Łączniczka "Zośki". Wspomnienia Danuty Rossman - Dorota Majewska, Aleksandra Prykowska - ebook

Łączniczka "Zośki". Wspomnienia Danuty Rossman ebook

Dorota Majewska, Aleksandra Prykowska

4,3
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Danuta Rossman (z d. Zdanowicz) urodziła się w 1922 roku i wychowała w środowisku warszawskiej inteligencji. Jej młodzieńcze lata przypadły na okres wojny. Była harcerką i nieocenioną łączniczką Tadeusza Zawadzkiego „Zośki”, ale przede wszystkim pełną życia dziewczyną. Największą radość czerpała ze spotkań z przyjaciółmi z liceum Batorego i gimnazjum Królowej Jadwigi. To byli bohaterowie Kamieni na szaniec. Uwielbiała tańczyć i śpiewać. Choć powodzenie miała ogromne, to nade wszystko ceniła przyjaźń.

W czasie wojny brała udział w licznych akcjach zbrojnych, walczyła w Powstaniu Warszawskim, a po jego zakończeniu przebywała w obozach jenieckich na terenie Niemiec. Po wojnie wraz z mężem, Janem Rossmanem, kontynuowali pracę nad rozwojem działalności harcerstwa w Polsce i za granicą, mając na niego kluczowy wpływ.

Danuta Rossman była kobietą o silnym charakterze. Pomimo trudnych doświadczeń, nigdy nie narzekała na swój los. Nie lubiła bezczynności, wolała działać, podejmując wielowymiarową walkę nie tylko z okupantem, ale przede wszystkim walkę wewnętrzną, duchową, o siebie i o drugiego Człowieka.

Łączniczka "Zośki" to ważny głos w sprawie udziału kobiet w walce w czasie wojny. Bohaterka wspomnień jest dowodem na to, że rola kobiet była nieoceniona i nie ograniczała się jedynie do pomocy, wsparcia i łączności.

Książka Doroty Majewskiej i Aleksandry Prykowskiej to autoryzowany zapis życia Danuty Rossman wzbogacony o dotąd niepublikowane dokumenty i fotografie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 372

Data ważności licencji: 7/27/2026

Oceny
4,3 (14 ocen)
7
5
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Krasnal7

Nie oderwiesz się od lektury

Wartościowa lektura na rocznicę powstania warszawskiego. Wiele informacji o działaniu Grup Szturmowych. Interesujące informacje na temat zycia prywatnego zoskowcow.
00



Projekt okładki

Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN®

Redakcja

Katarzyna Głowińska/Lingventa

Redaktor prowadzący

Barbara Czechowska

Korekta

Renata Kuk, Barbara Milanowska/Lingventa

Redakcja techniczna

Andrzej Sobkowski

Skład wersji elektronicznej

Robert Fritzkowski

Wybór zdjęć

Aleksandra Prykowska, Dorota Majewska i Barbara Czechowska

Zdjęcia ze zbiorów prywatnych: Danuty Rossman, Haliny Sapalskiej, Aleksandry Prykowskiej, Izabeli Lewkowicz, Marka Zielińskiego oraz ze zbiorów: Archiwum Akt Nowych, Muzeum Harcerstwa w Warszawie, Muzeum Powstania Warszawskiego, Narodowego Archiwum Cyfrowego

Zdjęcie na okładce: Danuta Rossman (z d. Zdanowicz) – ze zbiorów prywatnych Danuty Rossman

© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2021

© for the text by Dorota Majewska and Aleksandra Prykowska

ISBN 978-83-287-1952-1

Sport i Turystyka – MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2021

Książkę tę dedykuję moim dzieciom

– Dominice Majewskiej-Smith i Adamowi Różyckiemu.

Dorota Majewska

Książkę tę dedykuję moim rodzicom

– Magdalenie i Jarosławowi Prykowskim.

Aleksandra Prykowska

Wstęp

Po napisaniu książki „Zośka” moja wielka miłość. Wspomnienia Hali Glińskiej czułyśmy niedosyt wspomnień jej przyjaciółki Danuty Zdanowicz-Rossman. Poznały się w gimnazjum im. Królowej Jadwigi i połączyła je wieloletnia przyjaźń. Obie walczyły w okresie okupacji niemieckiej i w Powstaniu Warszawskim. Po wojnie, po latach rozłąki, odnalazły się w Warszawie. Ich relacja odżyła.

Danuta bardzo pomogła nam w ukończeniu książki o Hali Glińskiej. Na jej premierze, która odbyła się w Muzeum Powstania Warszawskiego, siedziała w pierwszym rzędzie, na honorowym miejscu. Była bardzo przejęta, że pamięć o jej zmarłej przyjaciółce została uwieczniona. Decyzja o spisaniu losów Danuty Zdanowicz-Rossman zapadła nieco później. Bohaterka wspomnień zgodziła się opowiedzieć nawet o bardzo osobistych sprawach. Nie była pruderyjna.

Do jej opowieści dołączyłyśmy wypowiedzi jeszcze innych osób, które znała. Choć opinie na temat konieczności wybuchu Powstania budzą kontrowersje, to jego uczestnicy w tej kwestii nie pozostawiają żadnych wątpliwości. Bunt, który narastał przez ciężkie lata okupacji, musiał się wreszcie urzeczywistnić. Do walki o wolny kraj, o wolną Warszawę sta­wali nawet nieletni. Oddawali swoje życie za darmo. Ogromną, niezapomnianą w niej rolę odegrali harcerze. Danuta wspominała słowa męża, który jak ona pozostał harcerzem do końca: „ale to już tak dziwnie jest, że jak wiatr historii wieje, to harcerze są na ulicy”.

Łączniczka „Zośki” jest pierwszą pozycją literacką poświęconą życiu wybitnej postaci – łączniczki Tadeusza Zawadzkiego „Zośki”. Danuta Zdanowicz-Rossman urodziła się 2 września 1922 r. i wychowała w środowisku inteligencji warszawskiej. Jest przedstawicielką pokolenia międzywojnia. Należała do harcerstwa, działała w konspiracji, brała udział w akcjach małego sabotażu, akcjach zbrojnych i walczyła w Powstaniu Warszawskim, a po jego zakończeniu przebywała w obozach jenieckich na terenie Niemiec. Po wojnie wraz ze swoim mężem Janem Rossmanem kontynuowali pracę nad rozwojem działalności harcerstwa w Polsce i za granicą, mając na niego kluczowy wpływ.

Danuta Zdanowicz-Rossman była kobietą nietuzinkową. Pomimo trudnych doświadczeń, okoliczności wojny, w których przyszło jej żyć, nigdy nie narzekała. Nie miała też skłonności do załamywania się. Nie lubiła bezczynności. Jej mężem był Jan Rossman, również powstaniec warszawski, a po wojnie inżynier odpowiedzialny za budowę Trasy W-Z i metra w stolicy. Cenił swoją żonę, podkreślając, że „była inna od wszystkich kobiet, bo nigdy nie narzekała”. Wolała wspierać mężczyzn, gdyż najbardziej fascynowały ją ich zadania. Uważała, że są ciekawsze niż te, które stawiała przed nią jej drużynowa. W Powstaniu Warszawskim była łączniczką i adiutantką. Została dwukrotnie ranna. Do końca życia działała społecznie, nie przynależąc do żadnej organizacji. Sama o sobie mówiła: „Wszędzie, gdzie mogę, opowiadam o czynach chłopców” – chłopców z Kamieni na szaniec. Uczestniczyła we wszelkich obchodach rocznicowych związanych z okresem II wojny światowej. Często gościła w instytucjach państwowych, muzeach i szkołach. Uwielbiała spotkania z młodymi ludźmi. Zapraszała do swojego domu młodzież, przybliżając jej historię „Zośki”, „Alka” i „Rudego”. Była świadectwem przedwojennych wartości – pracy na rzecz kraju. Angażowała się w działania fundacji ratującej dom „Zośki” w Zalesiu Dolnym, w którym konspirowało dowództwo Polskiego Państwa Podziemnego i spotykali się żołnierze Szarych Szeregów, a legendarny żołnierz tej formacji Tadeusz Zawadzki kończył swoje wspomnienia, stanowiące bazę do powstania Kamieni na szaniec. Rok przed śmiercią Danuta Zdanowicz-Rossman brała udział w wigilii Bożego Narodzenia w siedzibie Muzeum Powstania Warszawskiego, towarzysząc gen. Zbigniewowi Ściborowi-Rylskiemu „Motylowi”, prezesowi Związku Powstańców Warszawskich. W 2018 roku „Za wybitne zasługi dla niepodległości Rzeczypospolitej Polskiej” została odznaczona Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski.

Powieść biograficzna o Danucie Zdanowicz-Rossman ukazuje znaną historię II wojny światowej na nowo, przedstawiając w niej udział kobiet. Bohaterka wspomnień jest dowodem na to, że rola kobiet w okresie walk była nieoceniona. Nie ograniczała się jedynie do pomocy, wsparcia i łączności, ale polegała także na uczestnictwie w walce. W raportach wojskowych bardzo rzadko, jeżeli w ogóle, odnotowywano działania dziewcząt i kobiet. Jednak akcje zbrojne bez ich udziału w większości nie mogłyby się odbyć. Dopiero w ostatnich latach zaczęto podkreślać znaczenie udziału kobiet w wojnie.

