Czterech jeźdźców Apokalipsy - Vicente Blasco Ibáñez - ebook

Czterech jeźdźców Apokalipsy ebook

Vicente Blasco Ibanez

0,0

Opis

Słynna powieść historyczna z czasów I wojny światowej. Szybko stała się bestsellerem w Ameryce, a tamtejsza prasa określała powieść jako "wspaniałą historię losów ludzkich opowiedzianą przez geniusza". "Mieli spotkać się o piątej popołudniu w małym ogródku kaplicy Zadośćuczynienia, ale Juljan Desnoyers przyszedł o pół godziny wcześniej z niecierpliwością zakochanego, któremu zdaje się, że w ten sposób przyspieszy chwilę spotkania. Wchodząc w bramę od strony bulwaru Haussmann, uświadomił sobie nagle, że w Paryżu miesiąc lipiec należy do lata. Ale w owej chwili normalny bieg rzeczy był dla niego czemś zawikłanem, co wymagało obliczeń." (fragment)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 510

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Vicente Blasco Ibáñez

***

Czterech jeźdźców Apokalipsy

(1916)

DEMO

Strona redakcyjna

ISBN: 978-83-63625-86-3

Tekst z domeny publicznej.

Tłumaczenie: HAJOTA

Opracowanie tej wersji elektronicznej: © Copyright MASTERLAB, 2013

Zdjęcie na okładce: Jerzy Müller

MASTERLAB Wydawanie i konwersja ebooków Strona www: masterlab.pl E-mail: [email protected]

CZĘŚĆ PIERWSZA

I. W OGRODZIE KAPLICY ZADOŚĆUCZYNIENIA

Mieli spotkać się o piątej popołudniu w małym ogródku kaplicy Zadośćuczynienia, ale Juljan Desnoyers przyszedł o pół godziny wcześniej z niecierpliwością zakochanego, któremu zdaje się, że w ten sposób przyspieszy chwilę spotkania. Wchodząc w bramę od strony bulwaru Haussmann, uświadomił sobie nagle, że w Paryżu miesiąc lipiec należy do lata. Ale w owej chwili normalny bieg rzeczy był dla niego czemś zawikłanem, co wymagało obliczeń.

Upłynęło ośm miesięcy od ostatnich schadzek w tym zakątku zieleni, który daje błąkającym się parom schronienie pełne wilgotnej i nieco posępnej ciszy, tuż przy ruchliwym bulwarze i w sąsiedztwie wielkiej stacji kolei żelaznej. Godziną spotkania była zawsze piąta. Juljan widział swoją kochankę, przybywającą przy świetle tylko co zapalonych latarni, otuloną futrem i z mufką przy twarzy na podobieństwo maski. Słodki głos, jakim go witała, unosił jej oddech zmrożony zimnem, jakby mgłą białą i gęstą. Po wielu spotkaniach przygotowawczych i wahających się, porzucili ostatecznie ogródek. Miłość Juljana nabrała majestatu faktu dokonanego i schroniła się od piątej do siódmej na piątem piętrze przy ulicy de la Pompe, gdzie Juljan miał swą pracownię malarską. Starannie zapuszczone firanki na kryształowych szybach, płonący na kominku ogień i jego purpurowe płomyki, jako jedyne oświetlenie pokoju i monotonny śpiew samowara, stojącego obok filiżanek z herbatą, cały ten nastrój życia opromienionego słodkim egoizmem, nie pozwalał im spostrzedz, że wieczory bywały dłuższe, że pojawiały się przebłyski słońca w głębi perłowych szczelin, otwierających się wśród chmur, i że wiosna, wiosna blada i trwożna poczynała już pokazywać swe zielone paluszki, cierpiące od ostatnich ukąszeń zimy, która, niby czarny dzik, co uchodzi, zawracała raptownie, szczerząc groźne kły.

Następnie Juljan odbył podróż do Buenos Ayres, spotkawszy na drugiej półkuli ostatnie uśmiechy jesieni i pierwsze lodowate wiatry Pampasów. I kiedy wyobrażał sobie, że zima była dla niego wieczystą porą roku, ponieważ towarzyszyła mu stale w jego wędrówkach z jednego krańca kuli ziemskiej na drugi, tu dopiero ukazało mu się niespodziewane lato w tym miejskim ogródku.

Gromady dzieci uganiały się i krzyczały po niewielkich uliczkach, otaczających pomnik Zadośćuczynienia. Pierwsza rzecz, jaką Juljan zobaczył wszedłszy, było serso, które potoczyło mu się pod nogi, rzucone dziecięcą ręką. Następnie potknął się o piłkę. Wokoło kasztanów skupiła się zwykła publiczność dni upalnych, szukająca błękitnego cienia upstrzonego złotemi centkami. Były to służące z sąsiednich domów, które gawędząc z robótkami w ręku, śledziły obojętnym wzrokiem rozhulane igraszki dzieci, powierzonych ich pieczy, lub mieszczuchy, co schodzili się do ogródka, aby tam przeczytać dziennik, sprawiając sobie złudzenie, że ich otacza spokój leśnej ustroni. Wszystkie ławki były pełne. Tu i owdzie kobiety siedziały na składanych taburetach z tą pewnością siebie, jaką daje posiadanie. Żelazne, wynajmowane krzesełka, służyły za miejsce odpoczynku różnym paniom, obładowanym paczkami, mieszczkom z okolic Paryża, czekającym na członków swoich rodzin, by wspólnie z niemi podążyć na pociąg Gare Saint Lazare... A Juljan, zaproponował pneumatką, jak ongi ten ogródek, jako miejsce spotkania, uważając go za mało uczęszczany. A ona, również niepomna rzeczywistości, oznaczyła w swej odpowiedzi zwykłą godzinę piątą w tem mniemaniu, że spędziwszy kilka minut w magazynach Printemps lub Galeries pod pozorem sprawunków będzie mogła wślizgnąć się do samotnego ogródka, bez obawy, że ją tam ktoś z licznych znajomych spotka.

Desnoyers doznawał zapomnianej rozkoszy — rozkoszy poruszania się na obszernej przestrzeni — czując pod stopami chrzęst żwiru alei. Przez dwadzieścia dni stąpał tylko po deskach, machinalnie, niby koń picadora, trzymając się łukowatego szlaku pokładu. Stopy jego nawykłe do niepewnej powierzchni, zachowały jeszcze na stałym gruncie pewne poczucie elastycznej ruchliwości. Zaczął przechadzać się tam i napowrót, nie budząc ciekawości siedząc publiki. Jakieś wspólne zajęcie zdawało się pochłaniać wszystkich: kobiety i mężczyzn. Gromadki wymieniały głośno pomiędzy sobą swoje wrażenia. Do tych, którzy trzymali w ręku dziennik, zbliżali się sąsiedzi z pytającym uśmiechem. Zniknęła bez śladu nieufność i wstzemięźliwość, które skłaniają mieszkańców wielkich miast do trzymania się od siebie z daleka i mierzenia się wzrokiem nieżyczliwie.

— Rozmawiają o wojnie — pomyślał Desnoyers — cały Paryż o niczem innem nie mówi w tej chwili, tylko o możliwości wojny.

Poza obrębem ogrodu dawał się zauważyć ten sam niepokój, zbliżający do siebie ludzi po bratersku. Przekupnie gazet krążyli po bulwarze, wrzeszcząc nowiny wieczorne. Publiczność skupiała się dokoła nich, wyrywając sobie z rąk dzienniki.

Każdego z czytających otaczali wnet przechodnie, prosząc o wiadomości, lub wspinali się na palce by ponad ich plecami odcyfrować tłuste czcionki sensacyjnych tytułów zapełniających szpalty. Na ulicy des Mathurins, po drugiej stronie skweru, czereda robotników zgromadzonych pod werandą tawerny słuchała objaśnień towarzysza, wymachującego dziennikiem dla lepszego zaakcentowania słów swoich. Ruch na jezdniach ulic był ten sam co zawsze, ale Juljanowi zdawało się, że wehikuły krążą prędzej, że jest w powietrzu jakieś gorączkowe podniecenie, że ludzie mówią i uśmiechają się w jakiś znaczący sposób. Wszyscy zdawali się znać wzajemnie. Na niego również zebrane w ogrodzie kobiety patrzyły, jak gdyby go widywały dawniej. Byłby mógł zbliżyć się do nich i zacząć rozmowę nie wzbudziwszy zdziwienia.

— Mówią o wojnie — powtarzał sobie; ale z politowaniem wyższego umysłu, który zna przyszłość i jest ponad wrażeniami pospólstwa.

