoi na stanowisku, iż rodzina ma prawo zapoznać się ze swoją historią, jeżeli taka została opracowana.

Hmmmm. Ci goście z Talamaski są zdumiewający. A ciocia Bea zamierza wyjść za jednego z nich, myślała Mona. Zupełnie jakby tłusta mucha wpadła właśnie w twoją lepką sieć.

Tragiczny fakt, że Rowan wyśliznęła się z jej szponów, że Mona nigdy nie miała okazji porozmawiać z nią w cztery oczy, został odnotowany pod \WS\MONA\KLĘSKA.

Jednak Mona zdążyła odnieść bardzo silne wrażenie, iż Rowan, podobnie jak inni członkowie rodziny, obawia się swojej mocy.

Cóż, Mony one nie przerażały. Czuła się jak tancerz zbliżający się do okresu swojej najwyższej formy. Miała tylko 155 centymetrów wzrostu i wyglądało na to, że już niewiele urośnie. Lecz jej ciało dojrzewało z każdym dniem. Cieszyło ją, że jest silna i niezwykła. Bawiło ją czytanie w myślach i oglądanie rzeczy ukrytych przed wzrokiem innych. Wiadomość, że mężczyzna, którego widziała, był duchem, przyjęła z dreszczem emocji. Lecz tak naprawdę, wcale jej to nie zaskoczyło. Jaka szkoda, że nie zdołała wówczas dostać się do domu.

Cóż, tamte czasy minęły, czyż nie? A teraz jest teraz. Zresztą obecny moment również dostarczał niezłych emocji. Poruszona zniknięciem Rowan rodzina zaczęła wyjawiać sekrety. A oto stoi przed tym wspaniałym domem, zupełnie pustym, jeśli nie liczyć Michaela.

Zapach osłabł albo może Mona już się do niego przyzwyczaiła. Lecz nadal był wyczuwalny.

Ta chwila należy do niej.

Podeszła do tylnej zabudowanej galerii i sprawdziła po kolei zamki licznych kuchennych drzwi. Gdyby zapomnieli chociaż o jednych... ale nie, ten sztywniak Henri pozamykał wszystkie, jakby to były wrota twierdzy. Cóż, nie szkodzi. Mona dobrze wiedziała, którędy dostać się do środka.

Obeszła na palcach róg domu do miejsca, gdzie kończyła się stara kuchnia, teraz przerobiona na łazienkę, i obejrzała lufcik. Komu by przyszło do głowy zamykać okno umieszczone niemal pod sufitem? Ale jak ma się tam wdrapać? Przyciągnie któryś z tych plastikowych, lekkich jak piórko pojemników na śmiecie. Znalazła jeden kawałek dalej, złapała go za uchwyt i, wyobraźcie sobie, okazało się, że można go potoczyć. Co za praktyczne rozwiązanie! Potem wspięła się na pojemnik; najpierw kolana, następnie stopy, wgniatające giętką, czarną plastikową pokrywę; rozepchnęła zielone okiennice i podważyła skrzydło okna. Podjechało do góry, nie stawiając oporu. Zablokowało się, dopiero kiedy szpara była już dostatecznie szeroka, by Mona mogła się przecisnąć. Pobrudzi sobie sukienkę o zakurzony parapet, ale mniejsza o to. Podciągnęła się na rękach, wśliznęła do środka i o mało co nie potłukła, spadając na przykrytą dywanem podłogę.

W domu przy ulicy Pierwszej! Poszło gładko jak po maśle! Przez chwilę stała bez ruchu w małej łazience, gapiąc się na lśniącą porcelanę staroświeckiego sedesu i marmurowy blat umywalki. Przypomniał jej się sen z wujkiem Julienem, w którym zabrał ją do tego domu i zaprowadził po schodach na górę.

Pozostało tylko mgliste wspomnienie, jak to zawsze bywa ze snami, ale miała wszystko dokładnie zapisane w swoim komputerowym dzienniku pod WS\SNY\JULIEN. Notowała wszystko, co się jej przyśniło. Teraz, chociaż sam sen się rozwiał, pamiętała dobrze wielokrotnie odczytywany plik.

Wuj Julien, ubrany w długi szlafrok z pikowanego atłasu, tańczył przy dźwiękach victroli, tej właśnie, którą Mona miała dostać. Powiedział, że Michael jest zbyt dobry. Potęga aniołów ma swoje granice.

- Prawie nigdy czysta dobroć nie zdołała pokrzyżować moich planów, rozumiesz, Mono? — mówił ze swoim czarującym francuskim akcentem. W snach zawsze zwracał się do niej po angielsku, chociaż Mona doskonale znała francuski. — Ale trudno ją wytrzymać, jeśli się nie jest doskonale dobrą osobą.

Doskonale dobry. Mona wstukała do komputera: „Doskonale szałowy, doskonale rozkoszny, doskonały kąsek!” Następnie umieściła ten wpis w pliku zatytułowanym „Michael”.