Łączniczka „Zośki” została napisana w oparciu o autoryzowane wspomnienia tytułowej bohaterki, która w tym celu udostępniła swoje prywatne archiwum.

Współpraca z dyrektorem Archiwum Akt Nowych panem Mariuszem Olczakiem zaowocowała uzupełnieniem książki o niepublikowane dotąd dokumenty i zdjęcia. Niepodważalną wartością Łączniczki „Zośki” są wypowiedzi wielu wybitnych postaci, m.in. Huberta Borysa, syna Adama Borysa „Pługa”, jednego z najbardziej zasłużonych dowódców polskich. Dyrektor Muzeum Powstania Warszawskiego pan Jan Ołdakowski otoczył tę książkę opieką merytoryczną, umożliwiając uzyskanie korekty historycznej pani Katarzyny Utrackiej. Dzięki jej nieocenionej pomocy i wsparciu publikacja otrzymała patronat Muzeum Powstania Warszawskiego.

Danuta Zdanowicz w gronie przyjaciół w Olesinku koło Góry Kalwarii, od lewej: Alek Dawidowski, Basia Sapińska, Danka Zdanowicz i Hanka Pyżykowska, rok 1942. Fot. Ze zbiorów prywatnych Danuty Rossman

WSPOMNIENIA DANUTY ROSSMAN

Prawdziwy autorytet tworzy tylko osobisty przykład, prawdziwość czynów, odpowiedzialność, porządek, konsekwencja […]. Człowiek budzący zaufanie swą postawą, zachowaniem, spojrzeniem. Żyjący w prawdzie, której czyny są zawsze zgodne ze słowami.

Stefan Mirowski – Dzień Myśli Braterskiej

Prolog

Dawno nie byłam w Sieczychach. Od śmierci Tadeusza może raz, a może dwa razy. Jako drużynowa pojechałam w to miejsce z moimi dziewczętami, żeby zobaczyły, gdzie poniósł śmierć mój dowódca Tadeusz Zawadzki „Zośka”. Jutro znowu, po latach, będę miała okazję oglądać wzgórze, za którym kryli się chłopcy z Szarych Szeregów, aby w odpowiednim momencie uderzyć na niemiecką strażnicę graniczną – Grenzschutz. Akcja w ramach operacji „Taśma”, perfekcyjnie przygotowana przez „Zośkę”, miała miejsce w nocy dwudziestego sierpnia 1943 roku. Ile to lat minęło? Aż siedemdziesiąt cztery? Wierzyć się nie chce. A ja wszystko pamiętam. Tym razem Tadeusz pełnił funkcję zastępcy dowódcy Andrzeja „Morro” i obserwatora. Do dziś nie rozumiem, dlaczego mój przyjaciel tak pochopnie ruszył do walki. Zabił go jeden strzał w pierś. Strażnica została zdobyta, ale Tadeusz nie powinien zginąć. Poniósł bezsensowną śmierć.

Pamiętam, jak z Janem Rossmanem, moim późniejszym mężem, i Stanisławem Broniewskim pojechaliśmy do Zalesia przekazać tę wiadomość ojcu Tadeusza i jego siostrze. Jako najbliższa przyjaciółka Hali Glińskiej musiałam ją o tym powiadomić. Dla nas wszystkich to był straszliwy cios. Straciliśmy przyjaciela. Chociaż śmierć zaglądała nam codziennie w oczy, to jednak nie dało się z nią tak po prostu pogodzić. Ginęli bliscy, ale Tadeusz, który nadzwyczaj ryzykował, wciąż uchodził z życiem. Przez to nabraliśmy irracjonalnego przeświadczenia, że jego to nie spotka. Po śmierci „Rudego” i „Alka” przechodził załamanie, ale w końcu się podniósł. Poczucie obowiązku i misji do spełnienia dało mu siłę do podejmowania kolejnych wyzwań. Zdołał jeszcze przeprowadzić wiele poważnych akcji zbrojnych zakończonych sukcesem. W tak młodym wieku okazał się niezwykle mężnym przywódcą. Nie mogłam uwierzyć, że już nigdy więcej nie wyda mi rozkazu. Bardzo go ceniłam. Z ufnością wykonywałam jego polecenia, wiedziałam, że są gruntownie przemyślane.

Nie mogę się doczekać spotkania z uczniami szkoły podstawowej w Sieczychach. Będę im opowiadać o moim dowódcy. Lubię spotkania z młodymi ludźmi. Ciekawe, o co mnie zapytają. Dla wielu z nich wyczyny moich przyjaciół są trudne do wyobrażenia. Głodni historii, którą znam od podszewki, słuchają z ogromnym zaciekawieniem, dając mi przy tym niesamowitą satysfakcję. Wtedy czuję, że żyję i nie mam tych 95 lat! Co roku jestem zapraszana na obchody akcji pod Arsenałem. A teraz jadę do Sieczych! To już jutro. Ola zabierze mnie z domu samochodem i wtedy pojedziemy po Dorotę.

***

Jakoś źle spałam tej nocy. Poczułam pragnienie, wstałam i poszłam do kuchni. Było piętnaście po trzeciej. Nie wiem, co się stało. Nie zdążyłam niczego się napić. Potknęłam się i upadłam na posadzkę. Leżałam tak bezradna, nie mogąc się ruszyć z miejsca. Czułam ból w nodze. Całe życie stanęło mi przed oczami. Miałam brata Przemka i siostrę cioteczną Basię. Różnica wieku między nami była niewielka, bo tylko trzy lata. Jako ta starsza siostra czułam się za nich odpowiedzialna. Teraz sama potrzebuję pomocy. Nie mogę tak skończyć. Tak głupio. W kuchni. Myślę. Co robić? Wszelkie próby podniesienia się z ziemi spełzły na niczym. Już cała noga mnie boli. Nawet nie dam rady nią poruszyć. Pozostało mi jedynie wspominać. Wspominać, żeby nie czuć bólu i osamotnienia. Zamykam oczy. Wyobraźnia podsuwa mi barwne obrazy z mojego dzieciństwa. Widzę mieszkanie rodziców przy Grottgera 21. Basia Sapińska, moja siostra cioteczna, mieszkająca w kamienicy obok, lubiła bawić się z Przemkiem. Byli równolatkami. Jakbym słyszała z oddali bajkę, która wyjątkowo przypadła im do gustu: „Był sobie dziad i baba, bardzo starzy oboje. Ona kaszląca i słaba, a on skurczony we dwoje. Mieli chatkę maleńką, taką starą jak oni. Jedno było okienko. I jeden był wchód do niej”. Tak. W kółko powtarzali tę bajkę. Słuchałam jej i podpowiadałam, jeśli coś przeoczyli. Wyobrażałam sobie tych dwoje bardzo starych ludzi. Teraz zastanawiam się i z uśmiechem mówię głośno. Pewnie byli w moim wieku. I znowu słyszę dalszy jej ciąg: „Żyli sobie szczęśliwie i tak słodko jak w niebie. Czemu ja się nie dziwię. Bo przywykli do siebie”. Na zakończenie zabrała ich śmierć, która „kominem wejść musiała”. Niestety. To wszystko, co zdołałam sobie przypomnieć. Ile czasu jeszcze będę leżała na tej zimnej posadzce? Przecież nikt nie wie, co się stało. To okropne. Nie mogę wstać! Jestem uwięziona we własnym domu i we własnym ciele. Całe życie myślałam pozytywnie i teraz też wierzę, że nie zginę tu marnie. Bóg na to nie pozwoli. Zawsze ufałam chłopcom, moim kolegom z harcerstwa. Chętnie im pomagałam, a oni pomagali mnie. Mogłam na nich liczyć. Pewnie myślą o mnie na tamtym świecie i ześlą mi ratunek. Zawsze w to jakoś naiwnie wierzyłam. Że w razie czego, to chłopcy mi pomogą.

Już zaczyna świtać. Nie czuję powiewu wiatru. Czyżby wszystkie okna były zamknięte? Co robić w tej sytuacji? Czyżby nie było żadnego rozwiązania? Ola ma po mnie przyjechać, ale jak się tu dostanie? Może pomyśli, że wyszłam, że zapomniałam o spotkaniu. Co ma być, to będzie! Byle do jedenastej…

Mój brat Przemek był taki młody, kiedy schwytali go Niemcy. Miał szesnaście czy siedemnaście lat. Uczęszczał do Batorego. Tak jak Krzysztof Kamil Baczyński i moi przyjaciele: Tadeusz Zawadzki, Jaś Bytnar, Alek Dawidowski i inni. Czas szybciej płynie, kiedy wspominam. Już widno. Byle do jedenastej. Ale skąd Ola będzie wiedziała, że ja tu leżę w kuchni? Czuję, że jednak się stąd wydostanę. Muszę! Moje dziewczynki chcą napisać o mnie książkę. Mam im wiele do przekazania. Nie wiem, czy przysnęłam na jakiś czas. Musiałam spać, bo wyraźnie widziałam Jacka Tabęc­kiego. Wysoki, ładny chłopiec. Szedł z plecakiem i wesoło pogwizdywał. Miał na nogach wielkie buty. Jacek Tabęcki. Dlaczego mi się przyśnił? Widzę siebie w ławce w jednej z sal gimnazjum Królowej Jadwigi. Obok mnie siedzi Hala Krauze, a za nami Hala Glińska wraz z Marią Rabińską, zwaną „Muchą”. Mówiono o nas czterolistna koniczynka. Bardzo trafnie.