Wiedział czego się trzymać. Wylądował o dziesiątej w nocy; nie minęło jeszcze dwudziestu czterech godzin odkąd stąpał po ziemi i był jak człowiek, który przybywa z daleka, poprzez nieskończoność oceanów, z beskresnych widnokręgów i zdumiewa się, że go otoczyły nagle troski i niepokoje, rządzące wielkiemi skupieniami ludzi. Po wylądowaniu spędził dwie godziny w kawiarni w Boulogne, przyglądając się jak rodziny mieszczańskie spędzały wieczór w jednostajnej senności życia bez niebezpieczeństw. Następnie specjalny pociąg dla podróżnych z Ameryki zawiózł go do Paryża i wyrzucił na dworzec du Nord prosto w objęcia Pepe Argensola, młodego Hiszpana, którego nazywał czasem swoim „sekretarzem“ a czasem swoim „koniuszym“ nie wiedząc na pewno jakie obowiązki spełniał tenże przy jego osobie. W rzeczywistości był on mięszaniną przyjaciela i pieczeniarza, ubogiego towarzysza usłużnego i czynnego, który uczepił się syna bogatych rodziców, nie zawsze cieszącego się ich względami i bierze udział w zmiennych kolejach jego losu, zbierając skrzętnie okruszyny z dni pomyślnych i przemyśliwając w jaki sposób zachować pozory w godzinach niedostatku.

— Co słychać o wojnie? rzekł mu Argensola, zanim go zapytał o wyniki podróży. — Przyjeżdżając z daleka powinieneś wiedzieć dużo.

Następnie Desnoyers przespał się w swojem dawnem łóżku, składniku wiecznych wspomnień, podczas gdy „sekretarz” chodził po pracowni mówiąc o Rosji, o Serbji i o Kajzerze. Nawet ten młodzieniec nie troszczący się o nic, co się jego samego nie tyczyło, zdawał się pochłonięty ogólną troską.

Gdy Juljan zbudził się, liścik od niej naznaczający mu piątą godzinę zawierał również parę słów o grożącem niebezpieczeństwie. Poprzez jej miłosne wynurzenia zdawał się przedzierać niepokój Paryża. Gdy wychodził na śniadanie, odźwierna pod pozorem powitania zatrzymała go, pytając o nowiny. I w restauracji, w kawiarni, na ulicy, wciąż wojna... możliwość wojny z Niemcami.

Desnoyers był optymistą. Co mogły znaczyć te trwogi dla człowieka, który spędził właśnie więcej niż dwadzieścia dni wśród Niemców, płynąc Atlantykiem pod flagą Cesarstwa?

Wyjechał z Buenos Ayres na parowcu Hamburskim: König Friedrich August. Święty spokój panował w świecie, gdy statek oddalał się od lądu. Tylko w Meksyku biali i metysi mordowali się wzajemnie w rewolucyjnych zmaganiach, aby nikt nie mógł wierzyć, że człowiek jest zwierzęciem zdegenerowanem przez spokój. Poza tem, na całej planecie narody okazywały sobie nadzwyczajną życzliwość. Nawet Transatlantyk, ten młody światek podróżnych najróżniejszych narodowości zdawał się być cząstką społeczeństwa przyszłości, zaszczepioną jako próbny okaz na gruncie teraźniejszości; płonką świata przyszłego bez granic i antagonizmów ras.

Pewnego poranka orkiestra okrętowa, która co niedzieli wygrywała chorał Lutra, zbudziła pasażerów śpiących w kojach pierwszej klasy, zgoła niesłychaną pobudką. Desnoyers przetarł oczy, sądząc, że podlega jeszcze sennym złudzeniom. Kozy niemieckie beczały Marsyljankę po przez korytarze i kołdry. Camerero, uśmiechając się na widok zdumienia Juljana, wytłumaczył mu tę zagadkę dwoma wyrazami: „Czternasty lipca“. Na parowcach niemieckich obchodzi się, jak własne, uroczyste święta wszystkich narodowości, składających się na ładunek i na pasażerów. Kapitanowie ich skrupulatnie spełniają obrzędy religijne danego kraju i historycznego wspomnienia. Najmarniejsze państewko ogląda swoją flagę wywieszoną ku jego czci na okręcie. Jest to jedna więcej rozrywka, która zwalcza monotonję podróży i dopomaga wysokim celom niemieckiej propagandy. Poraz pierwszy wielkie, narodowe święto Francji obchodzone było na niemieckim okręcie i podczas gdy muzyka wygrywała melodje Marsyljanki w tempie galopady z rozwianym włosem, gromadki rozbudzonych wcześnie pasażerów unosiły się nad wykonaniem.

— Jaka finezja — mówiły Amerykanki. — Ci Niemcy nie są tak ordynarni, jak się wydają. Taka subtelna uprzejmość... coś dystyngowanego... I są tacy, którzy wierzą, że oni i Francuzi będą się bić.

Na bardzo nielicznych Francuzów, jadących tym parowcem, patrzono z zachwytem, jak gdyby wzrosło nad miarę poprzednie dla nich uznanie. Było ich tylko trzech: stary jubiler, który odwiedzał swoje filje w Ameryce i dwie młode panny sklepowe z ulicy de la Paix, osoby najpotulniejsze na całym parowcu, westalki o wesołych oczach i zadartych noskach, trzymające się zdaleka i niepozwalające sobie na żadne wynurzenia w tem niezbyt sympatycznem środowisku. Wieczorem odbył się bankiet galowy. Wszyscy niemieccy pasażerowie wystąpili we frakach a ich panie pokazały biel swoich łopatek. Przy deserze ozwał się dźwięk noża o kieliszek i nastąpiło milczenie. Kapitan zabrał głos. I zacny marynarz, który do swych żeglarskich czynności przyłączał obowiązek przemawiania na ucztach i otwierania balu z najdystyngowańszą z dam rozpoczął snuć różaniec słów, podobnych do tarcia o siebie chropowatych tabliczek z długiemi przerwami kłopotliwego milczenia. Desnoyers umiał trochę po niemiecku, ponieważ miał krewnych w Berlinie i mógł pochwycić niektóre słowa. Komendant powtarzał co chwila: „pokój“ i „przyjaciele“. Sąsiad przy stole, komisant handlowy, ofiarował się na tłumacza, z usłużnością człowieka żyjącego z propagandy.

— Kapitan prosi Boga, by utrzymał pokój pomiędzy Niemcami a Francją i tuszy sobie, że przyjaźń pomiędzy dwoma narodami będzie wzrastała z każdą chwilą.

Powstał drugi mówca przy tym samym stole. Był on najbardziej szanowanym z pomiędzy niemieckich pasażerów, bogaty przemysłowiec z Düsseldorfu, który wracał z przeglądu swoich filji w Ameryce. Nigdy o nim nie mówiono po nazwisku. Posiadał tytuł radcy handlowego; dla swych rodaków był Herr Comerzienrath tak, jak jego małżonkę tytułowano Frau Comerzienrath. Pani radczyni znacznie młodsza od twego poważnego pana i władcy, zaraz z początku podróży, zwróciła na siebie uwagę Desnoyers‘a. Ona, ze swej strony, uczyniła wyjątek dla tego młodego Argentyńczyka, od pierwszych słów wyrzekając się swego tytułu.

— Na imię mi Berta — rzekła z godnością, niczem Księżna Wersalska, do pięknego „labusia“, siedzącego u jej stóp.

Mąż jej również sprzeciwił się, żeby Desnoyers nazywał go „radcą“, jak jego ziomkowie.

— Moi przyjaciele nazywają mnie kapitanem. Dowodzę oddziałem landsturmu.

I gest, jaki towarzyszył tym słowom przemysłowca, zdradzał melancholję człowieka niezrozumiałego, który gardzi zaszczytami, jakiemi go pasą, by myśleć wyłącznie o tych, jakich nie posiada.

Podczas, gdy przemawiał, Juljan przypatrywał się jego małej główce i potężnemu karkowi, co razem wzięte udawało mu pewne podobieństwo do brytana. Mocą wyobraźni widział wysoki i ciasny kołnierz munduru, nad którym przelewał się podwójny wałek czerwonego tłuszczu. Głos miał suchy, ucinkowy, jakgdyby skandował wyrazy... Tak musiał wyrzucać z siebie swoje mowy cesarz. I wojowniczo usposobiony mieszczuch w bezwiednem naśladownictwie, kurczył lewą rękę, opierając dłoń o niewidzialną głowinę pałasza.

Pomimo jego dumnej postawy i urzędowej przemowy, wszyscy niemieccy słuchacze zaczęli się śmiać hałaśliwie przy pierwszych słowach, jak ludzie umiejący ocenić poświęcenie takiego Herr Comerzienrath‘a, kiedy raczy wziąć udział w zebraniu.

— Mówi rzeczy bardzo ucieszne o Francuzach — objaśnił tłumacz pocichu — ale niema w nich nic obraźliwego.