„Uwagi o Michaelu Currym: teraz, po przejściu zawału serca, stał się jeszcze bardziej atrakcyjny. Jak dzika bestia z przetrąconą łapą, rycerz ze zranionym ramieniem, lord Byron ze szpotawą stopą”.

Zawsze uważała, że Michaeł jest, jak to się mówi, „zabójczy”. Nie potrzebowała snów, żeby to sobie uświadomić. Chociaż trzeba przyznać, że w pewnym sensie dodały jej odwagi. Spektakl odegrany przez wujka Juliena zasugerował jej, że Michael byłby wspaniałą zdobyczą. I opowieść o tym, jak to wuj Julien uwiódł Wieczną Evelyn, która miała wtedy trzynaście lat — tyle samo co teraz Mona — i jak z tego zakazanego związku urodziła się Laura Lee, matka Gifford i Alicii. Wuj Julien podarował wtedy Wiecznej Evelyn victrolę, prosząc: „Zabierz ją z tego domu, zanim będzie za późno. Zabierz ją stąd i pilnuj...”

— To był szalony plan. Powinnaś zrozumieć, Mono, że nigdy nie wierzyłem w czary. Ale musiałem spróbować coś zrobić. Mary Beth zaczęła niszczyć moje książki, nie czekając nawet na koniec. Paliła je na trawniku przed domem, jakbym był dzieckiem, pozbawionym prawa głosu i elementarnej godności. Pomysł z victrolą to moje małe wudu, odrobina magii, natężenie woli.

We śnie wszystko wydawało jej się zupełnie jasne i zrozumiałe, ale już nazajutrz z „szalonego planu” zostały tylko strzępy. W porządku. Victrola. Wuj Julien chce, żeby należała do mnie. Czary, to co lubię najbardziej.

Spójrzcie tylko, co się do tej pory działo z tą przeklętą victrolą.

Wuj Julien włożył w 1914 roku tyle wysiłku, żeby pozbyć się jej z domu - o ile pójście do łóżka z trzynastoletnią Wieczną Evelyn można uznać za wysiłek — a kiedy Wieczna Evelyn spróbowała przekazać victrolę Monie, Gifford i Alicia urządziły straszliwą awanturę. Och, to był koszmarny dzień.

Mona nigdy nie widziała czegoś podobnego do kłótni, jaka wybuchła wtedy między Alicią i Gifford.

- Nie dasz jej tej victroli! — wrzasnęła Gifford. Rzuciła się na Alicię i okładając siostrę pięściami, usiłowała ją wypchnąć z sypialni, w której stała victrolą.
— Nie możesz tego zrobić, Mona jest moją córką, a Wieczna Evelyn powiedziała, że mają dostać! — krzyczała Alicia.
- Kiedy były małe, bez przerwy się ze sobą biły, nie zwracaj na to uwagi — powiedziała Wieczna Evelyn. Nie ruszyła się nawet z salonu. — Gifford nie zniszczy victroli. Przyjdzie czas, kiedy będzie twoja. Nikt z Mayfairów nie potrafiłby zniszczyć victroli wujka Juliena. A jeśli chodzi o perły, to Gifford może je sobie na razie zatrzymać.

Monie nie zależało na perłach.

W ten sposób Wieczna Evelyn wyczerpała swoją normę słów na jakieś trzy czy cztery tygodnie.

Gifford przez kilka miesięcy odchorowywała tę awanturę. Konflikty osłabiały ją, to zupełnie zrozumiałe. Wujek Ryan musiał ją zawieźć do Destin na Florydzie, żeby wypoczęła w swoim domku na plaży. Dokładnie to samo nastąpiło po pogrzebie Deirdre, ciocia Gifford poczuła się źle i Ryan zabrał ją do Destin. Ciocia Gifford zawsze uciekała do Destin, do białych plaż i czystych wód zatoki, do pełnego ciszy i spokoju nowoczesnego domku, bez pajęczyn i tajemnic.

Tak naprawdę najgorsze było to, że ciotka Gifford nigdy nie oddała victroli! Kiedy wreszcie Monie udało się przygwoździć ją do ściany i zmusić do przyznania się, co z nią zrobiła, ciocia Gifford powiedziała:

— Zabrałam ją na ulicę Pierwszą. Razem z perłami. Schowałam z powrotem do skrytki. Rzeczy wujka Juliena powinny być tam, gdzie wspomnienia o nim, w tamtym domu.

Alicia odpowiedziała jej wrzaskiem i siostry znowu zaczęły się kłócić. W jednym ze snów wuj Julien mówił, tańcząc przy dźwiękach victroli:

- To walc z Traviaty, moje dziecko. Odpowiednia muzyka dla kurtyzany. - Julien tańczył, a przytłumiony sopran śpiewał i śpiewał.