Przyjaźniłam się z Halą Glińską. Była wyjątkowa. Pochodziła z zamożnej rodziny. Mieszkała przy Bagateli 15 w wielopokojowym mieszkaniu na piątym piętrze. I ten salon, w którym tańczyłyśmy z chłopcami w trakcie urządzanych przez nią spotkań towarzyskich. Pod oknem dumnie prezentował się czarny fortepian. Ojciec mojej Hali, Witold Gliński, lubił spontanicznie do niego usiąść i podegrać nam kilka skocznych kawałków. Czasem akompaniował swojej żonie Wandzie albo Hali. Obydwie ładnie śpiewały. Tyle lat minęło i tak wiele znanych mi osób odeszło. Przeżyłam ich wszystkich i mam nadzieję, że mój koniec jeszcze nie nadszedł. Leżąc na zimnej posadzce, czasem udaje mi się odpłynąć myślami. Wtedy troszkę mniej czuję jej chłód. Morzy mnie sen. Ale zasnąć nie mogę. Zbyt twardo i zdecydowanie za zimno.

Znowu widzę Jacka Tabęckiego. Och, jak imponował mi tą swoją inteligencją i poczuciem odpowiedzialności. Poza tym był ode mnie troszkę starszy. Wcześnie stracił ojca. Mieszkał z mamą, która grała w filharmonii na skrzypcach. Nie miała wiele czasu dla syna. Opiekowała się nim niania. Jacek wraz z Alkiem Dawidowskim, Jankiem Bytnarem, Tadeuszem Zawadzkim, moim bratem Przemkiem chodzili do tej samej szkoły. Teraz widzę, jak stoją oni wszyscy po bokach naszej sali. Podchodzę do Jacka, ubrana w zieloną sukienkę i patrzę mu głęboko w oczy. On chwyta moją lewą rękę i wyprowadza mnie na sam środek. Nagle pojawia się coraz więcej przyjaciół. Hala Glińska, widzę ją. Elegancka jak zwykle. Ma piękną sukienkę, chyba jedwabną. Wszyscy klaszczą radośnie. Jestem szczęśliwa. Śmieję się coraz głośniej. Tak głośno, że nic już nie widzę. Ledwo przecieram oczy i znów jestem u siebie w kuchni. Jaka szkoda, że to był sen. Ile bym dała, aby to uczucie uwielbienia trwało dłużej. Jacek, jaki on był wspaniały. Uwielbiałam jego towarzystwo. I wybrał właśnie mnie. Wtedy przejście na ty wymagało specjalnych względów. Do innych chłopców zwracałam się per pan. Tylko z Jackiem mówiliśmy sobie po imieniu. Wszystkich nas łączyła szkoła i harcerstwo. Tam nawiązały się pierwsze sympatie. Przypominam sobie mój dom w Olesinku pod Górą Kalwarią. Przez cały okres okupacji przebywała tam mama. Bardzo się o mnie bała i najchętniej trzymałaby mnie z daleka od niebezpiecznej Warszawy, gdzie miały miejsce łapanki i wywózki na roboty do Niemiec lub obozów pracy. Ja z tatą mieszkałam na Grottgera. Tato pracował, ja chodziłam do szkoły. Pamiętam, jak tato nauczył mnie jeździć na rowerze. Jechaliśmy razem wzdłuż Belwederskiej w dół, tato na dużym, ja na mniejszym. Jak miło to wspominać. Niemalże czuję tamten przyjazny wiatr we włosach. Bywało, że rowerami dojeżdżaliśmy do stacji kolejki przy Puławskiej, żeby dojechać nią do Olesinka. Dużo czasu spędziłam w Olesinku z Przemkiem i Baśką. Pomagałam mamie w gospodarstwie, a także na roli. Pamiętam, że rodzice zatrudnili pana Stasia z pobliskiej wsi. To był uczciwy i dobry chłopak. Pomagał matce w utrzymaniu domu, podejmując się różnych prac. Przewoził żywność i szklił okna. Jacek Tabęcki, kiedy tylko mógł, pomagał mi w nauce. Zwłaszcza w fizyce i chemii, żebym nie miała zaległości. To był piękny gest z jego strony. Robił to z miłości, żeby choć trochę na mnie popatrzeć. Pomimo wielu obowiązków i zadań, których się podejmował, przyjeżdżał do mnie aż do Olesinka. Jak tak zagłębiam się w myślach, to przyznaję, że wyczekiwałam go i cieszyłam się z każdej chwili, która była nam dana.

Nie wytrzymałam długo pod skrzydłami mamy. Ciążyły na mnie obowiązki w Organizacji Małego Sabotażu „Wawer”. Z Jackiem roznosiliśmy ulotki i wrzucaliśmy „bomby” do kin, w których siedzieli niemieccy oficerowie i niektóre polskie kobiety. Te „bomby” to worki wypełnione przez nas gazem. Powodowały łzawienie oczu, podrażnienie błon śluzowych i skóry. Robił się zamęt, a nam zawsze udawało się uciec. Jacek był gorliwy i szczerze oddany sprawie. Chwytał wszystkie zadania, aby szkodzić okupantowi. Jako pierwszy z naszej grupy dostał się w ręce wroga. Złapano go, kiedy zrywał niemieckie plakaty. Miał też przy sobie ulotki. Wysłany do Auschwitz, już nie wrócił. Moją pierwszą, dopiero kiełkującą miłość przerwała wojna. Minęło kilka lat, zanim dowiedziałam się, jak zginął. Niemcy, opuszczając Polskę, chcieli wymordować wszystkich więźniów i zatuszować swoje zbrodnie. Palili ludzi masowo w krematoriach, a później te krematoria wysadzali w powietrze. Grupy więźniów przeznaczyli do marszu śmierci. Tę, której nie zdążyli unicestwić, wpędzili na stary okręt z umieszczoną pod nim bombą i wypuścili na morze. W tym transporcie podobno był Jacek Tabęcki.

Promienie słońca trafiają do kuchni. Dobrze, trochę mnie ogrzeją. Ciepło słoneczne nasuwa mi na myśl chłopaka, który nazywał się Wiesiek Krajewski. Mówili na niego „Miki”. A ja uważałam, że był bardzo przystojnym szaleńcem. Pewnego chłodnego dnia zapomniałam rękawiczek. Szłam w grupie chłopców, obok Wieśka. Natychmiast zauważył, że rozcieram ręce z zimna. Chwycił jedną z nich i włożył do swojej kieszeni. Była tam też jego dłoń, która rozgrzała moją. Uznałam to za naturalny i miły gest. Lubiliśmy się. To znaczy ja go lubiłam, a on mnie kochał. Czasem chodziliśmy pod rękę. Ładny, sympatyczny chłopak z 23. Drużyny Harcerzy i liceum Stefana Batorego. A z jego siostrą należałyśmy do tej samej 14. drużyny.

Nie mam pojęcia, która jest godzina. Nie jestem w stanie spojrzeć na zegar. Dzwoni telefon. Boże drogi, przecież go nie odbiorę. Po jakimś czasie znów dzwoni, a potem raz jeszcze… Musi być już jedenasta… z pewnością. Teraz donośny dźwięk domofonu. To Ola! Przyjechała, jak było umówione. Czy się domyśli, że tu jestem? Uwięziona. Niemogąca wykonać żadnego ruchu.

