Kubańczycy. Zwykli ludzie w niemożliwym kraju - Anthony DePalma - ebook

Kubańczycy. Zwykli ludzie w niemożliwym kraju ebook

DePalma Anthony

4,5
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 489

Data ważności licencji: 3/16/2026

Oceny
4,5 (61 ocen)
38
16
7
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
edytakuzel

Nie oderwiesz się od lektury

Niezwykła! Cos, co naprawdę warto przeczytać. Nie będę streszczać historii, bo jest w opisie, ale.. jest bardzo dobrze napisana. Czyta się lekko i książka niesamowicie wciąga. Walczyłam ze sobą w momentach, kiedy trzeba było odłożyć! To, jak ludzie na Kubie potrafią przetrwać w niezwykle trudnych warunkach, przekracza najśmielsze oczekiwania. To ludzie niezwykle zaradni. Doświadczeni przez otaczająca rzeczywistość. Brak odpowiednich warunków pracy, brak możliwości rozwoju, brak podstawowych produktów do życia zahartowały ich na dobre. A mimo tego, wciąż towarzyszy im optymizm, ogromna siła przetrwania, dobro skierowane na drugiego człowieka. Trochę to przenosi nas w czasy komunizmu w Polsce, kiedy ludzie musieli kombinować, żeby przetrwać. Tam wszystko prześwietlone jest ciepłem otaczającego słońca i gorących serc tych ludzi. Czuje się zarówno duszność klimatu, jak i atmosfery panującego rzadu. Polecam, zwłaszcza tym, którzy lubią reportaże. Bardzo!
10
Mayaayam

Nie oderwiesz się od lektury

Warta przeczytania.
00
lena1666

Dobrze spędzony czas

Bardzo żywa, normalna opowieść o tropikalnym kraju, który tak jak my w Polsce, poznał socjalizm na własnej skórze. O ile u nas został już tylko w kawałach tam dalej trwa. Wiadomo? Może my też byśmy teraz tak żyli gdyby nie zmiana ustroju.
00

Popularność




Mapy

Pro­log. Guana­ba­coa, Hawana, 9 wrze­śnia 2017

Pro­log

Guana­ba­coa, Hawana, 9 wrze­śnia 2017

Tego popo­łu­dnia około pią­tej zga­sły świa­tła, a obraz na ekra­nie tele­wi­zora zapadł się nagle, pozo­sta­wia­jąc ciemny pro­sto­kąt; jedyny wen­ty­la­tor w domu, biały, pla­sti­kowy chiń­ski pro­dukt z nadru­ko­waną nazwą marki „Hope­ful”, zwol­nił i zamarł. Cary, Pipo, Oscar, a nawet Faru, ich wątły pekiń­czyk z mocną wadą zgryzu, zro­zu­mieli, że pora się ukryć. Kubań­czycy są przy­zwy­cza­jeni do hura­ga­nów, ale na myśl o tym, który wła­śnie nad­cią­gał, ble­dli nawet naj­bar­dziej zapra­wieni w bojach z tro­pi­kalną aurą; istne mon­strum kate­go­rii pią­tej, o nazwie Irma, które nio­sło ze sobą wiatr o pręd­ko­ści ponad dwu­stu sześć­dzie­się­ciu kilo­me­trów na godzinę, ulewne desz­cze i fale wyso­kie na nie­mal pięć metrów, miało – jeśli wie­rzyć pro­gno­zom przed­sta­wia­nym przez ponu­rych mete­oro­lo­gów z tele­wi­zji – ude­rzyć w Guana­ba­coa, ich małe, uro­cze mia­steczko poło­żone po prze­ciw­nej niż Stara Hawana stro­nie portu, mię­dzy drugą a trze­cią w nocy. Nie było mowy, żeby do tego czasu włą­czono na nowo prąd, ale poza tym nie mogli być pewni niczego: nie wie­dzieli, jak długo będą zmu­szeni sie­dzieć w tych ciem­no­ściach ani co zoba­czą, gdy znowu zapali się świa­tło.

Już dawno opra­co­wali do per­fek­cji plan dzia­ła­nia w przy­padku takich wiel­kich nawał­nic jak ta; każdy czło­nek rodziny miał pre­cy­zyj­nie okre­śloną rolę. Osca­rowi, jako że miał zale­d­wie dwa­dzie­ścia sześć lat, przy­pa­dło w udziale zada­nie wspię­cia się na dach i przy­mo­co­wa­nia wszyst­kiego, co mogło odfru­nąć. Jego ojciec, Jesús, znany wszyst­kim po pro­stu jako Pipo, krą­żył po oko­licy w poszu­ki­wa­niu pro­wiantu, a mama, Cary, zaj­mo­wała się wszyst­kim innym. Zakle­jała taśmą okna, zamy­kała okien­nice i napeł­niała oczysz­czoną wodą stare butelki po napo­jach, w ilo­ści wystar­cza­ją­cej na prze­trwa­nie kilku dni. Skoń­czyw­szy, poświę­ciła chwilę, by zadzwo­nić do Cuki, swo­jej przy­ja­ciółki z dzie­ciń­stwa, cią­gle miesz­ka­ją­cej na wschod­nim wybrzeżu Kuby, w żyją­cej z uprawy trzciny cukro­wej wio­sce Tacajó, w któ­rej obie dora­stały. Chciała się upew­nić, że wszy­scy są tam przy­go­to­wani na nad­cią­ga­jący kosz­mar.

Cuka ode­brała od razu. Tak, wszystko w porządku. Z innymi też. Już zro­biła, co się dało, teraz pozo­stało tylko sku­lić się i cze­kać. Cze­ka­nie to umie­jęt­ność, któ­rej nabywa każdy Kubań­czyk, nie­ważne, gdzie mieszka i czym się zaj­muje.

Z początku Cary i Pipo pla­no­wali prze­cze­kać burzę tam, gdzie zazwy­czaj, czyli w sypialni Oscara. Ich dom – duży i solidny przed­re­wo­lu­cyjny budy­nek w popu­lar­nym wów­czas stylu mid­cen­tury modern – został podzie­lony na dwa miesz­ka­nia; sąsie­dzi z góry nawet zbu­do­wali sobie na dachu nie­le­galny warsz­tat kowal­ski. Wyglą­dało jed­nak na to, że nad­cią­ga­jąca burza na długo zamknie ich w domu. Pokój Oscara był naj­mniej­szy w miesz­ka­niu, a przed desz­czem i wia­trem wpa­da­ją­cymi przez okno mogły ich w nim ochro­nić tylko drew­niane żalu­zje. W kuchni ani w spi­żarce nie zmie­ści­liby się wszy­scy, a salon od ulicy był zbyt odsło­nięty. Pozo­stała tylko ich wła­sna sypial­nia z jedy­nym oknem wycho­dzą­cym na połu­dnie, w kie­runku prze­ciw­nym do tego, z któ­rego miała ude­rzyć Irma.