Słyszała muzykę tak wyraźnie. Nieczęsto się zdarza, żeby ktoś potrafił powtórzyć piosenkę ze snu. Cudowne, trzeszczące brzmienie victroli. Wieczna Evelyn rozpoznała później melodię nuconą przez Monę. To z Verdiego, walc Wioletty.

— To płyta Juliena - powiedziała.
— Tak, ale w jaki sposób mam odzyskać victrolę? — Mona zapytała we śnie.
— Czy nikt w tej rodzinie nie potrafi sam na nic wpaść! — Wuj Julien niemal załkał. — Jestem taki zmęczony. Nie widzisz tego? Staję się coraz słabszy. Chérie, proszę cię, noś fioletową wstążkę. Nie przepadam zbytnio za tą różową kokardą, chociaż muszę przyznać, że w rudych włosach robi naprawdę wstrząsające wrażenie. Ale załóż fioletową, dla swojego wujka Juliena. Jestem taki znużony...
— Dlaczego? — spytała, lecz zdążył już zniknąć.

Ten sen przyśnił jej się na wiosnę. Kupiła kilka fioletowych wstążek, ale Alicia zaklinała się, że ten kolor przynosi pecha, i wyrzuciła je. Dzisiejszego wieczoru Mona miała we włosach różową kokardę, w tym samym odcieniu co jej bawełniana, obszyta koronką sukienka.

Zdaje się, że nieszczęsna kuzynka Deirdre umarła w maju, wkrótce po tym śnie, i posiadłość przy ulicy Pierwszej przeszła w ręce Rowan i Michaela, którzy rozpoczęli odnawianie na wielką skalę. Za każdym razem, kiedy przechodziła obok domu, Michael pracował właśnie na dachu, wdrapywał się po drabinie, przełaził przez żelazną barierkę albo z młotkiem w ręku spacerował po gzymsie.

— Thor!1— zawołała kiedyś do niego. Nie usłyszał, ale uśmiechnął się i pomachał do niej. Ach, zabójczy facet, nie ma co.

Nie pamiętała dokładnych dat wszystkich snów. Gdy zaczęły się pojawiać, nie przypuszczała, że będzie ich tak dużo. Pływały w nieokreślonej przestrzeni. Nie od razu wpadła na pomysł, żeby zapisywać dokładny czas i porządkować wszystkie zdarzenia dotyczące Mayfairów zgodnie z ich chronologiczną kolejnością. Obecnie do tego celu służył katalog WS\MAYFAIR\CHRONO. Z każdym miesiącem poznawała nowe sztuczki, do których był zdolny jej system komputerowy, kolejne sposoby przejrzystego odnotowywania przemyśleń, uczuć i planów.

Wyszła z łazienki i znalazła się w kuchni. Widoczny przez szklane drzwi basen zalśnił na mgnienie oka oślepiającym blaskiem, gdy jakiś zabłąkany powiew wiatru wzburzył powierzchnię wody. Zupełnie jakby ożyła. Kiedy zrobiła krok do przodu, wykrywacz ruchu zamrugał czerwonym światełkiem, ale wystarczył jeden rzut oka na tablicę kontrolną wmontowaną w kuchenny blat, by się zorientowała, że alarm jest wyłączony. To dlatego się nie odezwał, gdy otworzyła okno. Miała szczęście! Ten przeklęty alarm zupełnie wyleciał jej z głowy, a to przecież właśnie on ocalił Michaelowi życie. Utopiłby się, gdyby nie znaleźli go strażacy, faceci z tej samej jednostki, w której pracował jego ojciec. Chociaż ojciec Michaela nie żył już od wielu lat.

Michael. Tak, to było fatalne zauroczenie, od pierwszej chwili, kiedy go zobaczyła. Już same jego wymiary miały w tym swój udział, na przykład idealna szerokość karku. Mona była zapaloną miłośniczką męskich karków. Potrafiła obejrzeć cały film tylko po to, żeby się do woli napatrzyć na szyję Toma Berengera.

Poza tym nigdy nie opuszczał go dobry humor. Mogła być zawsze pewna, że obdarzy ją uśmiechem, często dorzucając mrugnięcie okiem. Uwielbiała jego niezwykle niewinne, ogromne błękitne oczy. Zupełnie jak błyskawice, powiedziała kiedyś Bea. Miała na myśli komplement. Jakby ten facet miał w sobie nadmiar energii życiowej! Nawet Gifford to rozumiała.

Zwykle goście o równie wspaniałej budowie okazują się idiotami. Obdarzeni inteligencją Mayfairowie płci męskiej zawsze mieli idealne proporcje. Jeśli nie pasował na ciebie płaszcz od Burberry’ego, to znaczyło, że nie jesteś prawdziwym potomkiem rodziny. Dosypywali ci wtedy trucizny do herbaty. Nieodmiennie przypominali nakręcane zabawki, przynajmniej od czasu, kiedy wracali z Harvardu — wszyscy bez wyjątku opaleni, gładko uczesani i nieustannie ściskający czyjeś ręce.

