Kwiat majowy - Vicente Blasco Ibáñez - ebook

Kwiat majowy ebook

Vicente Blasco Ibanez

0,0

Opis

Po śmierci męża na morzu młoda Tona postanawia założyć karczmę rybacką, aby przeżyć i wychować dwoje dzieci, Pascualo i Toneta; podczas gdy Pascualo, najstarszy, dorasta, pomagając matce i ucząc się zawodu rybaka z wujkiem Batiste, młody syn Tonet żyje tak, jak chce, uciekając od obowiązków. Czas mija, a Tonet postanawia zaciągnąć się do Marynarki Królewskiej, ku przerażeniu matki, która marzyła, by zobaczyć go ożenionego z zamożną dziewczyną Rosario. Pascualo poślubia piękną Dolores, nieuczciwą handlarkę ryb, która miała romans z Tonetem. Po powrocie Tonet zgadza się poślubić Rosario, ale miłość, którą do niego czuje, nie jest odwzajemniona. Wkrótce pojawia się złe traktowanie, a kiedy Tonet wykorzystuje wszystkie swoje oszczędności, Rosario jest zmuszona wykonywać najskromniejsze prace, aby go wesprzeć. Tymczasem Tonet wdał się w romans z żoną swojego brata, powodując plotki w całym mieście, w które Pascualo nie może uwierzyć. Kiedy Dolores rodzi Pascualeta, Pascualo postanawia założyć własną firmę z własną łodzią, „Kwiat majowy”; ale podczas drugiej podróży łodzią pogłoski o niewierności potwierdzą się, a kulminacją będzie smutna tragedia, która zawsze towarzyszy ludziom morza.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 243

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Vicente Blasco Ibáñez

 

 

Kwiat majowy

 

POWIEŚĆ

 

przełożył Franciszek Baturewicz

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Tekst wg edycji z roku 1928. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-295-0 

 

 

 

DO CZYTELNIKA

Flor de mayo (Kwiat majowy) jest moją dragą powieścią. Napisałem ją w roku 1895 będąc redaktorem założonego przeze mnie dziennika republikańskiego „El Pueblo” w Walencji.

W tym też dzienniku drukowałem ją w odcinku podobnie jak to czyniłem z pierwszą moją powieścią Arroz y tartana. Powieści La Barraca, Sónnica la Cortesana i Entre naranjos, również się ukazały po raz pierwszy w El Pueblo.

Powieści te pisałem nieraz dorywczo, dając codziennie do druku tyle tylko kartek rękopisu, ile potrzeba było do zapełnienia kolumn odcinka. Jako dziennikarz byłem pozbawiony możności całkowitego oddania się pracy, wymagającej dłuższego skupienia.

W tym okresie swego życia byłem niepoprawnym idealistą do tego stopnia, że bezinteresowność moja szła w parze z najzupełniejszem ubóstwem. Miałem wtedy ciężkie zadanie przed sobą, musiałem bowiem sam utrzymywać dziennik rewolucyjny, który dla braku ogłoszeń nie mógł liczyć na inne wpływy, jak tylko pochodzące ze sprzedaży poszczególnych numerów. Ponieważ nieznaczne te wpływy nie mogły pokryć licznych wydatków, straciłem więc cały swój skromny majątek odziedziczony po rodzicach, aż wreszcie wpadłem niemal w nędzę. Aby utrzymać dziennik, poświęcałem nieraz ostatnie środki utrzymania własnej rodziny, udając jednocześnie przed nią dostatek, jak gdyby nic się nie zmieniło na gorsze.

Na domiar wszystkiego, mój pełen odwagi romantyzm republikański przyczyniał się do tego, że prawie co miesiąc wytaczano mi procesy a nawet więziono. Z chwilą, w której wracano mi wolność, stawałem znowu wobec beznadziejnej i bolesnej walki z niedostatkiem materjalnym. W rzeczywistości więc czas spędzony w więzieniu, był mi w tym okresie mego życia raczej wytchnieniem i wypoczynkiem.

Nie mogąc należycie wynagradzać współpracowników redakcyjnych, nie miałem śmiałości wymagać od nich zbyt wielkiego nakładu pracy. Towarzysze moi o młodzieńczym zapale, pisali co chcieli i kiedy chcieli. Musiałem więc w łożyć na swoje barki cały ciężar pracy wymaganej przy układzie dziennika i zapełniałem prawie wszystkie szpalty, począwszy od politycznego artykułu naczelnego, utyskującego na prześladowania władz, aż do notatek nie mających większego znaczenia.

Świt zastawał mię przy układaniu możliwie większej liczby telegramów z owych nielicznych wiadomości, jakie otrzymywaliśmy z kraju i zagranicy. Słowem, „fabrykowałem” je, jak się mówi zazwyczaj w języku dziennikarskim. Gdy zaś wreszcie przez okna zaczynało się przedzierać coraz wyraźniejsze światło jutrzenki, kończyłem pospolite zajęcie, stając się w jednej chwili powieściopisarzem.

Arroz y Tartana, Flor de Mayo, La Barraca i Entre naranjos były właśnie pisane w ten sposób przy świetle jutrzenki w ubogiej redakcji dziennika o chwiejnych podstawach materjalnych przez autora, któremu się kleiły ze znużenia oczy przy turkotaniu maszyn, odbijających na dolnem piętrze pierwsze egzemplarze dziennika i przy odgłosach dochodzących z miasta, budzącego się znowu do całodziennego życia.

W charakterze powieściopisarza pracowałem aż do rana, póki zmęczenie fizyczne oraz senność nie owładnęły mną zupełnie. Niekiedy przed ułożeniem się do snu błąkałem jeszcze czas jakiś, studjując w ogrodach lub nad morzem bezpośrednio typy i krajobrazy, które wnet przenosiłem do swoich powieści.

