Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Rowan Mayfair zapowiada się na wybitnego neurochirurga i zdaje sobie sprawę, że dysponuje dziwną mocą, której tymczasem nie potrafi nazwać.
Michael Curry zajmuje odnawianiem starych budowli. I oddawałby się zapewne tej pasji aż do emerytury, gdyby nie wypadek na morzu, z którego uratowała go właśnie Rowan.
Od spotkania tych dwojga zaczyna się fascynująca opowieść o nowoorleańskim rodzie wiedźm Mayfair - prawdziwej dynastii, w której nadzwyczajny dar czarowania przechodzi na kolejne pokolenia. Ponieważ jest to ród czarownic, to nie brak tu też kontaktów ze światem niedostępnym dla zwykłych śmiertelników.
Cykl: Dzieje czarownic z rodu Mayfair, t. 1.1
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Książka dostępna w zasobach:
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin
Miejska Biblioteka Publiczna w Siemiatyczach
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 522
Rok wydania: 1994
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Przełożyła ANNA CZAJKOWSKA
Tytuł oryginału
THE WITCHING HOUR
Ilustracja na okładce
KLAUDIUSZ MAJKOWSKI
Redakcja merytoryczna
DOROTA KIELCZYK
Redakcja techniczna
ANNA WARDZAŁA
Copyright © 1990 by Annie O'Brien Rice
For the Polish edition
Copyright © 1994 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83-7082-709-8
Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
Warszawa 1994. Wydanie I
Druk: Zakłady Graficzne w Gdańsku
Z serdecznościami
dla
Stana Rice'a i Christophera Rice'a
dla
Johna Prestona
dla
Alice OBrien Borchardt, Tamary O'Brien Tinker, Karen O'Brien,
i Micki O'Brien Collins
również dla
Dorothy Van Bever O'Brien, która kupiła mi pierwszą maszynę do pisania w 1959 roku, nie szczędząc czasu i pieniędzy, by była najlepsza.
I deszcz myślą barwiony.
I uderzenie gromu będące przypomnieniem.
STAN RICE
Doktor ocknął się, przerażony. Znowu przyśnił u się ten stary dom w Nowym Orleanie. Raz jeszcze ujrzał kobietę w bujanym fotelu i mężczyznę z brązowymi oczami.
I nawet teraz, w cichym pokoju hotelowym, wysoko ponad Nowym Jorkiem, ogarnęły go znane uczucia: niepewność i lęk. Znów rozmawiał z brązowookim mężczyzną. Tak, pomóż jej. Nie, to tylko sen. Chcę się z niego obudzić.
Doktor usiadł na łóżku. Ciszy nie mącił żaden dźwięk oprócz niskiego pomruku klimatyzatora. Dlaczego przyszło mu to do głowy teraz, w pokoju hotelu Parker Meridien? Przez moment nie mógł się otrząsnąć ze wspomnienia tego starego domu. Przed oczami miał tamtą kobietę - jej pochyloną głowę, pusty wzrok. Nieomal słyszał bzyczenie owadów obijających się o siatkę na starym ganku. Zaś mężczyzna o brązowych oczach mówił nie otwierając ust. Niby woskowa lalka obdarzona życiem...
Nie. Przestań.
Doktor wstał z łóżka, bezszelestnie przemierzył dywan i stanąwszy przy nieskazitelnie białych zasłonach, popatrzył na czarne jak sadza dachy domów i światła neonów rozbłyskujące na ceglanych murach. Między chmurami widocznymi ponad przeciwległą ponurą, betonową fasadą prześwitywał już blask wczesnego poranka. Tu nie ma ani morderczego upału, ani usypiającego zapachu róż i gardenii...
Stopniowo zbierał myśli.
Raz jeszcze wrócił myślą do Anglika napotkanego przy barze w hotelowym hallu. To właśnie przywołało wspomnienia - słowa tego człowieka, który rzekł do barmana, iż właśnie przyjechał z Nowego Orleanu, i że to rzeczywiście miasto duchów. Tak, ów Anglik, sympatyczny człowiek, prawdziwy, zdawać by się mogło, dżentelmen ze Starego Świata, w wąskim garniturze w paski, z zegarkiem na złotym łańcuszku przymocowanym do kieszeni kamizelki. Gdzie w naszych czasach można spotkać kogoś podobnego? - o wyraźnej melodyjnej intonacji brytyjskiego aktora i jasnych, młodych oczach.
Wtedy, w hallu, doktor odwrócił się do niego i rzekł:
Brzęczenie much pośród lata; woń lekarstw. Aż tyle thorazyny? Czy to aby nie pomyłka?
Anglik jednakże wykazał pełne szacunku zaciekawienie. Zaprosił doktora na wspólny obiad. Powiedział, że zbiera takie opowieści. Przez moment doktor walczył z pokusą. Na zjeździe nie działo się nic ciekawego, a ten mężczyzna przypadł mu do gustu, wzbudził natychmiastowe zaufanie. Hall hotelu Parker Meridien był miłym, wesołym, pełnym światła, ruchu i ludzi miejscem, tak odległym od ponurego zakątka Nowego Orleanu, od tego spoczywającego w podzwrotnikowym upale, smutnego, starego miasta przeżartego sekretami.
Doktor jednak nie potrafił opowiedzieć tej historii.
TALAMASCA
Obserwujemy
Zawsze jesteśmy w pobliżu
Było to osobliwe motto.
Tak, to właśnie przywołało wspomnienia. Aaron Lightner i jego dziwaczna wizytówka z europejskimi numerami telefonów, ten Anglik, człowiek wyruszający jutro na Wybrzeże, żeby się spotkać z mężczyzną z Kalifornii, który niedawno utonął i został przywrócony do życia. Doktor czytał o tej historii w nowojorskich gazetach - chodziło o jednego z tych typów, którzy przeżywają śmierć kliniczną i wracają ujrzawszy „światło”.
O tym topielcu też dyskutowali, doktor z Anglikiem.
Doktor był wyraźnie zaciekawiony. Sam słyszał o kilku podobnych pacjentach, zawałowcach, jeśli pamięć go nie zawodzi, którzy wrócili do życia, a jeden z nich twierdził nawet, że poznał przyszłość. „Życie po śmierci”. W pismach naukowych można znaleźć coraz więcej artykułów dotyczących tego fenomenu.
Nie, tylko nie to. W żadnym wypadku.
A teraz, samotny w pełnym cieni hotelowym pokoju, doktor znowu odczuwał lęk. Gdzieś tam, w Nowym Orleanie, w zakurzonym korytarzu cyka zegar. Zdawało mu się, że słyszy szuranie stóp swej pacjentki, kiedy pielęgniarka wyprowadza ją na spacer. Znów miał w nozdrzach woń nowoorleańskiego domu w lecie: upał i stare drewno. A tamten mężczyzna mówi do niego...
Nigdy, aż do owej wiosny w Nowym Orleanie, doktorowi nie zdarzyło się być w środku rezydencji pochodzącej sprzed wojny secesyjnej. Ów stary dom miał od frontu charakterystyczne białe, żłobione kolumienki, wyglądające wspaniale, chociaż farba już z nich obłaziła. Mówiono o tym: styl klasycy styczny - długi fiołkowoszary budynek w mocno zacienionym, prawie ciemnym zakątku Dzielnicy Ogrodów, a przy frontowej bramie, niby strażnicy, dwa olbrzymie dęby. Ogrodzenie z ozdobnych prętów udekorowane było rozetami i girlandami pnączy - fioletowych wisterii, żółtego dzikiego wina i bugenwilli w jaskrawym, ciemnoróżowym kolorze.
Doktor lubił przystawać na marmurowych stopniach i spoglądać w górę, ku doryckim kapitelom, które były wieńczone przez te kwiaty o usypiającym zapachu. Wąskie, pełne kurzu snopy światła przebijały się między splątanymi gałęźmi. Pszczoły brzęczały w gęstwinie jaskrawozielonych liści zwisających pod gzymsem, z którego odpadała farba. Cóż z tego, że było tam ponuro i wilgotno?
Nawet spacer opustoszałymi ulicami zdawał mu się nęcący. Chadzał powoli po spękanych lub wyboistych chodnikach z cegieł układanych w jodełkę lub szarych płyt, pod ciągnącym się nieprzerwanie sklepieniem z dębowych gałęzi, gdzie światło wpadało jako chmara plamek, a niebo było zawsze osnute zielenią. Często zatrzymywał się przy największym drzewie, którego nabrzmiałe korzenie wypchnęły w górę żelazne ogrodzenie. Jego pnia doktor nie zdołałby objąć ramionami, zaś gałęzie sięgały od chodnika aż do samego domu, niby pokrzywione ramiona wczepiające się w okiennice, natomiast liście wplątywały się w kwitnące pnącza.
A jednak niepokoił go panujący tam rozkład. Pająki tkały swe maleńkie skomplikowane siatki na rozetach ogrodzenia. Żelazo miejscami pordzewiało tak, że dotknięte rozsypywało się w proch. Tu i ówdzie w pobliżu balustrad drewniany ganek przegnił na wskroś.