Juljan odgadł coś z tego, słysząc powtarzający się wciąż wyraz „Franzosen“. Zdawał też sobie w przybliżeniu sprawę z tego, co mówił pan radca: „Francuzi, wielkie dzieci, wesołe, uprzejme, nieopatrzne. Pomyśleć o tem co mogli by dokonać wspólnie, oni i Niemcy, gdyby zapomnieli o urazach przeszłości!“ Słuchacze niemieccy już się nie śmieli. Radca porzucił swą ironiczność, ironiczność wspaniałą, miażdżącą, pełną wzniosłych odcieni, ogromną, jak sam parowiec. Teraz rozwijał poważną część swej przemowy i sam ów komisant zdawał się wzruszonym.

— Mówi, proszę pana, — ciągnął dalej, — że pragnie, aby Francja była potężną, i abyśmy kiedyś poszli razem na innych wrogów... na innych!

I przymrużył złośliwie oko z tym samym uśmiechem wspólnego porozumienia, jakie obudziła we wszystkich ta wzmianka o tajemniczych wrogach.

Wkońcu kapitan-radca wzniósł kielich na cześć Francji. „Hoch!“, krzyknął, jak gdyby wydawał rozkaz swoim żołnierzom rezerwy. Trzykrotnie powtórzył okrzyk i cała germańska publiczność powstawszy, odpowiedziała takim samym „Hoch!“, podobnym do ryku, podczas, gdy orkiestra umieszczona w kredensowym pokoju, tuż obok sali jadalnej, zaczęła grać Marsyljankę.

Desnoyers wzruszył się. Dreszcz zapału przebiegł mu po plecach, oczy zwilgotniały i nie byłby przysiągł, że pijąc szampana nie uronił paru łez. Nosił nazwisko francuskie, miał w żyłach krew francuską i co czynili ci Niemiaszkowie — którzy przeważnie wydawali mu się śmieszni i ordynarni — było godnem wdzięczności. Jakto! Poddani Kajzera obchodzą wielkie święto Rewolucji! Zdawało mu się, że patrzy na wielki czyn historyczny.

— Bardzo dobrze — rzekł do innych Południowych Amerykanów, siedzących przy sąsiednich stołach. — Trzeba przyznać, że postąpił bardzo przyzwoicie.

Poczem z zapałem swoich dwudziestu siedmiu lat napadł w korytarzu na jubilera, wyrzucając mu jego milczenie. Był on wszakże jedynym obywatelem francuskim na parowcu. Powinien był powiedzieć choć kilka słów podziękowania. Uroczystość zakończyła się źle z jego winy.

— A dlaczego pan nie zabrałeś głosu; jesteś przecież synem Francuza? — rzekł tamten.

— Jestem obywatelem argentyńskim — odpowiedział Juljan.

I oddalił się; zaś jubiler rozważywszy, że „powinien był przemawiać“ tłumaczył się otaczającym. Było rzeczą bardzo niebezpieczną wtrącać się w sprawy dyplomatyczne. A przytem nie miał „instrukcji od swego rządu“. I przez kilka godzin uważał się za człowieka, który omal że nie rozpoczął nowej karty w historji.

Resztę wieczora spędził Desnoyers w palarni, zwabiony obecnością „pani radczyni“. Kapitan landsturmu ze sterczącem mu z pod wąsów ogromnem cygarem, grał w pokera z innemi rodakami, którzy szli na nim w porządku godności i bogactw. Jego połowica siedziała przy nim większą część wieczoru, patrząc na caremerów, roznoszących tace z bock'ami i nie ważyła się sprzeciwiać temu olbrzymiemu pochłanianiu piwa. Zresztą myślał głównie o tem, by trzymać próżne krzesło dla Desnoyers‘a. Uważała go za najbardziej dystyngowanego pasażera na parowcu, ponieważ pił szampana przy każdem jedzeniu. Juljan był wzrostu średniego, brunet, z małą nogą, co sprawiało, że pani radczyni była zmuszoną chować swoje pod suknią; czoło miał prawie trójkątne, obramowane gęstwiną czarnych włosów, gładkich i błyszczących. Był, jednem słowem, typem wprost przeciwnym tym, którzy ją otaczali, a przytem mieszkał w Paryżu, którego ona nigdy nie widziała pomimo licznych podróży po obu półkulach.

— Och! Paryż! Paryż! — mawiała, otwierając szeroko oczy i sznurując usta, aby wyrazić swój zachwyt, gdy rozmawiała sam na sam z Argentyńczykiem — jakbym pragnęła tam pojechać!

I, aby go skłonić do opowiadań o Paryżu, pozwalała sobie na pewne, poufne uwagi o przyjemnościach Berlina, czerwieniąc się wstydliwie i przyznając, że w świecie jest ich więcej, och! o wiele więcej, i że ona pragnęłaby je poznać!

Juljan, przechadzając się teraz dokoła Kaplicy Zadośćuczynienia przypominał sobie teraz z pewnym wyrzutem małżonkę Radey Erckmanna. On, który odbył podróż do Ameryki dla kobiety, żeby zebrać tam pieniądze i ożenić się z nią! Ale wnet znajdował usprawiedliwienie dla swego postępowania. Nikt się nie dowie o tem, co się stało. Zresztą nie był przecież ascetą i Berta Erckmann przedstawiała bardzo ponętną gratkę na pełnem morzu. Przypominając ją sobie widział zaraz oczyma wyobraźni rosłą klacz wyścigową, suchą, złotej maści i o silnych, nerwowych nogach, Berta była Niemką współczesną, która w ojczyźnie swojej nie widziała innych wad prócz ociężałości kobiet, i sama zwalczała to narodowe niebezpieczeństwo wszelkiemi żywnościowemi metodami. Jedzenie było dla niej udręką, a widok bock‘ów w palarni męczarnią Tantala. Smukłość zdobyta i utrzymana temi wysiłkami woli, uwydatniała jeszcze bardziej wrodzoną barczystość jej budowy o silnych wiązaniach i dużych, zdrowych zębach, które przywodziły na pamięć niepoczciwe porównanie Desnoyers‘a. „Jest chuda, a mimo to ogromna“ mówił sobie, przypatrując się jej. Ale w miarę jak się jej przypatrywał doszedł jednocześnie do przekonania, że jest najbardziej dystyngowaną kobietą na parowcu; dystyngowaną na potrzeby podróży morskiej i elegancką w stylu monachijskim, w sukniach o barwach nieokreślonych, które przywodziły na pamięć malarstwo perskie i winiety rękopisów średniowiecza. Mąż zachwycał się elegancją Berty, ubolewając potajemnie nad jej wiotkością, jak nad zbrodnią zdrady stanu. Ojczyzna niemiecka pyszniła się płodnością swoich kobiet. Kajzer przy swoich artystycznych zachciankach oświadczył kiedyś, że prawdziwa piękność niemiecka powinna mieć w pasie przynajmniej metr pięćdziesiąt.

Gdy Desnoyers wszedł do palarni i zajął miejsce, które mu zachowała Radczyni, małżonek jej i jego okazali towarzysze trzymali bezczynnie karty w ręku nad zielonym stolikiem. Herr Rath w dalszym ciągu wypowiadał swoją mówkę pomiędzy przyjaciółmi, a słuchacze wyjmowali cygara z ust, by wydawać pomruki uznania. Obecność Juljana sprowadziła uśmiech ogólnej uprzejmości. To Francja przychodziła bratać się z niemi. Wiedzieli, że jego ojciec był Francuzem i to wystarczyło, by go przyjęli, jak gdyby przybywał prosto z quai d‘Orsay jako przedstawiciel najwyższej dyplomacji Rzeczypospolitej. Zapał prozelityzmu sprawił że wszyscy przypisali jakąś nadmierną wagę jego osobie.

— My — ciągnął dalej radca, patrząc uporczywie na Desnoyersa, jak gdyby oczekiwał od niego jakiegoś uroczystego zobowiązania — my pragniemy żyć w przyjaźni z Francją.

Młody Juljan potakiwał głową, by nie wyglądać na roztargnionego. I jemu wydawało się, że ci ludzie nie wyglądali na wrogów. Zresztą, jak dla niego, przyjaźń ta mogła się ugruntować, kiedy by tylko zechciała. W danej chwili obchodziło go tylko pewne kolano, które szukało jego kolana pod stołem, udzielając mu swego słodkiego ciepła przez podwójną warstwę jedwabiu.

— Ale Francja — ciągnął dalej z żalem przemysłowiec — okazuje się oporną względem naszych zabiegów. Przed laty już cesarz wyciągał do niej rękę wielkodusznie, ale ona udała, że tego nie widzi. Przyznasz pan sam, że to nie było w porządku.

Tu Desnoyers uznał, że mu wypada coś powiedzieć, aby jego przedmówca nie spostrzegł, że młodzieniec jest czem innem zajęty.

— Jednakże Niemcy nie czynią tego, co powinny. Niechby oddały przedtem to, co sobie przywłaszczyły.