Przy­go­to­wy­wali wła­śnie pomiesz­cze­nie, kiedy zasko­czył ich dzwo­nek tele­fonu. Była to młod­sza sio­stra Pipa, Luz María. Dzwo­niła z odle­głego o bli­sko sto czter­dzie­ści pięć kilo­me­trów Cárdenas, żeby dać im znać, że dziew­czyna jej syna zaczęła rodzić pierw­sze dziecko i mimo komu­ni­ka­tów o nad­cią­ga­ją­cej nawał­nicy poje­chała do szpi­tala. Led­wie prze­ka­zała tę infor­ma­cję, linia tele­fo­niczna także padła. Jedyne radio w domu, dzia­ła­jące na korbkę urzą­dze­nie, które Pipo poda­ro­wał kie­dyś Cary na walen­tynki, było zepsute, co potę­go­wało odczu­cie odcię­cia od świata zewnętrz­nego; jakby byli gdzieś w głu­szy kubań­skich gór Sierra Maestra.

Deszcz zaczął padać wkrótce po tym, jak ulo­ko­wali się na noc w sypialni. Nie zano­siło się na zwy­kłą ulewę; kro­ple były tak grube i cięż­kie, że nie­mal sły­szeli, jak spa­dają jedna po dru­giej, z plu­skiem roz­bry­zgu­jąc się w kurzu, ale nie przy­no­sząc roz­pa­lo­nej ziemi żad­nej ochłody. Wnę­trze pokoju, w któ­rym stło­czyli się we trójkę z dyszą­cym spa­zma­tycz­nie na pod­ło­dze Faru na dokładkę, wkrótce osią­gnęło tem­pe­ra­turę jak w hut­ni­czym piecu. Cary wstała, żeby otwo­rzyć uchylne okno, i do środka wtar­gnął ciężki zapach desz­czu i błota. Leżąc z gło­wami w nogach łóżka i sto­pami skie­ro­wa­nymi ku otwar­temu oknu, mieli dosko­nały widok na krwi­sto­po­ma­rań­czowe niebo. Oso­bliwe świa­tło i wisząca w powie­trzu woń przy­wo­ły­wały u Cary kosz­marne wspo­mnie­nia innej burzy. Była wów­czas małą dziew­czynką i miesz­kała z matką i sio­strą bliź­niaczką w pen­sjo­na­cie w Tacajó, po sąsiedzku z Cuką. Kiedy ude­rzył hura­gan Flora, nie­mal doszczęt­nie znisz­czył ich skromny doby­tek.

Gdy leżeli tak ści­śnięci całą trójką, Oscar szybko zaczął się wier­cić, narze­ka­jąc na gorąco. Pipowi też było gorąco, ale bar­dziej nie­po­koił go meta­lowy dach maga­zynu miesz­czą­cego się naprze­ciwko ich domu. Już kil­ka­krot­nie mówił, że gdyby ten dach jakimś cudem zwiało, zna­leź­liby się bez­po­śred­nio w polu raże­nia. Cary kazała obu się uspo­koić. Ich dom był zbu­do­wany z betonu, prawda? A cho­ciaż nie mieli spi­żarni wypeł­nio­nej po brzegi, to prze­cież przy­go­to­wali zapas jedze­nia.

– Po pro­stu się uspo­kój­cie. Będzie dobrze.

Przez otwarte okno widziała tylko chmury zasła­nia­jące gwiazdy. To pod­su­nęło jej pewien pomysł. W dzie­ciń­stwie, gdy miesz­kała w Tacajó, nauczyła się pio­senki o gwiaz­dach; poma­gała jej odzy­skać rów­no­wagę zawsze, kiedy się bała.

– Chce­cie, żebym wam zaśpie­wała?

Cary – Cari­dad Luisa Limonta Ewen – zawsze poma­gała innym sta­wić czoło burzom, czy to dosłow­nym, czy meta­fo­rycz­nym. Jej bli­scy żar­to­wali, że uro­dziła się jako pierw­sza po to, żeby wska­zać drogę swo­jej bliź­niaczce. Tak jak jej świę­tej pamięci matka, Zena­ida, Cary z odwagą i pew­no­ścią sie­bie zma­gała się ze wszel­kimi pro­ble­mami, jakie nio­sło ze sobą życie na Kubie.

Teraz, przy wtó­rze zawo­dze­nia wia­tru i szczęku szar­pa­nej nim meta­lo­wej płachty dachu, zaczęła śpie­wać niskim, słod­kim, ledwo sły­szal­nym gło­sem, melan­cho­lijną starą pio­senkę, koły­sankę wśród sza­le­ją­cego cha­osu.

Pregúntale a las estrel­las si por las noches me ven llo­rar……Pytaj gwiazd, czy nocami sły­szą mój płaczPytaj ich, czy nie pró­buję cię kochać, jaka jestem samotnaPytaj łagod­nej rzeki, czy widziała moje łzyZapy­taj cały świat, jak bar­dzo cier­pię…

Tak jak miała nadzieję, pio­senka nieco uko­iła ich nie­po­kój. Irma nad­cią­gała, a Pipo i Oscar zapa­dli w nie­spo­kojny sen. Cary czu­wała. Nie mogła prze­stać myśleć o Cuce i Tacajó, i o strasz­nym hura­ga­nie, który prze­żyła tam w dzie­ciń­stwie. Nie mogła też wyrzu­cić z myśli nie­win­nego dziecka, które miało się uro­dzić wśród sza­le­ją­cej burzy. Wie­dzieli, że to będzie dziew­czynka; bada­nia wyka­zały to już kilka mie­sięcy temu, a data cesar­skiego cię­cia była wyzna­czona od dawna. Co za paskudny zbieg oko­licz­no­ści! Cie­kawe, czy dadzą jej na imię Irma? A może posta­no­wią trzy­mać się tra­dy­cji, przej­rzą kalen­darz, spraw­dzą, jaka święta patro­nuje temu dniu, i obar­czą biedne maleń­stwo imie­niem w rodzaju Wil­fredy? Ona sama wola­łaby już otrzy­mać imię po nocy peł­nej prze­ra­że­nia.

Mijały godziny; Cary była do cna wyczer­pana, ale wpa­try­wała się usta­wicz­nie w otwarte okno, słu­cha­jąc, jak wiatr szar­pie dach maga­zynu po prze­ciw­nej stro­nie ulicy, i szu­ka­jąc gwiazd, które były tam na pewno, choć ich nie widziała.

Tej nocy cała Guana­ba­coa trwała w napię­ciu. Parę domów od miesz­ka­nia Cary i Pipa nie­jaka Lili Durand Hernández spraw­dzała raz po raz okna i drzwi, zamy­ka­jąc to jedne, to dru­gie, nie tylko po to, by unie­moż­li­wić burzy wtar­gnię­cie do środka, ale także by zatrzy­mać w domu swo­jego leci­wego ojca, który poczuł znie­nacka chęć na spa­cer. Jakieś pół kilo­me­tra stam­tąd, w dość zruj­no­wa­nym cen­trum miej­sco­wo­ści, María del Car­men López Álvarez wspo­mi­nała, co z kolei mawiał jej ojciec, kiedy zbli­żały się następne hura­gany, o ich solid­nym małym domku, nale­żą­cym do rodziny od ponad wieku: jeśli prze­trwał te naj­więk­sze, te z 1926 i 1944, to prze­trwa wszystko. Pokła­dała w sta­bil­no­ści sta­rego domku tak wielką ufność, że jedy­nymi przy­go­to­wa­niami, jakie poczy­niła, było zdję­cie anteny tele­wi­zyj­nej z dachu i napeł­nie­nie wodą sto­ją­cego na patio wiel­kiego gli­nia­nego dzbana, zwa­nego tina­jón. W przy­pły­wie nagłej ostroż­no­ści popro­siła syna, żeby zdjął z coko­li­ków natu­ral­nej wiel­ko­ści popier­sia Juliu­sza Cezara i Rafa­ela i poło­żył je na pod­ło­dze.