I jeszcze ten stary basen, dalej za ogrodem - duży, wydłużony ośmiokąt obrzeżony kamiennymi płytami, który zmienił się już w bagnisko, pełne czarnej wody i dzikich irysów. Sam zapach był odrażający. W wodzie zalęgły się żaby, których można było słuchać o zmierzchu, kiedy zaczynały swoje zgrzytliwe, okropne śpiewy. Smutek ogarniał na widok stojących po obu stronach basenu malutkich fontann, nadal tryskających strumieniami wody, które łukiem spadały w błoto. Doktor marzył o tym, aby ten basen osuszyć, wyczyścić - gotów był własnymi rękami oskrobywać ściany, gdyby zaszła potrzeba. Pragnął też zreperować złamaną balustradę i powyrywać chwasty z zarośniętych urn.
Nawet stare ciotki jego pacjentki - panna Carla, panna Millie i panna Nancy - miały w sobie coś, co przywodziło na myśl stęchliznę i gnicie. I nie chodzi tu o siwe włosy czy okulary w drucianych oprawach. To była kwestia ich obejścia i zapachu kamfory, którym przesiąkły ich ubrania.
Kiedyś doktor zaszedł przypadkiem do biblioteki i zdjął z półki książkę. Ze szpary wyroiły się małe żuczki. Spłoszony, odstawił książkę z powrotem.
Założenie klimatyzacji wiele zmieniłoby. Ale stary dom był na to zbyt duży - a przynajmniej tak wtedy mówiono. Sufity wznosiły się aż na wysokość czterech metrów. Leniwe powiewy wiatru przynosiły ze sobą zapach pleśni.
Jednak jego pacjentka miała dobrą opiekę. To musiał przyznać. Urocza czarna pielęgniarka o imieniu Viola wyprowadzała ją na osłonięty moskitierą ganek o poranku i zabierała wieczorem.
Siedem lat w tym stanie. Nic dziwnego, że stopy kobiety zaczynały już wykrzywiać się w kostkach, a ramiona przywierały do klatki piersiowej, chyba że pielęgniarka na siłę ułożyła je na jej kolanach.
Viola oprowadzała kobietę w koło po długim salonie, obok harfy i fortepianu, obu pokrytych kurzem. Później szły do długiej, obszernej jadalni, ozdobionej wyblakłymi freskami, na których widać było omszałe dęby i uprawne pola.
Stopy w kapciach szurające po wytartym dywanie. Ta kobieta miała czterdzieści jeden lat, a wydawała się bardzo stara i młoda zarazem - zgarbione i blade dziecko, którego nie zbrukały troski i namiętności dorosłych. Deirdre, czy miałaś kiedyś kochanka? Czy kiedykolwiek tańczyłaś w tym salonie?
Na półkach biblioteki stały pamiątkowe księgi, z których każda miała na grzbiecie datę wypisaną wyblakłym fioletowym atramentem: 1756, 1757, 1758... Na każdej było też rodowe nazwisko Mayfairów wytłoczone pozłacanymi literami.
Ach, te stare rody z południa, jakżeż on im zazdrościł ich dziedzictwa. To nie musiało się skończyć taką ruiną. I pomyśleć tylko, że on sam nie znał imion swoich pradziadków, ani ich pochodzenia.
Mayfairowie - klasyczna kolonialna rodzina. Na ścianach domu widniały obrazy przestawiające mężczyzn i kobiety w strojach z osiemnastego stulecia; były tam też dagerotypy, ferrotypy i wyblakłe fotografie. W hallu, w brudnych ramkach pożółkła mapa San Domingo - czy to się dalej tak nazywa? I jeszcze poczerniały obraz, a na nim wielka plantatorska rezydencja.
A proszę tylko spojrzeć na klejnoty, które nosi jego pacjentka. Scheda rodzinna, niewątpliwie - ta staromodna oprawa. I cóż to za pomysł, żeby stroić w taką biżuterię kobietę, która od ponad siedmiu lat nie wypowiedziała ani słowa i nie poruszyła się o własnych siłach?
Pielęgniarka powiedziała mu, że nawet wtedy, kiedy kąpie pannę Deirdre, nie zdejmuje łańcuszka ze szmaragdowym wisiorkiem.
A dlaczego? - miał ochotę zapytać, ale nie powiedział ani słowa. Patrzył z niepokojem, jak pielęgniarka nakłada pacjentce rubinowe kolczyki i pierścionek z diamentem.
Zupełnie jakby ubierała trupa, pomyślał. Na zewnątrz ramiona ciemnych dębów pełzną w stronę zakurzonych okien, i ogród drży w tępym upale.
Rzeczywiście były czarne, gęste, faliste i długie. Pielęgniarka uwielbiała je szczotkować, patrzeć, jak loki zsunąwszy się ze szczotki zwijają się na powrót. Oczy kobiety, mimo bezmyślnego wejrzenia, były błękitne i przejrzyste. Ale od czasu do czasu srebrzysta nitka śliny spływała z kącika jej ust, pozostawiając ciemną plamkę na przodzie nocnej koszuli.
Pielęgniarka obdarzyła go uśmiechem wyższości osoby dobrze poinformowanej.
Odpowiedzią był śmiech.
Wiedział jednak, że spacer po ogrodzie nie jest możliwy, nawet daleko od smrodu idącego z basenu. Kępy ciernistych bugenwilli wystrzelały tam spod dzikich wawrzynów. Tłuste cherubinki, pomazane szlamem, wyzierały niby duszki spod rozrośniętej werbeny.
A przecież kiedyś bawiły się tu dzieci.
Jedno z nich, chłopiec lub dziewczynka, wyryło słowo „Lasher” na grubym pniu gigantycznej urokliny, która rosła przy dalekim ogrodzeniu. Głębokie rysy wypłowiały tak, że jaśniały bielą na tle woskowej kory. Cóż to za dziwne słowo. A drewniana huśtawka wciąż wisi na gałęzi odległego dębu.
Doktor podszedł wtedy do owego samotnego drzewa i na chwilę przysiadł na huśtawce. Zardzewiałe łańcuchy skrzypnęły, a następnie poruszyły się, kiedy wepchnął stopę w zgniecioną trawę.
Południowe skrzydło domu wydawało mu się stąd kolosalne i przytłaczająco piękne; zdobiły je kwitnące pnącza, które pięły się, obok okien z zielonymi okiennicami, aż do podwójnego komina ponad drugą kondygnacją. Ciemne bambusy, poruszone wiatrem, postukiwały o otynkowane ściany. Bananowce o błyszczących liściach wyrosły tak wysokie i gęste, że tył ogrodu, aż do ceglanej ściany, zmienił się w dżunglę.
Ta posiadłość przypominała jego pacjentkę - piękna, lecz zapomniana przez czas, przez ludzką niecierpliwość.
Twarz kobiety nadal odznaczałaby się urodą, gdyby nie była tak zupełnie pozbawiona życia. Czy ona dostrzega delikatne fioletowe pęki wisterii, kiedy drżą przy oknach, czy widzi poskręcane sploty innych kwiatów? Czy potrafi sięgnąć wzrokiem między drzewami, aż do białego domu z kolumienkami na drugiej stronie ulicy?
Pewnego razu wraz z nią i pielęgniarką wjechał na piętro dziwaczną, ale wciąż sprawną, małą windą o drzwiach z brązu, wyłożoną wytartym dywanem. Wyraz twarzy Deirdre pozostał nie zmieniony, kiedy niewielka kabina zaczęła się unosić. On sam struchlał, słysząc terkot maszynerii. Nie potrafił jej sobie wyobrazić inaczej, jak tylko jako coś poczerniałego, lepkiego, bardzo starego i pokrytego kurzem.
Oczywiście wypytywał o to wszystko starego lekarza ze szpitala chorób psychicznych.
- Pamiętam, kiedy byłem w pańskim wieku - powiedział mu staruszek - pragnąłem wyleczyć ich wszystkich. Chciałem przemawiać do rozumu paranoikom, schizofrenikom przywrócić poczucie rzeczywistości, obudzić katatoników. Synu, masz jej robić codziennie zastrzyk. I tyle tego. My robimy tylko, co w naszej mocy, żeby się czasami nie rozbrykała - no i jeszcze, wie pan, to podniecenie.
Podniecenie? I stąd te silne narkotyki? Nawet gdyby jutro przerwano zastrzyki, minie miesiąc, zanim całkowicie ustąpi ich działanie. Stężenie było tak duże, że innego pacjenta mogłoby zabić. Do takiej dawki dochodzi się stopniowo.
Czy ktokolwiek zna prawdziwy stan tej kobiety, skoro tak długo podawano jej leki? Gdyby tylko mógł zrobić elektroencefalogram...