Nastąpiło pełne zdumienia milczenie, jak gdyby zadźwięczał dzwonek alarmowy. Paru z obecnych, którzy nieśli cygaro do ust pozostali w ten sposób, wytrzeszczając oczy. Ale znajdował się tam przecież kapitan landsturmu i ten pośpieszył dać wyraz niememu protestowi:

— Oddać! rzekł głosem zduszonym od raptownego napęcznienia szyi — my nie potrzebujemy oddawać tego, czegośmy sobie nigdy nie przywłaszczali. Co posiadamy, to zdobyliśmy naszem bohaterstwem.

Ukryte kolano stało się bardziej natarczywem, jak gdyby zalecając roztropność młodzieńcowi swojem pieszczotliwem tarciem.

— Nie mów pan tego — westchnęła Berta. Tak mówią tylko skompromitowani republikanie paryscy. Ale tak dystyngowany młodzieniec, który zna Berlin i ma krewnych w Niemczech!

Ale Desnoyers, który wobec wszelkich zapewnień czynionych podniesionym głosem czuł zawsze dziedziczną chętkę zadzierzystości, odpowiedział zimno:

— To zupełnie tak, gdybym ja panu zabrał zegarek i potem ofiarowywał się panu z przyjaźnią, zapominając o tem, co się stało. I chociażbyś pan sam zapomniał, moim obowiązkiem byłoby przedewszystkiem zwrócić panu zegarek.

Radca Eckermann chciał tyle na raz odpowiedzieć, że zdołał zaledwie wybełkotać, przeskakując z przedmiotu na przedmiot:

— Porównywać odzyskanie Alzacji do kradzieży... Toż to ziemia niemiecka!... Rasa... język... historja!

— Ale gdzie jej chęć stania się niemiecką? — zapytał młodzieniec, nie tracąc spokoju — kiedy pytaliście się jej o zdanie?

Radca zawahał się chwilę, jak gdyby nie wiedział czy rzucić się na zuchwalca, czy zmiażdżyć go pogardą.

— Młodzieńcze, pan nie wiesz, co mówisz — rzekł wreszcie majestatycznie. — Jesteś pan Argentyńczykiem, i nie znasz się na sprawach Europy.

Inni przytaknęli, cofając natychmiastowo względy, jakiemi go na krótko przedtem darzyli. Radca, z żołnierską szorstkością, odwrócił się od niego plecami i wziąwszy karty zaczął je rozdawać. Partyjka nawiązała się znowu. Desnoyers, czując się dotkniętym tem lekceważeniem, miał ochotę przerwać gwałtownie grę. Ale niewidzialne kolano w dalszym ciągu doradzało mu spokój, a ręka również ukryta poszukała prawicy młodzieńca, przytrzymując ją łagodnie. To wystarczyło, żeby odzyskał pogodę ducha. Pani Radczyni śledziła bacznym wzrokiem przebieg gry. On zaczął się również przyglądać i złośliwy uśmiech igrał mu leciutko w kącie ust, podczas gdy on sam mówił sobie w rodzaju pogróżki:

— Kapitalnie!... Kapitalnie!... Nie wiesz, co cię czeka.

Gdyby to się działo na stałym lądzie Juljan nie byłby się zbliżył więcej do tych ludzi, ale życie na parowcu z jego nieuniknionem potykaniem się ciągle zmusza do niepamięci. Nazajutrz radca i jego przyjaciele poszukali go, przesadzając się w uprzejmościach, by zatrzeć nieprzyjemne wspomnienie. Juljan był młodzieńcem „dystyngowanym“, należał do bogatej rodziny, zaś oni wszyscy posiadali w jego kraju sklepy i fabryki. Jednego się tylko postanowili wystrzegać: nie wspominać mu już nigdy o jego francuskiem pochodzeniu. Był Argentyńczykiem i wszyscy naraz jęli się unosić nad wspaniałością jego ojczyzny i wszystkich narodów Ameryki Południowej, gdzie mieli swoje interesa i filje, przesadzając ich znaczenie, jak gdyby to były wielkie potęgi, zastanawiając się z przejęciem nad czynami i słowami ich politycznych osobistości, dając do zrozumienia, że w Niemczech wszyscy troszczą się o ich przyszłość, przepowiadając każdej z nich bez wyjątku wielką chwałę i świetność, niby odbicie chwały i świetności Cesarstwa, o ile będą się one garnąć pod skrzydła wpływów giermańskich.

Pomimo tych nadskakiwań Desnoyers nie pojawił się z dawną gorliwością w palarni o godzinie pokera. Pani Radczyni udała się do swojej kajuty wcześniej niż zazwyczaj. Blizkość równika przyprawiała ją o nieprzezwyciężoną senność i nie pozwalała jej towarzyszyć małżonkowi przy kartach. Juljan ze swojej strony miał jakieś tajemnicze zajęcia tak, że dopiero o północy wszedł do palarni z pośpiechem człowieka, który pragnie być widzianym, by uniknąć podejrzeń, i, mówiąc głośno, usiadł obok męża i jego towarzyszy. Partja skończyła się właśnie i raczono się obficie piwem i grubemi Hamburskiemi cygarami, na cześć tych, co wygrali. Była to godzina wynurzeń germańskich, serdeczności koleżeńskich, ciężkich i powolnych żarcików i tłustych anegdotek. Radca przewodniczył z całą majestatycznością tym utarczkom przyjaciół, mądrych kupców z portów hanseatyckich, korzystających z wielkich kredytów w Deutsche Bank, lub detalistów osiedlonych z niezliczoną rodziną w republikach La Platy. On był wojskowym, kapitanem i przyjmując każdy tłusty dowcip wybuchami śmiechu, który wstrząsał jego potężnym karkiem, wyobrażał sobie, że znajduje się w koszarach wśród towarzyszy broni.

Na cześć Południowych Amerykanów, którzy z nudów weszli posłuchać, jak się zabawiają Niemiaszki, ci wysilali się na coraz nowe koncepty i wyławiali z zalanych piwem mózgownic utopione w nich anegdotki. Juljan podziwiał łatwość śmiechu, jaką byli obdarzeni ci ludzie. Podczas, gdy cudzoziemcy zachowywali się obojętnie, tamci aż się potaczali ze śmiechu na swoich siedzeniach. A gdy nawet niemieckie audytorjum pozostawało chłodne, opowiadający uciekał się do niezawodnego sposobu, mającego mu zastąpić brak dowcipu i werwy.

— Kajzerowi opowiadano tę anegdotkę, gdy Kajzer ją usłyszał Kajzer śmiał się bardzo.

Nie trzeba było więcej. Wszyscy wybuchali śmiechem: „ja! ja! ja“ w trzech krótkich odstępach, gdyż przedłużanie tych objawów wesołości mogło by być poczytanem za brak uszanowania dla Majestatu.

W pobliżu Europy cała fala nowin ruszyła na spotkanie parowca. Urzędnicy telegrafu bez drutu pracowali bez wytchnienia. Pewnego wieczora Desnoyers, wchodząc do pracowni, zobaczył germańskich notablów wymachujących rękoma z twarzami ożywionemi. Nie pili piwa; kazali odkorkować butelki szampana niemieckiego i pani Radczyni, przejęta niewątpliwie otrzymanemi wiadomościami, nie zeszła do kajuty. Kapitan Erckmann, ujrzawszy młodego argentyńczyka, podał mu kieliszek. — Wojna! zawołał z uniesieniem — wojna się zbliża. Nadeszła godzina.

Desnoyers zdumiał się. Wojna. Jaka wojna? Przeczytał jak wszyscy na tablicy anonsów w kredensie radjogram, donoszący, że rząd Austrjacki posłał ultimatum Serbji, ale ta wiadomość nie uczyniła na nim najlżejszego wrażenia. Zlekceważył on kwestję Bałkańską. Te waśnie narodów chrześcijańskich pochłonęły uwagę świata, odciągając ją od poważniejszych spraw. Jakże mógł ten wypadek interesować wojowniczego radcę? Oba narody porozumieją się niewątpliwie. Dyplomacja czasem na coś się przydaje.

— Nie! zaprzeczył wściekle Niemiec — To wojna, błogosławiona wojna! Rosja poprze Serbję, a my weźmiemy stronę naszej sojuszniczki. Co uczyni Francja? Wiesz pan, co uczyni Francja?

Juljan wzruszył niechętnie ramionami, jak gdyby prosząc, żeby go zostawiono w spokoju.

— Nam potrzeba wojny — ciągnął dalej Radca — wojny prewencyjnej. Rosja wzrasta nadmiernie szybko i przygotowywa się przeciw nam. Jeszcze cztery lata pokoju a pokończy swoje koleje strategiczne a jej siły wojskowe połączone z siłami sprzymierzeńców dorównają naszym. Lepiej teraz zadać jej potężny cios. Trzeba skorzystać ze sposobności. Wojna! Wojna prewencyjna!