***

Jechałam po panią Danutę Rossman w wielkim napięciu, szczęśliwa, że możemy z Dorotą Majewską zabrać ją na wyczekane przez nas wszystkie spotkanie w szkole w Sieczychach. Przez długi czas starałam się ustalić dogodny termin naszej wizyty. Zależało mi, aby pani Danuta mogła nie tylko odwiedzić miejsce upamiętniające jej dowódcę i przyjaciela, lecz także opowiedzieć o nim młodemu pokoleniu, biorącemu udział w corocznych obchodach rocznicy tragicznie zakończonej akcji. Miałam do wyboru trzy dni. Co zadecydowało, że wybrałam ten, a nie inny termin naszej wycieczki? Wtedy kierowałam się intuicją. Dziś wiem, że stała za tym siła wyższa, dla mnie osobiście opatrzność boska. Dojechałam do osiedla, na którym mieszka pani Danuta. Zadzwoniłam do Doroty z prośbą, aby kupiła znicz do postawienia przed tablicą ku czci Tadeusza. Wysiadłam z samochodu i podekscytowana pobiegłam do pani Danusi, aby jak najszybciej ją porwać. Z każdą chwilą coraz bardziej przekonana, że się uda, że nic nie stanie nam na drodze. Zadzwoniłam domofonem. Jednocześnie usłyszałam w torebce telefon. Dorota chciała zapytać, czy już jestem na miejscu. Powiedziałam, że właśnie stoję pod drzwiami. Rozłączyłyśmy się, ale domofon nie odpowiadał. Podobnie jak telefon. Ani wcześniej, gdy dzwoniła Dorota, ani teraz, gdy dzwoniłam ja. Zaniepokoiłam się trochę i zaczęłam zaglądać w okna. Przez ogrodzenie niewiele było widać. Okazało się, że bez pomocy sąsiada nie zdołam zajrzeć do jej mieszkania. Sąsiad! To był mój pierwszy pomysł. On z pewnością pomoże mi ustalić, czy moja przyjaciółka jest u siebie, czy może wyszła z domu, zapominając o naszym spotkaniu. Ostatnia wersja wydawała mi się jednak najmniej prawdopodobna. Pani Danusia zawsze zapisuje sobie w kalendarzu wszelkie umówione wizyty i wyjścia. Chce się dobrze przygotować, aby nie zawieść gości ani poczęstunkiem, ani swoim ubiorem. To przekonanie cały czas powstrzymywało mnie przed jakąkolwiek inną myślą, tą, której teraz najbardziej się obawiałam. Natychmiast zadzwoniłam do drzwi sąsiada mieszkającego naprzeciwko. Na szczęście był w domu, ale nic nie wiedział na temat, który najbardziej mnie interesował. Po chwili za jego plecami ukazał się moim oczom młody chłopak, jego syn, który od razu zareagował: „Nie, nie widziałem dziś jeszcze pani Danusi, nie wiem, czy wychodziła. Często spotykamy się w pobliskim sklepie. Zawsze taka samodzielna i w świetnej formie!”. Po czym natychmiast zaproponował, że zajrzy ze swojego balkonu. Zniecierpliwiona zapytałam, czy mogę wejść do jego mieszkania. Chciałam jak najszybciej się dowiedzieć, jaki rezultat przyniosą nasze poszukiwania. Michał wyskoczył na trawnik ze swojego balkonu, by zaraz wdrapać się na ten sąsiadujący z nim. „Nikogo nie widzę!”, usłyszałam. Poczułam, że sytuacja coraz bardziej wymyka się spod kontroli. Czyżby pani Danusia wyszła? Zapomniała o naszym wyjeździe? To niemożliwe. Musimy dostać się do mieszkania. Poprosiłam Michała, by przeszedł przez ogrodzenie na taras od strony osiedlowej ulicy. „Widzisz coś?”, dopytywałam nerwowo. „Nie! Jeszcze nie!”, odpowiadał Michał. „Zajrzyj przez okno kuchenne, proszę cię!” Po chwili, która trwała dla mnie wieczność, usłyszałam: „Jest! Macha czymś czerwonym! Leży na podłodze!”. „Boże!”, krzyknęłam. „Musimy dostać się do środka! Wybij szybę!” „Ale czym?” Michał natychmiast chwycił krzesło i razem z nim rzucił się do drzwi balkonowych. Bezskutecznie. Podwójna szyba, chroniąca przed włamaniem, teraz okazała się największym wrogiem, przeszkodą w wejściu do środka. „Nie! Tym nie dasz rady! Jeszcze zrobisz sobie krzywdę!” Dostrzegłam na parapecie ciężkie szklane naczynia. „Musisz rzucić z całej siły jednym z nich”. Taka mądra byłam, bo jak się stoi i patrzy, to łatwo jest wydawać polecenia. Michał bez namysłu podchwycił mój pomysł i za jednym zamachem rozbił podwójną szybę. Pociągnął za klamkę i wszedł do środka. Ja w tym czasie zadzwoniłam po pomoc. Michał otworzył mi drzwi do mieszkania. Wbiegłam do środka rozdygotana. „Pani Danusiu, już jestem!” Klęknęłam przy niej. „Co się stało?” „Czy możesz przynieść mi szlafrok z łazienki? Trochę mi zimno”. To niesamowite, pomyślałam. Zero złości, zero płaczu czy lamentów. Tylko szlafrok. „Jak długo pani tu leży?” „Od 3.30”. „Od 3.30?” Spojrzałam na zegarek. Była 11.30! Tyle godzin na zimnych kafelkach w kuchni? „Wstałam w nocy. Chciałam się czegoś napić i upadłam”. „Coś panią boli?” „Nie, tylko noga troszkę”. „Myśli pani, że jest złamana?” „Myślę, że nie”. Pobiegłam do pokoju po koc i poduszki i zaraz pojawili się strażacy. Jeden z nich rozmawiał z panią Danusią, a ja zadzwoniłam do Doroty. Przecież ona czekała, aż odbierzemy ją z przystanku. Była cała w nerwach. Nie wiedziała, co się dzieje. Zdecydowała, że pójdzie w naszym kierunku. Otworzyłam okno, aby wpuścić do środka trochę powietrza. Promienie czerwcowego słońca ostro wdarły się do salonu. Zaraz miało przyjechać pogotowie, a ja byłam w tym momencie najbliższą osobą, która mogła pomóc. Musiałam odszukać wyniki badań dla sanitariusza. Nie było to trudne zadanie. Pani Danusia trzymała je wszystkie w jednym miejscu. Po chwili karetka przyjechała, wsadzono moją przyjaciółkę na wózek i okryto pledem. Zapytałam, czy zezwala, aby zabrano ją do szpitala. Nie wyraziła sprzeciwu. Obiecałam, że zaraz do niej dołączę i spotkamy się już na miejscu. Po chwili przyszła Dorota, a zaraz po niej córka pani Danusi, pani Magda. Nie pamiętam, kto ją zawiadomił o zaistniałej sytuacji. Napięcie rosło. Stres robił swoje. Zabrałam Dorotę i panią Magdę do samochodu i pojechałyśmy do Szpitala Bielańskiego. Na szczęście nie było daleko, ale na rezultat badań musiałyśmy czekać.

Od tego czasu odwiedzałam panią Danusię w szpitalu. Okazało się, że niestety doszło do złamania i należy wykonać operację. Jakie było moje zdziwienie, kiedy w czasie kolejnej wizyty pani Danusia powiedziała mi, że jeszcze nie ma wyznaczonego terminu. Już miałam wychodzić, ale niespodziewanie przyszła jej druga córka, pani Anna. „Pani Aniu, czy już coś wiadomo? Dlaczego tak długo czekamy na operację?” „Operacja już była”, uśmiechnęła się. Odetchnęłam z ulgą, bo pani Danusia zadowolona, w dobrej kondycji, nawet nie spostrzegła, kiedy to się stało. „Oby wszystkie operacje tak się kończyły”, powiedziałam. A po chwili refleksji dodałam: „I wszyscy pacjenci byli tacy dzielni!”. Przychodziłam z wizytą co drugi dzień. Pisanie książki o Hali Glińskiej prowokowało wiele pytań, na które najlepszych odpowiedzi udzielała mi jej przyjaciółka. A ja ją znałam! Leżała w szpitalu vis-à-vis mojej kamienicy. Dzieliła nas jedynie ulica i Lasek Lindego. Byłam szczęśliwa, widząc panią Danusię w coraz lepszej kondycji. Na moich oczach dochodziła do siebie. Witała mnie uśmiechem, kiedy pojawiałam się w drzwiach. Dziś, jak sobie o tym pomyślę, to stwierdzam, że było to jedno z piękniejszych doświadczeń, które podarował mi los. (Relacja autorki Aleksandry Prykowskiej)

Tadeusz Zawadzki „Zośka”, przyjaciel i dowódca Danuty, zginął podczas akcji w Sieczychach w 1943 roku. Zdjęcie autorstwa Hali Glińskiej, wielkiej miłości „Zośki”, zrobione w ogrodzie botanicznym 22 maja 1942 roku. Fot. Ze zbiorów prywatnych Haliny Sapalskiej (z d. Glińskiej)

Rodzina Danuty na ul. Grottgera w Warszawie; od lewej: Sławek i Hania Sapińscy, Jadziusia Prażmowska, Witold i Helena Zdanowiczowie, Janusz Prażmowski oraz dzieci: Danka, Baśka i Przemek, styczeń 1931 roku. Fot. Ze zbiorów prywatnych Danuty Rossman

Hala Glińska, jedna z najbliższych przyjaciółek Danuty. Po wojnie, po latach rozłąki, ich relacja odżyła. Fot. Ze zbiorów prywatnych Haliny Sapalskiej (z d. Glińskiej)

Jacek Tabęcki, pierwsza miłość Danuty. Tu w Olesinku w 1940 roku. W kolejnym roku został wywieziony do Auschwitz. Fot. Ze zbiorów prywatnych Danuty Rossman

Wiesiek Krajewski „Miki”. Fot. Ze zbiorów prywatnych Danuty Rossman

Moje szczęśliwe dzieciństwo

Kochałam Olesinek. To miejsce mojego dzieciństwa. Tam spędziłam beztroskie lata. Mój dziadek Aleksy Zdanowicz, lekarz internista, pracował w Kasie Chorych. W 1930 roku kupił dla syna i córki 10 hektarów ziemi pod Górą Kalwarią i od swojego imienia nazwał je Olesinkiem. Były tam puste pola ze starą ogromną oborą, a właściwie tylko jej murami, i chlewem. W miejscu obory powstał dom mieszkalny z dużą kuchnią i trzema pokojami. Dziadek dobudował też przestronną werandę. Oszkloną. Tuż przy niej rozrósł się krzak bzu o kwiatach fioletowoniebieskich i tak pachnących, aż zapierało dech. Ta weranda miała stanowić dodatkową powierzchnię użytkową. Okazała się najprzyjemniejszym miejscem do spożywania posiłków przy rozstawionym dużym stole. Piliśmy przy nim kawę, herbatę, snując długie rozmowy. Ku uciesze dziadka nasze rodziny, moi rodzice i wujostwo Sapińscy, trzymały się razem i zawsze wspierały. Moja mama z domu Zalewska miała na imię Helena. Pamiętam babcię Marię Zalewską, na którą wszyscy mówili Marylcia. To była dobra i kochana kobieta. I pewnie dlatego tak pieszczotliwie się do niej zwracano. Marylcia, nigdy Marysia. Babcia Marylcia pochodziła ze wsi i dużo pomagała mojej mamie w gospodarstwie. Na wszystkim się znała. Mama pokochała wiejską aurę Olesinka. Tu czuła się najlepiej. Dziadka Zalewskiego nie poznałam, gdyż zginął w Rosji. Nie poznałam również żony dziadka Aleksego, Nagusi. Nie mam pojęcia, dlaczego tak na nią mówili. Może miała na imię Natalia? Wiem, że miała rosyjskie korzenie. Zmarła, zanim pierwszy raz przyjechałam do Olesinka.