Zajmując się tym przypadkiem już od miesiąca, zwrócił się o udostępnienie kart choroby. Prośba była rutynowa. Nikt nie zwrócił na to uwagi. Doktor spędził całe popołudnie przy swoim biurku w szpitalu zmagając się z gryzmołami innych lekarzy, z niejasnymi i sprzecznymi diagnozami - mania, paranoja, całkowite wyczerpanie, złudzenia, załamanie psychotyczne, depresja, próba samobójstwa. Najwyraźniej zaczęło się to już wtedy, kiedy była nastolatką. Nie, wcześniej nawet. Gdy miała dziesięć lat, ktoś badał ją, podejrzewając obłęd.
Gdzie są fakty w tym zalewie abstrakcji? W jednym miejscu, pod górami pisaniny odkrył informację, że Deirdre w wielu lat osiemnastu urodziła dziecko, musiała je oddać, potem zapadła na „ostrą paranoję”.
Czy właśnie dlatego leczono ją wstrząsami elektrycznymi w jednym zakładzie i szokiem insulinowym w innym? Co takiego zrobiła pielęgniarkom, które jedna po drugiej odchodziły z powodu „fizycznych napaści”?
Któregoś dnia „uciekła”, potem została „oddana do zakładu wbrew swej woli”. Dalej zabrakło stron i powstała luka w dokumentacji obejmująca całe lata. „Nieodwracalne uszkodzenie mózgu”, zanotowano w 1976. „Pacjentka odesłana do domu. Przepisano thorazynę, aby zapobiec paraliżowi; obłęd”.
Był to nieciekawy dokument - nie przedstawiał żadnej historii, nie odkrywał prawdy i w rezultacie wzbudził w nim zniechęcenie. Czy całe legiony lekarzy nie przemawiały już do niej tak, jak on teraz, siedząc obok niej na ganku?
Czy ona go nienawidzi, czy też śmieje się z niego, czy w ogóle zdaje sobie sprawę z jego obecności? Dopiero teraz dostrzegł w jej włosach kilka pasm siwizny. Rękę miała zimną, nieprzyjemną w dotyku.
Weszła pielęgniarka z niebieską kopertą zawierającą fotografię.
W twarzy kobiety nie zaszła żadna zmiana. Opiekunka odgarnęła jej z czoła czarne włosy i wepchnęła fotografię doktorowi.
Czy to możliwe? Czy ta młoda kobieta nigdy nie przyjechała do domu, żeby zobaczyć własną matkę? Nagle poczuł do niej niechęć. Będzie kiedyś lekarką, a jakże.
Ile czasu minęło, odkąd jego pacjentka po raz ostatni miała na sobie suknię lub parę prawdziwych butów? Marzył o tym, żeby jej włączyć radio. Może muzyka sprawi jej przyjemność. Pielęgniarka miała przecież swoje opery mydlane; telewizor grał cały dzień w kuchni na tyłach domu.
W końcu przestał ufać pielęgniarkom, podobnie jak i ciotkom.
Ta wysoka, która wypisywała dla niego czeki - „panna Carla” - wciąż pracowała jako prawniczka, chociaż na pewno przekroczyła siedemdziesiątkę. Do swego biura na ulicy Carondelet i z powrotem jeździła taksówką, bo nie była już w stanie wspinać się na wysokie drewniane stopnie starego tramwaju. Pięćdziesiąt lat - powiedziała mu to kiedyś, gdy ją spotkał przy bramie - jeździła wszędzie tym tramwajem.
Panna Carla nigdy nie odzywała się do Deirdre, przynajmniej nie w obecności doktora. To ta zażywna ciotka, „panna Nancy”, odnosiła się do niej nieprzyjemnie - a przynajmniej tak mu się wydawało.
„Panna Nancy” sprawiała ponure, niemal prostackie wrażenie. Przysadzista, zaniedbana, zawsze w fartuchu, do pielęgniarki zwracała się jednak protekcjonalnym, sztucznym tonem. Kiedy patrzyła na Deirdre, po jej ustach zawsze błądził słaby szyderczy uśmiech.
No i jeszcze panna Millie, najstarsza ze wszystkich, która była ponoć jakąś kuzynką - typowa starsza dama w czarnych koronkach i sznurowanych butach. Pojawiała się i odchodziła, zawsze w wytartych rękawiczkach i małym czarnym słomianym kapelusiku z woalką. Zawsze miała dla doktora wesoły uśmiech i całusa dla Deirdre.
Doktor natknął się kiedyś na pannę Millie stojącą na popękanych płytach przy basenie.
Nie wypadało mu zaprzeczać, ale coś w nim zadrżało, kiedy usłyszał potwierdzenie tej tragedii.
Doktor miał ochotę zapytać, kim była owa dama.
Doktor wyobraził sobie papierowe lampiony porozwieszane między drzewami.
Może one są po prostu za stare, wszystkie te kobiety. A ta młoda, studentka chyba, przeszło trzy tysiące kilometrów stąd...
Panna Nancy łajała milczącą Deirdre. Miała zwyczaj przyglądać się, jak pielęgniarka prowadza pacjentkę, a potem krzyczeć jej do ucha:
Kiedyś, gdy panna Nancy zamiatała korytarz na górze, próbował z nią porozmawiać, myśląc, że może w złości rzuci nieco światła na całą tę sprawę.
Przez dłuższą chwilę kobieta przypatrywała mu się kątem oka. Pot połyskiwał na jej okrągłej twarzy, na nosie czerwienił się ślad ciężkich okularów.
Ach, a więc ta młoda kobieta o niczym nie wie, pomyślał, ale zachował to dla siebie.
Nancy wy buchnęła głośnym, nieprzyjemnym śmiechem i minąwszy go, ruszyła do pokoju chorej, ściskając w dłoni zatłuszczony kijek szczotki.
W sypialni panowała czystość - była to chyba największa sypialnia w domu, wielki, przewiewny pokój z oknami wychodzącymi na północ. Popiół w marmurowym kominku. A na jakim łóżku spała chora! Był to jeden z owych masywnych mebli, jakie wykonywano pod koniec stulecia; wznosił się nad nim baldachim z orzechowego drzewa i pikowanego jedwabiu.
Woń wosku do podłóg i świeżego płótna wydała się doktorowi przyjemna, sam pokój jednak wypełniały okropne dewocjonalia. Na marmurowej serwantce stała kiczowata i odrażająca figurka Dziewicy z nagim czerwonym sercem na piersi. Obok leżał krucyfiks, a na nim pokręcone, wygięte ciało Chrystusa, wszystko w naturalnych kolorach, nawet ciemna krew cieknąca spod wbitych w dłonie gwoździ. Obok uschniętej palmy płonęły świeczki w czerwonych kieliszkach.
Na mosiężnych rzeźbionych lampach umieszczono różańce; wisiały nawet na wyblakłych satynowych abażurach. Zdawać by się mogło, że od dziesięcioleci nic się tutaj nie zmieniło. Żółte koronkowe firany były sztywne i miejscami przegniłe. Kiedy padało na nie światło, zdawały się je przechwytywać, promieniując własnym, smolistym i ponurym blaskiem.
Na stoliku przy łóżku stała szkatułka z biżuterią. Otwarta. Zupełnie jakby jej zawartość nie była bezcenna, a przecież tak właśnie było. Nawet doktor, choć niewiele znał się na takich rzeczach, wiedział, że te klejnoty są prawdziwe.
Obok szkatułki stało zdjęcie owej ślicznej, jasnowłosej córki. Pod nim o wiele starsza i wyblakła fotografia tej samej dziewczynki, malutkiej, ale nawet wtedy uroczej. Na dole pospiesznie nabazgrane słowa. Zdołał tylko odczytać: ,,Szkoła w Pacific Heights, 1966”.
Kiedy dotknął pluszowej pokrywy szkatułki, panna Nancy odwróciła się i prawie na niego wrzasnęła:
Kobieta parsknęła śmiechem.
Doktor patrzył na brodatego Jezusa, który wskazywał palcem cierniową koronę wokół swego serca.
Być może one wszystkie są wariatkami. Być może on sam dostanie obłędu, jeśli nie wydostanie się z tego domu.
Pewnego razu, znalazłszy się samotnie w jadalni, znów zobaczył to słowo - Lasher - wypisane w kurzu, który grubą warstwą pokrywał stół. Zrobiono to chyba czubkiem palca. Duże L było wielkie, fantazyjne. I cóż to może oznaczać? Kiedy zjawił się tam następnego popołudnia, napis został już starty, a był to w rzeczy samej pierwszy raz, kiedy ktokolwiek poruszał tutaj kurz, w tym pokoju, gdzie srebrny serwis w kredensie zupełnie sczerniał od śniedzi. Freski na ścianach wyblakły, jednakże gdy przyjrzał się im bliżej, zdołał dostrzec krajobraz plantacji - tak, ten sam dom, co na obrazie w korytarzu. Dopiero po dłuższej obserwacji żyrandola zdał sobie sprawę, że nigdy nie przystosowano go do elektryczności. Na lichtarzykach wciąż jeszcze leżał wosk. Ach, cóż to za smutne miejsce, ten stary dom.