Cały jego klan słucha w milczeniu. Niektórzy zdawali się nie podzielać jego zapału. Wojna! W wyobraźni widzieli interesa sparaliżowane, przedsiębiorstwa zachwiane, kredyty w bankach cofnięte... co było dla nich katastrofą groźniejszą niż najzacieklejsze bitwy. Ale potakiwali pomrukami i kiwaniem głową wściekłym wybuchem Erckmanna... Był on Herr Rat, a w dodatku oficerem. Prawdopodobnie był wtajemniczony w zamiary ojczyzny i to wystarczało, by wypili w milczeniu za pomyślność wojny.

Desnoyers sądził, że Radca i jego wielbiciele popili się.

— Wierzaj mi, kapitanie — rzekł pojednawczym tonem — to, co pan mówił, jest nielogiczne. Jakże wojna mogłaby iść na ręką przemysłowym Niemcom? Toż one nieustannie rozszerzają swoją działalność w tym kierunku, co miesiąc zdobywają nowy rynek, co rok ich bilans handlowy zwiększa się w niesłychany sposób. Przed sześćdziesięciu laty musieli tworzyć załogi swych okrętów z Berlińskich woźniców, karanych policyjnie. Dziś jej wojenne i handlowe floty krążą po wszystkich oceanach i niema portu, gdzie towary niemieckie nie stanowiłyby większości carga. Niemcy powinny tylko żyć w dalszym ciągu w ten sposób, trzymać się zdaleka od wszystkich awantur wojennych. Dwadzieścia lat więcej pokoju, a Niemcy będą panami handlowych rynków całego świata, pobiwszy Anglję swoją wczorajszą mistrzynie w tej bezkrwawej walce. I wszystko to mieliby narażać, — jak ten, który cały majątek stawia na jedną kartę — w wojnie, któraby mogła się skończyć dla nich niepomyślnie?

—- Nie, wojna — upierał się z gniewem Radca — wojna prewencyjna! Żyjemy otoczeni wrogami; tak dłużej trwać nie może. Lepiej skończyć od jednego zamachu. Albo oni, albo my! Niemcy czują się na siłach, by stawić czoło światu. Musimy położyć koniec groźbie rosyjskiej. A jeżeli Francja nie zachowa się spokojnie, tem gorzej dla niej. A gdy ktokolwiek więcej ośmieli się stanąć nam wpoprzek, tem gorzej dla niego! Gdy ja w moich warsztatach montuję nową maszynę, to dlatego by nie próżnowała. My posiadamy najpierwszą armję w świecie; trzeba ją wprawić w ruch, by nie zardzewiała.

Poczem dodał z ciężką ironją:

— Opasano nas żelazną obręczą, by nas zdławić. Ale Niemcy mają potężne bary i dość im będzie natężyć je, aby ta obręcz pękła. Trzeba się obudzić wcześniej, nim nas potarmoszą podczas snu. Biada temu, kogo spotkamy przed sobą!

Desnoyers uczuł potrzebę odpowiedzieć na te przechwałki. Nie widział nigdy tej żelaznej obręczy, na jaką się skarżą Niemcy. Jedno co czynią narody to, że nie żyją bezczynnie i ufnie wobec nadmiernych ambicji germańskich. Przygotowują się poprostu do obrony przed jawną zaczepką. Pragną utrzymać swą godność, deptaną nieustannie niesłychanemi uroszczeniami.

— Czyż inne narody — zapytał — nie będą temi, które będą zmuszone bronić się, a wy temi, które stanowią niebezpieczeństwo dla świata?

Niewidzialna dłoń poszukała pod stołem jego ręki jak przed kilkoma dniami, aby zalecić mu roztropność. Ale teraz uczyniła to ze stanowczością, jaką daje nabyte prawo.

— Och, panie! — westchnęła słodko Berta — żeby taki dystyngowany młodzieniec mówił takie rzeczy.

Nie mogła mówić dalej, bo przerwał jej małżonek. Nie byli już na wodach Ameryki i Radca wyraził się szorstkim tonem pana domu.

— Miałem zaszczyt oświadczyć ci, młodzieńcze — rzekł naśladując ucinkowy chłód dyplomatów — że pan jesteś Południowym Amerykaninem i nie rozumiesz się na sprawach Europy.

Na tem się skończyły stosunki Juljana z Radcą i jego towarzyszami.

Przemysłowcy, widząc się z każdym dniem bliżej ojczyzny, pozbywali się służalczego pragnienia przypodobania się, które im stale towarzyszyło w ich podróżach do Nowego Świata. Zaprzątały ich przytem bardzo ważne sprawy. Obsługa telegraficzna pracowała bez wytchnienia. Kapitan parowca konferował wciąż z Radcą, jako z najwybitniejszym z rodaków. Jego przyjaciele szukali najzaciszniejszych miejsc, by rozmawiać pomiędzy sobą. Nawet Berta zaczęła unikać Desnoyersa. Uśmiechała się doń zdaleka, ale uśmiech ten odnosił się bardziej do wspomnień niż do rzeczywistości.

Pomiędzy Lizboną a brzegami Anglji Juljan po raz ostatni rozmawiał z mężem. Codziennie zrana ukazywały się na tablicy w kredensie zastraszające nowiny, jakie przynosił radjograf. Cesarstwo zbroiło się przeciwko nieprzyjaciołom. Bóg ich pokarze, zsyłając na nich klęski wszelkiego rodzaju. Desnoyers zdumiał się, przeczytawszy ostatnio wiadomość. „Trzykroć stotysięcy rewolucjonistów znajduje się obecnie w Paryżu. Bulwary zewnętrzne zaczynają płonąć! Powtarzają się ohydne wybryki Komuny“.

— Ależ ci Niemcy powarjowali! — wykrzyknął młodzieniec, stojąc przed radjogramem do gromadki ciekawych, równie oszołomionych jak on. — To można stracić tę resztę zdrowego rozsądku, jaki nam pozostaje. Co to są za rewolucjoniści? Jakaż rewolucja mogła wybuchnąć w Paryżu, skoro Rząd nie składa się z reakcjonistów?

Poza nim ozwał się głos szorstki, nakazujący, jak gdyby uważał się za uprawnionego do rozproszenia wątpliwości obecnych. Przemawiał nim Herr Radca:

— Młodzieńcze! Te wiadomości pochodzą od najpierwszych Agencji Niemieckich. Niemcy nie kłamią nigdy.

Po tych słowach, odwrócił się do Juljana tyłem i już się więcej nie widzeli.

Następnego dnia o świcie — ostatniego dnia podróży — Camerero Desnoyersa obudził go pośpiesznie:

— Herr; proszę wyjść na pokład; piękny widok.

Morze było zasnute mgłami; ale z pomiędzy nich wynurzały się jakieś sylwety, podobne do wysp, o potężnych wieżach i spiczastych minaretach, wyspy te sunęły po falach wolno i majestatycznie z ponurą ociężałością. Juljan naliczył ich osiemnaście. Zdawały się zapełniać Ocean. Była to eskadra Kanału, która opuszczała brzegi Anglji z rozkazu Rządu i płynęła tylko dla wykazania swoich sił. Po raz pierwszy widząc wynurzający się z mgieł ten pochód Dreadnought'ów, sprawiających wrażenie jakichś przedhistorycznych, morskich potworów Desnoyers zdał sobie sprawę z potęgi Wielkiej Brytanji. Parowiec niemiecki przesunął się pomiędzy niemi zmalały, spokorniały, przyśpieszając chód.

— Powiedziałby kto — pomyślał młodzieniec — że ma sumienie nieczyste i chce umknąć.

Tuż przy nim, jakiś Południowy Amerykanin żartował z niemieckim pasażerem:

— Gdyby już wojna była wypowiedziana pomiędzy niemi a wami. Gdyby nas tak wzięto do niewoli!

Po południu weszli do przystani Southampton. „Friedrich August“ okazał ten sam pośpiech opuszczenia portu. Wszystko odbyło się z zawrotną szybkością. Cargo było olbrzymie, zarówno pasażerów jak i ładunków. Dwa przepełnione parowce przybiły do bortu Trasatlantyka. Nawała Niemców przebywających w Anglji zalała pokład z radością tych, którzy stanęli na gruncie przyjaznym i pragną znaleźć się jaknajprędzej w Hamburgu. Poczem parowiec pomknął Kanałem z szybkością niezwykłą w tych stronach.

Ludzie zgromadzeni przy bortach czynili uwagi na temat nadzwyczajnych spotkań na tym morskim bulwarze; uczęszczanym zazwyczaj przez parowce pokojowe. Na horyzoncie błąkały się dymy, pochodzące od eskadry francuskiej, wiozącej prezydenta Poincaré, wracającego z Rosji. Alarmujące pogłoski przerwały jego podróż. Potem ujrzano więcej okrętów angielskich, krążących dokoła brzegów niby psy groźne i czujne. Następnie całą parą podążył w stronę Bałtyku okręt rosyjski, biały i lśniący jak olbrzymi ptak.

— Źle! wykrzyknęli podróżni z Ameryki — Bardzo źle! Zdaje się, że tym razem rzeczy się mają poważnie.