Nawet kuzyn Pierce, duma i radość Ryana, powoli się do nich upodabniał — stawał się promienną repliką swojego ojca, poczynając od krótko przystrzyżonych na modłę obowiązującą w Princeton jasnych włosów. Droga kuzynka Clancy była stworzona dla niego. Młodsza wersja cioci Gifford, tyle że wolna od jej cierpienia. Wyglądali, jakby ich zrobiono z winylu. Pierce, Ryan, Clancy. Pracujący dla nas prawnicy. Ich główną życiową troską było ustalenie, ile spraw można pozostawić własnemu biegowi.

Mayfair & Mayfair, firma prawnicza pełna ludzi z winylu.

— Nie przejmuj się - Alicia podsumowała pewnego razu krytyczne uwagi Mony. — Grunt, że dbają o rodzinne pieniądze i dzięki temu my nie musimy się o nic martwić.
— Zastanawiam się, czy to rzeczywiście takie świetne rozwiązanie — odpowiedziała, przyglądając się, jak jej matka próbuje trafić papierosem do ust, a potem maca na oślep po stole, w poszukiwaniu kieliszka z winem. Mona podsunęła jej go i natychmiast poczuła do siebie odrazę za to, że zrobiła to tylko dlatego, że nie mogła znieść widoku matki niezdolnej sobie samodzielnie poradzić.

Michael Curry różnił się pod każdym względem od mężczyzn należących do rodziny. Był silnym, wyluzowanym, przepięknym włochatym zwierzakiem, całkowicie pozbawionym tego blasku niezłomnej poprawności, doprowadzonego do perfekcji przez facetów pokroju Ryana. Na swój zwierzęcy sposób wyglądał zachwycająco, zwłaszcza kiedy zakładał okulary w ciemnych oprawkach i zabierał się do lektury Dickensa, jak dzisiejszego popołudnia, kiedy Mona weszła do jego pokoju na górze. Karnawał nie interesował go. Nie miał ochoty schodzić na dół. Ciągle jeszcze nie doszedł do siebie po ucieczce Rowan. Upływ czasu nie miał dla niego najmniejszego znaczenia, gdyby się nad nim zastanowił, potrafiłby myśleć tylko o tym, jak długo już nie ma jego żony.

— Co czytasz? — zapytała.
— Och, Wielkie nadzieje - odpowiedział. — Ciągle do tego wracam. Czytam właśnie ten fragment, w którym pani Joe pisze bez przerwy na tablicy literę „T”. Pamiętasz? Lubię książki, które już znam. To zupełnie jakby słuchać w kółko ulubionej piosenki.

W tym mężczyźnie drzemał genialny neandertalczyk, czekający tylko, żeby złapać cię za włosy i zaciągnąć do jaskini. Tak, neandertalczyk z mózgiem człowieka z Cro-Magnon, który potrafił być rozpływającym się w uśmiechach dżentelmenem spełniającym najwyższe rodzinne wymagania. Kiedy tylko zechciał, dysponował niezwykle bogatym słownictwem. Mona podziwiała jego sposób wyrażania się. Jej własny zasób słów oceniono na poziomie ostatniej klasy szkoły średniej. Prawdę mówiąc, ktoś w jej szkole użył kiedyś określenia, że ma największą na świecie słowowydajność w stosunku do wzrostu.

Michael potrafił w jednej chwili mówić jak nowoorleański policjant, by za moment zabrzmieć jak dyrektor szkoły. „Niemożliwe do pobicia połączenie elementów”, zanotowała kiedyś Mona w swoim komputerowym dzienniku. Niespodziewanie przypomniała sobie ostrzeżenie wuja Juliena. „Ten człowiek jest po prostu za dobry”.

— Czy ja jestem zła? — wyszeptała na głos w ciemnościach. — Błąd w rozumowaniu. — Naprawdę nie miała najmniejszych wątpliwości, że nie jest zła. Taki sposób myślenia uważała za staroświecki i typowy raczej dla wujka Juliena, zwłaszcza takiego, jakiego znała ze swoich snów. Kiedy była mała, nie potrafiła znaleźć odpowiedniego słowa, ale teraz już wiedziała, że to „autoironia, autodezaprobata”. Tak właśnie napisała w swoim komputerze, w podgałęzi WS\JULIEN\CHARAKTER katalogu SNY. 13.

Nie spiesząc się, przeszła przez kuchnię i znajdujące się za nią pomieszczenie, w którym przechowywano zastawę stołową. Z zewnętrznej galerii padała na podłogę urocza biała poświata. Cóż za imponująca jadalnia. Michael sądził, że podłoga z twardego drewna pochodziła z lat trzydziestych, lecz Julien powiedział Monie, iż położono ją w ostatnim dziesięcioleciu ubiegłego wieku; nosiła nazwę posadzki dywanowej i rozwijano ją z rulonu. W jaki sposób Mona miała wykorzystać całą wiedzę przekazywaną jej w snach przez wujka Juliena?