W nocy, w swoim nowoczesnym mieszkaniu z oknami wychodzącymi na jezioro, doktor wciąż rozmyślał o chorej. Zastanawiał się, czy w łóżku leży z otwartymi oczami.
Może mam wobec niej obowiązek... Ale jeśli tak, to jaki? Jej lekarz jest szanowanym psychiatrą. Nie godzi się podawać w wątpliwość jego orzeczenia. Lepiej nie robić żadnych głupstw – takich jak zabranie jej na przejażdżkę po okolicy, czy wyniesienie na ganek radia. A może nawet zaprzestanie kuracji środkami uspokajającymi, żeby zobaczyć, co się wtedy stanie?
A mógłby nawet chwycić za telefon i zadzwonić do córki, tej studentki medycyny. Zmusiła Ellie, żeby podpisała jakiś papier. Dwudziestoczteroletnia dziewczyna jest chyba dość dorosła, aby się dowiedzieć paru rzeczy o własnej matce.
Nawet zdrowy rozsądek nakazuje przerywać od czasu do czasu kurację Deirdre. A może by tak dokonać całkowicie nowej oceny? Musiał przynajmniej złożyć taką propozycję.
Nic dziwnego, że tak się ucieszył owego popołudnia, kiedy po raz pierwszy zobaczył, że chorą odwiedza jakiś mężczyzna.
Był to początek września i wciąż było ciepło. Minąwszy bramę, doktor dostrzegł na ganku obok Deirdre mężczyznę, który najwyraźniej mówił coś do niej, trzymając rękę na oparciu krzesła.
Wysoki, dość szczupły młody człowiek o kasztanowych włosach.
Doktor poczuł ukłucie dziwacznej zazdrości. Nieznany mu mężczyzna z jego chorą. A jednak nie mógł się doczekać spotkania z nim. Może wytłumaczy mu to, czego nie potrafiły wytłumaczyć kobiety. Z pewnością był to jej przyjaciel. Fakt, że stanął tak blisko, sposób, w jaki pochylał się nad milczącą Deirdre - w tym wszystkim znać było zażyłość.
Ale kiedy doktor wyszedł na ganek, nie było tam żadnego gościa. Nie znalazł też nikogo we frontowych pokojach.
- Ja go nie widziałam - odparła niedbale Viola.
Panna Nancy, którą znalazł w kuchni przy obieraniu grochu, mierzyła go wzrokiem przez dłuższą chwilę, a potem potrząsnęła głową, wysuwając brodę. - Nie słyszałam, żeby ktokolwiek wchodził.
No, i czyż to nie koszmar? Musiał jednak przyznać, że widział go tylko przez moment - mężczyzna mignął mu za moskitierą. Ale nie, przecież naprawdę go tam zobaczył!
Serce waliło mu w piersiach.
Oczy chorej uciekły w lewo i po chwili znów utkwiła wzrok przed siebie, milcząca i apatyczna jak poprzednio. Upał, który doktor zdążył już polubić, nagle wydał mu się uciążliwy. Zakręciło mu się nawet w głowie, zupełnie jakby miał za chwilę zemdleć. Za poczerniałą, zakurzoną siatką chodnik zdawał się poruszać.
Do tego dnia nigdy w życiu nie stracił przytomności i kiedy się nad tym zastanawiał, a raczej próbował się nad tym zastanawiać, zdał sobie sprawę, że rozmawiał z tajemniczym mężczyzną... tak, on jest tutaj, to znaczy wie, w tej chwili go nie ma, ale był tu dopiero co. Prowadzili nawet rozmowę, a teraz doktor zupełnie zgubił wątek... chociaż nie, nie tak, chodzi o to, że nagle nie mógł sobie przypomnieć, jak długo gawędzili - i czy to nie dziwne, że mówili ze sobą przez cały ten czas, a on nie potrafi odtworzyć w pamięci początku tego wszystkiego.
Próbował zebrać myśli i przyjrzeć się dokładniej swojemu rozmówcy... tylko co on przed chwilą powiedział? Miał zupełny mętlik w głowie - przecież nie ma tu nikogo, z kim mógłby zamienić choćby jedno zdanie, nikogo oprócz niej, a jednak właśnie przed chwilą odpowiedział ciemnowłosemu mężczyźnie: naturalnie, trzeba przerwać zastrzyki... nie sposób wątpić w zasadność tej decyzji, a stary lekarz... („Tak, to głupiec!”, zgodził się mężczyzna p kasztanowych włosach)... będzie musiał go posłuchać!
To wszystko jest potworne - jeszcze ta córka w Kalifornii.
Doktor otrząsnął się i wstał. Co się stało? Zasnął siedząc w wiklinowym fotelu. Coś mu się śniło. W uszach miał brzęczenie pszczół, które stało się nagle niepokojąco głośne; woń gardenii nagle wydała mu się odurzająca. Jego wzrok poszybował ponad balustradą w lewo, w kierunku patio. Czy coś się tam poruszyło?
To tylko gałęzie drzew, przez które przemknął powiew wiatru. Widział to już chyba z tysiąc razy, ten uroczy taniec, w którym jedno drzewo zdaje się podawać wiatr drugiemu. I ten rozkoszny wszechogarniający upał. Żadnych więcej zastrzyków! Ona się obudzi.
Tuż przed nim duży tropikalny motyl powoli i niezgrabnie wspinał się po moskitierze. Wspaniałe skrzydła. Stopniowo jednak uwaga doktora skupiła się na korpusie owada, malutkim, lśniącym, czarnym. Motyl przemienił się w jakiegoś robaka - ohyda!
Imię tajemniczego mężczyzny. Jak ono brzmi? Jeszcze przed chwilą miał je w pamięci, takie nadzwyczajne imię - ach, a więc stąd to słowo, ty jesteś... - faktycznie bardzo piękne - nie, chwileczkę. To się dzieje znowu. Nie pozwolę na to!
Chora patrzyła w przestrzeń, nie zmieniona; ciężki szmaragdowy wisior lśnił na jej koszuli. Cały świat pełen był zielonego światła, drżących liści, rozmazanych konturów bugenwilli.
Dobry Boże. Na dodatek upuścił strzykawkę, a ona się stłukła.
Jakże one na niego patrzyły, jak go obserwowały. Myślicie, że ja też wariuję?
W następny piątek po południu jeszcze raz zobaczył tajemniczego mężczyznę.
Tego dnia miał dodatkową pracę w szpitalu i spóźnił się. Ulicę Pierwszą przebył biegiem wśród wczesnego jesiennego zmierzchu; nie chciał przeszkadzać rodzinie pacjentki w czasie obiadu. Biegł jeszcze, kiedy znalazł się przy bramie.
Mężczyzna stał w cieniu przy ganku. Oparty ramieniem o frontową kolumnę, z rękami skrzyżowanymi na piersiach, patrzył na doktora dużymi ciemnymi oczami, jakby był zatopiony w myślach.
A wtedy - jak to opisać? Po prostu nikogo już tam nie było.
Ale słowa nie miały żadnego znaczenia. Nie wierzyła mu, albo nic jej to nie obchodziło. Panna Nancy, siedząca przy kuchennym stole, ani razu nawet nie podniosła oczu znad talerza, z hałasem nabierając jedzenie na widelec. Za to wyraz twarzy panny Millie, o, to było coś - stara panna Millie wyraźnie się przejęła, a jej oczy wciąż latały ku Carli i z powrotem.
Co za rodzina!
Zdenerwowany wkroczył do zakurzonej windy i nacisnął czarny guzik na mosiężnej tablicy.
Pluszowe draperie były zaciągnięte i w sypialni panowała ciemność; małe świeczki skwierczały w czerwonych kieliszkach. Na ścianie podrygiwał cień Dziewicy. Z początku doktor nie mógł znaleźć wyłącznika. A kiedy go wreszcie namacał, tylko jedna mała żarówka zapłonęła w lampie przy łóżku. Otwarta szkatułka stała obok lampy. Cóż za efektowny przedmiot.
Dostrzegłszy kobietę leżącą na łóżku z otwartymi oczami, poczuł ucisk w gardle. Jej czarne, rozczesane włosy spoczywały na poplamionej powłoczce. Policzki chorej zabarwiły się kolorem, którego przedtem na nich nie widywał.
Czy jej wargi się poruszają?
Słowo zostało wypowiedziane szeptem. Co powiedziała? Ach, „Lasher”, czy nie tak? Imię, które widział na pniu drzewa i na zakurzonym stole w jadalni. Ktoś mu już o nim wspominał... Stąd właśnie wiedział, że to imię. Katatoniczka, która mówi - na myśl o tym zimne ciarki przebiegły mu po plecach. Nie, z pewnością mu się wydawało. Tak bardzo pragnął, żeby to się zdarzyło - taka cudowna zmiana w stanie chorej. Teraz leży przecież nieświadoma, jak zawsze. Dawka aplikowanej thorazyny jest tak duża, że kogoś innego mogłaby zabić...