I rozglądali się niespokojnie po blizkich wybrzerzach z jednej strony i drugiej strony. Wyglądały jak zawsze, ale, het, po za niemi przygotowywał się nowy okres Historji.

„Fridrich August“ miał przybyć do Boulogne o północy i doczekać świtu, by pasażerowie mogli wylądować wygodnie. Tymczasem przybył o dziesiątej, zarzucił kotwicę zdala od portu i komendant wydał rozkazy, żeby wyładowanie odbyło się w ciągu godziny. Dlatego przyśpieszył chód, nie szczędząc węgla. Potrzebował oddalić się jak najprędzej i szukać schronienia w Hamburgu. Nie na próżno pracowały aparaty radjograficzne.

Przy świetle błękitnych latarni rozpościerających po morzu siną jasność rozpoczęło się przewożenie pasażerów i ładunków przeznaczonych dla Paryża szalupami.

— Prędzej! Prędzej!

Majtkowie porywali zapóźnione panie, które liczyły po raz setny swoje pakunki w obawie, że im jakiś zaginął. Camererowie biegli objuczeni dziećmi jakgdyby to były tłumoki. W ogólnym pośpiechu ginęła przesadna i obleśna uprzejmość germańska.

— Istni lokaje — myślał Desnoyers — wiedzą, że już się zbliża godzina triumfu i nie uważają za potrzebne udawać.

Ujrzał się na szalupie tańczącej po falach przed czarną i nieruchomą ścianą Transatlantyku, upstrzonego świetlnemi krążkami. Przy bortach tłoczyli się pasażerowie, żegnając odjeżdżających powiewaniem chustek. Juljan zobaczył Bertę, która na traf machała ręką, nie widząc go, nie wiedząc w jakiej szalupie się znajduje, ulegając potrzebie uzewnętrznienia słodkich wspomnień, które miały zginąć w tajnikach morza i nocy; „Żegnaj, Radczyni!“

Odległość pomiędzy parowcem a szalupami dążącymi do portu, poczęła się zwiększać. Jakgdyby oczekując na tę chwilę bezkarności jakiś stentorowy głos zabrzmiał z ostatniego pokładu wśród wybuchów śmiechu:

— Do widzenia! Wkrótce zobaczymy się w Paryżu!

Zaczem orkiestra, ta sama orkiestra, która przed trzynastu dniami wprawiła w osłupienie Desnoyersa swoją niespodziewaną Marsyljanką, rozpoczęła wojenny marsz z czasów Fryderyka Wielkiego, marsz grenadjerów przy akompanjamencie trąb.

I tak zniknął w pomroce, z pośpiechem ucieczki i zuchwałością bliskiej zemsty ostatni Transatlantyk niemiecki, który zawinął do brzegów Francji.

To działo się ubiegłej nocy. Aczkolwiek nie minęło jeszcze dwudziestu czterech godzin od tej pory Desnoyers'owi wydawało się to czemś dalekim i mętnie rzeczywistem. Umysł jego skłonny zawsze do sprzeciwu nie podzielał ogólnego przerażenia. Przechwałki Radcy wydawały mu się teraz bredzeniem mieszczucha przedzieżgniętego w żołnierza. Niepokój Paryża był w jego oczach nerwowym wybrykiem ludzi żyjących spokojnie i których każdy cień niebezpieczeństwa mogącego zagrozić ich dobrobytowi, przeraża. Tyle razy mówiono już o nieuniknionej, natychmiastowej wojnie, a zatarg zażegnywał się w ostatniej chwili. A przytem Juljan nie życzył sobie wojny, bo wojna krzyżowała jego plany przyszłego życia; zaś człowiek przyjmuje jako logiczne i rozsądne to wszystko co służy jego egoizmowi, to jedynie uważa za szczyt rzeczywistości.

— Nie, nie będzie wojny — powtarzał sobie, chodząc po ogrodzie. — Tym ludziom pomięszało się w głowie. Jak może wybuchnąć wojna w dzisiejszych czasach?

I odtrącając wątpliwości, które pomimowoli chwytały go raz po raz, zaczynał myśleć tylko o tem, co go w danej chwili obchodziło najbardziej. Spojrzał na zegarek. Piąta. Ona powinna nadejść niezwłocznie. Wydało mu się, że poznaje ją zdaleka w jakiejś pani, która wchodziła przez bramę od ulicy Pasquier. Ale zanim się zbliżyła, mógł przekonać się o swojej pomyłce. Nie szła sama; inna pani przyłączyła się do niej. Były to zapewne Angielki lub Amerykanki. Północy, z tych które żywią romantyczny kult dla Marji Antoniny.

Chciały zwiedzić kaplicę Zadośćuczynienia, dawny grobowiec ściętej królowej. Juljan ujrzał je wchodzące na stopnie i mijające zewnętrzny dziedziniec, pod którym leży ośmiuset szwajcarów, poległych w dniu 10-go Sierpnia, wraz z innemi ofiarami rewolucyjnej wściekłości.

Stropiony tym zawodem jął przechadzać się w dalszym ciągu. Był tak zły, że brzydota pomnika, jakim Restauracja Burbońska przyozdobiła dawny cmentarz Magdaleny wydała mu się jeszcze większą. Czas mijał, a ona nie przychodziła. Za każdym nawrotem patrzył chciwie ku wejściom ogrodowym. I stało się to co zawsze przy dawnych schadzkach. Ujrzał ją nagle, jakby spadającą z wysoka, lub wyrastającą z ziemi niby widziadło. Lekki kaszelek, lekki odgłos kroków i Juljan odwracając się natknął się prawie na nadchodzącą.

— Margarita!... Och! Margarita!

To była ona, a mimo to, prawie że jej nie poznał w pierwszej chwili.

Ogarnęło go jakieś zdziwienie, że ujrzał w rzeczywistości to oblicze, które przez trzy miesiące nawiedzało wciąż jego wyobraźnię, stając się za każdym razem bardziej uduchownionem i wyidealizowanym przez nieobecność. Ale to trwało krótką chwilę. Natomiast doznał wrażenia, że czas i przestrzeń przestały istnieć, że nie wyjeżdżał nigdzie i że upłynęło zaledwie kilka godzin od ostatniego spotkania.

Z bezładnych wykrzykników Juljana, z namiętnego drżenia jego rąk, odgadła Margarita mający nastąpić wybuch uczuć, a może i coś więcej i okazała się chłodną i pogodną.

— Nie, nie tutaj — rzekła z pewnem zniecierpliwieniem. — Co za myśl naznaczać mi tu spotkanie!

Usiedli na żelaznych krzesełkach, pod osłoną klombu roślin, ale ona wstała natychmiast. Bulwarowi przechodnie mogli ich zobaczyć, gdyby tylko zwrócili oczy w stronę ogrodu. O tej godzinie wiele przyjaciółek chodziło tędy z powodu blizkości wielkich magazynów. Poszukali więc schronienia w rogu pomnika, pomiędzy nim a ulicą des Mathurins. Desnoyers przysunął dwa krzesła do wysokiej ściany zieleni i gdy usiedli, stali się niewidzialnymi dla tych, którzy szli po drugiej stronie bramy. Ale to im nie dało samotności. O kilka kroków od nich jakiś otyły i krótkowzroczny jegomość czytał dziennik; gromadka kobiet paplała i robiła szydełkiem. Jakaś pani w pąsowem okryciu z dwoma pieskami — zapewne sąsiadka, która wstąpiła do ogrodu, żeby przewietrzyć swoich ulubieńców — przeszła kilkakrotnie przed zakochaną parą, uśmiechając się dyskretnie.

— Jakież to nieznośne — sarknęła Margarita. — Co za fatalna myśl przychodzić tutaj.

Popatrzyli na siebie z uwagą, jak gdyby chcieli zdać sobie dokładnie sprawę ze zmian, jakie w nich czas dokonał.

— Opaliłeś się — rzekła ona — wyglądasz na marynarza.

Juljanowi wydała się piękniejszą niż dawniej i powiedział sobie, że posiadanie jej warte było tych niepowodzeń, jakie spowodowały jego wyjazd do Ameryki. Wyższą była od niego; wytwornie i harmonijnie wiotką. „Ma chód muzykalny“ mawiał sobie Desnoyers, wywołując w pamięci jej obraz. I teraz zobaczywszy ją znowu przedewszystkiem zachwycił się wdzięcznym, rytmicznym krokiem, jakim szła przez ogród, szukając nowego miejsca. Rysy jej nie były regularne, ale pełne uroku i pikanterji; prawdziwa twarzyczka Paryżanki. Wszystko, co mogła wynaleść sztuka upiększania kobiety zjednoczyło się w jej osobie, tchnącej najwytworniejszą starannością. Margarita żyła zawsze dla siebie. Dopiero przed kilkoma miesiącami wyrzekła się częściowo tego słodkiego egoizmu, poświęcając zebrania, herbaty i wizyty, by spędzać z Desnoyersem wieczorne godziny. Elegancka i wymalowana jak kosztowna lalka, mając za najwyższy cel połączenie swych cielesnych uroków z ostatniemi wynalazkami mody doszła wreszcie do tego, że odczuła radość i troski innych kobiet, tworząc sobie życie wewnętrzne. Ośrodkiem tego nowego życia, ukrytego pod jej dawniejszą płochością stał się Desnoyers. Potem, gdy wyobrażała sobie, że ostatecznie urządziła swą egzystencją: — zadowolenie próżności dla świata, i rozkosze miłości w tajemnicy — druzgocąca katastrofa, wystąpienie męża, o którego istnieniu zdawała się zapominać, zniszczyła jej lekkomyślną szczęśliwość. Ona, która uważała siebie za centrum świata, wierząc mocno, że wypadki powinny krążyć stosownie do jej pragnień i upodobań, odczuła tę okropną niespodziankę z większem zdumieniem niż bólem.