Owe przechadzki odbywane mimo senności, dawały mi jedyną sposobność oglądania porannego słońca, podobnie jak to mogli czynić inni śmiertelnicy. Kładłem się nieraz dopiero około południa, budziłem się zaś przy zachodzącem słońcu, zabierając się wnet do męczącej swej pracy wieczornej.

Nie chciałbym już wracać do podobnego życia, pełnego ofiar i nieustannych walk wśród nędzy o ideały nieurzeczywistnione do czasów obecnych. Wspominam jednak często ze wzruszeniem aż do dnia dzisiejszego owe najciekawsze może chwile mego życia. Kocham swoje pierwsze powieści tak, jak tylko bogacz może kochać swe dzieci zrodzone niegdyś w ubóstwie.

Wspominam nieraz owe przygody, które mi nastręczał mój zapal młodzieńczy powieściopisarza, tęskniącego do oglądania na własne oczy tego wszystkiego o czem słyszy i co pragnie opisać.

Powierzywszy chwilowo kierownictwo El Pueblo grupie młodzieńców, którzy mimo nieznacznej, bo zaledwie cztero- czy pięcioletniej różnicy wieku między mną a nimi, uważali mię za swego mistrza i dyrektora, pływałem czas jakiś na barkach rybaków z Cabanal, żyjąc tam życiem załogi i biorąc żywy udział w czynnościach związanych z łowieniem ryb na pełnem morzu. Ponieważ minęło już od tego czasu około lat trzydziestu, tem śmielej mogę się przyznać, że nie ominąłem wtedy również sposobności towarzyszenia na barce wyruszającym „na pracę” ku brzegom Algieru kontrabandzistom.

Jest jednak jeszcze inne wzruszające mię zawsze wspomnienie, związane z moją powieścią Flor de mayo.

Często, błąkając nad brzegiem morza i układając w myśli plan powieści, spotykałem młodego, o pięć lat tylko starszego ode mnie artystę malarza, siedzącego pod gołem niebem i przenoszącego na płótno w sposób iście czarodziejski całą wspaniałość promieniejącego światła, cudną przezroczystość powietrza, drganie błękitu fal morskich, przejrzystą a jednocześnie trwałą biel żagli, oraz plamy barw olbrzymich byków, brnących w wodzie i ciągnących majestatycznie barki do brzegu.

Znaliśmy się z nim od dzieci. Z biegiem lat straciliśmy siebie z widoku. Potem spotkaliśmy się właśnie w okresie, gdy artysta-malarz przybywszy z Włoch, zaczynał już osiągać pierwsze tryumfy.

Stawszy się zwolennikiem realizmu w sztuce wbrew zasadom, które wpajano mu w szkole, uznał za jedynego swego mistrza morze, podziwiając zwłaszcza w Walencji jego wspaniałość.

Pracowaliśmy tak, mając przed sobą ten sam model. On go utrwalał na płótnie, ja zaś na kartkach powieści. Przyjaźń nasza była tak wielka, żeśmy się czuli jak dwaj bracia. Wkrótce jednak śmierć porwała go odemnie.

Był to Joachim Sorolla.

V.B.I.

1923.

I.

O świcie deszcz ustał. Latarnie gazowe rzucały niespokojne światło na czerwieniące się, niby zabarwione krwią kałuże ulicy. Na szarem tle nieba zarysowywała się nierówna linja dachów.

Skoro piąta wybiła, stróże nocni pozdejmowawszy swoje latarenki, zawieszone u rogów ulic i stąpając ciężko niemal bezwładnemi ze znużenia nogami, zaczęli opuszczać swe stanowiska. Mijając agentów, stojących po dwuch razem z nasuniętemi na głowę kapturami pelerynek i oczekujących na najbliższą zmianę warty o siódmej, pozdrawiali ich niedbałem: bon dia!

Od czasu do czasu słychać było zdaleka przeszywające ciszę świeżego porannego powietrza odgłosy gwizdków pierw szych pociągów, odchodzących z Walencji. Dzwony z wież kościelnych, jeden starczym rozbitym głosem, inne zaś jakby jakimś szczebiotem dziecięcym, schodzącym z tarasu na taras i zamieniającym się wreszcie w drżąco przenikliwą pobudkę nasrożonego koguta, zapowiadały prymarję.

Na ulicach pustych jeszcze i wilgotnych po deszczu dochodziły do uszu dziwne odgłosy kroków pierwszych przechodniów. Z wnętrza domów poprzez szpary zamkniętych drzwi ulatywały ostatnie mgły pełnego rozkoszy spokojnego snu.

Coraz było jaśniej w powietrzu. Zdawać się mogło, że się u góry coraz bardziej rozsuwały liczne muślinowe zasłony, aby przepuścić na ziemię snopy światła, najprzód na skrzyżowaniu ulic, potem coraz dalej aż do najgłębszych zakątków. Jasność owa szara i chłodna wydobywała z mroku nocnego niewyraźne jeszcze kontury miasta, ukazując jakby na ekranie latarni magicznej jego profile, fasady domów wilgotne jeszcze od niedawnej ulewy, dachy lśniące jak lustra, podcienia ze skapującemi ostatniemi kroplami, aleje ze szpalerem drzew o obnażonych na podobieństwo miotły gałęziach poruszanych przez wiatr oraz o wilgotnych porośniętych mchem pniach.

