Mare nostrum - Vicente Blasco Ibáñez - ebook

Mare nostrum ebook

Vicente Blasco Ibanez

0,0

Opis

Vicente Blasco Ibáñez (1867–1928) był hiszpańskim publicystą, pisarzem oraz działaczem politycznym o poglądach lewicowych, autorem reportaży, powieści społeczno-obyczajowych oraz regionalnych. Tytułowe Mare nostrum to starożytna rzymska nazwa Morza Śródziemnego, na którym toczy się akcja powieści. Pochodzący z Walencji Ulisses Ferragut jest kapitanem statku, który w czasie I wojny światowej dostarcza surowce statkom angielskim i francuskim. Kiedy na jego drodze staje tajemnicza doktorka i jej piękna towarzyszka Freya, postanawia zerwać dla nich ze swoimi dotychczasowymi przekonaniami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 397

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Vicente Blasco Ibáñez

Mare nostrum

Warszawa 2021

Kapitan Ulises Ferragut

Pierwszą jego miłością była cesarzowa. Liczyła ona lat sześćset. On miał ich dziesięć.

Ojciec jego, don Esteban Ferragut, notariusz z Walencji, ubóstwiał rzeczy dawne. Mimo że mieszkał tuż obok katedry, w dnie świąteczne i w niedziele nie chodził wraz z tłumami wiernych na wspaniałe nabożeństwa celebrowane przez kardynała-arcybiskupa. Widywano go natomiast, jak z żoną i synem dążył do kościoła św. Jana Szpitalnika, by tam pomodlić się przy mszy. Mały to był kościółek, gdzie z rzadka widywało się kogokolwiek w ciągu tygodnia.

Notariusz, który za czasów swej młodości zaczytywał się w Walter Skocie, na widok tych starych murów i jakby blanków fortecznych doświadczał wzruszeń niezmiernie słodkich, bliskich tym rozczuleniom, jakie się wyczuwa, powracając do krajów ojczystych. Średniowiecze było epoką, w której czasie pragnąłby był żyć.

Dość było, by zacny don Esteban, malutki z brzuszkiem, krótkowidz, wstąpił na posadzkę kaplicy ojców szpitalników, by wyczuwał w sobie bohaterskiego ducha. Inne kościoły, mimo wielkości swej i bogactwa, wydawały mu się niesmacznymi gminnymi budowlami. Ów jego ulubiony zbudowali rycerze joannici, którzy wespół z templariuszami dopomogli królowi Don Jaime’owi do zdobycia Walencji. Idąc krytą galerią wiodącą od ulicy do wewnętrznego dziedzińca don Esteban chylił czoła wraz ze swymi bliskimi przed Panienką, którą bracia wojowniczego zakonu odbili nieprzyjacielowi. Był to posążek z toskańskiego kamienia, barwy wyblakłego złota, wspierający się na romańskim cokole. Zielone listowie paru suchotniczych pomarańcz odcinało się żywo od poczerniałych murów kościoła. Ze szczytów potężnych półłukowych wsporników chyliły się potworne smoki kamienne, nadżarte przez czas. Nawa nie licowała bynajmniej z romantycznym wyglądem zewnętrznym. Barok XVII stulecia skrył gotyckie sklepienie pod dorobionymi później łukami, a na mury narzucił grubą warstwę tynku. Szczęściem średniowieczne ozdoby ołtarzy, zbroje i grobowce rycerzy joannitów ocalały od tych bluźnierczych odnowień i utrzymywały w napięciu entuzjazm notariusza.

W owym kościółku mrocznym i niemal pustym mały Ulisesik nudził się potężnie, przysłuchując się monotonnym obrzędom mszy. Promienie słońca padały od witraży skośnymi słupami, dobywając z mroku złoty kurz i uwijające się owady. Dziecko z żalem myślało o zielonych plamach ogrodów, o białych plamach domów, o czarnych pióropuszach unoszących się ponad portem, o potrójnej linii błękitnych fal obrzeżonych od góry pianą, mrących na brązowym piasku wybrzeża. Gdy sprzed ołtarza znikał słodki rozbłysk haftowanych ornatów i gdy na kazalnicy pojawiał się inny ksiądz, biało-czarny, Ulises zwracał oczy ku jednej z bocznych kaplic. Kazanie równało się dlań półgodzinnej drzemce przerywanej wysiłkiem myślowym. Oczy jego poszukiwały przede wszystkim w kaplicy świętej Barbary czegoś w rodzaju skrzyni umieszczonej na znacznej wysokości w zagłębieniu w murze, skromnego, drewnianego, malowanego grobowca, na którym widniał napis następujący: Tu spoczywa Konstancja, najjaśniejsza cesarzowa Grecji.

Wyraz Grecja wywierał wpływ czarodziejski na umysł dziecka. Pod tym względem dziecko przypominało swego ojca chrzestnego, adwokata, poetę-laureata, który nie mógł słowa tego wymówić, by tchnienie zapału nie zwichrzyło mu siwiejącej brody, by w oczach nie zapaliły mu się błyski. Niekiedy tajemniczość tej nazwy zdwajała inna, bardziej jeszcze pełniąca wzruszeniem: Bizancjum! Jakimże sposobem szczątki śmiertelne owej najjaśniejszej monarchini, władczyni odległych krajów przepychu i snów, znalazły się w mrocznej kaplicy walenckiej, w skrzyni podobnej do tych, gdzie składano najprzeróżniejszą starzyznę na strychu w domu pana notariusza?

Dnia pewnego po mszy don Esteban opowiedział dziecku pokrótce dzieje cesarzowej. Była ona córką Fryderyka II, króla Szwabii, jednego z Hohenstaufenów, cesarza Niemiec, który jednak większą przywiązywał wagę do korony sycylijskiej niżeli do cesarskiej. Wiódł on w pałacach swych w Palermo – zbudowanych pośród wschodnich ogrodów – dziwne życie poganina i uczonego. Otaczał się poetami i ludźmi nauki (żydami, muzułmanami i chrześcijanami), odaliskami, alchemikami i okrutnymi wartownikami saraceńskimi.