Prze­cznicę od domu Marii del Car­men, po prze­ciw­nej stro­nie kościoła Los Esco­la­pios, Arturo Mon­toto zamar­twiał się z powodu nad­cią­ga­ją­cego hura­ganu, ale nikt w Guana­ba­coa nawet nie mógł przy­pusz­czać, co tra­piło go naj­bar­dziej. Jego naj­więk­szym pro­ble­mem nie było bowiem ate­lier ani spory ogród, w któ­rego zaaran­żo­wa­nie zain­we­sto­wał tyle czasu i pie­nię­dzy, ale sto­jąca na podwó­rzu nie­mal dwu­me­trowa sta­tua czar­nej piłki bejs­bo­lo­wej z jaskra­wo­czer­wo­nymi szwami, wyko­nana z pianki żywicz­nej. Była tak wielka i okrą­gła, że kiedy połą­czył ze sobą wresz­cie jej dwie połowy, nie był w sta­nie wnieść jej w domu. Jego asy­stenci z wysił­kiem prze­cią­gnęli sta­tuę pod pro­wi­zo­ryczną osłonę, ale nie było spo­sobu, żeby ją przy­mo­co­wać do pod­łoża. Teraz Arturo spraw­dził więc tylko, czy piłka na pewno jest zabez­pie­czona przed desz­czem, a potem po raz ostatni obszedł posia­dłość, koń­cząc oglę­dziny w zasa­dzo­nym przez sie­bie wła­sno­ręcz­nie sadzie: bujne man­gowce, deli­katne drzewko cytry­nowe, bana­no­wiec, któ­rego duże, wiot­kie liście trze­po­tały dziko, mio­tane pory­wami wzma­ga­ją­cego się wia­tru. Bar­dzo chciał zasa­dzić także drzewko mamon­cillo, które pamię­tał z dzie­ciń­stwa, ale wie­dział, że rosną one i doj­rze­wają tak wolno, iż ni­gdy nie skosz­to­wałby jego owo­ców.

Jorge García ocze­ki­wał ude­rze­nia hura­ganu o trzy­sta sie­dem­dzie­siąt kilo­me­trów od Guana­ba­coa, w niskim domu w stylu ran­czo, naprze­ciwko stoczni w Miami, pil­nie śle­dząc sytu­ację swo­jego rodzin­nego mia­sta. Uciekł z Kuby dwa­dzie­ścia lat wcze­śniej, ale miesz­kał tam jego wnuk i Jorge mar­twił się zawsze, kiedy wielki sztorm miał ude­rzyć w Guana­ba­coa. Ta wyspa dość już mu ode­brała.

Irma była tylko kro­plą w morzu zmar­twień, jakie drę­czyły Kubań­czy­ków w burz­li­wym cza­sie mię­dzy śmier­cią Fidela Castro w listo­pa­dzie 2016 a stop­nio­wym wyco­fy­wa­niem się z urzędu jego brata Raúla, sfi­na­li­zo­wa­nym w 2018 roku. Te dwa wyda­rze­nia wyda­wały się sym­bo­licz­nym zamknię­ciem trwa­ją­cej tak długo ery braci Castro; kur­tyna opa­dła i wszy­scy cze­kali, aż zacznie się nowy akt w histo­rii Kub, póki co nie­pewny i o nie­zbyt jasnym sce­na­riu­szu. W miarę jak idea rewo­lu­cji zała­my­wała się pod cię­ża­rem sze­ściu dekad wiel­kich obiet­nic – nie­które udało się zre­ali­zo­wać, wiele innych cią­gle pozo­sta­wało w sfe­rze marzeń – komu­ni­styczny rząd zaczy­nał powoli odkry­wać dla sie­bie i kraju kapi­ta­lizm, bawiąc się nim, tak jak tygrys bawi się zdo­by­czą: w jed­nej chwili leciutko trą­ca­jąc ją łapą, a w następ­nej – dusząc na śmierć. Socja­li­styczni apa­rat­czycy zachę­cali aspi­ru­ją­cych kubań­skich kapi­ta­li­stów do otwie­ra­nia swo­ich małych biz­ne­sów, po czym wzno­sili mury skom­pli­ko­wa­nych regu­la­cji, które ogra­ni­czały dochód i utrud­niały osią­gnię­cie suk­cesu. Ich praw­dzi­wym celem nie było wyrwa­nie milio­nów oby­wa­teli z biedy; nie chcieli, żeby komu­kol­wiek udało się zbić osza­ła­mia­jącą for­tunę.

Na prze­kór tym ogra­ni­cze­niom pół miliona Kubań­czy­ków wybrało pracę na wła­sny rachu­nek, a nie w pań­stwo­wych zakła­dach. Led­wie jed­nak zaczęli przy­zwy­cza­jać się do tego, że na czele narodu nie stoi już wódz Castro, na nowo roz­go­rzał eko­no­miczno-poli­tyczny kon­flikt ze Sta­nami Zjed­no­czo­nymi. Donald Trump anu­lo­wał sporą część histo­rycz­nych posta­no­wień pod­ję­tych za kaden­cji Baracka Obamy, przy­wra­ca­jąc restryk­cje i odstra­sza­jąc ame­ry­kań­skich tury­stów, dla któ­rych sto­sun­kowo nie­da­leka Kuba znowu stała się nie­osią­galna. Waszyng­ton potrak­to­wał wyspę na równi z Wene­zu­elą i Nika­ra­guą, okre­śla­jąc te trzy pań­stwa jako „trójkę tyra­nii” i bio­rąc je na meta­fo­ryczny celow­nik. Szary oby­wa­tel Kuby nie miał innego wyboru, jak tylko uzbroić się w cier­pli­wość w obli­czu kolej­nego „stanu wyjąt­ko­wego”, który mógł się oka­zać gor­szy niż braki i despe­ra­cja, jakie były codzien­no­ścią Kubań­czy­ków w latach dzie­więć­dzie­sią­tych XX wieku po upadku Związku Radziec­kiego, co pocią­gnęło za sobą zakrę­ce­nie kurka z miliar­dami, które były Kubie nie­zbędne do utrzy­my­wa­nia przy życiu ducha rewo­lu­cji.