Gazownia zmęczona całonocną pracą wydawała swe ostatnie rzężenia. Znajdujące się pomiędzy żelaznemi palami zbiorniki gazu, opadając, czyniły wrażenie fałdujących się po całonocnem trawieniu zmęczonych żołądków, olbrzymi zaś komin z cegieł wypluwał w górę resztki czarnej flegmy rozrastającej się i przyjmującej kształty dziwaczne, jak świeżo rozlany ciemny płyn na szarym papierze.

Tuż przy moście otrząsali swe okrycia i parskając wycierali twarze świeżo przybyli urzędnicy ceł spożywczych. Przez okienka biura wag publicznych widać było ruszające się leniwie głowy sennych jeszcze zabierających się do pisania postaci.

Oczekiwano na zjawienie się sprzedawców, a raczej wszelkich mętów, handlarzy wyćwiczonych w targowaniu się i przebiegłości, pochodzącej z nędzy, w której wyrośli, tak iż dla najmniejszej nawet różnicy w proponowanej cenie dawali upust niewyczerpanej obfitości zaklęć i obelżywych wyrażeń, a często przed zajęciem swych miejsc na targowisku wykłócali się, prawie stając do walki z przedstawicielami władz podatkowych.

Przesunęły się już w mroku świtania wozy z jarzynami i krowy z pobrzękującemi smutno dzwoneczkami. Brakło tymczasem jedynie handlarek ryb, owego zbiorowiska brudnych, gwałtownych, oberwanych i zgiełkliwych istot, cuchnących zepsutą rybą i wonią saletrową wody morskiej.

Przybyły dopiero wówczas, gdy już prawie dniało zupełnie, gdy światło jasnego poranku zaczynało uwydatniać szczegółowo wszelkie przedmioty na szarem tle przestrzeni.

Wreszcie dał się słyszeć coraz wyraźniejszy turkot. Na most wjechały jeden po drugim cztery wozy dwukołowe kryte, ciągnione przez strasznie wynędzniałe szkapy, które się mogły utrzymać na nogach jedynie chyba dlatego, że pomagały im w tem lejce woźniców. Ci ostatni siedzieli na wozach skuleni i okutani szalami zakrywającemi całą niemal twarz aż do oczu.

Czyniące wrażenie czarnych grobów wozy podskakiwały na nierównościach drogi, chybocząc się niby stare roztrzęsione barki kołyszące się na falach. Skóra namiotów była w wielu miejscach rozdarta i obluźniona, tak iż widocznem było, że pod nią się znajduje szkielet zbudowany z lasek trzcinowych. Wklęśnięcia zabłocone wydawały się niby zalepione jakąś masą rudawą. Okucia zniszczone i skrzypiące były pozwiązywane sznurkami. Powierzchnia kół zawierała błoto pozostałe jeszcze od początku zimy. Każdy wóz zresztą można było przyrównać do starego rzeszota, gdyż wyglądał, jak gdyby przed chwilą ostrzelano go z nieprzyjacielskiej zasadzki.

Budy wozów osłonięte były na przedzie podpiętemi kokieteryjnie czerwonemi wyblakłemi firaneczkami. U tyłu wozów budy wcale zasłonięte nie były, widać więc było dobrze siedzące w niewygodnych pozycjach wśród koszów postacie kobiece w typowych szalach i z upiętemi chusteczkami na głowie. Dokoła rozchodziła się niemiła woń, wywołująca nudności.

Wozy posuwały się powoli jeden za drugim kołysząc się. W pewnych chwilach zdawało się, że tracą równowagę zupełnie i w jednem mgnieniu oka się przewrócą. Wnet jednak przy nowym wyboju przechylały się na inne koło z gwałtownością niecierpliwego chorego przewracającego się na drugi bok.

Wozy się zatrzymały przed biurem wag. Znajdujące się na nich kobiety zaczęły pośpiesznie wysiadać. Zstępując na stopień ukazywały niezbyt czyste swe pięty odsłaniające się z obsuniętych z nóg luźnych pantofli. Wierzchnie podwijające się suknie pozwalały dojrzeć żółte z czarnem oblamowaniem spódnice.

Przed wagą ustawiano szeregi koszy, przykrytych nieszczelnie wilgotnemi ścierkami, tak iż można było tam dostrzec połyskujące jak srebro sardynki, czerwonawe barweny, olbrzymie i malutkie macki homarów drgające w męce konania. Obok tych stały inne kosze z rybami większemi. Znajdowały się tam flądry o szerokich ogonach, wygiętych w skurczu ostatnim i okrągłych pyszczkach, otwartych tak, iż na tle ciemnej głębi widać było białawy, czyniący wrażenie kuli bilardowej języczek, oraz płaszczki szerokie wyglądające jak ścierki wilgotne i lepkie.

Waga tymczasem była zajęta przez handlarzy pieczywa, zuchowatych młodzieńców o brwiach przyprószonych mąką. W olbrzymich fartuchach i z zawiniętemi rękawami znosili ciężkie worki ciepłego jeszcze chleba, tak różniącego się zapachem od niemiłej woni zgnilizny. Oczekujące tymczasem swojej kolei handlarki wykłócały się z urzędnikami i przechodniami, gapiącymi się na większe gatunki ryb. Tłum oczekujących wzrastał coraz bardziej, wciąż bowiem podchodziły nowe handlarki z koszami na głowach i w rękach. Szeregi ustawionych koszyków ciągnęły się prawie do mostu. Urzędnicy odzywali się gniewnie do natrętnych handlarek, ogłuszających ich co rana swym wrzaskiem. Traktowali je jak stado owiec.