— A ty, jakże mnie znalazłeś? zapytała.

I aby Juljan nie omylił się w odpowiedzi, spojrzała na obfite fałdy swej sukni, dodając:

— Uprzedzam cię, że się moda zmieniła. skończyła się spódnica entravcè. Teraz zaczyna się już nosić krótką i szeroką w obwodzie.

Desnoyers musiał zająć się suknią z takim samym zapałem jak nią samą; mieszając wyrazy uznania dla bieżącej mody z zachwytem nad pięknością Margarity.

— Myślałeś dużo o mnie? ciągnęła dalej. — Nie sprzeniewierzyłeś mi się ani razu? Ani jednego raziczku? Naprawdę: spójrz na mnie, bo zawsze poznam, kiedy kłamiesz.

— Zawsze myślałem o tobie — rzekł, kładąc rękę na sercu, jak gdyby przysięgał przed sędzią.

I mówił to śmiało, z oddźwiękiem prawdy w głosie — gdyż w jego przeniewierstwach — teraz całkowicie zapomnianych towarzyszyło mu zawsze wspomnienie Margarity.

— Ale mówmy i o tobie — dodał. — Co porabiałaś przez ten czas?

Przysunął swoje krzesło do jej krzesła jak najbliżej. Kolana ich stykały się, ujął jej rękę i pieścił ją, wsunąwszy palec przez otworek rękawiczki. Ten przeklęty ogród, który nie pozwalał na większe poufałości i zmuszał ich do mówienia po cichu po trzech miesiącach rozłąki! Pomimo całej jego wstrzemięźliwości jegomość czytający dziennik podniósł głowę i spojrzał gniewnie z ponad okularów, jak gdyby uprzykrzona mucha drażniła go swem brzęczeniem. Przychodzić na miłosne gruchanie do publicznego ogrodu, kiedy całej Europie groziła katastrofa!

Margarita, śmiało odwzajemniwszy pieszczotę, mówiła spokojnie o swojem życiu w ciągu ostatnich miesięcy.

— Urządziłam się jak mogłam i nudziłam się ogromnie. Jak wiesz, przeniosłam się do mamy, a mama jest osobą starodawnego pokroju i nie rozumie naszych gustów. Bywałam w teatrze z moim bratem; chodziłam do adwokata, by dowiadywać się jak postępuje mój rozwód i przynaglać go do pośpiechu... I nic więcej.

— A twój mąż?

— Nie mówmy o nim, dobrze? Biedak; żal mi go. Taki dobry... taki zacny... Adwokat zapewnia, że zgadza się na wszystko i nie chce stawiać przeszkód. Mówią, że nie przyjeżdża do Paryża, że mieszka w fabryce... Nasz dawny dom zamknięty... Czasem, doznaję wyrzutów sumienia, myśląc, że tak źle z nim postąpiłam.

— A ja? rzekł Juljan, cofając rękę.

— Masz słuszność — odparła z uśmiechem. — Ty jesteś życie. Ono bywa okrutnem, ale jest ludzkiem. Musimy myśleć tylko o sobie i nie troszczyć się o drugich. Tylko egoiści mogą być szczęśliwi.

Oboje zamilkli. Wspomnienie męża przesunęło się pomiędzy nimi jak lodowate tchnienie. Juljan pierwszy otrząsnął się z tego przykrego wrażenia.

— I nie tańczyłaś przez cały ten czas?

— Nie, czyż to było możliwe? Wyobraź sobie, kobieta rozwodząca się. Nie byłam na żadnem zebraniu chic, po twoim wyjeździe. Chciałam zachować pewną żałobę podczas nieobecności... Raz tangowaliśmy na wieczorku rodzinnym. Co za ohyda!... Brakowało ciebie mistrzu.

Ściskali się znów za ręce z uśmiechem. Przed ich oczyma przesuwały się wspomnienia z przed kilku miesięcy, kiedy zaczęli się kochać, tańcząc od piątej do siódmej po południu w hotelach na Polach Elizejskich, gdzie kwitnie nierozerwalny związek tanga z filiżanką herbaty.

Ona wszelako oderwała się od tych wspomnień, ulegając natrętnej trosce, o której zapomniała tylko w pierwszych chwilach spotkania.

— Ty, który wiesz dużo, powiedz, czy będzie wojna?... Ludzie tyle mówią!... Jak ci się zdaje? Może się to wszystko ułoży.

Desnoyers poparł ją swym optymizmem. Nie wierzył w możliwość wojny. To była poprostu niedorzeczność.

— Ja mówię to samo. Nie żyjemy przecież w dzikich czasach. Znałam Niemców, zupełnie chic i dobrze wychowanych, którzy z pewnością myślą tak samo jak my. Jeden stary profesor, który bywa u nas tłumaczył wczoraj mamie, że w dzisiejszej postępowej epoce wojny nie są już, możliwe. Po dwóch miesiącach nie zostało by prawie ludzi, a po trzech świat nie miałby wcale pieniędzy do dalszej walki. Nie pamiętam jak to było, ale dowodził tego tak przekonywająco, że przyjemnie było słuchać.

Zamyśliła się chwilę, chcąc uporządkować owe mętne wspomnienia, ale wystraszona tym umysłowym wysiłkiem, dodała na własny rachunek:

— Wyobraź sobie wojnę. Co za okropność. Życie towarzyskie sparaliżowane. Skończą się zebrania, stroje, teatry. Może być nawet, że zaprzestaną tworzyć nowe mody. Wszystkie kobiety w żałobie... Pojmujesz ty to? I Paryż opustoszały!... A taki śliczny wydał mi się dzisiaj, gdym tu szła na twoje spotkanie... Nie, to być nie może! Wyobraź sobie, że na przyszły miesiąc jedziemy do Vichy;! mamie są potrzebne wody; a potem do Biaritz. Następnie jestem zaproszona do jednego zamku nad Loarą... A prócz tego jest nasza sprawa, mój rozwód, nasz ślub, który mógłby się odbyć na przyszły rok... I wojna miałaby popsuć to wszystko!... Nie, to nie możliwe. Są tacy, jak mój brat i inni, jak on, którym się wciąż śni niebezpieczeństwo Niemiec. Jestem pewna, że mój mąż, który lubi zajmować się tylko rzeczami poważnemi i nudnemi należy także do tych, co wierzą w blizkość wojny i przygotowują się do niej. Co za niedorzeczność! Powiedz mi, że to niedorzeczność. Potrzebuję, żebyś mi to powiedział.

I uspokojona zapewnieniami kochanka zmieniła przedmiot rozmowy. Możliwość nowego małżeństwa przywiodła jej na pamięć cel podróży Desnoyersa. Nie mieli czasu pisać do siebie podczas tej krótkiej rozłąki.

— Dostałeś pieniędzy? Z radości, że cię widzę zapomniałam o tylu rzeczach!...

On zaczął opowiadać, przybierając ton człowieka doświadczonego w interesach. Przywiózł mniej, niż się spodziewał. Natrafił w kraju na jeden z jego periodycznych kryzysów. Ale pomimo to zdołał zebrać czterykroć sto tysięcy franków. Ma w pugilaresie czek na tę sumę Później przyślą mu więcej. Pewien obywatel ziemski, jego krewny zajmuje się tam jego interesami. Margarita zdawała się zadowoloną. Ona również przybrała minę kobiety poważnej pomimo swojej pustoty.

— Pieniądz jest pieniądzem — rzekła sentencjonalnie — i bez niego niema zapewnionego szczęścia. Z twemi czterystoma tysiącami franków i tem, co ja mam, możemy sobie dać jakoś radę. Uprzedzam cię, że mój mąż chce mi zwrócić posag. Tak powiedział memu bratu. Ale stan jego interesów, potrzeby fabryki nie pozwalają mu uczynić tego tak prędko, jakby tego pragnął. Biedak! Tak mi go żal! Tak szlachetny i prawy we wszystkich sprawach!... Gdyby nie był taki pospolity!...