Córka jego, Konstancja, miała lat czternaście, gdy ją wydał za mąż za cesarza bizantyjskiego Jana Dukasa Watacesa, liczącego podówczas lat pięćdziesiąt. Była ona jego córką nieprawą (uznał ją jednak, jak uznał też większą część swych dzieci), owocem zrodzonym w haremie, gdzie obok piękności saraceńskich spotykało się włoskie markizy. Biedne dziecko, dla względów politycznych ojca wydane za mąż za Watacesa Heretyka, mieszkało na Wschodzie, otoczone całym przepychem, należnym bazylisie, odziane w sztywne haftowane szaty, obute w purpurowe ciżmy, na których widniały jeszcze złote orły, ostatni symbol majestatu rzymskiego.

Cesarzowa panowała naprzód w Nicei, ostatnim schronisku imperatorów bizantyjskich w okresie, gdy w Konstantynopolu utrzymywała się dynastia łacińska, jaką pochody krzyżowe przywróciły na tron. Następnie, po śmierci Watacesa, śmiały Michał Paleolog zdobył ponownie Bizancjum i zwycięski awanturnik począł ubiegać się o rękę cesarzowej. Przez szereg lat umiała się opierać zalotom, aż uzyskała wreszcie pozwolenie brata Manfreda, który został w tym czasie królem Sycylii, na powrót do ojczyzny. Fryderyk już był umarł; Manfred walczyć musiał jednocześnie z wojskami papieskimi i bronić się przeciw najazdowi francuskiemu, jaki wywołali papieże, ofiarowując koronę Sycylii Karolowi Andegaweńskiemu. Młoda cesarzowa grecka, ledwie zdążywszy wylądować, dowiedziała się o śmierci brata poległego w bitwie pod Benewentem. Ratowała się ucieczką wespół z bratową i bratankiem. Schroniły się obie w Lucerze bronionej przez Saracenów niegdyś pozostających w służbie u Fryderyka. Ci tylko pozostali wierni jego pamięci.

Wkrótce jednak zamek wpadł w ręce wojsk papieskich i małżonka Manfreda, osadzona w więzieniu, wyzionęła niebawem ducha. Ostatni potomkowie rodu, wyklętego przez Rzym, wyginęli wespół z bratową i bratankiem bazylisy. Wszyscy jej bliscy pomarli: brat Manfred, brat przyrodni, poetyczny a nieszczęsny Enzio, bohater tylu poematów. Bratanek jej, rycerski Konradyn, złożyć miał głowę w kilka lat potem pod toporem katowskim za chęć dochodzenia swych praw.

Ponieważ dwór andegaweński nie obawiał się niczego ze strony imperatorowej bizantyjskiej, zwycięzca zatem zostawił ją własnemu losowi osamotnioną i rozbrojoną. W wianie małżeńskim otrzymała ona od cesarza Jana Dukasa trzy znaczne miasta w Anatolii i rentę roczną, trzydzieści tysięcy bezantów czystego złota. Ale należytości z owej renty zamorskiej nie dochodziły nigdy. Z łaski zezwolono jej wsiąść na statek żeglujący ku wonnym wybrzeżom zatoki walenckiej. Bratanica jej Konstancja, córka Manfreda, wyszła za mąż za infanta Don Pedra aragońskiego – przyszłego Pedra III – syna Don Jaima.

Bazylisa osiadła więc w Walencji, świeżo odbitej Arabom. Bratanek jej ofiarował jej rządy krajem; ona jednak, znużona życiem pełnym przygód, wolała schronić się do zakonu świętej Barbary.

Ulises podziwiał ojcowskie wiadomości historyczne, zachował się jednak wobec niego w sposób wybitnie niegrzeczny.

– Ojciec chrzestny lepiej mi to wytłumaczy... Ojciec chrzestny więcej będzie o tym wiedział.

Podczas mszy spojrzenia dziecka, wlepione w kaplicę św. Barbary, unikały jednak skrzyni grobowej. Myśl o tych zwłokach, co się już w proch rozsypały, była dziecku przykra. Nieszczęsne resztki nie istniały już dlań. Obchodziła je ta jedynie, jaką widać było na umieszczonym w pobliżu niewielkim obrazie. Cesarzowa Konstancja była trędowata – choroba ta nie oszczędzała podówczas nawet monarchiń – i święta Barbara uleczyła ją w sposób cudowny. Obraz więc wyobrażać miał po wieki wieczne ów właśnie cud: święta Barbara przyodziana była na nim w obszerną suknię o bufiastych, porozcinanych rękawach, słowem w kostium damy z XV stulecia. U stóp jej widać było bazylisę w stroju chłopki walenckiej z całym mnóstwem klejnotów.

Próżno don Esteban twierdził, że obraz malowany był w kilka wieków po śmierci cesarzowej. Dziecka nie obchodziły bynajmniej owe nieścisłości historyczne. Wielka pani była dlań taka, jaką ją wyobrażono na płótnie: jasnowłosa, z dużymi czarnymi oczyma, piękna, zażywna w sobie, jak przystało na kobietę przywykłą do noszenia dworskiej sukni z ogonem, a którą jedynie pobożność skłonić mogła do przeodziania się w strój chłopki.

Portret cesarzowej wrył się w umysł dziecinny. Nocą, gdy w olbrzymim salonie, jaki mu służył za sypialnię, rozlegały się tysiączne chrobotania i trzaski, dość mu było wspomnieć o władczyni Bizancjum, by już nie uczuwać strachu, jakim go przejmowały te dziwne szmery. DoñaConstanza! I zasypiał, tuląc do się poduszki, jak gdyby to była głowa bazylisy, a pod zamkniętymi powiekami zdawało mu się, że dostrzega czarne oczy imperatorowej, macierzyńskie i rozkochane.