I rzeczywiście czyniły zgiełk straszny, wtrącając do rozmów swych co chwila okrzyki z niewyczerpanej studni wyrażeń, które można słyszeć jedynie w portach Levantu. Znalazłszy się w gromadzie przypominały sobie urazy z dnia poprzedniego lub podtrzymywały kłótnię rozpoczętą o świcie na brzegu. Kłótniom towarzyszyły często niezbyt przyzwoite gesty. Dla nadania słowom większej wyrazistości uderzano się po biodrach lub wygrażano pięściami. Niekiedy jednak, gdy tego najmniej się można było spodziewać, wśród gniewnych wyzwisk rozlegały się kaskady śmiechu podobne do gdakania kur, skoro którejś z tych zaperzonych kobiet udało się wyrazić w sposób zdolny poruszyć nawet słuchaczki o bardzo wyrobionym smaku wśród tego rodzaju wymiany zdań.

Zbyt długie zatrzymywanie wagi przez opieszałych handlarzy pieczywa doprowadzało je do wściekłości. Grad przekleństw posypał się na głowy młodzieńców, którzy również i ze swej strony nie szczędzili słów odpowiedzi. Obie partje nie przebierały w wyrażeniach, którym towarzyszyły przyjazne uśmiechy jednomyślnych. Najbardziej potworne wyrazy określające dobitnie cechy odrębności płci były wypowiadane z całym spokojem.

Wśród tego zgiełkliwego, wybuchającego co chwila śmiechem i klnącego tłumu znajdowała się również Dolores zwana Proboszczową. Będąc przystojną i lepiej ubraną niż inne zwracała na siebie powszechną uwagę. Mając założone w tył ręce opierała się niedbale o filar, co jeszcze bardziej uwydatniało falującą młodą i pełną jej pierś. Na twarzy jej malował się uśmiech zadowolenia, nie uszło bowiem jej uwagi to, że mężczyźni niemal wzroku nie odrywali od jej żółtych trzewików i pięknych łydek w czerwonych pończochach. Jasne bujne włosy okalające smagłą jej twarz o niezbyt wielkiem czole, czyniły wrażenie aureoli. Ciemne zaś oczy mające w sobie toń przezroczystą zielonawego morza lśniły rzucając od czasu do czasu odbijający się w nich błysk złocącego się światła.

W chwili gdy wybuchała śmiechem jak szalona, na twarzy jej uwydatniały się silne szczęki zdrowej kobiety. W nawpół otwartych zaś ustach o soczystych wargach barwy spalonej czerwieni ukazywało się mocne uzębienie, tak lśniące, iż się zdawało rzucać na twarz blask kości słoniowej.

Spoglądano jednak na nią z pewnym szacunkiem, wiedziano bowiem aż nadto dobrze o tem, że wraz z postawą wyzywającą miała też i pięści dość energiczne. Ów zaś szacunek potęgowało jeszcze to, że była żoną Pascualo, zwanego żartobliwie Proboszczem. Był to poczciwiec ulegający jej bez najmniejszego szemrania we wszystkiem w domu, poza domem jednak potrafił mieć własną inicjatywę w załatwianiu wszelkich spraw, tak iż nawet nikt nie miał wątpliwości, że rzeczywiście uzbierał już garnek złota, który zakopał przechowując go w ten sposób, jak mówiono o nim powszechnie. Każdy przeważnie szczęśliwy dla niego połów przysparzał mu nowych sztuk złota. Dolores więc czuła się tu wśród nędzy i brudu targu rybnego zupełnie jak jakaś królowa. Była dumną, że spoglądano z zazdrością na perły jej kolczyków, na wspaniałe szale przywiezione przez męża z Algieru, lub piękne spódnice z Gibraltaru.

Uważała siebie za równą jedynie pewnej swej ciotce babci Picores, olbrzymiej, otyłej i wąsatej jak wieloryb weterance Targu rybnego, będącej od lat trzydziestu prawdziwym postrachem pełniących tam służbę agentów, a to zarówno ze względu na wzrok swój piorunujący jak na przepastny otwór swych ust, do których się zbiegały wszystkie zmarszczki znajdujące się na jej twarzy.

– Do djabła! Może skończycie nareszcie – zawołała Dolores do handlarzy pieczywa, wziąwszy się pod boki.

W tej chwili zdejmowano właśnie z wagi ostatni worek z pieczywem. Zwalniający wagę mężczyźni odcinali się w sposób bezwstydny kobietom trzymającym przed sobą pod fartuchem ciężary, co nadawało im bardzo śmieszny wygląd, jak gdyby miały potwornie niekształtną figurę.

Rozpoczęto ważenie ryby. Jednocześnie powstał zamęt i sprzeczki. Napastowano oczywiście tę przedewszystkiem, której się udało dostać pierwszej do wagi. Zazwyczaj się jednak obywało bez bójek. Od czasu do czasu wybuchał jak z armaty tubalny chrapliwy głos niezadowolonej i złorzeczącej babci Picores. Dolores tymczasem tak się zapatrzyła w stronę mostu, że nawet nie spostrzegła, kiedy nadeszła jej kolej i dała się wyprzedzić innym kobietom. Na moście bowiem ujrzała zbliżającą się pośpiesznie z dźwiganym przed sobą ciężarem pochyloną postać jeszcze jednej jakiejś maruderki.

Na twarzy Dolores zarysował się uśmiech szyderczy. Po chwili zaś, gdy nowoprzybyła stanęła już przy czekających na wagę handlarkach, trąciła babcię Picores, wybuchając śmiechem gwałtownym i odzywając się do niej:

– Czy widzi ciocia? Ta zawsze musi się spóźnić! Nic zresztą dziwnego! Skoro tak lubi dźwiganie!...