Postawił torbę obok łóżka. Ostrożnie napełnił strzykawkę, myśląc jednocześnie nie po raz pierwszy: może by tego nie robić, może zmniejszyć ilość o połowę, o trzy czwarte, może nie dać nic, a potem usiąść przy niej i patrzeć, a wtedy, kto wie... Oczami wyobraźni ujrzał, jak ją podnosi i wynosi z domu. Zobaczył siebie, jak wywozi Deirdre na wieś. Trzymając się za ręce szli ścieżką pośród trawy, aż dotarli do grobli nad rzeką. Tam ona uśmiechnęła się do niego, a jej włosy rozwiewał wiatr...
Cóż za nonsens. Już wpół do siódmej, a więc bardzo spóźnił się z zastrzykiem. Strzykawka była przygotowana.
Nagle coś go popchnęło. Tego był pewien, choć nie potrafiłby powiedzieć, jak to się stało. Nogi się pod nim ugięły i upadł, a strzykawka poleciała na ziemię.
Kiedy przyszedł do siebie, klęczał w półmroku pokoju, wpatrzony w kłębki kurzu, które zebrały się na podłodze pod łóżkiem.
Nagle oblało go intensywne gorąco. W pokoju coś się ruszało, cicho postukując. Ach, to tylko koraliki owiniętego wokół lampy różańca. Doktor otarł pot z czoła. Potem, bardzo powoli, zaczął sobie uprzytamniać, ze przez cały czas, kiedy on przyglądał się Deirdre, po drugiej stronie łóżka stała jakaś postać. Dostrzegł ciemne ubranie, kamizelkę, płaszcz z czarnymi guzikami. Potem jego oczy powędrowały wyżej i doktor rozpoznał tajemniczego mężczyznę.
W ułamku sekundy jego niedowierzanie przeszło w strach. Tym razem myśli mu się nie plątały, cała scena nie wydawała się nierealna jak sen. Mężczyzna był tam, patrzył na niego. A potem po prostu zniknął. W pokoju powiało chłodem. Podmuch wiatru poruszył draperie i wtedy doktor zorientował się, że krzyczy, a jeśli chodzi o ścisłość, wrzeszczy na całe gardło.
O dziesiątej tego samego wieczora Deirdre nie była już jego pacjentką. Stary psychiatra przyjechał aż do jego domu z widokiem na jezioro, żeby mu to powiedzieć osobiście. Razem poszli nad wodę i przechadzali się po wybetonowanym nabrzeżu.
Ale stary psychiatra zbyt go niczym. Kiedy mierzył wzrokiem młodszego kolegę, w jego oczach znać było ledwo skrywaną podejrzliwość, choć uprzejmy ton głosu nie zmienił się ani na chwilę.
Nigdy już nie wolno mu było odwiedzić tego domu.
Doktor nie powiedział ani słowa więcej. Po prawdzie czuł się głupio. Nie był przecież człowiekiem, który wierzy w duchy! W tej chwili nie mógł się jednak zdobyć na to, żeby w inteligentny sposób przedstawić sprawę samej chorej, jej zdrowia, potrzeby okresowej oceny jej stanu. Jego wiara w siebie legła w gruzach.
A mimo to był pewien, że widział tę postać. I to trzy razy. Nie mógł też zapomnieć owego popołudnia, kiedy miała miejsce ta mglista, wyimaginowana rozmowa. Tajemniczy mężczyzna był i tam, owszem, choć zdawał się nierealny. A on znał również imię tego człowieka i, naturalnie, brzmiało ono... Lasher!
Jednakże nawet gdyby nie brać pod uwagę tej wyśnionej konwersacji, obarczyć winą za nią spokój panujący w domu, ten piekielny upał i wyrzezane na pniu drzewa słowo, którym doktor się zasugerował - nie można przecież lekceważyć faktu, że to zdarzyło się trzy razy. Widział tam materialną, żywą istotę. Nikt nigdy nie zdoła go zmusić, żeby temu zaprzeczył.
W miarę jak mijały tygodnie, a praca w szpitalu nie wystarczała, by odciągnąć jego myśli od przeszłości, doktor zaczął zapisywać swoje wcześniejsze przeżycia, notując najdrobniejsze szczegóły. Kasztanowe włosy tajemniczego mężczyzny były lekko faliste. Oczy duże. Skóra równie biała jak u tej biednej chorej kobiety. Był młody, miał najwyżej dwadzieścia pięć lat. Na twarzy nie odznaczał się żaden szczególny wyraz. Doktor pamiętał nawet jego ręce. Nie było w nich nic specjalnego, ot, normalne, ładne ręce. Uderzyło go również, że młodzieniec, chociaż chudy, był wyjątkowo zgrabnie zbudowany. Tylko ubranie zdawało się dziwne i to nie z powodu fasonu, który był całkiem zwyczajny. Chodziło raczej o strukturę materiału. Podobnie jak twarz mężczyzny, był niewytłumaczalnie gładki. Miało się wrażenie, jakby cała postać - ubranie, ciało, twarz - powstała z tego samego surowca.
Pewnego poranka doktor ocknął z jedną osobliwą wyraźną myślą: tajemniczy mężczyzna nie chciał, aby Deirdre zażywała środki uspokajające! Wiedział, że to jej szkodzi. Ona sama była naturalnie bezradna; nie mogła przemówić w swojej obronie. Widmo starało się ją chronić!
Ale kto, na Boga, gotów byłby w to wszystko uwierzyć? - myślał doktor. Wolałby być teraz w domu, w Maine, pracować w klinice ojca, a nie w tym wilgotnym, obcym mieście. Ojciec by go zrozumiał. Chociaż pewnie nie - przeląkłby się tylko.
Próbował więc zatopić się w pracy. Ale, mówiąc szczerze, w szpitalu panowała nuda i niewiele miał tam do roboty. Stary psychiatra przydzielił mu kilka nowych przypadków, ale żaden z nich nie był jakoś szczególnie interesujący. Mimo to musiał pracować dalej, żeby z umysłu swego przełożonego wymazać najmniejszy ślad podejrzeń.
W miarę jak jesień skłaniała się ku zimie, doktor zaczął śnić o Deirdre. Widział ją wyleczoną, pełna życia, kroczącą żwawo ulicami miasta, z włosami powiewającymi na wietrze. Czasem, kiedy budził się z takiego snu, zastanawiał się, czy biedna kobieta nie umarła. To było już bardziej prawdopodobne.
Kiedy nadeszła wiosna, a on miał już za sobą cały rok spędzony w Nowym Orleanie, poczuł, że musi raz jeszcze zobaczyć dom Mayfairów. Dojechał więc tramwajem do alei Jacksona, a stamtąd ruszył piechotą, jak to zazwyczaj robił w przeszłości.
Dom wyglądał zupełnie tak samo - wokół ganków ukwiecone cierniste bugenwille, w zarośniętym ogrodzie chmary małych białych motyli, małe pomarańczowe kwiatki lantany przepychające się między czarnymi prętami ogrodzenia.
A na ganku, za zasłoną z pordzewiałych siatek, Deirdre w bujanym fotelu.
Doktor poczuł troskę, która zaciążyła mu jak ołów. Przez całe życie chyba jeszcze nic nie przysporzyło mu takiej zgryzoty. Ktoś musi coś zrobić dla tej kobiety.
Później włóczył się bez celu, dotarłszy wreszcie do brudnej i ruchliwej ulicy. Tam wpadła mu w oko nędzna lokalna knajpa. Wszedł do środka, z wdzięcznością witając lodowaty powiew wentylatora i względny spokój, w którym tylko kilku starych mężczyzn ściszonymi głosami rozmawiało przy barze. Doktor zaniósł swój kieliszek do ostatniego drewnianego stolika przy ścianie.
Stan Deirdre Mayfair nie dawał mu spokoju. Tajemnicza zjawa jeszcze pogarszała sprawę. Przyszła mu na myśl owa córka z Kalifornii. Czy odważyłby się do niej zadzwonić? Porozmawiać jak lekarz z lekarzem... Ale przecież nie zna nawet imienia tej dziewczyny.
- Poza tym nie masz prawa się wtrącać - wyszeptał na głos. Upił łyk piwa, rozkoszując się jego chłodem. - Lasher - szepnął. Skoro już o imionach mowa, cóż to za imię: Lasher? Ta studentka z Kalifornii uznałaby go za wariata. Pociągnął kolejny głęboki łyk.
Nagle wydało mu się, że w barze robi się coraz cieplej. Zupełnie jakby ktoś otworzył drzwi, przez które do środka wtargnął pustynny wiatr. Nawet staruszkowie rozprawiający nad piwem zdawali się to dostrzegać. Doktor zauważył, jak jeden z nich nagle ociera twarz brudną chustką, a potem wraca do przerwanej tyrady.