W Guana­ba­coa, tak jak pra­wie wszę­dzie indziej na wyspie, odwilż zaini­cjo­wana przez Obamę wzbu­dziła wiel­kie nadzieje, zmiaż­dżone następ­nie przez dzia­ła­nia admi­ni­stra­cji Trumpa. Pie­czo­ło­wi­cie odno­wiona Stara Hawana odkryta przez Ame­ry­ka­nów pod­czas krót­ko­trwa­łego tury­stycz­nego boomu to baj­kowa wer­sja Kuby. Guana­ba­coa nato­miast to bru­talna, trój­wy­mia­rowa rze­czy­wi­stość odpo­wia­da­jąca doświad­cze­niom więk­szo­ści Kubań­czy­ków – dziu­rawe ulice, zruj­no­wane budynki, a przed nimi wię­cej śmieci niż ukwie­co­nych traw­ni­ków. Upał. Hałas. Suro­wość. Dumne histo­ryczne cen­trum mia­steczka jest star­sze od każ­dej metro­po­lii Sta­nów Zjed­no­czo­nych i w ciągu nie­mal pię­ciu­set lat od powsta­nia doświad­czyło wielu wzlo­tów i upad­ków. Ofi­cjal­nie Guana­ba­coa to część Hawany, znaj­du­jąca się na dru­gim brzegu jej osła­wio­nego portu, ale w rze­czy­wi­sto­ści mogłaby znaj­do­wać się gdzie­kol­wiek na mie­rzą­cym ponad tysiąc dwie­ście kilo­me­trów wybrzeżu głów­nej wyspy. Każda z tam­tej­szych miej­sco­wo­ści i wio­sek szczyci się uni­kalną kul­turą i toż­sa­mo­ścią. Żaden z dwu­na­stu tysięcy miesz­kań­ców Guana­ba­coa nie powie, że mieszka w Hawa­nie, podob­nie jak rezy­denci Bro­oklynu nie nazwą sie­bie nowo­jor­czy­kami.

Después del triunfo – „po zwy­cię­stwie” – tak Kubań­czycy okre­ślają zbior­czo wszystko, co nastą­piło po dniu, gdy Fidel i Raúl Castro prze­jęli wła­dzę w 1959 roku. Każdy wie, że Fidel cał­ko­wi­cie zre­wo­lu­cjo­ni­zo­wał Kubę – jej struk­turę poli­tyczną, gospo­dar­czą i spo­łeczną, czy­niąc pań­stwo zwierzch­ni­kiem wszyst­kiego i wszyst­kich – poza sobą. Pod­czas sze­ściu dekad rzą­dów rewo­lu­cji sza­rzy oby­wa­tele żyli w głę­bo­kim cie­niu jego potęż­nego wize­runku.

U progu trans­for­ma­cji, pozo­sta­wia­jąc za sobą erę Castro i rusza­jąc ku nie­zna­nemu, Kuba się zmie­nia – nawet jeśli stare samo­chody i rów­nie stare budynki spra­wiają na postron­nym widzu wra­że­nie, że w tym miej­scu zatrzy­mał się czas. Nie­któ­rzy z lide­rów poli­tycz­nych repre­zen­tują dia­me­tral­nie różne od Fidela poglądy na temat dzia­łal­no­ści gospo­dar­czej i wła­sno­ści pry­wat­nej, ale nie jest jasne, czy to fak­tyczny począ­tek nowej epoki, czy tylko despe­racka próba pod­trzy­ma­nia chwie­ją­cego się w posa­dach gma­chu rewo­lu­cji. Przez dzie­siątki lat ana­li­tycy i kore­spon­denci ruty­nowo mówili o „Kubie Fidela Castro”, jakby kraj, któ­rym dyk­ta­tor rzą­dził od 1959 roku, był fak­tycz­nie jego pry­watną wła­sno­ścią. Kiedy zmarł w 2016 roku, pań­stwowe media na Kubie gło­siły: „Fidel es Patria” – „Ojczy­zna to Fidel”, a dzieci w szko­łach zachę­cano do skan­do­wa­nia: „Jestem Fidel”.

Jed­nak ani te dzieci, ani ich rodzice nie są Fide­lem – nie bar­dziej, niż zmarły Fidel był Kubą. To zwy­kli ludzie, tacy jak Cary, Arturo, Lili, Jorge i María del Car­men. Praw­dziwi Kubań­czycy, miesz­ka­jący w real­nych miej­sco­wo­ściach, takich jak Guana­ba­coa, gdzie stare samo­chody to nie cenne antyki, ale po pro­stu stare rzę­chy, paskudne kawałki pokie­re­szo­wa­nej bla­chy, trzy­ma­jące się w kupie dzięki kilo­me­trom szpa­gatu i sile woli ich wła­ści­cieli. Gdzie rum jest tani i sprze­daje się go w małych kar­to­ni­kach. Gdzie nie ma tele­fo­nicz­nego spamu, cudow­nych diet odchu­dza­ją­cych, gaze­tek z super­mar­ketu i bil­l­bo­ar­dów rekla­mo­wych. Gdzie codzienna egzy­sten­cja nie zależy od dola­rów zosta­wia­nych przez tury­stów, ale od odwagi, pew­no­ści sie­bie i pomy­sło­wo­ści Kubań­czy­ków, któ­rych krę­pują pię­trzące się zakazy, ale nie wła­sne ogra­ni­cze­nia. Gdzie ludzie są mistrzami masko­wa­nia melan­cho­lii dyna­miczną muzyką i sza­leń­czym tań­cem oraz ukry­wa­nia fru­stra­cji za fasadą momen­tami gru­biań­skich żar­tów, gdzie kpi się z nie­mal wszyst­kiego i nie­mal niczego nie trak­tuje na tyle poważ­nie, żeby zasłu­gi­wało na pro­te­sty.

Przez całe życie Cary i inni musieli mimo woli sta­ty­sto­wać w nie­koń­czą­cym się spek­ta­klu, a rewo­lu­cja pozo­sta­wiła im do wyboru tylko trzy role: sza­rego oby­wa­tela wypeł­nia­ją­cego roz­kazy Castro, nie­za­leż­nie od tego, czy podziela się jego idee, czy nie; boha­tera sta­wia­ją­cego czynny opór, świa­do­mego, że jego postawa to samo­bój­stwo; albo ucie­ki­niera.

Jeśli cza­sami wydaje się, że wszy­scy Kubań­czycy są, jak to sami mówią, un poco loco, nieco sza­leni, to wyłącz­nie dla­tego, że żyją w nie­moż­li­wym do zro­zu­mie­nia kraju. Od trzech poko­leń są prak­tycz­nie na wojen­nej ścieżce. Rząd usta­wicz­nie przy­po­mina im o czy­ha­ją­cych od pół­nocy zagro­że­niach impe­ria­li­zmu, a jed­no­cze­śnie domaga się, żeby impe­rium znio­sło embargo i pozwo­liło Kubie robić inte­resy z Ame­ryką i jej sojusz­ni­kami. Reżim od sześć­dzie­się­ciu lat używa stra­szaka w postaci ame­ry­kań­skiej inter­wen­cji, aby zatu­szo­wać wszyst­kie swoje potknię­cia, nie­udane pro­gramy, nie­do­bory żyw­no­ści czy prze­rwy w dosta­wie elek­trycz­no­ści, a zara­zem wie, że prze­trwa­nie Kuby uza­leż­nione jest od miliar­dów ame­ry­kań­skich dola­rów prze­sy­ła­nych na wyspę przez emi­gran­tów. Pań­stwowe media przed­sta­wiają Stany Zjed­no­czone jako pie­kło nar­ko­ma­nii, maso­wych mor­dów i roz­pa­sa­nej kon­sump­cji, Kubę zaś jako ega­li­tarny raj rzą­dzony przez nie­omyl­nych ludzi. A jed­nak kiedy Kubań­czycy porów­nują swoją codzien­ność z tym, co sły­szą od krew­nych osia­dłych w Miami, albo tym, co widzą w inter­ne­cie, wie­dzą, że to wszystko kłam­stwa.