Nowoprzybyła zbladła, a postawiwszy ruchem zmęczonym ciężkie kosze na ziemi, spojrzała na Dolores z wyrazem strasznej nienawiści, czy może bólu z powodu świeżo rozjątrzonej rany. Zmierzyły siebie nawzajem pogardliwym wzrokiem.

Dolores uczyniła ruch ręką i wciągnęła nosem powietrze jak gdyby wąchając tabakę.

– Mogłaby usiąść przynajmniej! Musiała przecież się zmęczyć i przemoknąć w drodze idąc piechotą!

Słowa te wyrzeczone umyślnie półgłosem, wyprowadziły z równowagi handlarkę, której dotyczyły.

– Usiąść?... Bezwstydnica szkaradna!... Nie wszystkie mają na to, aby zawsze mogły jeździć. A zresztą uczciwiej jest chodzić piechotą, aniżeli żyć w dostatkach i jednocześnie oszukiwać na każdym kroku swego męża!

– I o kim że to?... O kim to ona mówi?... – obruszyła się napastnica i posunęła się parę kroków naprzód z błyskiem w pozieleniałych ze złości oczach. W tej chwili jednak babcia Picores zastąpiła jej drogę, chwyciwszy ją pomarszczoną swą ręką.

Teraz bowiem kończono właśnie ważenie koszy Dolores i przeto wolała nie dopuścić jej do kłótni, która mogła mieć nieprzewidziane następstwa.

– Do wozu! Możecie się pozabijać nawet, jeśli sobie tego życzycie, ale innym razem. Teraz nie czas na to. Na Targu czekają już kupujący. Ładne to mi krewniaczki, które tak skaczą sobie do oczu!

I chwyciwszy Dolores w pół, stara przyciągnęła ją do wozu z koszami, przy których już się krzątały przybyłe wraz z nią towarzyszki.

Dolores dała się prowadzić posłusznie jak mała dziewczynka. Wargi jej jednak drżały ze złości i wreszcie w chwili gdy roztrzęsiony wóz ruszył, rzuciła swą groźbę ostatnią:

– Poczekaj, poczekaj, Rosario, spotkamy się jeszcze kiedyś!

– Spotkamy się? Kiedy zechcesz! Jak najprędzej! – odburknęła Rosario trzęsąc się z oburzenia. I mimo swej słabej kompleksji podniosła jak garstkę słomy ciężkie kosze, które tak ją przedtem zmęczyły i ustawiła na wadze.

W mieście zaczynał się już ruch dzienny. Ukazały się przepełnione mimo wczesnej godziny tramwaje, po obu zaś stronach ulic szły jedne za drugiemi gromady spieszących po chleb swój codzienny robotników z papierosami w ustach i węzełkami ze śniadaniem. Niektórzy z nich mieli jeszcze oczy zaspane.

Szara mgła z początku jakby poszarpana w strzępy zaczęła znikać zupełnie z chwilą, gdy na horyzoncie ukazała się wspaniała tarcza słoneczna złocąca oślepiającym blaskiem kałuże błota i rzucająca na ściany domów światło niby czerwonawej łuny pożaru.

Z każdą chwilą ruch w mieście coraz bardziej się wzmagał. Służące z koszami na rękach szły wolnym krokiem po zakupy; czyściciele ulic zgarniali błoto nagromadzone w ciągu nocy; nad rzeką pędzono krowy mleczne z dzwoneczkami u szyi; otwierano zawieszone barwnemi reklamami drzwi sklepów, wymiatanych energicznie, tak iż kurz kłębami wydostawał się nazewnątrz, złocąc się w promieniach słonecznych.

Do każdego wozu, który stanął przy Targu podbiegały wnet stare wynajmujące się do noszenia koszy kobiety, okazując uległość iście niewolniczą względem handlarek, które własna ich nędza kazała uważać za panie.

Handlarki okryte szalami znikały jedna po drugiej w wąskich ciemnych niby wejście do celi więziennej drzwiach hali targowej, z których jak z cuchnącej otchłani wydobywała się wilgotna woń przykra.

Rynek się ożywił. Pod wilgotnemi cynkowemi daszkami, z których spadały od czasu do czasu krople na ziemię, handlarki wykładały rybę z koszy na blaty marmurowe, zaścielone trawą zieloną. Ryby większe krajano na części i układano tak, iż widać było czerwieniące się krążki. Z beczek wydostawano przechowany w lodzie pozostały z dnia poprzedniego towar o mętnych oczach i pozbawionej zwykłego połysku łusce. Różne gatunki układano bez ściśle określonego planu, zdarzało się więc, że skromna sardynka leżała tuż przy okazałej barwenie lub poważnym homarze w ciemnej szacie, poruszającym swojemi mackami, jak gdyby pragnął udzielić ostatniego błogosławieństwa.

Naprzeciwko, w drugim rzędzie straganów rozkładały swój towar inne handlarki, wyglądające znacznie nędzniej niż owe z Cabanal.

Przybywały tu z Albufera, miejscowości, której ludność bardziej pokrzywdzona niż gdzieindziej i mająca swe odrębne zwyczaje, przebywa stale na płaskich i czarnych jak trumny barkach wśród zagród z prętów na lagunie lub w szałasach na gruncie błotnistym, zdobywa sobie chleb codzienny babraniem się w wodzie cuchnącej. Wynędzniałe twarze tych kobiet miały cerę ziemistą, oczy zaś lśniły dziwnym jakimś błyskiem, który ani na chwilę nie pozwalał wątpić w to, że istoty te były dręczone nieustanną febrą. Ubranie ich bynajmniej nie było przesiąknięte słonawym zapachem morza, lecz wonią zgnilizny błota laguny, zionącego śmiercią.