Po raz drugi Margarita wyraziła te spóźnione i płonne żale i pochwały... Juljan czuł się tem dotknięty. A ona znowu zmieniła przedmiot swojej paplaniny.

— A twoja rodzina? Widziałeś ją?

Desnoyers zaszedł do domu rodziców przed pójściem do ogrodu Kaplicy Zadośćuczynienia. Zaszedł jakby ukradkiem do tego wielkiego gmachu na Avenue Victor Hugo, kuchennemi schodami. Potem wślizgnął się do kuchni, jak żołnierz-kochanek którejś ze służących. Tam przyszła powitać go matka; biedna donja Luiza, płacząc i okrywając go pocałunkami, jakgdyby wyobrażała sobie, że go straciła na zawsze. A potem zjawiła się Luiza, tak zwana Chichi (czyta się Cziczi), która przypatrywała mu się zawsze z serdeczną ciekawością, jak gdyby chciała dobrze wrazić sobie w pamięć jak wygląda ten brat grzeszny a taki miły który sprowadza uczciwe kobiety z drogi cnoty i robi same głupstwa. Wreszcie wielka niespodzianka dla Desnoyersa; ujrzał bowiem wchodzącą do kuchni w postawie uroczystej aktorki, szlachetnej matki z tragedji, ciotkę swoją Helenę, tę, która poszła za Niemca i mieszka w Berlinie, otoczona niezliczoną gromadą dzieci.

— Bawi w Paryżu od miesiąca. Spędzi jakiś czas w naszym zamku — opowiadał Juljan Margaricie. — A także zdaje się przyjedzie jej najstarszy syn, mój kuzyn „mędrzec”, którego nie widziałem od szeregu lat.

Rozmowę przerywał kilkakrotnie strach: „Stary jest w domu; strzeż się“ powtarzała mu matka, ilekroć podnosił głos. A ciotka Helena szła ku drzwiom dramatycznym krokiem jak bohaterka, mająca silne postanowienie zasztyletować tyrana, jeżeli ten odważy się przestąpić próg jej komnaty. Cała rodzina bowiem ulegała despotycznej władzy Don Marcelego Desnoyers'a.

— Ach! ten stary! — wykrzyknął Juljan, odnosząc te słowa do swego ojca. — Niech żyje jak najdłużej, ale jak on nam wszystkim cięży!

Matka, która nie mogła mu się dość napatrzeć, przyśpieszyła sama koniec rozmowy, wystraszona pewnemi szmerami: „Idź sobie! mógłby nas tu zastać i dopiero byłaby bieda“. I Juljan uciekł z rodzicielskiego domu, pożegnany łzami obu pań i pełnemi uwielbienia spojrzeniami Cziczi zawstydzona i dumna równocześnie z tego brata, który budził wśród jej przyjaciółek zgorszenie i zachwyt. Margarita mówiła również o seniorze Desnoyers'ie. Straszliwy to człowiek dawnych czasów, z którym ona nie porozumie się nigdy.

Umilkli znowu zapatrzeni w siebie. Powiedzieli sobie to, co było najważniejsze, co dotyczyło ich przyszłości. Ale inne sprawy bardziej bieżące, pozostały w głębi ich jaźni i zdawały się podchodzić do oczu, wahające się i nieśmiałe, zanim się przyoblekły w słowa. Nie odważali się rozmawiać jak kochankowie. Liczba świadków rosła wciąż dokoła nich. Dama w czerwonej rotondzie z pieskami, wracała coraz częściej, skracając swoje przechadzki po skwerze, by posyłać im porozumiewawcze uśmiechy. Jegomość, czytający dziennik, rozmawiał teraz z sąsiadem z ławki o możliwościach wojny. Ogród zamieniał się w ulicę. Szwaczki wychodzące z pracowni i panie wracające z magazynów szły tędy dla skrócenia sobie drogi. Krótka aleja zapełniała się coraz bardziej i wszyscy przechodnie rzucali ciekawe spojrzenia na elegancką damę i jej towarzysza, siedzących pod cieniem krzewów i mających ten fałszywie naturalny wygląd ludzi, którzy pragnęli by się ukryć, a jednocześnie udają, że ich to nic nie obchodzi.

— Jakież to nieznośne — jęknęła znowu Margarita. — Jeszcze nas tu kto zobaczy.

Jakaś młoda dziewczyna popatrzyła na nią bacznie, a jej się zdawało, że poznaje pannę z pewnego pierwszorzędnego magazynu. A oprócz tego, mogły przechodzić ogrodem jej znajome i przyjaciółki, które przed godziną spostrzegła w tłumie, przepełniającym sąsiednie magazyny.

— Chodźmy stąd — ciągnęła dalej. — Gdyby nas zobaczono razem!... Wyobraź sobie, jakieby stąd powstały plotki... I właśnie teraz, kiedy ludzie trochę o nas zapomnieli.

Desnoyers sprzeciwił się temu. Iść? gdzie? Paryż był mały dla nich z winy Margarity, która nie chciała udać się do tego jedynego miejsca, gdzie nie mogli być narażeni na żadne niespodzianki. W innym ogrodzie, w restauracji, w kawiarni, wszędzie zgoła groziło im to samo niebezpieczeństwo spotkania znajomych. Ona zaś godziła się tylko na schadzki w miejscach publicznych, a jednocześnie lękała się ludzkiej ciekawości. Ach, gdyby Margarita chciała pójść do jego pracowni, przybytku tylu słodkich wspomnień.

— Nie; do ciebie nie — odpowiedziała z pośpiechem. — Nie mogę zapomnieć ostatniego dnia, kiedy tam byłam.

Ale Juljan nalegał, odgadując w tem stanowczem zaprzeczeniu początek wahania. Gdzież byłoby im lepiej? A zresztą, czyż nie mieli się pobrać, jak będzie można najprędzej?

— Mówię ci, że nie —- powtórzyła. — Kto wie, czy mój mąż mnie nie śledzi? Jakżeby to utrudniło mi rozwód, gdyby nas przyłapano u ciebie.

Ale teraz on zaczął wychwalać męża, dowodząc, że takie śledzenie jej było niezgodne z jego charakterem. Inżynier myślał tylko o tem, by rozpocząć życie na nowo.

— Nie; rozstańmy się tu lepiej — ponowiła ona. Jutro się zobaczymy. Wyszukasz inne, spokojniejsze miejsce. Pomyśl, ty zawsze umiesz znaleźć radę na wszystko.

Ale on nie chciał czekać do jutra. Wstali i skierowali się zwolna w stronę ulicy des Mathurins. Juljan namawiał Margaritę wymownie i przekonywująco. Wsiądą do pierwszego lepszego auta i po kilku minutach znajdą schronienie, bezpieczeństwo, powrót do słodkiej przeszłości w tej pracowni, która widziała ich najlepsze chwile. Będzie mi się zdawało, że czas nie upłynął, że to są ich pierwsze schadzki.

— Nie — odrzekła miękko, szukając ostatniej przyczyny uporu. Przecież tam będzie twój sekretarz, ten Hiszpan, który ci wszędzie towarzyszy. Jaki wstyd, żebym go spotkała.

Juljan zaczął się śmiać, Argensola! Mógł im być przeszkodą ten przyjaciel, który zna całą jego przeszłość? Jeżeli go zastanę w domu, wyjdzie natychmiast. Ileż to razy już tak było. Był tak dyskretnym, że prawie przewidywał wypadki. Z pewnością wyszedł, odgadując, że się stanie to, co mogło być najlogiczniejszem. Będzie chodził po ulicach i zbierał wiadomości.

Margarita umilkła jak gdyby uznając się za zwyciężoną. Desnoyers umilkł również, tłumacząc sobie dodatnio jej milczenie. Wyszli z ogrodu, a ona rozejrzała się dokołna niespokojnie wystraszona, że oto znajduje się na ulicy u boku kochanka, szukając schronienia. Nagle zobaczyła przed sobą czerwone drzwiczki automobilu, otwarte ręką towarzysza.

— Wsiądź — rozkazał Juljan.

I wsiadła pośpiesznie, pragnąc skryć się jak najprędzej. Auto potoczyło się żywo. Margarita zapuściła natychmiast firaneczkę u okna ze swojej strony. Ale zanim zdążyła dokonać tego i odwrócić głowę, uczuła chciwe usta, wpijające się, w jej biały karczek.

— Nie — tutaj nie — rzekła błagalnie. — Bądźmy rozsądni.

I podczas gdy głuchy na te zastrzeżenia obsypywał ją namiętnemi pieszczotami, poprzez chrzęst starego żelastwa, skaczącego po bruku automobilu zadźwięczał głos Margarity:

— Naprawdę wierzysz, że nie będzie wojny? Wierzysz, że będziemy mogli pobrać się? Powtórz mi to jeszcze raz. Potrzebuję, żebyś mnie uspokoił. Chcę usłyszeć to z twoich ust.

KONIEC WERSJI DEMO