Tyle wystar­czy­łoby, żeby każ­dego dopro­wa­dzić do sza­leń­stwa, ale to tylko część nie­pew­nej rze­czy­wi­sto­ści Kubań­czy­ków. Ich prze­kleń­stwem, a zara­zem naj­więk­szą siłą, jest nie­skoń­czona zdol­ność adap­ta­cji i nie­wy­czer­pana pomy­sło­wość. Dla­tego wła­śnie embargo nało­żone przez USA nie zadzia­łało i ni­gdy nie zadziała. Plan zakła­da­jący, że uda się stwo­rzyć na wyspie tak kiep­skie warunki do życia, że zmę­czony nimi lud powsta­nie i obali reżim Castro, nie uwzględ­nił jed­nego – wro­dzo­nej zdol­no­ści prze­trwa­nia wła­ści­wej Kubań­czy­kom. Ludzie, któ­rzy potra­fią zamie­nić pla­sti­kową butelkę po napoju w zbior­nik paliwa do moto­cy­kla albo użyć roz­grza­nego w kuchen­nym piecu sta­rego tłoka, żeby napra­wić pęk­niętą oponę, patrzą na świat ina­czej niż człon­ko­wie bar­dziej kon­wen­cjo­nal­nych spo­łecz­no­ści. Jeśli całe życie składa się z prze­ciw­no­ści, prze­trwa­nie to pro­ces sta­łej adap­ta­cji. Może w roz­wi­nię­ciu tego aspektu ich naro­do­wego cha­rak­teru pomógł Kubań­czy­kom fakt, że wyspę tak czę­sto nawie­dzają hura­gany. Nic prze­cież nie powstrzyma wichru ani nie zapo­bie­gnie znisz­cze­niom. Jedyną opcją jest zbie­ra­nie wciąż na nowo ele­men­tów poła­ma­nego świata i obmy­śla­nie, jak jesz­cze zro­bić z nich sen­sowny uży­tek.

Fidel wypo­wie­dział w swoim życiu miliony słów, któ­rych słu­chano, które nagry­wano i odtwa­rzano do znu­dze­nia; gło­sów zwy­kłych Kubań­czy­ków nie sły­szy nikt. Nie­wiele mają oka­zji, żeby mówić o sobie nawet w swoim kraju, a co dopiero poza nim. Kiedy już to robią, zazwy­czaj dzieje się to w małych, zamknię­tych poko­jach, gdzie mogą liczyć na to, że szum obra­ca­ją­cego się nie­zmor­do­wa­nie wen­ty­la­tora albo meta­liczny dźwięk sta­rego tele­wi­zora nie pozwolą ich sło­wom dotrzeć do nie­po­wo­ła­nych uszu. Więk­szość ni­gdy nie uczest­ni­czy w publicz­nych pro­te­stach, bojąc się odwetu ze strony pań­stwo­wego apa­ratu bez­pie­czeń­stwa, który, jak sądzą, pil­nie moni­to­ruje ich każdy krok. Tylko naj­od­waż­niejsi i naj­bar­dziej zde­spe­ro­wani ryzy­kują wszyst­kim, aby dołą­czyć do nie­wiel­kiej grupy jaw­nych dysy­den­tów, któ­rych rząd śle­dzi, prze­śla­duje, a cza­sami więzi. Nie­wąt­pli­wie jed­nak to wła­śnie nabrzmiała tre­ścią cisza codzien­no­ści – oso­bi­ste histo­rie życia wśród nie­koń­czą­cej się rewo­lu­cji, zmie­nia­ją­cych się prio­ry­te­tów i soju­szy, trium­fów i tra­ge­dii, prze­pla­ta­ją­cych się w upalne dni pod wiecz­nym żarem nie­ga­sną­cego słońca – jest tym, co naj­peł­niej oddaje prawdę o nie­zwy­kłej rze­czy­wi­sto­ści Kuby.

Część pierw­sza. Otrzeź­wie­nie

Część pierw­sza

Otrzeź­wie­nie

Roz­dział 1. Tacajó, pro­win­cja Oriente, 1940

Roz­dział 1

Tacajó, pro­win­cja Oriente, 1940

Każdy, kto miesz­kał w latach czter­dzie­stych ubie­głego wieku w kubań­skiej dżun­gli, wie­dział, że wil­goć i pie­kielny gorąc wni­ka­jące pod wszystko i we wszystko ozna­czają, choćby czło­wiek sta­nął na gło­wie, mrówki w chle­bie. Jeśli na przy­kład wło­ży­łeś boche­nek do torby, zawią­za­łeś i powie­si­łeś na ścia­nie, nie­długo po tynku masze­ro­wał żwawy pochód owa­dów, jakby wybie­rały się na pro­szony obiad. Zena­ida Ewen, biedna, czar­no­skóra nasto­latka z żyją­cego z uprawy trzciny cukro­wej mia­steczka Tacajó, poło­żo­nego na dzi­kim wscho­dzie Kuby, ukoń­czyła zale­d­wie sześć klas miej­sco­wej szkoły, gdzie języ­kiem wykła­do­wym był angiel­ski i tro­chę uczyło się też po hisz­pań­sku, by uła­twić naukę dzie­ciom pra­cu­ją­cych w cukrowni Jamaj­czy­ków. Nie­raz obser­wo­wała, jak matka kła­dzie chleb na piecu, i dzięki temu wie­działa, że umiesz­cze­nie go w pobliżu pło­mieni – choć nie bez­po­śred­nio w ogniu – odstra­szy mrówki, zanim rodzina usią­dzie do kola­cji.

Jamaj­czycy osie­dlali się w Tacajó, od kiedy tylko w 1917 roku zaczęto prze­ra­biać tu trzcinę cukrową. Przy­byli w okre­sie boomu gospo­dar­czego po woj­nie ame­ry­kań­sko-hisz­pań­skiej, kiedy na wyspę sze­ro­kim stru­mie­niem pły­nęły z zagra­nicy pie­nią­dze – głów­nie ame­ry­kań­skie dolary. Kuba nie zyskała po woj­nie sta­tusu nie­pod­le­głego pań­stwa, o który wielu wal­czyło, ale dla tych, któ­rzy robili inte­resy z Ame­ryką Pół­nocną, czasy i tak były dobre; szcze­gól­nie widać to było w pro­win­cji Oriente. Życio­dajne połą­cze­nie słońca, świet­nej gleby i opa­dów desz­czu spra­wiało, że miej­sce to ide­al­nie nada­wało się pod uprawy, w tym na gęste pola trzciny cukro­wej, które na jakiś czas zagwa­ran­to­wały Kubie pozy­cję świa­to­wego lidera w pro­duk­cji cukru i na dobre zapew­niły słod­kiemu surow­cowi sta­tus jed­nego z fila­rów gospo­darki kraju; w końcu zaczęto mawiać: „Sin azúcar no hay país” – „Bez cukru nie ma pań­stwa”.