Trzymały w rękach nad stołami olbrzymie worki, drgające jak żywe istoty, które z ciemnej swej paszczy wyrzucały kotłującą masę lepkich, wijących się w skurczach węgorzy o białawych brzuchach i szpiczastych głowach żmiji. Tuż przy nich padały również inne miękkie lecz bezwładne ryby wód słodkich, przedewszystkiem zaś liny o silnej woni i dziwnym metalowym połysku, zbliżonym do owego, którym się odznaczają ciemne owoce podzwrotnikowe, zawierające w sobie truciznę.

Lecz i wśród tych kobiet były jeszcze różnice. Najuboższe z nich siedziały poprostu na ziemi wilgotnej i śliskiej pomiędzy rzędami straganów, proponując nasadzone na długie trzciny żabki z rozpostartemi kończynami, przypominającemi zastygłe ruchy nagich tancerek.

Napływ kupujących coraz bardziej wzrastał.Handlarki dawały sobie nawzajem od czasu do czasu jakieś znaki tajemnicze i wołały przyciszonym głosem we własnym żargonie, uprzedzając w ten sposób swe towarzyski o zjawieniu się agentów, poczem w tejże chwili z błyskawiczną szybkością znikały pod fartuchami lub spódnicami mniejsze od przepisowych ciężarki do wag.

Jednocześnie płatano ryby staremi zardzewiałemi nożami. Spadające pod stragan wnętrzności wzbudzały odrazę nawet u psów błąkających, które zatrzymawszy się chwilkę i węsząc odwracały się pogardliwie i biegły do pobliskich jatek pod kolumnadę.

Handlarki przed godziną jeszcze życzliwie rozmawiające ze sobą na wozie lub przy wadze celnej, teraz rzucały na siebie wrogie spojrzenia, ilekroć któraś z nich zdołała zatrzymać przy swoim straganie nowego kupującego.

Na całym Targu cuchnącym wonią wilgotną panowała atmosfera walki i brutalnej konkurencji. Handlarki wykrzykiwały chrapliwym głosem, uderzając ręką po wadze dla zwrócenia uwagi przechodniów, to znowuż przemawiały do nich bardzo uprzejmie, skoro się tamci zainteresowali towarem. Po chwili jednak, gdy targujący się odchodził nic nie kupiwszy, usta miodopłynne zamieniały się w otchłań, z której buchały, niby całe fontanny nieczystości, liczne złorzeczenia wśród gwałtownych wybuchów szyderczego śmiechu znajdujących się w sąsiedztwie handlarek, solidaryzujących się instynktownie w zelżeniu grymaśnych kupujących.

Okazała babcia Picores o kosmatej, pomarszczonej twarzy i figurze przypominającej starego wieloryba, poruszała się nieustannie w olbrzymim fotelu pragnąc, by jaknajwięcej ciepła przeszło do jej ciała z postawionego u jej nóg ogrzewacza. Był to zbytek konieczny, gdyż wilgoć przenikała ją aż do kości. Fjoletowe jej ręce nie odpoczywały ani na chwilę. Musiało ją męczyć ustawiczne swędzenie pomarszczonej ze starości skóry, gdyż grube jej palce podrapawszy pod pachami przenosiły się pod chustkę, by się tam zanurzyć w rozczochranych siwych zaroślach głowy, aż się trząsł od owych ruchów gwałtownych brzuch cały obwisły jak gruby fartuch, poczem wreszcie podnosząc bezwstydnie spódnicę przedostawały się do grubych łydek a nawet i wyżej.

Oddawna miała swych stałych klijentów, którzy się przyczyniali do zjednywania nowych bez żadnego wysiłku z jej strony. Mimo wszystko doznawała jednak iście szatańskiej radości, ilekroć nadarzyła się jej okazja zwymyślania w najobrzydliwszy sposób targujące się panie towarzyszące przy zakupach swoim służącym.

Wśród kłótni, w których brała udział, głos jej ochrypły nie rezygnował nigdy z ostatniego słowa. Bogactwo zaś jaknajśmielszych wyrażeń wywoływało wybuchy niepohamowanego śmiechu u jej towarzyszek z Targu rybnego. Poszczególne zaś zdania, będące wytworem bezwstydnej jej filozofji nabierały w jej ustach powagi wyroczni.

Stragan najbliższy należał do jej siostrzenicy Dolores, która stojąc tam z zawiniętemi rękawami i uderzając co chwila piękną ręką po złocącej się szali wagi zachęcała kokieteryjnym uśmiechem idących z czystemi o czerwonem obszyciu koszami mieszczuchów. Niezwykła uroda młodej kobiety pociągała niejednokrotnie przechodniów.

Dwa zaś stragany przedzielało babcię Picores od Rosario, zajętej układaniem swego towaru w ten sposób, aby się przedewszystkiem rzucał w oczy najświeższy. Wśród owych czynności spoglądała co chwila pełnym nienawiści wzrokiem w stronę swej krewniaczki Dolores, która jej odpłacała tem samem. Skoro ich wzrok się skrzyżował, odwracały się z pogardą od siebie, mimo to jednak po chwili każda z nich znowu rzucała ukradkiem wzrok na swą przeciwniczkę.

Nie nadarzyła się jeszcze sposobność do rozpoczęcia nieuniknionej jak zazwyczaj kłótni. Niedługo jednakże trzeba było na nią czekać. W pewnej bowiem chwili postawna Dolores przestała wydzwaniać na szali, zwróciwszy na siebie uwagę kupującego, który odszedł właśnie po długiem targowaniu się od straganu Rosario.