Zadziwiająco wyraźnie widziała w ciemności mroczne malowidła zdobiące ściany. Plantacja w Riverbend, gdzie urodził się Julien; osobliwy świat młynów do mielenia trzciny cukrowej, chatek niewolników, stajni, powozów ciągnących starą drogą wzdłuż brzegu rzeki. Zresztą miała przecież kocie oczy. Odkąd pamięta, uwielbiała ciemność. Czuła się w niej bezpieczna i swobodna. Miała ochotę śpiewać. Nie potrafiłaby wytłumaczyć nikomu radości, która zawsze ją rozpierała, kiedy błądziła samotnie w mroku.

Okrążyła długi stół, teraz pusty i wypolerowany, chociaż zaledwie przed paroma godzinami odbywało się tutaj przyjęcie z okazji Mardi Gras, na którym nie zabrakło nawet lukrowanych ciastek i srebrnej wazy do ponczu, wypełnionej szampanem. O rany, Mayfairowie napychają się po dziurki w nosie za każdym razem, kiedy uda im się zasiąść do tego stołu, pomyślała. Wszyscy odetchnęli z ulgą, gdy okazało się, że Michael nie zamierza zamknąć przed nimi drzwi, mimo że niespodziewanie i w podejrzanych okolicznościach ulotniła się Rowan. Czy wiedział, co się z nią dzieje?

- Ma złamane serce - powiedziała ciocia Bea ze łzami w oczach.

Cóż, oto zjawia się mała dziewczynka z cudownym klejem na złamane serca. Wstrzymajcie oddech — nadchodzi Mona!

Zatrzymała się w wysokich drzwiach o kształcie dziurki od klucza, prowadzących do frontowego holu i oparła dłonie o framugę, tak jak to czynił na tylu starych fotografiach wujek Julien. Wczuła się w ciszę i ogrom otaczającego ją domu, w charakterystyczny zapach drewna.

Ten inny zapach. Znowu tu był, sprawił, że zrobiła się... jaka? Niemal głodna. Cokolwiek to jest, musi być pyszne. Na pewno nie krówki, karmel ani czekolada. Lecz coś równie gęstego, jakiś smak zawierający w sobie sto innych smaków. Jakbyś po raz pierwszy wbił zęby w czekoladową beczułkę wypełnioną likierem wiśniowym. Albo wielkanocne jajko od Cadbury’ego.

Nie, trzeba znaleźć lepsze porównanie. Coś, czego się nie je. Co powiecie na woń rozgrzanej smoły? Nie potrafiła się jej oprzeć. Był jeszcze zapach benzyny, którego nigdy nie miała dosyć. Tak, to już bardziej pasuje.

Idąc przez hol, zwróciła uwagę na mrugające światełka urządzeń alarmowych, bezsilnych, czekających, by ktoś je włączył. Gdy doszła do podnóża schodów, zapach nabrał intensywności.

Wiedziała, że wuj Ryan zbadał dokładnie cały ten obszar. Kiedy już zmyto krew i wyniesiono z salonu chiński dywan, przyniósł nawet jakieś chemikalia, które wywabiły mnóstwo innych połyskujących w ciemności krwawych plam. Teraz nie pozostał po nich nawet ślad. Po prostu zniknęły. Wuj Ryan dopilnował, by je usunięto, zanim Michael wróci ze szpitala. Przysięgał, że nie czuł żadnego zapachu.

Mona wzięła głęboki wdech. Tak, ta woń wywoływała coś w rodzaju pragnienia. Zupełnie jak wtedy, kiedy w czasie jednej ze swoich wypraw siedziała w autobusie jadącym do śródmieścia, wolna, żądna przygód i z mnóstwem forsy w kieszeniach, i nagle poczuła ten wspaniały zapach mięsa z rożna. Po prostu musiała wysiąść i odszukać jego źródło. Okazała się nim mała restauracja w dzielnicy francuskiej, w jakimś na wpół zrujnowanym budynku na Esplanade. Jedzenie nawet w części nie dorównywało zapachowi.

Ale znowu wracamy do jedzenia, a to przecież jest coś innego.

Zajrzała do salonu i jak zwykle wstrząsnął nią ogrom zmian, jakich Michael dokonał po odejściu Rowan. Oczywiście trzeba było zdjąć chiński dywan. Był cały we krwi. Ale nie musiał odchodzić od układu podwójnego salonu, nie sądzicie? Cóż, zrobił to jednak. Bluźnierstwo przeciw rodzinnej tradycji.