Aby ocean zie­lo­nych łodyg zamie­nił się w białe krysz­tałki uży­wane na całym świe­cie do sło­dze­nia kawy i pie­cze­nia ciast, potrzebny jest ogrom pracy; dzieje się tak, od kiedy setki lat temu zebrano pierw­sze plony z pól trzciny cukro­wej. Na początku XIX wieku na polach haro­wali przy­wo­żeni tu afry­kań­scy nie­wol­nicy, ale Hisz­pa­nia, któ­rej kolo­nią była przez pięć wie­ków Kuba, ni­gdy nie zezwa­lała, aby osie­dlało ich się tutaj tak wielu, jak na innych wyspach Kara­ibów. Han­del nie­wol­ni­kami zde­le­ga­li­zo­wano na Kubie w 1820 roku, ale naprawdę zakoń­czył się dopiero w roku 1879. Bry­tyj­ski histo­ryk Hugh Tho­mas zauwa­żył, że kubań­ska klasa wyż­sza na pewno znacz­nie gor­li­wiej wal­czy­łaby z Hisz­pa­nią o odzy­ska­nie nie­pod­le­gło­ści, gdyby nie „nie­po­kój o los nie­wol­ni­ków i maja­czące w pamięci widmo Haiti”. Po tym, jak w por­cie Hawany zato­nął w 1898 roku ame­ry­kań­ski krą­żow­nik USS Maine i Stany Zjed­no­czone wsparły Kubę w dłu­go­trwa­łej już woj­nie o nie­pod­le­głość, Hisz­pa­nia była zmu­szona zre­zy­gno­wać ze swo­jej cen­nej kolo­nii. Kuba stała się repu­bliką, choć z nie­zbyt sta­bil­nym sys­te­mem demo­kra­cji, pod nie­kom­pe­tent­nym przy­wódz­twem i obar­czoną dzie­dzic­twem uprze­dzeń raso­wych, któ­rego ni­gdy nie udało się w pełni wyple­nić.

Wraz z napły­wem zagra­nicz­nych inwe­sty­cji, który zaczął się we wcze­snych latach XX wieku, spółka cukrow­ni­cza Tacajó Sugar Cor­po­ra­tion z sie­dzibą w Nowym Jorku roz­ro­sła się bły­ska­wicz­nie i zaczęła przy­no­sić praw­dziwe zyski. Rów­nie agre­syw­nie roz­wi­jała się dzia­ła­jąca po sąsiedzku kor­po­ra­cja han­dlu­jąca owo­cami tro­pi­kal­nymi, Uni­ted Fruit Com­pany; sku­po­wała plony od lokal­nych far­me­rów, takich jak Ángel Castro, hisz­pań­ski żoł­nierz, który osie­dlił się po woj­nie na Kubie i zbi­jał for­tunę na Mana­cas, poło­żo­nej nie­da­leko od Tacajó plan­ta­cji o powierzchni dwu­dzie­stu tysięcy akrów. Bra­ko­wało rąk do pracy; do tego stop­nia, że kubań­ski rząd udzie­lił w 1922 roku pozwo­le­nia na spro­wa­dze­nie przez Tacajó Sugar i Uni­ted Fruit tysięcy kon­trak­to­wych robot­ni­ków do pomocy przy zbio­rach. Spo­dzie­wano się, że po sezo­nie wrócą w rodzinne strony. Więk­szość sta­no­wili Haitań­czycy i Jamaj­czycy. Wielu z nich ni­gdy nie opu­ściło Kuby.

Matka Zena­idy, Sarah Ann Ewen, w 1922 roku miała dwa­dzie­ścia dzie­więć lat; dostała jamaj­ski pasz­port i udała się w podróż z King­ston na Kubę. Kusiła ją wizja wyspy ofe­ru­ją­cej bajeczne moż­li­wo­ści. Wylą­do­waw­szy w San­tiago, udała się na drugą stronę wyspy, do Tacajó, gdzie, jak sły­szała, można było zna­leźć dobre życie, któ­rego z powo­dze­niem poszu­ki­wali na Kubie Jamaj­czycy. Żyzna dolina wokół cukro­wego mia­steczka przy­po­mi­nała jej dom, ale to nie był raj, zwłasz­cza dla samot­nej matki, bez wykształ­ce­nia i zawodu. Więk­szość dróg była nie­utwar­dzona, warunki sani­tarne wołały o pomstę do nieba, a cykl pracy w cukrowni skła­dał się z okre­sów harówki i mie­sięcy prze­sto­jów. O ile oczy­wi­ście czło­wiek w ogóle zdo­był pracę. A Sarah musiała ją zdo­być, i to szybko. W tam­tych cza­sach kobiety nie pra­co­wały przy maszy­nach, ale goto­wały i sprzą­tały, a to potra­fiła robić. Zaczęła prać dla samot­nych męż­czyzn zamiesz­ku­ją­cych obskurne hotele robot­ni­cze. Póź­niej dostała się na służbę u zakła­do­wego leka­rza, Kubań­czyka, który przy­jął ją, by poma­gała jego żonie; Sarah wspie­rała ją w pro­wa­dze­niu dużego domu znaj­du­ją­cego się nie­opo­dal głów­nej bramy cukrowni. Był to dla niej nie­wąt­pliwy awans, oka­zja, żeby zapew­nić dzie­ciom lep­sze życie – i zamie­rzała ją wyko­rzy­stać jak naj­le­piej. Jed­nak w 1941 roku, kiedy miała zale­d­wie czter­dzie­ści sie­dem lat, zmarła na zawał serca. Zena­ida i jej brat Cle­ve­land zostali sie­ro­tami. Pod swój dach przy­jęli ich sąsie­dzi z Tacajó.

Kubań­ski lekarz pozwo­lił Zena­idzie prze­jąć posadę po matce, czy to kie­ru­jąc się lito­ścią, czy potrzebą, choć miała zale­d­wie trzy­na­ście lat, mówiła łama­nym hisz­pań­skim i ni­gdy nie pra­co­wała jako słu­żąca. Pew­nego dnia dziew­czyna czy­ściła krysz­ta­łową czarkę, w któ­rej prze­cho­wy­wano cukierki. Zauwa­żyła, że w środku pano­szą się mrówki. Wie­działa, że żona dok­tora uka­rze ją, jeśli zoba­czy owady, ale przy­po­mniała sobie, jak matka uczyła ją ukła­dać chleb przy piecu. Uznała, że metoda, która podzia­łała w tam­tym przy­padku, spraw­dzi się rów­nież w tym. Pło­mie­nie fak­tycz­nie spra­wiły, że mrówki ucie­kły, ale krysz­ta­łowa czarka nie wytrzy­mała gorąca i popę­kała. Gdy żona leka­rza zorien­to­wała się, co się stało, zwy­my­ślała Zena­idę, nazy­wa­jąc ją bez­den­nie głu­pią dzie­wu­chą.