Ta zaś, szczupła i chorowita, o rozpalonych kościstych policzkach i oczach lśniących jak w gorączce nasrożywszy się jak kogut zaczęła wykrzykiwać:

– Jakże tu można ścierpieć coś podobnego? Patrzcie, co za przeklęte stworzenie! Zabierać uczciwej kobiecie jej stałych kupujących! Poprostu złodziejka! A nawet gorzej jeszcze niż złodziejka!

Dolores słysząc to, nie zmieniła bynajmniej swojej postawy i tylko sapiąc małym i pięknym swym noskiem rzuciła lekceważąco:

– Złodziejka!? Znają mnie wszyscy! Wiedzą kim jestem!

Zaciekawiły się wszystkie handlarki, przechylając się ponad blaty straganów, aby lepiej widzieć to co się dzieje i mrugając na swoje sąsiadki. Mogło się nawet zdawać, że wcale nie dbają o sprzedanie kupującym swego towaru.

Lecz również i kupujący zaczęli tworzyć poszczególne grupy, przyglądając się z ciekawością kłócącym się handlarkom. Agent zaś ledwo się ukazał na targu i spostrzegł na co się zanosi, czemprędzej się wycofał roztropnie, jako mąż pełen doświadczenia. Babcia Picores wzniosła tylko oczy ku niebu, zgorszona tą nienawiścią wzajemną i nieustannemi kłótniami swoich siostrzenic.

– O, możesz mówić, co chcesz, ale sama wiesz dobrze, że jesteś złodziejką – rzuciła jeszcze Rosario, poczem zaczęła rozważać jakby mówiąc do siebie samej: – wiadomo przecież, kradnie wszystko co się jej nawinie pod rękę. Na Targu kradnie mi kupujących, tam zaś w Cabanal kradnie... ach, nie potrzebuję o tem jej mówić, sama wie dobrze... Nie wystarcza jej Proboszcz, ten głupi baran, który nic nie widzi!

Grad napaści ze strony Rosario nie zdołał jednak wyprowadzić z równowagi trzymającej się dumnie Dolores. Widziała dobrze, że wszystkie handlarki aż usta sobie zagryzały, aby nie parsknąć niedelikatnym względem niej śmiechem, pragnęła więc przynajmniej pozornie obojętnem zachowaniem się swojem zmniejszyć wagę owych przymówek do niej o mężu. Czyż mogłaby na to pozwolić aby z niej drwiono?

– Milcz, warjatko! – odezwała się pogardliwie. – Zazdrośnica głupia!

Rosario nie dała za wygraną.

– Co? Zazdrośnica? Miałabym komu zazdrościć! O, dziękuję bardzo. Jestem uczciwą kobietą i nie bałamucę cudzych mężów. Nie jestem rozpustnicą. Wiedzą o tem wszyscy w Cabanal!...

Dolores odcięła szyderczo:

– O, niema obawy, żeby taka sardynka jak ty, mogła kogoś zbałamucić! Troszkę za brzydka jesteś, moja kochana!

W ten sposób miotały na siebie nawzajem pociski. Rosario czyniła to wygrażając jednocześnie pięściami i aż siniejąc ze złości, Dolores zaś, dumna jak zazwyczaj i uśmiechnięta, wziąwszy się pod boki odpierała ciosy również wprawdzie ciosami, lecz tak, iż słowa wychodzące ze świeżych jej ust mogły się wydawać uprzejmą rozmową.

Nie uszło to jednak uwagi znajdujących się na Rynku osób. Zaczęły się budzić instynkty wojenne. W drzwiach utworzyły się grupy kupujących, zaciekawionych tem co się dzieje, ponad straganami zaś wychylały się głowy handlarek z rozczochranemi włosami, podżegających do kłótni i co chwila wybuchających śmiechem. Niektóre z nich, jakby pragnąc wtórować druzgocącym odpowiedziom Dolores, wydzwaniały ciężarkami po wadze.

Wreszcie urodziwa królowa Targu użyła ostatecznego sposobu wyrażenia największej pogardy.

– Masz, możesz mówić dalej!

I odwróciwszy się szybko, klapnęła dłońmi po biodrach, aż się zatrzęsło jędrne jej ciało pod perkalową osłoną spódnicy.

Wywarło to wstrząsające wrażenie. Handlarki, zanosząc się od śmiechu, opadały niemal bez sił na swoje stołki. Również flaczarze i sprzedawcy tuńczyków powstawali z miejsc i zbliżywszy się tak, by można było widzieć wszystko, zaczęli klaskać mocno w dłonie. Niejeden zaś z kupujących zapomniał nawet o swoim koszu, podziwiając wspaniałe linje uwydatnionej części ciała pięknej kobiety.

Przybrawszy zwykłą postawę, Dolores uśmiechała się tryumfująco, w tej jednak chwili nagle się cofnęła, Rosario bowiem, wściekła ze złości, cisnęła jej w twarz sporą garść sardynek.

Oczy znieważonej roziskrzyły się strasznie. Rzuciła się naprzód podwijając jeszcze bardziej rękawy.

– Ja ci pokażę! Nie daruję ci tego, ty tyczko przebrzydła! Pokażże mi się tu bliżej!

Wyzwana bynajmniej się nie przelękła. Wysunęła się z pochyloną głową naprzód, klnąc półgłosem i wyrywając się zatrzymującym ją towarzyszkom.

Wpadły na siebie w oślizgłem przejściu pomiędzy dwoma rzędami straganów.

Chorowita i szczupła Rosario, aczkolwiek się rzuciła nerwowo na swą przeciwniczkę, nie zdołała bynajmniej jej przewrócić. Spotkanie nerwów z krzepką postacią dobrze rozwiniętej kobiety i gniewu z siłą odbyło się bez najmniejszego wstrząśnienia.