A potem, kiedy unosił szklankę, zobaczył tajemniczego młodzieńca, który siedział na wprost niego, przy stoliku obok drzwi wychodzących na ulicę.
Ta sama woskowa twarz, te same brązowe oczy i niczym się nie wyróżniające ubranie o niezwykłej strukturze, tak gładkie, że aż słabo lśniło w przyćmionym świetle baru.
Chociaż mężczyźni w pobliżu nie przerywali rozmowy, doktor poczuł znany już, przeszywający strach, który odczuł kiedyś w mrocznym pokoju Deirdre Mayfair.
Mężczyzna siedział zupełnie nieruchomo, nie odrywając od niego wzroku. Dzieliło go od doktora nie więcej niż sześć metrów.
Jasne światło dnia dochodzące z frontowych okien baru padało całkiem wyraźnie ponad jego ramieniem, oświetlając jedną stronę twarzy.
On tam naprawdę jest. Do ust doktora napłynęła ślina. Miał wrażenie, że zaraz zwymiotuje. Zdawało mu się, że lada moment straci przytomność. Wszyscy pomyślą, że się tutaj upił. Bóg jeden raczy wiedzieć, co się wydarzy... Usiłował powstrzymać drżenie ręki ściskającej szklankę. Starał się nie ulec całkowicie panice, tak jak kiedyś w pokoju Deirdre.
Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, tajemniczy mężczyzna zafalował, zupełnie jakby był tylko wyświetlonym na ekranie obrazem, a potem, na oczach doktora, zniknął. Przez bar przemknął zimny powiew.
Barman odwrócił się, aby złapać brudną serwetkę, której o mało nie uniósł wiatr. Gdzieś trzasnęły drzwi. Rozmowy chyba zabrzmiały głośniej. Doktor poczuł w głowie słaby pulsujący ból.
- Wariuję! - wyszeptał.
Po tym wydarzeniu żadna siła na ziemi nie zmusiłaby go, aby zaszedł w pobliże domu Deirdre Mayfair.
Jednakże następnej nocy, kiedy jechał do swego domu, znów zobaczył tajemniczego mężczyznę; stał on pod uliczną latarnią przy cmentarzu na bulwarze Przy Kanale, wyraźnie widoczny w jej żółtym świetle na tle kredowobiałego cmentarnego muru.
Doktor widział go jedynie przez mgnienie oka, wiedział jednak, że się nie pomylił. Chwyciły go gwałtowne dreszcze i przez chwilę zdawało mu się, że nie pamięta, do czego służą urządzenia w samochodzie. Potem pojechał dalej, na oślep, bezmyślnie, tak jakby mężczyzna go ścigał. Poczucie bezpieczeństwa odzyskał dopiero wtedy, kiedy zamknął za sobą drzwi mieszkania.
W następny piątek ujrzał mężczyznę w biały dzień, stojącego nieruchomo na trawniku na placu Jacksona. Przechodząca kobieta odwróciła głowę, aby przypatrzeć się ciemnowłosej figurze. Tak, on tam naprawdę jest, tak samo jak przedtem! Doktor wracał biegiem uliczkami dzielnicy irlandzkiej. Znalazłszy taksówkę przed wejściem do hotelu, kazał kierowcy, żeby go stamtąd zabrał, gdziekolwiek, nieważne gdzie.
W miarę jak dni mijały, jego lęk przeszedł w przerażenie. Nie mógł jeść ani spać. Nie potrafił się skupić. Ponury nastrój nie opuszczał go ani na chwilę. Z niemą wściekłością patrzył na starego psychiatrę, kiedy tylko ich ścieżki się krzyżowały.
W jaki sposób, na Boga, mógłby wyjaśnić temu monstrum, że nie zamierza się zbliżać do tej żałosnej kobiety siedzącej na ganku? Żadnych więcej igieł, żadnych zastrzyków! Czy nie widzisz, że już nie jestem waszym wrogiem!
Poprosić o radę lub zrozumienie któregokolwiek ze znajomych znaczyłoby narazić na szwank reputację, może nawet przyszłość w tym zawodzie. Psychiatra, który oszalał, podobnie jak jego pacjenci. Doktor był zrozpaczony. Musi uciec przed tą istotą. Kto wie, kiedy znów mu się ukaże? A jeśli zjawi się tu, w tych pokojach, co wtedy?
Wreszcie w poniedziałkowy poranek, mając rozstrojone nerwy i drżące ręce, pojawił się w gabinecie starego psychiatry. Nie zdecydował się jeszcze, co powie, oprócz tego, że dłużej nie wytrzyma ciężaru pracy. I zanim się zorientował, już się rozgadał na temat tropikalnych upałów, bólów głowy, bezsennych nocy i tego, jak ważne jest, aby jego rezygnacja została szybko przyjęta.
Wyjechał z Nowego Orleanu jeszcze tego samego popołudnia.
Gdy był już bezpieczny w biurze swego ojca w Portland, w stanie Maine, wtedy dopiero wyjawił całą historię.
Ojciec doktora był człowiekiem cierpliwym. Nie odpowiedział od razu. Potem bez pośpiechu zaczął mówić o wszystkich dziwnych zdarzeniach, których sam był świadkiem w szpitalach psychiatrycznych - kiedy to lekarze najwyraźniej zarażali się od swoich pacjentów ich neurozami i psychozami. Pewnego razu widział nawet, jak pośród katatoników lekarz sam zapadł w katatoniczny sen.
Mijały lata. Praca w Maine przebiegała bez zarzutu. Doktor Larry Petrie stopniowo doszedł do solidnej praktyki zupełnie niezależnie od ojca.
Jeśli zaś chodzi o widmo, zostawił je za sobą w Nowym Orleanie, wraz ze wspomnieniem Deirdre Mayfair, wiecznie siedzącej w bujanym fotelu.
A mimo to pozostała w nim obawa, że pewnego dnia, tu czy tam, znów zobaczy dziwną istotę. Lękał się, że skoro coś takiego zdarzyło się raz, może się powtórzyć z zupełnie innych przyczyn. W trakcie owych czarnych dni w pełnym wilgoci Nowym Orleanie doktor poznał smak prawdziwego przerażenia i jego wizja świata zmieniła się bezpowrotnie.
A teraz, stojąc przy oknie w mrocznym hotelowym pokoju w Nowym Jorku, Petrie zdał sobie sprawę, że cała ta historia na powrót zaczyna go przytłaczać. Znów analizował tę dziwną opowieść, choć robił to już tysiące razy. Poszukiwał w niej głębszego znaczenia.
Czy ta istota naprawdę go śledziła, czy też źle odczytał intencje milczącego widma?
Może mężczyzna wcale nie starał się go przestraszyć. Może w rzeczywistości błagał go, aby nie zapominał o tej kobiecie! Niewykluczone, że było to jakieś dziwaczne odzwierciedlenie pełnych rozpaczy myśli Deirdre, obraz przesłany mu przez umysł, który nie znał żadnych innych sposobów porozumiewania się?
Ach, to wytłumaczenie nie przynosiło mu ulgi. Co za okropna wizja: ta bezradna kobieta błagająca go o pomoc za pośrednictwem widmowego wysłannika, który z nieznanych przyczyn nie mógł mówić, a tylko pojawiał się na krótką chwilę.
Ale któż potrafiłby objaśnić tę tajemniczą materię? Kto odważyłby się przyznać, że doktor ma rację?
Aaron Lightner, Anglik, zbieracz historii o duchach, który wręczył mu wizytówkę z nazwą: Talamasca? W barze mówił, że chce pomóc niedoszłemu topielcowi z Kalifornii. „Może on nie wie, że to się zdarzało innym. Jestem tam potrzebny, aby mu powiedzieć, że są ludzie, którzy także, znalazłszy się na granicy śmierci, powracali z podobnym darem”.
Tak, to by pomogło. Świadomość, że inni również widywali duchy?
Jednak widok zjawy nie był tu najstraszniejszy. Coś gorszego niż lęk przywiodło go z powrotem do tego ganku i siedzącej na nim
wymizerowanej kobiety. To poczucie winy, którą będzie ze sobą nosił całe życie - że nie starał się bardziej, aby jej pomóc, że nigdy nie zadzwonił do jej córki, przebywającej gdzieś tam na zachodzie.
Nad miastem rozjarzało się światło poranka. Doktor patrzył, jak zmienia się niebo, jak delikatna jasność okrywa brudną ścianę naprzeciw. Potem podszedł do schowka i wyciągnął z kieszeni płaszcza wizytówkę Anglika.
TALAMASCA
Obserwujemy
Zawsze jesteśmy w pobliżu
Doktor podniósł słuchawkę.
Opowieść zajęła mu godzinę, co przyjął z zaskoczeniem, ale wszystkie szczegóły hurmem tłoczyły mu się do głowy. Zupełnie nie przeszkadzał mu mały magnetofon i jego błyskające czerwone światełko. Ostatecznie nie podawał żadnych nazwisk, numerów ulic, nawet dat. Nowy Orlean, stary dom, tak powiedział. A potem mówił, i mówił, i mówił. Teraz zdał sobie sprawę, że nawet nie tknął śniadania, jeśli nie liczyć kawy, której filiżanki opróżniał raz za razem.