W naszej wiejskiej posiadłości sialiśmy zboże na wiosnę, a w sierpniu były żniwa. Przemek jako chłopiec interesował się pracą żniwiarzy i ku jego wielkiej radości otrzymał od taty małą kosę. Pamiętam Olesinek jako duże gospodarstwo rolne. Było tam to, co potrzebne, żeby wyżywić nasze dwie rodziny. Na łące pasły się krowy i konie. Mieliśmy dużo kur, indyczki, perliczki, a w chlewie kilka świń. U nas każde stworzenie nosiło jakieś imię. Pamiętam, że krowy ochrzciła mama od swojego i ciotki Hanny imienia. Wszystkie trzy na „H”: Hatora, Hoża i Hacia. Nawet niektóre kury, szczególnie te, które niosły największe jajka, jakoś się nazywały, ale zapomniałam jak. Lubiłam tu przyjeżdżać. Nam, dzieciom, zawsze przychodziły do głowy rozmaite pomysły. Niedaleko domu był niewielki staw, do którego wnosiliśmy balie do prania bielizny, aby w nich pływać. Jednak zamiast płynąć, kręciliśmy się w kółko. Ale to wirowanie też dawało nam dużo radości. A zimą, kiedy woda w stawie zamarzała, było lodowisko. Dzieciom niewiele potrzeba do szczęścia.

Jako najstarsza na trzynaste urodziny dostałam piękny prezent od rodziców i wujostwa – konia pod siodło. Miał brązową maść i miłą, przyjazną naturę. Nazwałam go Dar, bo został mi podarowany. Tata z wujkiem Sapińskim uczyli mnie jeździć. Nie miałam z tym żadnych trudności. Kiedyś niefortunnie pokierowałam Dara pod drzewa, a rozłożyste gałęzie strąciły mnie z jego grzbietu. Chociaż trochę się potłukłam, jednak nie zniechęciło mnie to do jazdy konnej. Chyba od dziecka miałam twardy charakter. W czasie okupacji Niemcy dotarli również do Olesinka. Brali, co popadło. Ukradli mojego ukochanego konia. Wtedy bardzo płakałam. Mieliśmy też dwa psy. Pierwszy o imieniu Baca został przywieziony z Zakopanego. Piękny, duży owczarek podhalański. Miał gęstą, białą sierść. Te psy powinny żyć wyłącznie w górach. Klimat i środowisko nizinne źle wpływają na ich zdrowie. Po Bacy zawitał do nas Reks. Był bardzo do mnie przywiązany. Kochany Reks.

Mama dobrze gotowała. Mieliśmy zdrowe jedzenie, bo wszystko, co się na nie składało, było nasze. Mama dbała o swój ogród warzywny. Jadaliśmy „po królewsku” nawet w tych ciężkich czasach. Szparagi z masłem nie były daniem od święta. Czasem do Olesinka przyjeżdżali moi przyjaciele: Hala Glińska, rzadziej Hala Krauze, Alek Dawidowski, Janek Bytnar, Jacek Tabęcki, Jaś Wuttke, Ziutek Pleszczyński i Tadeusz Zawadzki. Wtedy mama przechodziła samą siebie. Robiła dla nas pyszności.

Niedaleko był drugi Olesinek. Tam mieszkał pan Stefan Niewiadomski z żoną Aleksandrą z domu Wichlińską. Lubiłam to miejsce, a szczególnie panią Aleksandrę, którą nazywałam ciocią Olą. Pamiętam, że w tym domu wisiało dużo obrazów. Zachwycał mnie też piec z fantazyjnie malowanymi kaflami. Mama mnie przestrzegała, żebym nie pytała o ich autora. Opowiedziała mi o tragedii, która wydarzyła się 16 grudnia 1922 roku na otwarciu wystawy w warszawskiej Zachęcie. Ojciec pana Stefana, znany malarz Eligiusz Niewiadomski, strzałami z pistoletu pozbawił życia prezydenta Gabriela Narutowicza, gościa honorowego. Sam Niewiadomski oddał się w ręce policji i został stracony 31 stycznia 1923 roku. Przed śmiercią w więzieniu napisał pożegnalny list. Mój tato opowiadał, że uczestniczył w pogrzebie prezydenta. Żegnały go tłumy, ludzie płakali. To był wartościowy, nieprzekupny człowiek. Przyjechał ze Szwajcarii, gdzie pracował jako wykładowca i ceniony inżynier. Porzucił lukratywną posadę w Zurychu dla służby Polsce. Zginął w kilka dni po zaprzysiężeniu. Mimo że z „ciocią” Niewiadomską nie rozmawiałam o śmierci prezydenta, to ona bardzo pochlebnie wyrażała się o panu Eligiuszu. Ceniła go przede wszystkim jako wybitnego artystę.

Kocham swoje zdjęcia rodzinne. Podziwiam technikę ich wykonania. Tyle lat przetrwały, a takie świeże, wyraziste. Patrzę na fotografię mojego ojca. Jaki był przystojny! Pomimo tej dziwnej fryzury prezentował się fantastycznie w nienagannie skrojonym garniturze. A te uczesania z przedziałkiem ni to pośrodku, ni z boku głowy. Dziś wydają się śmieszne. Ale takie były. A mój tato rzeczywiście uchodził za przystojnego. Wiele kobiet zazdrościło mamie, ale on widział tylko ją. Wielka miłość. Do końca. Historia ich poznania była romantyczna. Mama została wysłana do Kiszyniowa, należącego wtedy do Rosji, jako nauczycielka. Pracowała w takim jakby domu kultury. Mój ojciec zaczął tam chodzić, żeby się nauczyć języka polskiego. No i się zakochał. Od pierwszego wejrzenia. Właśnie w mojej mamie. Była od niego starsza o sześć lat. Ładna, wesoła, lubiła śpiewać, a barwa jej głosu zachwycała każdego. Nie przeszkadzało mu, że w Polsce zostawiła narzeczonego. Mama opowiadała mi o nim. Był leśnikiem, tak wyrośniętym, że przechodziła mu pod ramieniem. Nie wiem, jak długo przebywała w Kiszyniowie. Oprócz nauki polskiego organizowała też jasełka. Mój tato był przebrany za kosyniera. Do dziś pamiętam wierszyk, który recytował: „Przenajświętsza Panieneczko, chcem ci ucałować nóżki, jam twoje krakowskie dziecko, jam kosynier spod Kościuszki”. Zaciągał jeszcze po rosyjsku, ale bardzo mu zależało, żeby stracić ten zaśpiew. Dużo ćwiczył, był pracowity. Miał zamiar zdawać maturę w Polsce, ale ostatecznie zdał ją w Kiszyniowie. Mama miała dylemat, kiedy trzeba było wracać do kraju. Zakochała się w Witoldzie, moim ojcu, a w Polsce czekał narzeczony. Może wyszłaby za tego leśnika, gdyby nie mój tato, który wziął sobie za punkt honoru, że ożeni się ze swoją nauczycielką mimo wszystko. Nie wiem, jakie zdanie w tej sprawie miała babcia Marylcia, ale przystała na ślub córki z upartym młodzieńcem i podobno była bardzo ze swojego zięcia zadowolona. Jak mówiłam, tato kochał moją mamę do końca.

Obserwując życie, mogę stwierdzić, że dzisiejsi mężczyźni łatwo się odkochują. Ojciec już w Polsce studiował chemię na Politechnice Warszawskiej, ale zachorował na płuca i przerwał studia. Potem dostał pracę w banku PKO, którym kierował pan Maliszewski, znajomy rodziców.