Dolores, trzymając się mocno na nogach, wnet puściła w ruch swoje dłonie, aż się zaczerwieniła żółta zazwyczaj, szczupła twarz Rosario. W pewnej jednak chwili krzyknęła przeraźliwie, chwytając się obiema rękami za ucho.

– Ach ty suko przeklęta!

Z pomiędzy palców zaczęła sączyć się krew. Rosario bowiem szarpnąwszy za jeden z kolczyków zdobnych w perły ogromne, wzbudzających podziw na całym Targu, naderwała płatek ucha ich właścicielce.

– Cóżeś ty mi zrobiła, podła duszo? – krzyczała przeraźliwym głosem piękna handlarka – chwytając się co chwila za ucho. W ten sposób się mścisz? Uczciwsze od ciebie kobiety znajdują się w więzieniu, zbrodniarko szkaradna!

Rozpoczętą bójkę wnet przerwał dwukrotny policzek wymierzony obu rozwścieczonym przeciwniczkom przez babcię Picores.

Rosario blada i przelękniona tem co uczyniła, słuchała pokornie jej wymówek, gdy tymczasem Dolores, doświadczając ataków ostrego bólu w naderwanej części ucha wyrywała się co chwila z koła otaczających ją i wstrzymujących towarzyszek z Targu, zamierzając znowu się rzucić na swą zelżycielkę.

W tej chwili ponad głowami tłoczących się gapiów ukazały się kepi dwóch agentów służby bezpieczeństwa publicznego, torujących sobie drogę ku środkowym straganom Targu.

Stara wydała rozkaz:

– Wszystkie na swoje miejsca i ani mrumru! Policjanci nie mają tu nic do roboty. Potrzebne nam to, by nas włóczono po sądach? Nic się tu nie stało i koniec.

Dolores uczuła wnet, że włożono jej na głowę chustkę jedwabną aby zasłonić w ten sposób zakrwawione ucho. Handlarki jakby powyrastały znowu za swojemi straganami, zalecając na całe gardło z komiczną powagą swój towar. Agenci zaś tymczasem rozglądali się na wszystkie strony, starając się uchwycić jakiś szczegół, któryby ich skierował tam, gdzie należało. Wszędzie im jednak towarzyszyły tylko nienawistne słowa.

– I czego oni tu szukają? Mogliby sobie wrócić skąd przyszli! Przecież nic tu się nie stało! Zawsze tam gdzie nie potrzeba muszą nos wsadzić!

Nie pozostało im więc nic innego, jak opuścić czemprędzej Targ. Szli szybko z pochylonemi naprzód karkami, gonił ich bowiem donośny głos babci Picores, oburzonej zbytnią gorliwością włóczących się tam, gdzie nie trzeba, agentów, oraz brzęk szyderczy uderzanych wag.

Za chwilę uspokoiło się nieco. Handlarki myślały już tylko o zatrzymaniu przy własnym straganie jaknajwiększej liczby kupujących. Rosario siedziała na swoim stołku nieruchomo ze skrzyżowanemi rękami na piersiach i wzrokiem utkwionym gdzieś w dal. Nie zważała wcale na kupujących. Na twarzy zaś jej ukazywały się coraz wyraźniejsze fjoletowe plamy od otrzymanych policzków. Dolores, starając się ukryć cisnące się do oczu łzy, stała odwrócona do niej tyłem.

Babcia Picores krzątała się niespokojenie przy straganie. Mówiła głośno sama do siebie tak, iż zdawało się, że rozmawia z rozłożonemi na blacie rybami.

– Czyż nigdy już nie przestaną się kłócić ze sobą te zatracone warjatki? Wiecznie są z sobą na noże!... I gdybyż było o co!... Zazdrośnice głupie! Jakgdyby nie było już innych mężczyzn na świecie! Muszę nareszcie położyć temu koniec! Już ja sobie poradzę! A niech tylko spróbują mi się sprzeciwić, nie pożałuję swych rąk, strzępię jedną i drugą tak, że długo będą pamiętały!

O jedenastej rzuciła się żarłocznie na przyniesiony jej przez posługaczkę posiłek, składający się z długiej bułki i dwóch spływających tłuszczem kotletów, które znikły niemal w jednej chwili, poczem wytarłszy zatłuszczonym fartuchem pomarszczoną twarz w okolicy ust, podeszła do straganu swej siostrzenicy i zaczęła ją besztać.

– Tak dalej być nie może. Jakto? Żeby całą rodzinę wzięto na języki? Żeby kpiono sobie z nas na całym targu? Muszę z tem skończyć. Rozumiesz? A jeżeli ja sobie tak życzę, choćby nie wiem co miało się stać, tak być musi! Jak zabraknie mi cierpliwości, niczem w tedy mój dotychczasowy gniew! Pamiętaj!

– Nie, nie, nie daruję jej tego! – jęczała Dolores, poruszając głową i zacisnąwszy energicznie pięści.

– Jakto nie? Co to znaczy nie? Musicie ze sobą się pogodzić. Dość już tego pośmiewiska! Krewniaczkami jesteście, a to znowu co się stało, nie jest tak bardzo straszne! To drobiazg, że naderwała ci ucho! Tyś przecie przedtem ją zbiła po twarzy! Żadna z was nie może się skarżyć! Powtarzam jeszcze raz, pogódźcie się! Nie ważcie się sprzeciwiać swojej ciotce!

Rzekłszy wszystko co miała do powiedzenia jednej, udała się do drugiej, której jeszcze energiczniej zaczęła wymyślać.

– Prawdziwy