Lightner okazał się doskonałym słuchaczem - odpowiadał z umiarkowaniem, nigdy nie przerywał. Mimo to doktor nie poczuł się lepiej. Kiedy skończył opowieść, było mu w zasadzie głupio. Patrząc, jak Lightner zabiera mały magnetofon i wkłada go do teczki, omal nie poprosił o oddanie taśmy.
To Lightner, kładąc kilka banknotów na rachunku, wreszcie przerwał milczenie.
Czy cokolwiek mogłoby mu ulżyć?
Doktor oniemiał. Lightner wygłosił te słowa z całkowitym przekonaniem. Więcej, wypowiedział je z taką powagą i pewnością siebie, że doktor uwierzył mu bez zastrzeżeń. Po raz pierwszy przyjrzał się bliżej swemu rozmówcy. Anglik był starszy, niż to się na pierwszy rzut oka wydawało. Sześćdziesiąt pięć lat, może siedemdziesiąt. Raz jeszcze wyraz jego twarzy, tak miły, ufny i budzący zaufanie, ujął doktora za serce.
Przez chwilę doktor odczuwał ulgę, jakby znalazłszy się w katolickim konfesjonale usłyszał słowa księdza: udzielam ci rozgrzeszenia. Później dotarło do niego pełne znaczenie rewelacji Lightnera.
Lightner natychmiast wyciągnął niewielką kasetę i wsunął ją w rękę doktora. Nie zdradzał najmniejszego zdenerwowania.
Jeszcze bardziej zmieszany, doktor wymamrotał podziękowanie. A przecież poczucie ulgi nie opuściło go całkowicie. Inni też widzieli tę istotę. I Anglik o tym wie. On nie kłamie. Doktor nie był szalony, ani teraz, ani przedtem. Narastał w nim żal do przełożonych w Nowym Orleanie, do Carlotty Mayfair, do upiornej panny Nancy...
Nie, nawet nie próbuj... Zamilkł, patrząc na kasetę, a potem na swoją pustą filiżankę.
Doktor westchnął.
Doktor znów bez pośpiechu mierzył go wzrokiem. Lightner zamykał teczkę. Potem obejrzał swój bilet lotniczy i, najwyraźniej zadowolony z inspekcji, wsunął go do kieszeni płaszcza.
- Ona? Jest teraz chirurgiem - odrzekł Lightner, zerkając na zegarek. - Neurochirurgiem, jak mi się zdaje. Niedawno zdała egzaminy. Przyjęto ją do zawodu, czyż nie tak się to nazywa? Tylko że, widzi pan, ja jej również nie znam. Od czasu do czasu dochodzą mnie tylko słuchy o niej. Chociaż nasze ścieżki kiedyś się skrzyżowały - przerwał, potem rzucił doktorowi szybki, niemal oficjalny uśmiech. - Do widzenia, i jeszcze raz dziękuję.
Potem przez długi czas doktor siedział sam, zatopiony w myślach. Rzeczywiście było mu lepiej, nieopisanie lepiej. Trudno temu zaprzeczyć. Nie żałował, że opowiedział swoją historię. W istocie całe to spotkanie zdawało mu się darem, który los mu przysłał, aby pozbawić go największego ciężaru, jaki kiedykolwiek dźwigał na swoich barkach. Lightner znał i rozumiał całą sprawę. Znał też córkę z Kalifornii.
Lightner powie tej młodej lekarce wszystko, co powinna wiedzieć - o ile jeszcze tego nie zrobił. Tak, pozbawiono go ciężaru. Dręczący balast zniknął. Być może spoczywał teraz na barkach Lightnera, ale to już nie miało znaczenia.
Potem przyszła mu do głowy myśl bardzo osobliwa, coś, o czym nie myślał od lat. Nigdy nie był w tym starym domu w Dzielnicy Ogrodów w czasie burzy. Ach, to byłoby urocze, oglądać deszcz zza tych wysokich okien, słuchać, jak bije w dachy ganków. Co za szkoda, że stracił taką sposobność. Wtedy myślał o tym często, ale nigdy nie trafił na odpowiednią porę. A deszcz w Nowym Orleanie jest taki piękny.
A więc uwolnił się od tego wszystkiego, czyż nie tak? Znów stwierdził, że traktuje zapewnienia Lightnera jak słowa wypowiedziane w konfesjonale, słowa poparte jakimś religijnym autorytetem. Tak, trzeba się wyzbyć tych przykrych wspomnień.
Gestem przywołał kelnerkę. Czuł głód. Skoro mógł już jeść, miał ochotę na śniadanie. I nie zastanawiając się nad tym wiele, wyciągnął z kieszeni wizytówkę Lightnera, zerknął na numery telefonów, pod które mógł zadzwonić, gdyby miał jakieś pytanie, a pod które nie zamierzał dzwonić nigdy. Potem podarł kartkę na kawałeczki, które wsypał do popielniczki i, wyciągnąwszy zapałkę, podpalił.
Dziewiąta wieczór. W pokoju panował mrok, rozświetlony jedynie błękitnawą poświatą telewizora. To panna Havisham, widmo w sukni ślubnej, z jego ukochanych „Wielkich nadziei”.
Gdyby przyszło mu do głowy wyjrzeć na zewnątrz, za przejrzystymi, pozbawionymi ozdób oknami mógłby dojrzeć, niby gwiazdozbiór lśniący w rzadkiej mgle, światła śródmieścia San Francisco, a tuż poniżej, po drugiej stronie ulicy Wolności, spadziste dachy niedużych domów w stylu królowej Anny. Jakżeż on kochał tę ulicę. Jego dom był najwyższy w okolicy, niegdyś zapewne rezydencja, a teraz po prostu piękny budynek, wznoszący się majestatycznie pośród skromniejszych budowli, ponad zgiełkiem i bieganiną ulicy Castro.
On sam „odrestaurował” tę posesję. Znał każdy gwóźdź, każdą belkę, każdy gzyms. W słońcu, bez koszuli, sam układał dachówki, a nawet bez niczyjej pomocy wylewał betonem chodnik.
Teraz czuł się w tym domu bezpiecznie - tu i nigdzie indziej. Od czterech tygodni nie wychodził ze swego pokoju, jeśli nie liczyć odwiedzin w małej przyległej łazience.
Godzina za godziną mijała, a on leżał na łóżku, gapiąc się na upiorny ekran telewizora. Dłonie paliły go w czarnych skórzanych rękawicach, których nie mógł i nie chciał zdjąć. Pozwalał, aby telewizor nadawał kształt jego snom poprzez ukochane filmy, które oglądał razem z matką wiele lat temu. Teraz mówił o nich „filmy z domami”, ponieważ w każdym z nich była nie tylko cudowna fabuła i wspaniali ludzie, będący dla niego idolami, ale i cudowne domy. W „Rebece” było Manderley. W „Wielkich nadziejach” - zrujnowana posiadłość panny Havisham. W „Gasnącym płomieniu” - uroczy domek na londyńskim placu. Zaś w „Czerwonych pantofelkach” - posiadłość nad brzegiem morza, gdzie śliczna tancerka dowiedziała się, iż wkrótce zostanie primabaleriną swego zespołu.
Tak, filmy z domami, te z dziecięcych snów, w których bohaterowie byli równie wspaniali jak ich posiadłości. Oglądał je, pijąc piwo za piwem. Usypiał, budził się i od nowa. Rękawice sprawiały mu ból. Nie odbierał telefonów. Nie wpuszczał gości. Ciotka Vivian zajmowała się tym wszystkim.
Od czasu do czasu zaglądała do jego pokoju. Przynosiła mu kolejne piwo, jakieś jedzenie. Rzadko miał na nie ochotę.
- Michael, proszę, jedz - mówiła wtedy. On uśmiechał się w odpowiedzi: - Później, ciociu Viv.
Nie chciał spotykać się ani rozmawiać z nikim oprócz doktora Morrisa, ale ten nie mógł mu pomóc. Przyjaciele również byli bezradni. Poza tym nie chcieli już z nim gadać. Znudziły im się opowieści, jak to przez godzinę był martwy, a potem powrócił. A już z całą pewnością nie zamierzał rozmawiać z setkami ludzi, którzy chcieli, aby im zademonstrował swoje paranormalne umiejętności.
Miał już po dziurki w nosie tych swoich nowo nabytych zdolności. Czy naprawdę nikt nie rozumie? Przecież to salonowa rozrywka: ściągnąć rękawice, dotknąć jakiegoś przedmiotu i nagle ujrzeć zwykłe, codzienne zdarzenia. „Ten ołówek dostała pani dzisiaj w swoim biurze od jakiejś kobiety. Ona ma na imię Gert” Albo: „Ten medalion. Wyjąwszy go dzisiejszego ranka postanowiła go pani założyć, ale tak naprawdę nie miała pani na to ochoty. Lepiej byłoby założyć perły, ale się gdzieś podziały”.