Teraz był to jeden olbrzymi pokój, z gigantyczną sofą umieszczoną w łukowatej niszy tylnej ściany. Tu i tam stały w przyjemnym nieładzie francuskie krzesła, należące niegdyś do wujka Juliena, obite teraz złotym adamaszkiem albo tkaniną w paski, nadającą im obrzydliwie bogaty wygląd. Przez taflę szklanego stołu pieściły oczy ciemnobursztynowe barwy starego dywanu o niezwykłych rozmiarach. Musiał mieć co najmniej siedem i pół metra długości, przykrywał bowiem podłogę obu pomieszczeń, rozciągając się pomiędzy kominkami. Wyglądał, jakby miał mnóstwo lat, najpewniej zdjęto go ze strychu. Może Michael przyniósł go razem ze złoconymi krzesłami.

Słyszała, że jedynym zarządzeniem, jakie wydał po powrocie do domu, było przemeblowanie salonu. Kazał ustawić tu sprzęty Juliena. Całkowicie zmienić wygląd.

Nic dziwnego. Najwidoczniej chciał wymazać wszelki ślad Rowan, zatrzeć w pamięci wnętrza, w których spędzili swoje najszczęśliwsze chwile. Niektóre meble miały spłowiałe obicia, tu i tam widniały szczerby w drewnie. Cienki, jedwabisty dywan spoczywał bezpośrednio na sosnowej podłodze.

Może wszystko, co tu stało przedtem, było poplamione krwią. Nikt nie chciał powiedzieć Monie całej prawdy o tym, co się wydarzyło. Poza wujkiem Julienem nikt z nią poważnie nie rozmawiał. Ale w snach rzadko zachowywała taką przytomność umysłu, żeby zadawać pytania. Tylko wuj Julien bezustannie mówił, krążąc w tańcu.

Nie ma tu żadnej victroli. Cóż to byłby za uśmiech losu, gdyby znieśli ją razem z innymi rzeczami. Ale nie zrobili tego. Nie słyszała, żeby ktokolwiek coś mówił o znalezieniu jakiejś victroli.

Nie ominęła dotąd żadnej okazji, żeby przeszukać parter. Michael korzystał z małego magnetofonu znajdującego się w bibliotece. Salon wypełniała wieczna cisza, wspaniały fortepian Bösendorfera, ustawiony pod kątem przed drugim kominkiem, wydawał się raczej fragmentem umeblowania niż czymś, co potrafi śpiewać.

Lecz wciąż było tu pięknie. Mona lubiła siadywać wygodnie na wielkiej, miękkiej sofie, z której miała widok na wszystkie lustra, dwa kominki z białego marmuru - jeden po prawej, drugi po lewej stronie - i dwie pary drzwi prowadzących na dawny ganek Deirdre. Tak, pomyślała, świetny punkt obserwacyjny, a przy okazji zachwycający pokój. Niekiedy tańczyła na nagiej podłodze podwójnego salonu przy Amelia Street, marząc o lustrach i o zawrotnych sukcesach funduszu powierniczego, który zamierzała założyć za pożyczone od Mayfair & Mayfair pieniądze.

Dajcie mi jeszcze jeden rok, a wstrząsnę rynkiem giełdowym, jeśli tylko w tej drętwej firmie prawniczej uda mi się znaleźć chociaż jednego hazardzistę z prawdziwego zdarzenia! Nie miało sensu prosić ich teraz, żeby wyremontowali dom przy Amelia Street. Wieczna Evelyn zawsze wyrzucała stolarzy i robotników za drzwi. Zanadto ceniła sobie „święty spokój”. Zresztą po cóż odnawiać dom, w którym Alicia i Patrick nie trzeźwieli ani na moment, a Wieczna Evelyn zachowywała się jak część umeblowania?

Mona miała własny kącik, jak to się mówi, wielką sypialnię na piętrze, wychodzącą na aleję. Tutaj trzymała swój sprzęt komputerowy, wszystkie dyskietki, papierzyska i książki. Jej dzień jeszcze nadejdzie. Tymczasem miała po szkole mnóstwo wolnego czasu na poznawanie takich rzeczy, jak akcje, obligacje czy spekulacje finansowe.

Jej prawdziwym marzeniem było zarządzanie własnym funduszem powierniczym pod nazwą Mona I. Dopuści Mayfairów tylko do zakupu udziałów i będzie dokładnie sprawdzać pod względem zasług dla ochrony środowiska każde przedsiębiorstwo, w które fundusz zainwestuje.

Dzięki lekturze „Wall Street Journal” i „New York Timesa” Mona była świetnie zorientowana w sytuacji na rynku. Wrażliwe na problemy ekologiczne spółki zarabiały kupę szmalu. Ktoś wymyślił bakterię, która zjadała resztki oleju i wpuszczona do piekarnika, potrafiła go wyczyścić do blasku. To właśnie była fala przyszłości. Mona I stanie się legendą wśród funduszy powierniczych, podobnie jak przedtem Fidelity Magellan czy Nicholas II. Mona mogłaby zacząć już teraz, gdyby tylko ktoś na nią postawił. Gdyby Królestwo Dorosłych raczyło choć odrobinę otworzyć swoje bramy i wpuścić ją do środka!