Wszystkie kobiety, jakie się doń zbliżały, zapożyczały w przekonaniu Ulisesa coś z urody tej, która od sześciu stuleci spała we wnęce muru.

Gdy matka jego, słodka a blada doña Cristina, porzucała na chwilę pracę i podchodziła doń, by go pocałować, był w jej uśmiechu jakiś wyraz, który dziecku przypominał cesarzową. Gdy Visanteta – służąca wiejska, czarnowłosa, o oczach koloru jeżyn i o cerze śniadej a delikatnej – pomagała mu się rozbierać lub budziła go, by go zaprowadzić do szkoły, Ulises wyciągał do niej ręce w nagłym entuzjazmie, jak gdyby oszałamiał go i upajał ów mocny a czysty zapach zwierzęcości bijący od dziewczyny. Visanteta!... O! Visanteta! I myślał o Konstancji. Tak pachnieć musiały imperatorowe, tak delikatną musiały mieć cerę.

Don Esteban domyślał się częściowo potęgi wyobraźni synowskiej, przypatrując się jego zabawom i lekturze.

– Ach! ty komediancie!... Ach! ty marzycielu! Podobnyś do swego ojca chrzestnego...

I, mówiąc to, miał jakiś uśmiech dwuznaczny na ustach, w którym przebijała się zarówno pogarda dla nieużytecznych idealizmów, jak i szacunek wobec artystów, szacunek, który by można było porównać ze czcią, jaką Arabowie żywią dla szaleństwa, widząc w nim pewien dar Boży.

Doña Cristina pragnęła, by ów syn jedyny, pieszczony, wychuchany jak królewicz z bajki, został księdzem. Widziała go już w marzeniach, jak odprawiał pierwszą mszę świętą; wyobrażała go sobie kanonikiem, potem prałatem... Któż to wie? Gdy już zejdzie z tego świata, inne kobiety ujrzą może jej Ulisesa z krzyżem złotym przed nim niesionym, przyodzianego w czerwony płaszcz kardynała-arcybiskupa, otoczonego gronem księży. Uwielbiać go będą niewątpliwie, zazdroszcząc matce, która wydała na świat jednego z książąt Kościoła.

W nadziei, że może rozbudzi w synu niezbędne po temu skłonności, urządziła kaplicę w jednym z salonów niezamieszkanych w domu. Koledzy szkolni Ulisesa korzystali z dni wolnych od zajęć, by śpieszyć doń, pociągani zarówno przyjemnością zabawy w księdza jak i pewnością, iż zaproszeni zostaną na obfity podwieczorek, jaki przygotowywała doña Cristina, pragnąc przypodobać się duchownym ze swej parafii.

Dźwięk dzwonków zawieszonych u jednych z drzwi salonu znaczył początek ceremonii. Klienci pana notariusza oczekujący w antresoli na akta wygotowywane pośpiesznie przez dependentów podnosili głowy w zdumieniu. Stare domostwo, którego wszystkie kąty zdawała się wypełniać cisza, drgało naraz, a metaliczne dźwięki biegły aż na ulicę, po której z rzadka zaledwie ktoś przejeżdżał.

Niektóre z dzieci zapalały świece i rozkładały poświęcane obrusy zdobne w subtelne koronki, a uszyte przez doñę Cristinę. Tymczasem Ulises i jego najbliżsi przyjaciele przywdziewali wobec wiernych białe, złotem haftowane ornaty, nakładając na główki prześliczne birety. Matka, przypatrująca się dzieciom spoza uchylonych drzwi, hamowała się, by nie wejść i nie zasypać Ulisesa gradem pocałunków. Bo z jakimże wdziękiem imitował gesty przyklękającego podczas mszy kapłana.

Aż dotąd wszystko szło jak najskładniej. Ksiądz i dwaj ministranci wyśpiewywali na całe gardło przed piramidą świateł, a chór wiernych odpowiadał im z głębi sali ze drżeniem niecierpliwości w głosie. Nagle jednak rozlegały się wykrzyki protestu. Budziły się schizmy i herezje. Ci co był księżmi, przywłaszczali sobie tę godność już nazbyt długo. Teraz winni by widzowie przywdziać ornaty i odprawiać służbę Bożą: zresztą tak się przecież umówiono. Kler jednak odmawiał bezwzględnie tych rozobłóczyn; w zachowaniu się dzieci był majestat, jaki dają prawa nabyte. I nagle ręce bezbożne poczynały zrywać święte odzieże, profanowały je, darły w strzępy! Krzyk, poszturchiwania, bójka... Obrazy święte, świece leciały na ziemię... Skandal i ohyda... Ktoś by mógł rzec, że to Antychryst się rodzi... Wreszcie Ulises zręcznym pomysłem kładł kres bójce:

– A gdybyśmy tak poszli się bawić na strych?

Na strychu był olbrzymi skład starych rupieci. Dzieci przyjmowały projekt z zapałem. Zapominano w tejże chwili o kaplicy. I jak chmara ptactwa biegła dzieciarnia po schodach. Stopnie schodów wyłożone były różnobarwnym fajansem: coraz to z któregoś stopnia obleciała już barwna tafelka i zamiast niej widać było czerwone cegły muru. Te fajansowe tafelki garncarze walenccy z XVIII wieku przyozdobili galerami barbarzyńskimi i chrześcijańskimi, ptakami z Albufery lub wreszcie pełnymi wdzięku strzelcami w białych perukach, ofiarującymi kwiaty wiejskim dziewczętom; nie zapomnieli też o wspaniałych jeźdźcach puszących się dumnie na malutkich konikach przed domkami i drzewkami sięgającymi rumakom ledwie do kolan.