Doktor Aleksy Zdanowicz z wnukami Basią Sapińską oraz Przemkiem i Danusią Zdanowiczami. Fot. Ze zbiorów prywatnych Danuty Rossman

Danusia przy krzaku bzu rosnącym przy werandzie w Olesinku, miejscu rodzinnych spotkań, rok 1941. Fot. Ze zbiorów prywatnych Danuty Rossman

Rewers fotografii z dedykacją Basi dla Danki. Fot. Ze zbiorów prywatnych Danuty Rossman

Beztroskie, przedwojenne dzieciństwo spędzone pod Warszawą w Zalesiu Dolnym, Łukaszówku i Olesinku, lata 30. Fot. ze zbiorów prywatnych Danuty Rossman

Danuta z przyjaciółmi w Olesinku; (na górze) z Alkiem Dawidowskim i Ziutkiem Pleszczyńskim, (na dole) z Jackiem Tabęckim. Fot. Ze zbiorów prywatnych Danuty Rossman

Danuta z Basią Sapińską i z jej młodzieńczą miłością – Alkiem Dawidowskim w Olesinku. Fot. Ze zbiorów prywatnych Danuty Rossman

Basia Sapińska z Witoldem Zdanowiczem (ojcem Danuty) i Halą Krauze podczas ostatnich przedwojennych wakacji w Olesinku, sierpień 1939 roku. Fot. Ze zbiorów prywatnych Danuty Rossman

Helena i Witold Zdanowiczowie, rodzice Danuty. Fot. Ze zbiorów prywatnych Danuty Rossman

Słów kilka o Władysławie Napoleonie Maliszewskim

O moim dziadkuWładysławie Napoleonie Maliszewskimw zasadzie niewiele mogę powiedzieć, bo miałam niespełna cztery lata, gdy umarł. Po Powstaniu Warszawskim i powrocie z oflagu zostało mu siedemnaście odłamków w głowie, których żaden z lekarzy nie zdecydował się operować. W związku z tym miał zaniki pamięci i od pewnego czasu żył wyłącznie Powstaniem. Pamiętam, jak pilnowałam dziadka, aby nie podnosił się z łóżka. Pomimo niedołęstwa chciał iść do swoich żołnierzy. Zdecydowanie więcej szczęścia miał mój starszy brat, któremu dziadek poświęcał mnóstwo czasu. Oprowadzał go po Warszawie, opowiadając, jak to było przed wojną. Wymagał, by po każdym spacerze pastował swoje buty, wkładał na prawidła i ustawiał je w przedpokoju. Ten rytuał pozostał bratu do śmierci. Z dziadkiem wiąże się pewna anegdota, którą pamiętam z opowiadań mamy. Dziadek, przedwojenny gentleman, zwykł był ustępować miejsca kobietom bez względu na wiek. Któregoś razu, jadąc tramwajem, poderwał się z siedzenia i serdecznym gestem zaprosił jedną z pań, mówiąc: „Pani pozwoli”. Ona na to: „Ooo! Ja na wygrzanym nie siadam!”. Wtedy dziadek, słynący z ciętej riposty, natychmiast odpowiedział słowami: „Pani wybaczy, ale dla pani lodu w spodniach nosił nie będę”.

W naszym domu nie było telewizora, ale jak dziadek dowiedział się, że będzie transmisja pogrzebu generała de Gaulle’a, zażyczył sobie, by kupić odbiornik. Tak się też stało. Dziadek obejrzał całą transmisję i… wyrzucił telewizor przez okno. Nic dziwnego zresztą. Miał korzenie francuskie i francuski temperament. Imienia Władysław w młodości w ogóle nie używał. Był Napoleonem i tyle. W rodzinie skrótowo i żartobliwie nazywano go Polutkiem. Z opowieści starych ciotek wiem, że za młodu był z piekła rodem. Założył się kiedyś z chłopem ukraińskim, że zatrzyma korbę studni gołą ręką. Chłop przekonany, że paniczyk nie zdoła złapać wirującej korby, zdziwił się, kiedy dziadek tego dokonał. Stracił przy tym kciuk, ale na szczęście go przyszyto. Niestety na zawsze pozostał martwy. Na swoim koncie dziadek miał sporo takich ekscesów, więc postanowiono wysłać go do Warszawy, do ciotki, by przez jakiś czas pobył w wielkim mieście pod okiem wujostwa. Po dwóch miesiącach prababcia wysłała z Rosji służącą z wiktuałami dla syneczka bawiącego w Warszawie. Służąca dziadka nie zastała, gdyż od wujostwa uciekł, by zaciągnąć się do wojska.

Danka Rossman wspominała, że mojego dziadka uwielbiały wszystkie panny i chętnie przebywały w jego towarzystwie. Dziadek był przed wojną dyrektorem PKO (Pocztowej Kasy Oszczędności). Ojciec Danki Rossman pracował u niego na stanowisku urzędniczym. Obie rodziny przyjaźniły się i często spędzały wspólnie czas. Dziadek organizował w domu suto zakrapiane imprezy dla swoich urzędników, które często kończyły się o czwartej, a nawet piątej nad ranem. Wymagał od podwładnych, by przychodzili do pracy czyści, pachnący i ogoleni. Sam oczywiście też tego przestrzegał i świecił przykładem. Jeśli którykolwiek z nich przyszedł „wczorajszy”, dziadek z miejsca go zwalniał. Uważał także, że jeśli mężczyzna pozwala pracować swojej żonie, to jest dupa, nie mężczyzna. Prawdziwy mężczyzna powinien zarabiać tyle, by zapewnić żonie życie na wysokim poziomie. Moja babcia dostawała od dziadka tylko część jego pensji. Resztę zostawiał sobie na „reprezentację”, czyli na bibki, panie i inne męskie przyjemności. I choć babcia była lekarzem, nigdy nie pracowała zarobkowo. Mimo to wystarczało jej na wszystko. Dziadek w domu nie wkładał kapci – miał tzw. buty domowe. Nosił spodnie garniturowe i białą koszulę. Jeśli nie spodziewał się gości, zamiast marynarki narzucał bonżurkę. Pamiętam ją doskonale – była jedwabna, bordo, z czarną lamówką. Po śmierci dziadka odziedziczył ją mój brat. Wiem od profesora Bartoszewskiego, że dziadek był fantastycznym człowiekiem i jak to powiedział profesor – nie ma już takich ludzi. Pozostaje mi tylko żałować, że nie zdążyłam dobrze go poznać.

Chociaż Jana Rossmana traktowałam jak swojego wujka, to zawsze tak lawirowałam, żeby zwracać się do niego bezosobowo. Pamiętam, że ciągle mnie męczył: „Czy napisałaś już książkę o swoim dziadku?”. Odpowiadałam, że nie. „To trzeba napisać, trzeba koniecznie napisać”. (Wspomnienie Ireny Stybel – wywiad z 25.04.2018 r.)

Władysław Napoleon Maliszewski, kierownik Kadry Obywatelskiej VII obwodu AK „Obroża”, powstaniec warszawski, przyjaciel rodziny Zdanowiczów. Fot. Ze zbiorów Archiwum Akt Nowych

Smaki młodości

Nauka w gimnazjum to piękne lata mojego życia. Każdy okres wniósł coś innego, nowego. Dzieciństwo w Olesinku, zabawy na podwórzu przy Grottgera, a potem nauka. Rozpoczęłam ją w Szkole Ćwiczeń Konarskiego. Tam również nabywali praktyki przyszli nauczyciele. Kierownikiem był pan Chruścicki, niestety imienia już nie pamiętam. Bardzo energiczny i prawy człowiek, doskonały pedagog. W tej ćwiczeniówce, jak ją nazywano, spędziłam szczęśliwych sześć lat z dziećmi różnego pochodzenia. Po jej ukończeniu wstąpiłam do Gimnazjum i Liceum im. Królowej Jadwigi – renomowanej szkoły żeńskiej, gdzie zawarłam przyjaźnie, które przetrwały lata. Miałam trzy przyjaciółki, jak wspominałam: Halę Glińską i Halę Krauze oraz Marysię Rabińską. Najlepiej rozumiałyśmy się z Halą Glińską. Chyba przez te same zainteresowania. Hala Glińska, dziewczyna z bogatego, jak mawiano przed wojną, dobrego domu, i ja, choć nie tak dobrze sytuowana, to wciąż przedstawicielka młodego pokolenia inteligencji. Często u siebie bywałyśmy.

W okresie międzywojennym dziewczyny najczęściej nosiły dopasowane bluzki koszulowe bądź ażurowe w połączeniu ze spódnicami sięgającymi za kolano. Modne były też sukienki. Czasem na głowie kapelusik lub beret. Fasony sukien czy długich, czy krótkich i szerokich płaszczy, o dziwo, niewiele odbiegały od dzisiejszych. Zdarzało się, że kobiety podkreślały talię paskiem. Moda damska tamtego okresu powraca. No może poza białymi krótkimi skarpetkami, które dziewczęta nagminnie wkładały zamiast pończoch. Chłopcy natomiast rzadko chodzili w marynarkach. Nosili grube, flanelowe koszule i swetry z wycięciem w serek. Kołnierzyki wykładali na zewnątrz. Niektórzy powstańcy do umundurowania nosili apaszki wiązane pod szyją. Na nogach mieli spodnie typu pumpy zapinane pod kolanem i skarpety sięgające zapięcia.