Zwykłe zjawisko fizyczne, owa umiejętność - jakiś zmysł, który być może wszyscy ludzie posiadali tysiące lat temu.
Czy ktokolwiek potrafi zrozumieć prawdziwą tragedię? To, że nie był w stanie przypomnieć sobie, co ujrzał, kiedy tonął? „Ciociu Viv” powtarzał, próbując od czasu do czasu jeszcze raz jej to wyjaśnić, „Ja naprawdę widziałem tam w górze ludzi. Wszyscy byliśmy martwi. Mnie dano wybór, wracać czy nie. I przysłano mnie z powrotem w jakimś celu”.
Ciotka Vivian, blady cień jego zmarłej matki, kiwała tylko głową.
Kiedyś.
Przyjaciele wreszcie zaczęli traktować go szorstko.
Theresa zalewała się łzami.
To prawda, nie był sobą. Tamten Michael utonął. Niezliczona ilość razy starał sobie przypomnieć swoje ocalenie - kobietę, która wyciągnęła go z wody i przywróciła mu przytomność. Gdyby tylko mógł z nią jeszcze raz porozmawiać, gdyby tylko doktor Morris zechciał ją odszukać... Pragnął tylko usłyszeć z jej ust, że nie powiedział ani słowa. Marzył, aby zdjąć rękawice i trzymać jej rękę w swoich dłoniach, kiedy będzie jej zadawał to pytanie. Może dzięki niej zdołałby sobie przypomnieć...
Doktor Morris chciał, aby Michael wrócił do szpitala na dalsze badania.
Miał już dosyć szpitali, badań mózgu, elektroencefalogramów, zastrzyków i pastylek.
Jedyną rzeczą, na którą miał ochotę, było piwo. Dzięki niemu czasami jakby powracało wspomnienie...
...zobaczył tam jakąś krainę. Ludzie - tak wielu ludzi. Czasem obraz przedstawiał mu się w całości, niby wielka pajęcza sieć. Widział ją... kim ona jest? Powiedziała... A potem znów wszystko znikało. „Zrobię to, zrobię. Choćbym miał umrzeć ponownie, zrobię to”.
Czy naprawdę im to powiedział? Jakże mógłby wymyślić te wszystkie rzeczy, tak odległe od jego świata, który wypełniało to, co materialne i rzeczywiste... i skąd te dziwaczne wizje, w których widywał siebie samego, daleko stąd, z powrotem w domu, w mieście swego dzieciństwa?
Nie wiedział. Nie miał pojęcia o niczym, co miałoby jakiekolwiek znaczenie.
Pamiętał, że nazywa się Michael Curry, że ma czterdzieści osiem lat, kilka milionów w garści i nieruchomości warte drugie tyle, co wyszło mu tylko na dobre, bo jego firma budowlana stanęła, i to na amen. Nie był już w stanie nią kierować. Najlepsi stolarze i malarze odeszli do innych zespołów. Odebrano mu duże zamówienie, które kiedyś tak wiele dla niego znaczyło - odnowienie starego hotelu na ulicy Unii.
Wiedział, że jeśli tylko zdejmie rękawice i dotknie czegokolwiek: ścian, podłogi, puszki piwa, otwartego tomu „Dawida Copperfielda”, który miał przed sobą - znów zaczną mu się pojawiać informacje bez znaczenia, a wtedy oszaleje. Naturalnie jeśli już nie jest szalony.
Wiedział też, że przed utonięciem był szczęśliwy - nie było to szczęście idealne, ale jednak. Nie mógł narzekać na swoje życie.
Rano, przed owym wielkim wydarzeniem, Michael obudził się późno, marząc o wolnym dniu - a marzenie to ogarnęło go we właściwym czasie. Pracownicy radzą sobie świetnie, może nawet do nich nie zajrzy. Był pierwszy dzień maja, a jego nawiedziło najdziwniejsze wspomnienie - jak to kiedyś, jako chłopiec, wyjechawszy z Nowego Orleanu na Florydę, odbył samochodem długą podróż nad brzegami Zatoki. Zdarzyło się to najprawdopodobniej w czasie wielkanocnych ferii, nie był jednak całkowicie pewien, a wszyscy ci, którzy coś na ten temat wiedzieli - matka, ojciec, dziadkowie - już nie żyli.
Utkwiła mu w pamięci jedynie czysta, zielonkawa woda nad białą plażą, pod stopami piasek niby cukier i to, jak tam było ciepło.
O zachodzie słońca wszyscy poszli nad morze, aby się wykąpać; nie ochłodziło się ani trochę, i chociaż pomarańczowa kula słońca wciąż wisiała w błękicie nad zachodnim horyzontem, wysoko nad ich głowami świeciła już połówka księżyca. Matka wskazała mu go palcem: „Popatrz. Michael” Nawet ojciec zdawał się napawać tym widokiem; on, który nigdy takich rzeczy nie dostrzegał, potwierdził teraz cichym głosem piękno tego miejsca.
To wspomnienie sprawiło mu ból. Chłód był jedyną rzeczą, jakiej w San Francisco naprawdę nie cierpiał, dlatego zrobił coś, czego później nie potrafił nikomu wytłumaczyć - otóż pamięć o południowych upałach podsunęła mu pomysł wyprawy na miejską plażę. Czy nad Zatoką San Francisco jest gdziekolwiek miejsce chłodniejsze niż Plaża? Dobrze wiedział, że woda pod wyblakłym, ponurym niebem będzie bura i posępna, a morski wiatr zmrozi go przez ubranie.
A mimo to pojechał. Wyruszył sam, aby w to blade, bezbarwne popołudnie stanąć na południowej Plaży z głową pełną wizji ciepłego morza, wspominając, jak to kiedyś jechał starym packardem z opuszczonym dachem, poddając się pieszczocie łagodnego południowego wiatru.
Mknąc przez miasto nie włączył radia, nie usłyszał więc ostrzeżeń o przypływie. A gdyby nawet, to co? I bez tego wiedział, że Plaża nie jest bezpieczna. Każdego roku ludzie - zarówno turyści, jak i tubylcy - ginęli tam porwani przez morskie fale.
Może i przemknęło mu to przez głowę, kiedy wędrował po kamieniach tuż pod restaurację Cliff House. Tak, te skały zawsze były zdradliwe i śliskie. On nie lękał się jednak ani upadku, ani wody, ani niczego innego. Znów opadły go wspomnienia z Południa; myślał o tych letnich wieczorach w Nowym Orleanie, kiedy kwitnie jaśmin. Wspominał zapach dziwaczków w ogrodzie babki.
Po uderzeniu fali musiał stracić przytomność, bo nie pamiętał, jak zabierało go morze. Miał jednak wyraźnie w pamięci, jak unosi się w przestrzeń, spogląda na swoje ciało, które tam w dole kołysze się w falach przeboju, na ludzi, machających rękami i wskazujących na ocean, albo biegnących do restauracji, aby zadzwonić po pomoc. Owszem, wiedział, co oni wszyscy robią. Obserwował ich nie tyle patrząc z wysokości, co będąc w pewien sposób świadom wszystkich ich działań. A jak dobrze mu było tam w górze, jak bezpiecznie się tam czuł - ach, „bezpiecznie” to zbyt mało, aby to doznanie opisać. Czuł się wolny do tego stopnia, że zupełnie nie potrafił zrozumieć ich zaniepokojenia, troski o to ciało, którym rzucały fale.
Potem zaczęła się część druga. To już musiało być wtedy, kiedy umarł na dobre; pokazywano mu mnóstwo cudownych rzeczy, i byli tam inni zmarli, a on zrozumiał, pojął wszystko, od rzeczy najprostszych do najbardziej skomplikowanych, poznał również przyczynę, dla której musi powrócić... tak, chodzi o wrota, o obietnicę... a potem nagle wślizgnął się nieważko w obolałe ciało leżące na pokładzie łodzi, które przez godzinę było tylko zwłokami topielca, i wrócił do życia patrząc ku górze, wiedząc o wszystkim, gotów zrobić dokładnie to, czego od niego wymagano. Cała ta wspaniała wiedza!
W trakcie pierwszych kilku sekund rozpaczliwie usiłował opowiedzieć o miejscu, które odwiedził, i rzeczach, które widział, o całej tej długiej, cudownej przygodzie. Z pewnością się starał! Ale teraz pozostał mu w pamięci jedynie intensywny ból w piersiach, w rękach i stopach, i niewyraźna sylwetka kobiety u jego boku. Krucha istota o delikatnej, bladej twarzy, w czarnym czepku kryjącym włosy. Przez moment jej szare oczy zamigotały przed nim jak lampki. Łagodnym głosem nakazała mu spokój, obiecała, że ktoś się nim zajmie.