Jej projekty zainteresowały wujka Ryana, a także go ubawiły, zadziwiły i przyprawiły o zmieszanie, jednak nie miał najmniejszego zamiaru dać jej szansy.

- Ucz się dalej — powiedział. — Ale muszę przyznać, że twoja znajomość rynku zrobiła na mnie wrażenie. Skąd to wszystko wiesz?
- Chyba żartujesz. Z tego samego źródła co ty — odparła Mona. — Czytam „Wall Street Journal”, „Barron’s” i śledzę na bieżąco, o każdej porze dnia i nocy, ostatnie dane statystyczne. - Miała na myśli biuletyny dostępne dzięki modemowi podłączonemu do jej komputera. - Potrzebujesz w środku nocy jakichś informacji o akcjach na giełdzie? Nie musisz telefonować do swojego biura. Zadzwoń do mnie.

Pierce dostał wtedy ataku śmiechu. „Po prostu, zadzwoń do Mony!”

Wujek Ryan był najwyraźniej zaintrygowany. Jednak nawet zmęczenie karnawałowej nocy nie powstrzymało go od wykręcenia się nieprzekonującym nikogo komentarzem:

- Cóż, bardzo się cieszę, że masz takie zainteresowania.
- Zainteresowania! - zawołała w odpowiedzi. — Jestem gotowa zacząć działać! Dlaczego, kiedy przychodzi do agresywnych inwestycji, robisz się taki drętwy, wujku Ryanie? Pomyśl o Japonii. Czyżbyś nie znał prostej zasady, że jeśli zrównoważysz swoje wkłady w akcje na giełdzie amerykańskiej przez inwestycje zagraniczne, to otrzymasz globalną...
- Poczekaj chwilę. Powiedz mi, kto zainwestuje w fundusz Mona I?

Odpowiedź padła bez chwili zwłoki:

- Wszyscy!

Największą korzyścią z tej rozmowy było to, że wuj Ryan roześmiał się w końcu i powtórzył obietnicę, że na piętnaste urodziny podaruje jej czarnego porsche carrera. Odkąd ogarnęła ją obsesja na punkcie posiadania samochodu, nie pozwalała mu o tym zapomnieć. Nie mogła zrozumieć, dlaczego rodzina nie chce kupić jej fałszywego prawa jazdy, które pozwoliłoby jej już teraz docisnąć gaz do dechy. Wiedziała o samochodach wszystko. Porsche to wóz stworzony dla niej. Za każdym razem, kiedy zauważyła gdzieś zaparkowaną carrerę, przylepiała się do niej, w nadziei, że właściciel wkrótce się zjawi. W ten sposób już trzy razy udało jej się załapać na przejażdżkę z zupełnie nieznajomymi facetami. Ale nie mówcie o tym nikomu! Trafiłby ich szlag!

Jakby czarownica nie potrafiła zadbać o swoje bezpieczeństwo.

— Tak, tak — wujek Ryan potwierdził dzisiaj wieczorem. — Nie zapomniałem o czarnym porsche, ale spodziewam się, iż ty również pamiętasz o swojej obietnicy, że nie będziesz przekraczać dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę?
— Znowu sobie ze mnie żartujesz — odpowiedziała mu wtedy. — Po jakiego diabła miałabym jeździć porsche szybciej niż dziewięćdziesiątką?

Pierce o mało się nie udławił swoim dżinem z tonikiem.

— Nie masz chyba zamiaru kupować temu dziecku trumny na kółkach! — wykrzyknęła ciocia Bea. Zawsze musi się wtrącić. Na pewno zadzwoni w tej sprawie do cioci Gifford.
— Jakiemu dziecku? Nie widzę tu żadnego dziecka. A wy? — odezwał się Pierce.

Mona drążyłaby dalej temat funduszu powierniczego, ale w Mardi Gras wszyscy byli zmęczeni, zresztą wujek Ryan został wciągnięty w bezdenną czeluść uprzejmej konwersacji z wujkiem Randallem. Wujek Randall odwrócił się plecami, wyłączając ją w ten sposób z rozmowy. Odkąd Monie udało się zaciągnąć go do łóżka, nieodmiennie tak postępował. Nie przejmowała się tym. Zrobiła to tylko dla eksperymentu, żeby poznać różnicę między osiemdziesięcioletnim starcem a młodymi chłopcami.

Teraz jej celem jest Michael. Do diabła z wujkiem Randallem. Zainteresował ją ze względu na swój wiek; w sposobie, w jaki naprawdę stary mężczyzna patrzy na młodą dziewczynę, było coś, co ją szalenie podniecało. Ale wujek Randall nie jest dobrym człowiekiem. W odróżnieniu od Michaela. A Mona ceniła dobroć. Nauczyła się tego dawno temu. Czasami dzieliła wszystkich ludzi na dobrych i niedobrych - zasadniczo rzecz ujmując.