Hałaśliwa gromadka rozpraszała się na najwyższym piętrze schodów w okrutnym impecie przywodzącym na myśl najstraszliwsze najazdy w dziejach świata. Koty i szczury z równym impetem kryły się w najdalszych zakamarkach. Wystraszone ptactwo jak chmura strzał pierzchało przez dymniki.

Biedny notariusz!... Nigdy nie wrócił on z próżnymi rękoma, gdy go wzywano poza miasto do któregoś z owych bogatych włościan uważających go za przedstawiciela wszechwiedzy prawniczej całego świata. Podówczas handlarze starożytności nie odkryli jeszcze owego przebogatego miasta Walencji, gdzie przez ciąg długich wieków chłopi nawet nosili jedwabne szaty; gdzie meble, tkaniny, wazy, sprzęt każdy zdawał się być nasycony blaskiem wieczyście promiennego słońca, błękitem wieczyście bezchmurnego nieba.

Don Esteban poczytywał sobie wówczas za obowiązek być amatorem antyków, należał bowiem do licznych miejscowych stowarzyszeń archeologicznych. Przepełniał też dom starymi rzeczami nabywanymi po wsiach lub otrzymywanymi od klientów we wdzięcznym podarku. Na ścianach nie było już ani kawałka wolnego miejsca na obrazy, w salonach nie wiedziano już, gdzieby coś jeszcze można postawić. Toteż każdy nowy nabytek wędrował nieuchronnie na strych w oczekiwaniu, aż gdzieś jakieś miejsce znajdzie się dlań ostatecznie. Don Esteban obiecywał sobie, wycofawszy się z interesów, za lat kilka wystawić zamek średniowieczny – o ile można najśredniowieczniejszy – nad brzegiem Mariny, w pobliżu wsi, gdzie ujrzał światło dzienne; tam to każdy z owych nabytków znaleźć miał odpowiednie miejsce.

Meble, jakie notariusz ustawiał w pokojach na pierwszym piętrze, wędrowały tajemniczo na strych. Rzekłoby się, iż wyrastały im nogi. W rzeczywistości zaś doña Cristina i jej służące, życie całe trawiące w walkach nieustannych z kurzem i pajęczynami w owym domostwie, co się z wolna z dniem każdym waliło w gruz, żywiły okrutną nienawiść do wszystkich tych starych rupieci.

Na górze już dzieciaki nie musiały wydzierać sobie szat ani się bić o możność przebierania. Dość było sięgnąć do któregokolwiek z kufrów, których drewno trzeszczało głucho a żelazne wrzeciądze, cyzelowane jak koronki, same opadały z zawiasów. Widać też było mnóstwo dzieci, jak, udrapowawszy się w mantyle z karmazynowego jedwabiu, potrząsały długimi rapierami lub odświętnymi szpadami o rękojeściach z perłowej masy, gdy inne znów zarzucały na ramiona brokatowe kapy z łóżek, spódnice chłopek w wielkie złociste kwiaty lub wertugadyny z lamy szeleszczącej jak mięty papier.

A gdy znużyło je już hałaśliwe szczękanie szpadami i nagłe padanie na ziemię tych, co udawać mieli zabitych, wówczas prowodyrzy zabaw, do których w pierwszym rzędzie należał Ulises, proponowali zabawę w złodziei i żandarmów. Złodzieje oczywiście nie mogli być ubrani we wspaniałe szaty. Wyszukiwano więc śród stosów odzieży łachmany jakieś o barwach wyblakłych, a które dzieci brały za płótno do pakowania. Przyjrzawszy się z bliska barwnym plamom, jakie jeszcze było widać, dostrzegało sią nogi, głowy, ręce, liście jakieś o metalicznej zieleni. Były to gobeliny haftowane według wzorów Tycjana i Rubensa. Chłopi pocięli je na kawałki, by szpuntować nimi dzbany z oliwą lub by mułom robić z nich derki robocze; don Esteban nabył te strzępy, które przechowywał zresztą tylko przez poszanowanie dla przeszłości. Krawcy w Walencji mieli po sklepach tuzinami kawałków tej tkaniny, którymi w dzień święta Bożego Ciała okrywali parkany przed pustymi placami w ulicach, którędy ciągnąć miała procesja.

Czasami za namową Ulisesa dzieci bawiły się w Indian i konkwistadorów; gra ta zresztą nie różniła się w niczym od innych zabaw wojowniczych. Malec odkrył śród przepysznych tomów nagromadzonych przez ojca, dzieło drukowane w dwa łamy, w którym zawarte były opisy wypraw Krzysztofa Kolumba, wojen Ferdynanda Corteza i bohaterskich czynów Pizarra. Tekst ilustrowały liczne ryciny.

Dzieło to wywarło głęboki wpływ na całe życie Ulisesa. Dorósłszy odkrywał niejednokrotnie na dnie swych upragnień lub postępków obrazy, jakie zrodziły się w jego duszy pod wpływem tej starej księgi. Zresztą przeczytał on z niej zaledwie kilka ustępów, a tylko ryciny tej księgi wydawały mu się bardziej i inaczej zachwycające niż wszystkie inne obrazy na strychu.

Ostrzem szpady znaczył linię na polepie, jak to niegdyś uczynił Pizarro na wyspie Galio wobec swych współtowarzyszy, gdy, zniechęceni, zamierzali już zrzec się podboju.

– Niechaj każdy prawdziwy Hiszpan przekroczy tę linię!

I prawdziwi Hiszpanie – dwunastu malców udrapowanych w obszerne kapy, potrząsając szpadami równie dużymi jak oni sami – gromadzili się dokoła przywódcy, naśladując bohaterskie gesty zdobywcy.

A wówczas rozbrzmiewał donośny okrzyk bojowy: Huzia na Indian!

Indian poznawało się po kawałkach gobelinowych, jakimi się okrywali, i po kogucich piórach, w jakie zdobili sobie głowy.