Lubiłyśmy śpiewać i tańczyć. Tego nie brakowało nam w szkole. Gimnazjum było rozśpiewane z racji tego, że powstał mieszany, międzyszkolny chór z naszych uczennic oraz uczniów z męskiego gimnazjum Batorego. Śpiewałyśmy z Halą w tym chórze. Dobrym głosem wyróżniał się Janek Bytnar. Chłopcy z Batorego chętnie nas odwiedzali i tak powstały pierwsze przyjaźnie, a nawet miłości. Mnie zawrócił w głowie Jacek Tabęcki. Był o rok wyżej od Tadeusza Zawadzkiego, Alka Dawidowskiego, Janka Bytnara i Janka Wuttke. W Jacku pociągała mnie jego dorosłość. Czuł się za mnie odpowiedzialny i to mi imponowało. Na odległość widać było, że się mną interesuje. Gimnazjum Batorego dbało także o rozwój fizyczny swoich wychowanków. W jeździe na nartach wyróżniali się Alek Dawidowski, Tadeusz Zawadzki i Jacek Tabęcki. Poza tym Jacek zaraz po Alku najlepiej biegał. Wysoki, zgrabny, interesujący. Najbardziej lubiłam tańczyć w jego ramionach. My, dziewczyny, czekałyśmy na zabawy taneczne. Jedną z nich szkoła zorganizowała na statku, na Wiśle. Najlepsza, jaką pamiętam. Ja i Hala Glińska miałyśmy największe powodzenie.

Halę Krauze poznałam dużo wcześniej. Mieszkałyśmy kiedyś na Mariensztacie. Po sąsiedzku. Tam się urodziłyśmy. Nazwy ulicy nie pamiętam. Mieszkania na Mariensztacie były okropne. Ubikacje mieściły się na zewnątrz. Wodę bieżącą mieliśmy tylko na korytarzu. Mama Hali pracowała w bibliotece i jeszcze dorabiała gotowaniem obiadów. Wtedy kobiety głównie zajmowały się domem. Po drodze do domu wstępowała do „swojej” budki z warzywami, której właścicielka trzymała dla niej już gotowe, obrane ziemniaki. To znacznie ułatwiało jej zadanie. Przyjaźniłyśmy się z Halą. Wolałam, kiedy ona przychodziła do mnie. Nie lubiłam jej ojca. Według mnie był dziwny. W bezczelny sposób przyglądał się dorastającym panienkom. Jego wzrok wędrował w szczególności po ich piersiach, a moje były duże. Miał wielką frajdę, kiedy nastały pochody pierwszomajowe. Wtedy obserwował dziewczęta w białych podkoszulkach. W przeciwieństwie do mnie i Hali Glińskiej Hala Krauze wcześnie wystąpiła z harcerstwa na życzenie rodziców. Oboje byli bezwzględni. Za wiele od niej wymagali. Będąc jeszcze dzieckiem, słyszała od matki, że ją wychowują i kształcą po to, żeby potem ona zajmowała się nimi. Zbyt często to słyszała. Wiadomo, że dzieci wspierają rodziców, jeśli jest taka potrzeba. To dzieje się w naturalny sposób. Ale nienormalne jest obarczanie dziecka takim brzemieniem. Spotkania z chłopcami miała zabronione. Dlatego Hala nie ułożyła sobie życia. Po wojnie odnalazłam ją i kontynuowałyśmy przyjaźń. Hala zamieszkała na Smoczej, blisko Hali Glińskiej.

Takie różne historie mi się przypominają. Na przykład moje imieniny przed wojną. 13 czerwca na Antoniego. Zaprosiłam do siebie najbliższych przyjaciół. Stojąc w oknie swojego mieszkania na Grottgera, wypatrywałam ich z niecierpliwością. I tak oto zobaczyłam dwóch znajomych mi chłopców w dość niecodziennym entourage’u. Jeden z nich, wyjątkowo wysoki, miał na głowie kapelusz z ogromnym rondem, a drugi niewiele od niego niższy całą głowę obwiązaną bandażem. Wyglądali jak z westernu. Szybko odgadłam, że to Alek z Jurkiem Masiukiewiczem. W trakcie imienin dowiedziałam się, że Alek, będąc na międzynarodowym zlocie Jamboree, wymienił się z kimś na zasadach tak zwanego „change’u” na kapelusz kowbojski, a Jurek niestety był po trepanacji czaszki. Nazywali go „Małym”, bo był niższy od Alka jedynie o dwa centymetry. Alka pamiętam właściwie zawsze uśmiechniętego. Ktokolwiek potrzebował pomocy, on zawsze się znajdował. Nie odmawiał nikomu. Chyba nie było osoby, której by nie oczarował. Chłopaczek, który miał prawie dwa metry wzrostu. I ten wzrost robił swoje.

Danka, Baśka i Przemek podczas podwórkowych zabaw przy ul. Grottgera w Warszawie. Fot. Ze zbiorów prywatnych Danuty Rossman

Hala Glińska, zdjęcie podarowane Danucie w październiku 1938 roku. Fot. Ze zbiorów prywatnych Haliny Sapalskiej

Hala Krauze, jedna z dziewcząt z czterolistnej koniczynki, jak w gimnazjum Królowej Jadwigi nazywano grupę przyjaciółek: Halę Glińską, Dankę, Halę Krauzę i Marię Rabińską. Fot. Ze zbiorów prywatnych Danuty Rossman

Pamiętne imieniny u Danusi Zdanowicz 13 czerwca 1941 roku. W pierwszym rzędzie od lewej: Janek Bytnar, Basia Sapińska, Urszula Głowacka; w drugim rzędzie: Hala Krauze, Danuta Szymańska, Anna Pyżkowska, Józef Pleszczyński; w trzecim rzędzie: Tadeusz Zawadzki, Andrzej Kiełkiewicz, Danusia Zdanowicz, Alek Dawidowski. Fot. Ze zbiorów prywatnych Danuty Rossman

Miłość Tadeusza

Tadeusz Zawadzki najbardziej cenił sobie przyjaźń Janka Bytnara. Ich rodziny to był ten sam poziom inteligencji i kultury. Pod względem charakteru bardzo się różnili. Tadeusz skryty, raczej sztywny, a Jasiek miękki, ugodowy, lubił dziewczyny. Poza tym świetnie tańczył i śpiewał. Wszystkie panny chciały mu partnerować, a on najlepiej czuł się na parkiecie z Halą Glińską. Ona to miała powodzenie! Tadeusz tylko o Jaśka nie był zazdrosny. Oni bardzo dobrze się rozumieli, mieli te same wizje, razem planowali akcje i najczęściej razem brali w nich udział. Ola [autorka Aleksandra Prykowska – przyp. autorek] kiedyś podzieliła się ze mną takimi oto doświadczeniami:

Zaskoczyło mnie, że w trakcie spotkań autorskich książki „Zośka” – moja wielka miłość. Wspomnienia Hali Glińskiej ogromne emocje budzi kwestia seksualności Tadeusza Zawadzkiego. Najczęściej zarzuca się mu preferencje homoseksualne. Tak się złożyło, że sama Hala Glińska, dziewczyna „Zośki”, natrafiła na ten „odkrywczy” artykuł opublikowany w „Gazecie Wyborczej”. Najbardziej zabolało ją to, że autorka tekstu nie zadała sobie trudu, aby do niej dotrzeć. „Przecież to ja byłam sympatią Tadeusza! Dlaczego mnie się o to nie zapytała?”Przyznam, że też nie potrafię tego zrozumieć. Tym bardziej że w czasach „Zośki” i „Rudego” panowały zupełnie inne obyczaje. Braterstwo wyniesione z harcerstwa było treścią życia chłopców i dziewcząt. Oznaczało miłość na śmierć i życie. I stąd te czułe wyznania, które dziś, w epoce powierzchownych relacji, wydają się zbyt intymne. Teraz jednak zastanawiam się, jakie znaczenie miałby fakt, że Tadeusz bardziej czy inaczej kochał Jasia niż Halę. Czy to automatycznie zmazałoby jego zasługi dla naszego kraju? Jeśli tak, to gdzie leży istota człowieczeństwa? Bo jeśli nie, to w takim razie jaka jest celowość tego typu rewelacji?

Strony z listu Tadeusza Zawadzkiego do Janka Bytnara. Fot. Ze zbiorów Archiwum Akt Nowych

Początki harcerstwa

Moja przygoda z harcerstwem rozpoczęła się w 36 roku. W gimnazjum Królowej Jadwigi działała od 1921 roku wspaniała starszoharcerska 14. Warszawska Żeńska Drużyna Harcerek (WŻDH) „Błękitna”, założona przez Natalię Majewską. Nazwę taką nosiła od koloru obowiązujących chust. „Błękitną” zainteresowała nas Hanka Zawadzka, siostra Tadeusza. Harcerstwo było czymś nowym i fascynującym. Hanka nie musiała nas długo namawiać. Wstąpiłyśmy do „Błękitnej Czternastki”. Ja i obydwie Hale. Chłopcy z Batorego należeli do 23. Warszawskiej Drużyny Harcerzy „Pomarańczarni”. Harcerstwo uczyło i wychowywało. Wyrabiało w nas odpowiedzialność za kraj, za to, co się w nim działo. Uczono nas, jak stawiać opór wrogowi, a także pomagać społecznie. Mój brat Przemek należał do młodszej „Pomarańczarni”, a Tadeusz Zawadzki i zaprzyjaźnieni chłopcy do starszej. Właściwie wszystkie moje znajomości i przyjaźnie zaczęły się w harcerstwie i z tymi, którzy przeżyli, utrzymywałam kontakt przez lata. Nie znam lepszej organizacji, która by tak przygotowała młodzież do życia. Liczyła się pomoc innym i to przesłanie każdy z nas nosił w sercu. Hanka Zawadzka w 1937 roku została drużynową „Błękitnej”.