Cóż, jutro zajmie się giełdą.

Może jutro albo pojutrze opracuje konkretny program działań funduszu Mona I, oparty na analizie osiągnięć towarzystw, które w ciągu ostatnich pięciu lat odniosły największe sukcesy na giełdzie. Niewiele trzeba było, by dała się ponieść wizji Mony I rozrastającej się do tego stopnia, że musiała wydzielić z siebie bliźniaczy fundusz powierniczy Mona II, a potem Mona III, i siebie samej, podróżującej własnym samolotem po całym świecie i spotykającej się z szefami spółek, w których miała udziały.

Wizytowała zakłady produkcyjne w Chinach, biura w Hongkongu i ośrodki naukowe w Paryżu. Widziała siebie w nieodłącznym kowbojskim kapeluszu na głowie. Prawdę mówiąc, nie miała jeszcze takiego kapelusza. Wystarczała jej wstążka. Ale jakoś tak się działo, że zawsze, kiedy wychodziła z wyimaginowanego samolotu, miała na głowie kowbojski kapelusz. To wszystko czekało na nią w przyszłości. Była tego pewna.

Może nadeszła już pora, żeby pokazać wujkowi Ryanowi wydruk notowań akcji, które wytropiła w zeszłym roku. Gdyby naprawdę w nie zainwestowała, zarobiłaby majątek. Tak, trzeba to wrzucić na drukarkę.

Ale teraz szkoda na to czasu. Dziś w nocy jest tutaj, żeby osiągnąć swój najważniejszy cel. Zdobyć kąsek znany pod nazwą Michael. I odnaleźć tajemniczą victrolę.

Pozłacane foteliki lśniły w ciemności. Pełne wdzięku krzesła o wysokich oparciach. Na głębokiej, obitej adamaszkiem sofie leżały rozrzucone w nieładzie dekoracyjne poduszki. Sprzęty okrywała zasłona ciszy, jakby zewnętrzny świat rozpłynął się niby smuga dymu. Kurz na fortepianie. Z naszej biednej, starej Eugenii nie ma już za wiele pożytku, nie sądzicie? A Henri prawdopodobnie jest za dobry, żeby pościerać kurze, umyć podłogę czy choćby pozamiatać. A w środku tego wszystkiego Michael, zbyt chory i apatyczny, żeby zwracać uwagę na to, co robi służba.

Wyszła z salonu i wróciła do podnóża schodów. Na górze był gęsty mrok; tak właśnie powinno być, jakby stała przed drabiną prowadzącą do niebios cieni. Położyła dłoń na słupku poręczy i rozpoczęła wspinaczkę. Jest w tym domu, w środku, wolna, wędruje w mroku! „Wujku Julienie, oto przyszłam”, zaśpiewała cichutko. Kiedy znalazła się na górze, dostrzegła otwarte drzwi do pokoju cioci Viv, pustego, tak jak przewidywała.

— Biedny Michaelu, jesteś całkowicie w mojej mocy — powiedziała cicho. Odwróciwszy się w bok, zauważyła, że drzwi sypialni pana domu również stoją otworem, wpuszczając do wąskiego wysokiego holu strużkę słabego światła sączącego się z lampki nocnej.

Jesteś więc tutaj zupełnie sam, mój duży chłopczyku, pomyślała. I nie boisz się przebywać w tym samym pokoju, w którym umarła Deirdre. Nie zapominajmy też o Mary Beth i wszystkich tych upiorach widzianych przy jej łóżku. A kto wie, co działo się jeszcze wcześniej.

Gifford uważała, że Michael popełnił godny ubolewania błąd, decydując się przenieść do tego przeklętego pokoju. Lecz Mona rozumiała go dobrze.

Dlaczego miałby zostawać w małżeńskiej sypialni po odejściu Rowan? Zresztą północna sypialnia to najpiękniejsze i najbardziej wykwintne pomieszczenie w całym domu. Michael własnoręcznie odrestaurował stiukowy medalion na suficie i pokrył świeżą politurą olbrzymie łoże z półbaldachimem.

O tak, rozumiała go. Michael na swój sposób również lubił ciemność. Jakżeby inaczej mógł się wżenić w tę rodzinę, pomyślała. Jakaś cząstka jego osobowości lgnęła do mroku. Tak samo jak ona czuł się dobrze o zmierzchu i w nocy. Zauważyła to, przyglądając się, jak spaceruje po ciemnym ogrodzie. To był jego świat. Jeżeli w ogóle lubił wczesne poranki, w co zresztą wątpiła, to tylko ze względu na ich mgliste światło, fałszujące kształty i proporcje.

„Jest po prostu za dobry”, wróciły do niej słowa wujka Juliena. Cóż, przekonamy się.