Dziew­czyna poprzy­się­gła sobie, że już ni­gdy nie pozwoli się tak upo­ko­rzyć.

Kiedy lekarz odszedł z pracy w cukrowni, tra­fiła na służbę do jego następcy. I tak się toczyło jej życie, od rodziny do rodziny, z pie­lę­gno­wa­nym w sekre­cie marze­niem, że kie­dyś sama zaj­mie się medy­cyną. Kiedy w 1947 roku rodzina, dla któ­rej aktu­al­nie pra­co­wała, posta­no­wiła prze­nieść się do Hawany, Zena­ida poje­chała z nimi. Miała dzie­więt­na­ście lat i wie­rzyła, że w sto­licy czeka ją lep­sze życie. Wkrótce jed­nak zorien­to­wała się, że młoda czar­no­skóra kobieta bez wykształ­ce­nia nie ma co marzyć o zosta­niu lekarką, nie­ważne, gdzie zamieszka. Po kilku latach miała ser­decz­nie dość Hawany, ale zamiast wró­cić do Tacajó, spró­bo­wała szczę­ścia w Guan­ta­namo. Sły­szała, że miesz­cząca się tam baza mary­narki Sta­nów Zjed­no­czo­nych zatrud­nia Kubań­czy­ków i dobrze ich trak­tuje, szcze­gól­nie jeśli mówią po angiel­sku.

Zena­ida zna­la­zła zaję­cie w żłobku na tere­nie bazy. Codzien­nie prze­pły­wała pro­mem na ame­ry­kań­ską stronę zatoki, pil­nu­jąc, aby zawsze sia­dać na miej­scach prze­zna­czo­nych dla czar­no­skó­rych. Dobrze zara­biała, część pie­nię­dzy zain­we­sto­wała więc w złotą biżu­te­rię, którą trak­to­wała jako swo­istą polisę ubez­pie­cze­niową na wypa­dek, gdyby sprawy poto­czyły się źle. Wtedy też wpa­dła w oko mło­demu sto­la­rzowi z Haiti, który także pra­co­wał dla Ame­ry­ka­nów. Ari­stede Limonta był przy­stojny, sma­gły, pocią­ga­jący w ten szorstki spo­sób, który wiele lat póź­niej porów­ny­wała do czaru, jakim ema­no­wał ame­ry­kań­ski pio­sen­karz Barry White. Zako­chali się w sobie i wpro­wa­dzili do małego drew­nia­nego domku na rogu Céspedes i Ósmej Ulicy, po połu­dnio­wej stro­nie Guan­ta­namo. Kiedy Zena­ida zaszła w ciążę, zło­żyła ślub patronce Kuby, Matce Boskiej Miło­sier­nej z El Cobre – Vir­gen de la Cari­dad del Cobre, któ­rej sank­tu­arium znaj­duje się na wzgó­rzu nad San­tiago: obie­cała, że jeśli uro­dzi się dziew­czynka, nada jej imię Cari­dad.

Przez jakiś czas wie­rzyła, że udało jej się zosta­wić za sobą czas upo­ko­rzeń, jakich dozna­wała, pra­cu­jąc w domu leka­rza, ale na hory­zon­cie zbie­rały się ciemne chmury. Jej mąż zaczął robić słod­kie oczy do innych mło­dych i ład­nych kobiet. Zena­ida pró­bo­wała to igno­ro­wać.

Kiedy ode­szły jej wody, Ari­stede wyna­jął wóz konny i popę­dzili do szpi­tala w Guan­ta­namo. Osiem­na­stego grud­nia 1956 roku na świat przy­szło dziecko – dziew­czynka. Położna powie­działa jed­nak, że to nie koniec.

– Nie mogę uro­dzić dru­giego dziecka – zako­mu­ni­ko­wała jej Zena­ida. – Nie teraz. Mam kło­poty z mężem.

Kło­poty czy nie, oka­zało się, że w dro­dze są bliź­nięta. Dzie­sięć minut po córeczce uro­dziła się druga. Ari­stede nie zdzi­wił się, w jego rodzi­nie nie było to niczym nie­zwy­kłym. Jego pra­babka María uro­dziła ponoć aż pięć par bliź­niąt.

Sie­dem­na­ście dni przed naro­dzi­nami dziew­czy­nek Fidel Castro i osiem­dzie­się­ciu jeden bojow­ni­ków wylą­do­wali w gęstym namo­rzy­no­wym lesie na bagnach u połu­dnio­wego wybrzeża Kuby. Był to bar­dzo nie­udany począ­tek ich walki zbroj­nej w celu oba­le­nia Ful­gen­cia Bati­sty, dyk­ta­tora Kuby, rzą­dzą­cego przez ostat­nie dekady przy solid­nym wspar­ciu Waszyng­tonu. Kiedy Ari­stede obie­cy­wał Zena­idzie, że będzie poma­gał jej w opiece nad nie­mow­lę­tami, Bati­sta cheł­pił się publicz­nie, że wichrzy­ciel­scy bra­cia Castro zgi­nęli pod­czas desantu, a z nimi więk­szość towa­rzy­szą­cego im oddziału.

Zarówno Ari­stede, jak i Bati­sta kła­mali.

Zena­ida za to dotrzy­mała ślubu zło­żo­nego Naj­święt­szej Panience i nadała pierw­szej bliź­niaczce imiona Cari­dad Luisa, zaś dru­giej – Espe­ranza Cari­dad. Miło­sier­dzie i Nadzieja. Nadzieja i Miło­sier­dzie. Wie­działa już dobrze, jakim kobie­cia­rzem jest Ari­stede, i czuła się zdra­dzona. Bliź­niaczki dodały jej jed­nak sił, żeby nad­sta­wić drugi poli­czek i dać mężowi szansę. Żyli w czwórkę przez około trzy mie­siące. Wresz­cie pew­nego wie­czoru, wypiw­szy za dużo, Ari­stede pod­niósł na nią rękę.

Zra­niona, zła i upo­ko­rzona nie­mal tak jak kie­dyś, Zena­ida wło­żyła dzieci do koszyka i obe­szła mały domek, zbie­ra­jąc co tylko mogła z ich nie­wiel­kiego dobytku. Nie­stety złota biżu­te­ria, na którą ciu­łała i która miała być jej ubez­pie­cze­niem na wypa­dek wła­śnie cze­goś takiego, spo­czy­wała w szafce po dru­giej stro­nie łóżka, na któ­rym chra­pał pijany Ari­stede. Nie mogła ryzy­ko­wać, że go obu­dzi i znowu obe­rwie, a tym bar­dziej – że zaczną się szar­pać o dzieci.

Zena­ida wymknęła się z domu bez biżu­te­rii, a za to z dziew­czyn­kami, i zna­la­zła schro­nie­nie u jed­nej z jamaj­skich przy­ja­ció­łek matki. Kiedy dzieci skoń­czyły kilka mie­sięcy, pró­bo­wała wró­cić do pracy, ale pierw­szego dnia wpa­dła na pro­mie na Ari­stede. Zaczął wrzesz­czeć tak, żeby wszy­scy sły­szeli, oskar­ża­jąc ją, że ucie­kła i zabrała dzieci, że unie­moż­li­wia mu kon­takt z nimi.