Obowiązywała wprawdzie umowa, że Indianie mają uciekać. Ale w ucieczkach byli oni nielojalni; wskakiwali na sekretery, na piramidy krzeseł i stamtąd, obwarowawszy się należycie, książkami bombardowali ścigających. Leciały więc cenne woluminy w skórzanych oprawach z delikatnymi złoceniami, majestatyczne in-folia na jasnych pergaminach i rozwierały się, padając na ziemię. Trzaskały nici zeszyć; stronnice zadrukowane lub zapisane ręcznie, pożółkłe ryciny sypały się na wszystkie strony. Rzec by można, iż zmęczone życiem, stare księgi przelewały krew i oddawały ducha.

Doña Cristina wdała się w to raz, pragnąc położyć kres skandalowi wywoływanemu przez te wojny zaborcze. Postanowiła nie przyjmować na przyszłość tych diabląt, które wolały hałaśliwe awantury na strychu od mistycznych rozkoszy kaplicy. Zwłaszcza Indianie zasługiwali, by ich oddać na potępienie. By pewnym przepychem zrekompensować sobie dość mizerne role, jakie musieli odgrywać, umyślili sobie świętokradczymi nożycami ciąć nietknięte dotąd gobeliny i wycinali też coś na kształt dalmatyk, dokładając starań by głowa jakiegoś bohatera lub bogini padła im właśnie na piersi.

Po utracie towarzyszy Ulises zaznał na strychu nowych czarownych upojeń. Trzeszczenie drewna, jakie od czasu do czasu mąciło ciszę, głuche szmery ucieczek niewidzialnych stworzeń, niewyjaśniony łoskot upadku jakiegoś obrazu lub stosu książek budziły w nim rozkoszne uczucia trwogi. I mimo promieni słonecznych padających przez dymniki wydawało mu się, że spowijają go wszystkie tajemnice nocy. Podobała mu się ta samotność. Mógł ją był zaludnić własną fantazją i istoty żyjące wydawały się mu równie natrętne jak nieznośne hałasy wyrywające nas z naszych snów najpiękniejszych. Strych – ach, nie, to był świat cały istniejący od szeregu stuleci, którym mógł rozporządzać dowolnie i czynić zależnym od swych fantazji. Wystarczało mu siąść na dnie jakiegoś kufra, rozkołysać go do woli, głosem naśladować poszum burzy, by wnet uwierzyć samemu, iż jest na jednej z karawel, na jednej z galer czy na jednej z owych naw, jakie widywał na rycinach starych książek. Ponad głową wiatr bił w żagle zdobne we lwy malowane i krucyfiksy. W tyle okrętu rysował się zamek, a rzeźbiona postać zdobiąca dziób statku nurzała się coraz w fale, by wychynąć wnet ociekająca kroplami wody.

Kufer, kołysany i popychany, dobijał wreszcie do urwistego brzegu olbrzymiej skrzyni; do zatoki w trójkąt wyciętej pomiędzy dwiema zestawionymi komodami lub wreszcie na miękkie, piaszczyste wybrzeże stosów tkanin, i dzielny marynarz w otoczeniu swej załogi, licznej choć istniejącej tylko w jego wyobraźni, wyskakiwał na brzeg ze szpadą w dłoni i wdzierał się na górę książek, która dlań była łańcuchem Kordylierów. W potężnym wysiłku zatykał starą lancę w stos woluminów i wnet nad głową powiewał mu sztandar zwycięski. I czemużbym nie miał zostać zdobywcą?

Przypominał sobie wprawdzie niektóre z rozmów ojca z jego ojcem chrzestnym, z których zdawało się wynikać, że nie ma już nic nieznanego na kuli ziemskiej; ale nic mu to nie szkodziło.

Mimo wszystko przecież musiało zostać coś jeszcze, co odkryć by można.

W Ulisesie płynęła zmieszana krew dwóch rodów żeglarskich. Jego wujowie z linii macierzystej byli właścicielami okrętów w Katalonii. Ze strony ojczystej przodkowie jego byli dzielnymi żeglarzami (zresztą nieznanymi w dziejach); miał też w rodzinie stryja lekarza, który był prawdziwym wilkiem morskim.

Odwiedziny u ojca chrzestnego były dla malca większą jeszcze przyjemnością niż wyprawy żeglarskie na strychu. Adwokat don Carmelo Labarta uosabiał w jego oczach ideał życia: symbolizował poezję w całej jej chwale. Notariusz, mówiąc o nim, wyrażał się tonem entuzjastycznym a jednocześnie tchnącym jakby politowaniem.

– Ach ten don Carmelo... pierwszy jurysta naszych czasów. Mógłby zarabiać, ile by tylko zechciał... Ale cóż, woli pisać wiersze niż toczyć procesy!

Ulises z nabożeństwem wchodził do biura pana adwokata. Ponad półkami pełnymi różnobarwnych książek, półkami, jakie się ciągnęły wzdłuż wszystkich ścian, spostrzegał gipsowe głowy o olbrzymich czołach i o pustych źrenicach.

Malec powtarzał ich imiona, począwszy od Homera do Wiktora Hugo, z równym szacunkiem, jak gdyby odczytywać miał któryś z rozdziałów Złotej Legendy. Potem szukał oczyma innej głowy, równie czcigodnej choć nie tak białej, z długą jasną, siwiejącą brodą, z nosem malowanym purpurą i z rumianymi policzkami. W słodkim wejrzeniu don Carmela w czasie odwiedzin chrześniaka malowała się czułość bezgraniczna starego kawalera wyczuwającego potrzebę odzyskania rodziny. On to podczas uroczystości chrztu świętego nadał dziecku owo imię, które w gimnazjum wzbudzało kolejno taki zachwyt i tyle pustych śmiechów. Ileż to razy potem opowiadał on chrześniakowi o przygodach króla Itaki z całą cierpliwością starego dziadunia prawiącego wnukowi o żywocie świętego, którego nosi imię.