Nie mogę sobie przypomnieć, kiedy dokładnie składałam przyrzeczenie, ale wydaje mi się, że dość szybko po wstąpieniu do „Błękitnej”. Pamiętam, że przyrzekałam w mieszkaniu Alka Dawidowskiego na Mickiewicza, wymawiając takie oto słowa: „Mam szczerą wolę całym życiem pełnić służbę Bogu i Polsce, nieść chętną pomoc bliźnim i być posłuszną prawu harcerskiemu”. Po przyrzeczeniu dostałam krzyż harcerski. Na krzyżach widniała srebrna albo złota lilia, w zależności od stopnia. Ja otrzymałam złotą. Mundurki harcerskie można było kupić w sklepie. Dla dziewcząt przewidziano lniane. Po tym, jak zostałam instruktorką, zaczęłam nosić marynarkę płóciennego koloru. Uczyłam piosenek. Potem bywałam „wypożyczana” do innych drużyn, żeby opowiadać o historii Polski. Harcerstwo dużo wymagało od swoich członków. Pracowałam z pełnym oddaniem. Jeździłyśmy na zimowiska i obozy. Uczyły hartu ducha, zaradności, dbałości o siebie i innych, a przede wszystkim miłości do ojczyzny. Byłyśmy w Istebnej i Zwierzyńcu pod Zamościem.

Pod koniec lipca 39 roku wraz z Hanką Zawadzką i Halą Glińską pojechałyśmy na pierwsze żeńskie Jamboree do Gödöllő na Węgrzech. Na tym Zlocie Pokoju pojawiły się dwie Litwinki. Nie miały swojego miejsca przeznaczenia i pojawiła się propozycja zakwaterowania ich w naszym obozie. Dla nas nie stanowiło to żadnego problemu. Jednakże te dziewczyny oburzyły się i odmówiły wspólnego z nami zamieszkania. To nie była harcerska postawa. Szczerze nas zaskoczyły. Zlot z udziałem około czterech tysięcy uczestniczek trwał do 9 sierpnia 1939 roku. Świadome tego, co może się wydarzyć, że za chwilę wybuchnie wojna, my, harcerki, czekałyśmy na polecenia komendy Pogotowia Wojennego Harcerek. Wiek ochotniczek nie mógł być niższy niż 15 lat. Na komendantkę Pogotowia powołano dr Józefinę Łapińską. Przede wszystkim przygotowano nas do prac sanitarnych. Pamiętam, że zdobyłam wiedzę nie tylko z zakresu pierwszej pomocy. Nauczyłam się przeprowadzać badania grup krwi i leczyć chorych. Przeszkolono nas także w łączności, w służbie przeciwlotniczej, gospodarczej, a także w opiece nad dziećmi i osobami w podeszłym wieku.

W dniu wybuchu wojny byłam w Olesinku. Pamiętam dobrze pierwsze dni. Mama wysłała nas na wschód. Załadowaliśmy się na bryczkę: ciocia Anna, Baśka, Przemek, Józef Wilnianin, który pracował w Olesinku, i ja. Dojechaliśmy do Wisły i stało się jasne, że ewakuacja nie ma sensu. Mama powiedziała: „Warszawa będzie się bronić”. Jako harcerka chciałam walczyć. Powstał problem, kto otoczy opieką ciotkę i Baśkę. Wtedy 13-letni Przemek w obecności naszej mamy powiedział: „Danka, ja cię zastąpię, a ty jedź do Warszawy”. I mama się na to zgodziła. Do dzisiaj myślę, że to było wielkie bohaterstwo z jej strony. Wybrałam walkę.

Natalia Majewska, założycielka „Błękitnej Czternastki”. Fot. Ze zbiorów prywatnych Haliny Sapalskiej (z d. Glińskiej)

Baśka Sapińska w Olesinku. Fot. Ze zbiorów prywatnych Danuty Rossman

Pogotowie Wojenne Harcerek

Olesinek opuściłam 7 września. Wsiadłam do kolejki, która dowiozła mnie do Piaseczna. Stamtąd już piechotą dotarłam na Grottgera. Taty i wuja nie zastałam w domu. Na wezwanie pułkownika Umiastowskiego ruszyli na wschód, aby wstąpić do wojska. Zdążyłam zabrać plecak, pelerynę i poszłam pełna wiary i oddania. Ze zgrozą wspominam walące się domy, ogień, gruz i jęki rannych. Biegałam, roznosząc opatrunki. Nie odczuwałam zmęczenia. Byłam potrzebna. Pełniłam nocne dyżury w Szpitalu Ujazdowskim. Pamiętam, że chodziłam w trampkach, aby stukaniem obcasów nie zakłócać spokoju rannym. Ale kiedy opuszczałam szpital, marzły mi nogi. Prosto po nocnym dyżurze rano biegłam się uczyć. W Pogotowiu Wojennym Harcerek pomagałyśmy więźniom, wysyłając im paczki żywnościowe, oraz rodzinom uwięzionych i straconych. Już w pierwszych dniach okupacji hitlerowskiej do Warszawy zaczęli napływać ranni uchodźcy. Mogłyśmy się wykazać nabytymi umiejętnościami w niesieniu pomocy. Naszym zadaniem było również przeszkolenie sanitarne nowicjuszek. Uważam, że byłyśmy dobrze przygotowane. Natomiast Pogotowie Wojenne Harcerzy zorganizowano w ostatniej chwili. Kierownictwo objął Florian Marciniak. Obydwa Pogotowia pełniły służbę frontową. Chłopcy walczyli z pożarami, odgruzowywali zasypanych, dostarczali rannych do punktów sanitarnych i grzebali zabitych. Pamiętam, że do 1943 roku zwłoki pomordowanych na Pawiaku przewożono do prosektorium na Oczki (Śródmieście), skąd rodzina mogła je odebrać. Po 43 roku zwłok nie wydawano nikomu. Grzebano je dyskretnie pod płotami cmentarzy.

Tajne komplety

Koledzy z Batorego zdali maturę przed okupacją. Mój rocznik już nie miał tego szczęścia. Jednak szkoła zorganizowała tajne komplety, które bardzo rzetelnie funkcjonowały. Wydaje mi się, że tajna nauka, jak mówiliśmy: nauka „po cichu”, trwała już od października 39 roku. Solidne lekcje w mieszkaniach prywatnych. Jednym z nich było mieszkanie Hali Glińskiej przy Bagateli 15 (Plac Unii Lubelskiej w dzielnicach Śródmieście i Mokotów). Musieliśmy dobrze ćwiczyć pamięć. Książki, zeszyty, notatki – rzeczy zakazane! Zapiski na niewielkich karteczkach, łatwych do ukrycia, robiliśmy w napięciu. W każdej chwili mógł wtargnąć patrol niemiecki i wtedy… w najlepszym razie groziło nam aresztowanie. W trakcie wykładu trzymałyśmy robótki ręczne dla niepoznaki. Zawsze w pogotowiu stały kubki z herbatą, świadczące o spotkaniu towarzyskim. Za tajne nauczanie można było zostać rozstrzelanym albo trafić do obozu. Jeden z kompletów prowadzonych przez wspaniałą polonistkę panią Annę Białokurową z Królowej Jadwigi został zdekonspirowany. To była bardzo inteligentna i mądra kobieta. Zdobywaliśmy wiedzę za cenę bezpieczeństwa. Każdy z nas ryzykował swoje życie.

W czasie wojny studiowałam na Wolnej Wszechnicy Polskiej. Dostałam się tam dzięki Hance Zawadzkiej. To były tajne komplety. Wyższa uczelnia, kierunek humanistyczny. Pamiętam, że wykłady z historii prowadziła pani Helena Radlińska, wybitna pedagog i działaczka niepodległościowa. Z pochodzenia Żydówka. Groziło jej przejście do getta. Hanka Zawadzka miała dobre kontakty z siostrami urszulankami i u nich umieściła panią Helenę. Tam mogła spokojnie przetrwać całą okupację. Chorowała, ale udzielała nam lekcji, leżąc w łóżku. Odwiedzałam ją u sióstr urszulanek na Powiślu. Klasztor mieścił się przy ulicy Gęstej. Bywał tam też profesor Kula, który potajemnie wykładał historię.

Studiując, nie miałam żadnego konkretnego zawodu na myśli. Najbardziej interesowały mnie sprawy społeczne. Naukę traktowałam bardzo poważnie, jednak akcje organizacji „Wawer” stanowiły dla mnie priorytet. Wolałam działać z chłopcami. Polecenia wydawane przez Hankę Zawadzką wykonywałam rzetelnie. Jednak na tamtym etapie działania chłopców uważałam za ważniejsze. Bezpośrednio narażali swoje życie i chyba dlatego chciałam im pomagać. Czułam też powinność wspierania ich w tak trudnych przedsięwzięciach.