Wreszcie nie omieszkał też nigdy malec rzucić pełnych szacunku spojrzeń na wszystkie owe sławne pamiątki, jakie zdobiły mieszkanie: wieńce ze złotych liści, srebrne puchary, posążki marmurowe, tablice pamiątkowe spoczywające w wybitych pluszem szkatułkach: przedmioty, jakie don Carmelo Labarta, niezmordowany bojownik literatury, zdobył wierszami swymi na konkursach i na kwietnych zawodach.

Gdy zapowiadano jeden z takich turniejów współzapaśnicy drżeli z przerażenia, by don Carmelowi nie przyszła fantazja zdobycia jednej z nagród. Istotnie ze zdumiewającą nade wszystko łatwością umiał adwokat zagarnąć dla się zwykły kwiat, jaki miał być nagrodą na konkursie ód, puchar złoty za najlepszą romancę miłosną, statuetki przeznaczone dla największego historyka-erudyty, biust marmurowy będący dumą prozaików, jak i brąz artystyczny wreszcie przeznaczony dla filologów. Inni współzawodnicy musieli się zadowalać resztkami. Na ich szczęście don Carmelo poświęcał się już tylko literaturze prowincjonalnej, a jedyną formą, w jaką stroić się chciało jeszcze jego natchnienie, był wiersz walencki. Poza Walencją i poza świetnością jej czasów przeszłych tylko Grecja wydawała mu się godna zachwytu.

Notariusz, który od wielu lat był przyjacielem Labarty, rościł pretensję, by nim kierować. Bo czyż nie trzeba było istotnie umysłu jasnego a praktycznego, by wieść ów ślepy geniusz przez życie? Skromna renta, odziedziczona po rodzicach, wystarczała jednak na życie poecie. Próżno więc przyjaciel wyszukiwał dlań procesy, których doniosłość usprawiedliwiałaby niezmierne honoraria; teki, objętością równe tomom, okrywały się kurzem na biurku don Carmela, a notariusz pilnować musiał dat, by adwokat nie opuścił wypadkiem terminu ustalonego w procedurze.

Bogu dzięki Ulises innym będzie człowiekiem! Don Esteban już sobie go wyobrażał zbrojnego we wszystkie najgłębsze wiadomości prawnicze ojca chrzestnego a wyposażonego poza tym w niezmierną przedsiębiorczość, we wszystek zmysł życia praktycznego, jaki cechował ojca rodzonego. Ten by się mógł dorobić!... A nadto Ulises mógł przecież mieć kancelarię notarialną, owo zakurzone biuro, gdzie rzędami stały szafy okratowane, o zielonych firankach, poza którymi drzemały wielkie żółte rejestry zaopatrzone w numery i inicjały. Don Esteban wiedział dobrze, co owo biuro jest warte.

– Nie ma cieplarni – mawiał w chwilach zwierzeń – nie ma pola ryżowego, które by dawało dochód równy dochodowi z tej posiadłości. Tu nie muszę się obawiać ani przymrozków, ani burz, ani powodzi...

Przyszłość królewicza notariatu częstym też była tematem rozmów poobiednich we dnie, gdy zapraszany bywał poeta.

– Czym chcesz zostać? – zapytywał Labarta swego chrześniaka.

Z oczu matki leciała doń niema prośba: Powiedz: arcybiskupem, moje królewiątko. Dla zacnej matrony syn od niczego innego nie mógł rozpoczynać swej duchownej kariery.

Co do notariusza, to ten zabierał głos w tej sprawie z pewnością siebie, nie zapytując o nic zainteresowanego. Ulises będzie wybitnym prawnikiem; duros toczyć się ku niemu będą tysiącami, jak gdyby to być miały zwykłe centymy. Będzie brał udział w uroczystościach uniwersyteckich przyodziany w karmazynową togę jedwabną, z głową okrytą biretem, insygnium owej przesławnej a pokojowej godności: doktoratu. Pełni poważania studenci słuchać go będą, siedząc u stóp katedry. Któż wie, a może rządy krajem z czasem zostaną mu powierzone?...

Ulises jednak walił w proch owe obrazy przyszłej swej wielkości.

– Ja chcę być kapitanem.

I poeta mu potakiwał. Poddawał się mimowolnemu pociągowi, jaki na wszystkich ludzi o pokojowych skłonnościach, wiodących życie siedzące, wywiera szabla i pióropusz. Na widok munduru dusza jego doznawała tych czułych wzruszeń, jakich zaznaje piastunka, gdy żołnierz się do niej zaleca.

– Wybornie! – pochwalał Labarta. – Kapitanem, a jakiej broni?... Artylerii? Sztabu generalnego?

Chwila milczenia.

– Nie. Kapitanem okrętu.

Don Esteban spoglądał w sufit i wzruszał ramionami. Wiedział dobrze, na kogo spadała odpowiedzialność za te szaleńcze myśli, kto synowi jego napychał mózg podobnymi absurdami.

I myślał o bracie swym, lekarzu, mieszkającym w osamotnieniu w domu ojcowskim, tam hen, na wybrzeżu. Złoty człowiek, ale trochę wariat, którego wilki morskie zwały doktorem, a poeta Labarta przezywał Trytonem.

Mater Amphitrite

Gdy Tryton od czasu do czasu pojawiał się w Walencji, czynna zawsze doña Cristina zmieniać musiała jadłospis domowy. Tryton jadał tylko ryby i nic prócz nich; będąc też z gruntu oszczędna, pani domu ze drżeniem w sercu myślała o niebywałych zaiste cenach, do jakich morszczyzna dochodzi w Walencji.

Obecność doktora burzyła również spokojne życie rodzinne. Od świtu, gdy mieszkańcy rozkoszowali się jeszcze najsłodszym snem przy akompaniamencie ledwie dosłyszalnych pierwszych turkotów ulicznych i pierwszych podźwięków dzwonów, drzwi nagle poczynały stukać hałaśliwie a stopnie schodów dudniły pod ciężkimi krokami: to Tryton wychodził, nie mogąc usiedzieć w zamknięciu śród czterech ścian, skoro się tylko rozwidniło. Idąc za porannym ruchem ulicznym, dążył na rynek i tam stawał na długie chwile przed kwiaciarkami, których towar wabił przede wszystkim klientelę kobiecą.

Oczy kobiet biegły ku niemu instynktownie i wpatrywały się weń z wyrazem zainteresowania i trwogi. Niektóre rumieniły się, odchodząc, wyobrażając sobie mimo woli, czym by mógł być uścisk tego brzydkiego, a niepokojącego olbrzyma.

– Pchłę mógłby zgnieść na ramieniu! – mawiali marynarze z jego wioski, chcąc dać pojęcie o prężności jego mięśni.

Był istotnie zbudowany jak atleta. Spopod ciemnej jego skóry przebijały się tylko muskuły i ścięgna; ani źdźbła tłuszczu: wszystko to, co nie mogłoby wyprodukować siły, zostało wyeliminowane. Zdaniem Labarty, podobny był do bogów morskich. Był Posejdonem, takim, jakiego sobie wyobrażali pierwsi poeci greccy, z czarną kędzierzawą czupryną, z twarzą ogorzałą od słonych podmuchów, z wijącą się brodą rozdzieloną w dwa kędzierzawe szpice czyniące wrażenie, jakby jeszcze ociekały wodą. Nos, przypłaszczony wskutek jakiegoś ciosu otrzymanego przed wielu laty, oczy małe, skośne, uparte nadawały jego twarzy wyraz azjatyckiego okrucieństwa, ginący wnet, skoro tylko w uśmiechu odsłoniły się zęby jasne a równe, zęby marynarza zwykłego się żywić wędzonymi i solonymi rybami.

Skoro przybywał do Walencji, w ciągu pierwszych dni chodził po ulicach z pewnym wahaniem. Bał się przejeżdżających powozów; stykanie się z przechodniami na chodnikach krępowało go. Ruch owej stolicy prowincjonalnej wydawał mu się nie do zniesienia. A zwiedził przecież największe porty na obu półkulach. Po pewnym czasie wreszcie wyszukiwał instynktem jakby drogę do portu, by odnaleźć morze swe umiłowane, to, które co rano tam, nad brzegami Mariny, witało go pierwsze, skoro tylko drzwi domu otwierał.

Ruch na wybrzeżu, zgrzyt żurawi, turkot wózków, głuche melopeje robotników wyładowujących okręty, wszystko to przypominało mu młodość, cudowne czasy, gdy jako lekarz pędził żywot na statkach transatlantyckich.

Przechodząc obok mieszczan walenckich, którzy, siadłszy na wybrzeżu, łowili ryby na wędkę, Tryton z wyrazem współubolewania spoglądał na dno ich pustych koszyków. Tam, hen, w swych stronach ojczystych, nim słońce wzeszło, miewał już na dnie barki zapas żywności na cały tydzień. Biedne te miasta!

Stojąc na krańcu mola, błądził wzrokiem po nieobjętym morzu i opisywał bratankowi cuda kryjące się za widnokręgiem: na lewo – hen, poza tymi błękitnymi górami Oropesy obrzeżającymi zatokę walencką, dostrzegał, zdawało się, bogatą Barcelonę, gdzie miał licznych przyjaciół; Marsylię, straż przednią Wschodu, zasiadłą w Europie: Genuę z pałacami w schody ustawionymi na wzgórzach okrytych ogrodami. Wprost przed nim był Neapol z dymiącym wiecznie Wezuwiuszem, rozdzwoniony muzyką i smagłymi tancerkami o złotych kolczykach. A dalej – wyspy greckie; tam w głębi zielonawej cieśniny Konstantynopol, a po za nim wrota do Morza Czarnego.

Po prawej była Afryka. Patrzył, zdawało się, na porty egipskie, gdzie zepsucie, drzemiące za dnia, zdaje się budzić z zachodem słońca; na Aleksandrię, gdzie po kawiarniach tańczą zdradliwe almeje przyodziane jedynie w chusteczkę do nosa... trzymaną w ręku...

Oczy doktora odwracały się od morza, by skupić się na jego własnym, spłaszczonym nosie. W pamięci stawała mu upalna noc egipska, mocna whisky, zaduch, dotknięcia nagich ciał kurtyzan, sprzeczka z marynarzami Północy o czerwonej cerze, walka w mroku... Zbiegł wreszcie z okrwawioną twarzą na statek, który o świcie podniósł szczęściem kotwicę. Jako prawy śródziemnomorzec nie wysiadał nigdy na ląd, nie zabrawszy z sobą noża za pasem... i nożem wyciąć sobie musiał drogę.

Co za czasy! – myślał Tryton raczej z żalem niźli z wyrzutem sumienia. I dodawał jakby na swe usprawiedliwienie: – Ba, miałem wówczas lat dwadzieścia cztery!

Pod wpływem tych wspomnień zwracał oczy ku błękitnawej masie, która oku, w szkła nieuzbrojonemu, wydawała się jakby oderwana od lądu. Był to przylądek, kończący się Mongiem, najdalej wysuniętym punktem półwyspu – wielki przylądek Ferrarius starożytnych geografów – zamykający od południa Zatokę Walencką.

Wyglądał on na kształt dłoni; góry na nim przypominały przeguby między paliczkami. Palce wbijały się w morze, tworząc cyple San Antonio, San Martin, Nao i Almoraina. (Wielkiego palca brakło). U jednej z zatok, jakie się między nimi tworzyły, leżały strony ojczyste Trytona; dom Ferragutów, niegdyś łowców mauretańskich korsarzy, potem przemytników, gdy się nastręczała sposobność, stał tam jeszcze.

Tam to Tryton pragnął żyć i umrzeć; nie pożądał już widoku coraz to nowych lądów; przeciwnie rozbudziło się w nim nareszcie owo zamiłowanie do życia osiadłego, jakie chwyta nagle włóczęgów morskich i przykuwa ich do skały nadbrzeżnej, jak mięczaki i morskie porosty.

Przechadzki po porcie szybko nużyły Trytona. Morze w Walencji w jego oczach nie było morzem prawdziwym. Wody rzeczne, wody z kanałów irygacyjnych nadawały mu kolor mętny. Gdy w górach Aragonii padały deszcze, zatokę zdawała się zalewać jakaś ciecz ziemista; fale stawały się rude, a piany żółkły. Doktor też utrzymywał, że ryby z zatoki miały nieznośny posmak błocka. Przy tym nie mógł się codziennie rozkoszować pływaniem po morzu. Gdy się zaczął rozbierać na plaży pewnego zimowego ranka, ludzie zbiegli się ze wszystkich stron: zamiar ów wydał się im czymś niezwykłym.

– Jadę sobie! – oświadczał wreszcie państwu notariuszostwu. – Nie pojmuję, jak wy tu możecie wytrzymać.

Podczas jednego z takich odjazdów Tryton ubrdał sobie, by zabrać z sobą Ulisesa. Był to początek lata; chłopak miał przed sobą trzy miesiące wakacji, a notariusz, nie mogąc się zbytnio oddalać od miasta, zamierzał spędzić lato wraz z rodziną w Cabañalu, ohydnej miejscowości nadmorskiej pociętej cuchnącymi kanałami. Dzieciak wskutek przepracowania w szkole blady był i niedokrwisty. Stryj, oświadczając, że zrobi go silnego i zwinnego na kształt delfina, zdołał uporem wreszcie wyrwać go matce.

Ulises, przybywszy po raz pierwszy do domu doktora, począł się przede wszystkim zachwycać trzema fregatami zawieszonymi u sufitu w jadalni: były to trzy cudowne okręty, którym nie brakło ani jednego żagla, ani jednego bloku, ani liny, ani kotwicy, a które pływać mogły po morzu bez względu na niepogodę – z lilipucią załogą.

Było to dzieło dziadka Ulisesa, ojca Ferraguta. Pragnąc wyzwolić synów swych od owej ciężkiej służby morskiej, w jakiej rodzina jego trwała od szeregu wieków, wysłał ich obu na uniwersytet do Walencji, by zostali panami ze stałego lądu. Starszy, Esteban, ledwie ukończywszy studia, objął urząd notariusza w Katalonii. Młodszy, Antonio, by staremu się nie przeciwić, został doktorem; ale zdobywszy ów stopień naukowy, począł pełnić swój zawód na statku transatlantyckim. Ojciec zamknął mu drzwi na morze, darł się więc na morze przez okno.

Ojciec Ferragut spędził swą starość w samotności. Gospodarzył: doglądał kilku winnic leżących jedna ponad drugą na zboczu nad wybrzeżem morskim w pobliżu domostwa. Z synem notariuszem utrzymywał korespondencję w miarowych odstępach. Od czasu do czasu z owych krain odległych, które stary marynarz śródziemnomorski znał ledwie ze słyszenia, dochodziło słówko jakieś od ulubieńca, od młodszego. Stary długie godziny bezczynności wypełniał dłubaniem w cieniu altany owych stateczków, patrząc na morze jaśniejące a błękitne. Z rąk jego wychodziły zawsze wielkie fregaty o przepysznym ożaglowaniu. Pocieszał się w ten sposób, iż w ciągu całego życia bywał kapitanem jedynie na niezdarnych felukach nie różniących się niczym od statków z minionych stuleci; felukami tymi woził wino do Cette albo też ładował na nie zakazane towary, jakie spławiał do Gibraltaru lub na wybrzeża afrykańskie.

Ulises wprędce zdał sobie sprawę z niezwykłej popularności, jaką się cieszył stryj doktor; popularności, na którą zresztą składały się sprzeczne z sobą czynniki. Ludzie uśmiechali się, gdy była o nim mowa, jakby na wzmiankę o szaleńcu: ale uśmiechy te dostrzec można było tylko w jego nieobecności, wszystkich bowiem w stosunku do niego przejmowała pewna obawa. Przy tym uważano go też jakby za sławę miejscową. Siła jego była dumą i postrachem całej okolicy, a nadto widział on wszystkie morza na własne oczy!

Parobkowie wiejscy, próbując mocy swych pięści w utarczkach z marynarzami ze statków angielskich, przybywających po ładunki suszonych rodzynków, w razie porażki pocieszali się wspominaniem doktora:

– Ba, żeby doktor tu był... Cóż dlań znaczyłoby z półtuzina Anglików!

Bo nie było próby siły najniezwyklejszej w świecie, o której by nie twierdzono, iż doktor posiadać ją jest zdolny. Jak wielcy wodzowie budził wiarę powszechną.

Czasami, w ranki zimowe jasne i rozsłonecznione, cała wieś wylegała na brzeg, z niepokojem patrząc na morze bezludne. Starzy marynarze, grzejący się na słońcu w pobliżu łodzi wyciągniętych na piasek, wypatrywali gdzieś na skraju widnokręgu jakiś punkt ledwie dostrzegalny, kołyszący się na falach.

Każdy krzykiem donośnym rzucał domysł. Miała to być boja wskazująca, gdzie zapuszczono kotwicę, szczątek masztu, resztka jakaś ze statku, co się gdzieś rozbił daleko. Zdaniem kobiet musiał to być topielec...

Aż nagle ktoś na pół pytał:

– A może to doktor?...

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.