– Daj­cie mi wysiąść – krzyk­nęła i kapi­tan promu zwol­nił. Wró­ciw­szy na ląd, wysłała tele­gram do swo­jego brata Cle­ve­landa, pro­sząc, żeby spo­tkał się z nią na sta­cji kole­jo­wej w Man­gu­ito, tuż za Tacajó. Wra­cam do domu, napi­sała. Ni­gdy nie odzy­skała biżu­te­rii i ni­gdy nie wyszła za mąż, ale zawsze utrzy­my­wała, że Ari­stede był pierw­szą i jedyną praw­dziwą miło­ścią jej życia. Przez następne dzie­siątki lat, kiedy tylko w radiu zaczy­nał śpie­wać Barry White, wycho­dziła z pokoju.

Została samotną matką; dwu­dzie­sto­sied­mio­let­nia, bez pracy, bez wykształ­ce­nia i bez domu, miała tylko dziew­czynki i wła­sną deter­mi­na­cję. Posta­no­wiła, że jej dzieci ni­gdy nie będą poni­żane i krzyw­dzone tak jak ona. Z waha­niem udała się do domu Car­men Caro, kobiety, która przy­jęła ją pod swój dach po śmierci matki. Zapu­kała do drzwi. Ze wsty­dem przy­znała, że ponio­sła porażkę we wszyst­kich swo­ich przed­się­wzię­ciach i że teraz nie ma się do kogo zwró­cić. Car­men miała wła­sną wielką rodzinę, miesz­ka­jące pod jed­nym dachem liczne dzieci i wnuki – w tym małą dziew­czynkę imie­niem Cuka – ale miała też dobre serce i wygo­spo­da­ro­wała w dużym sta­rym domu miej­sce dla nowo przy­by­łych.

Tym­cza­sem w górach nie­opo­dal Tacajó poja­wił się Fidel, zada­jąc wobec całego świata kłam twier­dze­niom Bati­sty. Choć lądo­wa­nie było twarde, a pod­czas prze­dzie­ra­nia się przez las namo­rzy­nowy ostrze­li­wano go razem z jego towa­rzy­szami, po umoc­nie­niu swo­jej pozy­cji na plaży udało im się prze­do­stać do gęstych lasów Sierra Maestra, gdzie się prze­gru­po­wali. Na początku roku 1957 Castro zwo­łał dzie­siątki swo­ich zwo­len­ni­ków, aby sfi­na­li­zo­wać plan zbroj­nego powsta­nia w celu oba­le­nia Bati­sty; na temat tego, co mia­łoby nastą­pić po mało praw­do­po­dob­nym, bio­rąc pod uwagę róż­nicę sił, prze­ję­ciu wła­dzy, wyra­żał się dość nie­kon­kret­nie. Zanim jed­nak doszło do spo­tka­nia, Fidel udzie­lił wywiadu ame­ry­kań­skiemu kore­spon­den­towi „New York Timesa”, prze­szmu­glo­wa­nemu przez jego ludzi w góry. Tenże repor­ter, Her­bert L. Mat­thews, napi­sał kilka dni póź­niej, po powro­cie do Nowego Jorku, serię sen­sa­cyj­nych arty­ku­łów, ujaw­nia­jąc światu, że Castro nie tylko żyje, ale i wygrywa wojnę z Bati­stą – co w 1957 roku było zde­cy­do­waną prze­sadą. Mat­thews przed­sta­wił Fidela w jasnych bar­wach, opi­su­jąc go jako kubań­skiego Robin Hooda, impo­nu­ją­cego swoim hero­izmem mło­dego praw­nika o potar­ga­nej bro­dzie, który obie­cy­wał przy­wró­cić kon­sty­tu­cyjny rząd i zor­ga­ni­zo­wać wybory.

Walki toczyły się cza­sem w górach wokół Tacajó, ale Zena­ida była zbyt zapra­co­wana, żeby inte­re­so­wać się prze­sła­niem Castro; musiała prze­cież prać dla dzie­siąt­ków robot­ni­ków i opie­ko­wać się dziew­czyn­kami. Fidel i jego idee przy­cią­gali wielu zwo­len­ni­ków i w poło­wie 1958 roku, kiedy Stany Zjed­no­czone wresz­cie zde­cy­do­wały się prze­stać sprze­da­wać broń rzą­dowi Bati­sty, stało się jasne, że dni dyk­ta­tora są poli­czone. W nowo­roczny pora­nek 1959 roku Bati­sta zała­do­wał do kilku samo­lo­tów pie­nią­dze – rze­komo kwotę nawet 400 milio­nów dola­rów, które, jak twier­dził Castro, skradł z pań­stwo­wego skarbca – i wraz z rodziną i kil­kor­giem dorad­ców umknął na bez­pieczną Domi­ni­kanę.

Zena­ida kibi­co­wała Fide­lowi jak więk­szość Kubań­czy­ków; kiedy prze­jął wła­dzę nad całym kra­jem, miał zale­d­wie trzy­dzie­ści dwa lata. Wie­rzyła, gdy obie­cy­wał, że poprawi warunki życia wszyst­kich miesz­kań­ców wyspy, nie­za­leż­nie od rasy i płci. Kiedy zaczął orga­ni­zo­wać swój ogól­no­kra­jowy sys­tem „oczu i uszu”, nazy­wa­jąc go Komi­te­tem Obrony Rewo­lu­cji (Comités de Defensa de la Revo­lu­ción, CDR), stała się aktyw­nym człon­kiem siatki. Przy­łą­czyła się rów­nież do Kubań­skiej Fede­ra­cji Kobiet, zało­żo­nej przez rewo­lu­cjo­nistkę, żonę Raúla, Vilmę Espín. Gdy rząd prze­kształ­cił dom byłego dyrek­tora cukrowni w mały szpi­tal, Zena­ida dostała tam pracę salo­wej. Zmy­wała pod­łogi i zmie­niała pościel. Zaję­cie dale­kie od wyma­rzo­nej pracy lekarki, ale mimo wszystko dla niej i jej małej rodziny nie­ba­ga­telny krok w górę na dra­bi­nie spo­łecz­nej.

Ame­ry­ka­nie rzą­dzący Tacajó pospiesz­nie ucie­kli, kiedy w 1960 roku cukrow­nię zna­cjo­na­li­zo­wano. Kubań­czycy, któ­rzy ją prze­jęli, zadbali o to, żeby nad oko­licą na­dal domi­no­wał cykl życia fabryki i jej plu­jące dymem kominy. Zacho­wali sieć tele­fo­niczną, łączącą domy wszyst­kich robot­ni­ków z cen­trum admi­ni­stra­cyj­nym, a gwiz­dek roz­le­gał się dwa razy dzien­nie, punk­tu­al­nie na początku i końcu każ­dej zmiany – głę­boki pomruk, wydo­by­wa­jący się jakby z dziury w gigan­tycz­nym tłu­miku. Sza­rym świ­tem wtó­ro­wał pia­niu kogu­tów i recho­ta­niu żab, budząc Zena­idę i dziew­czynki, by sta­wiły czoło wyzwa­niom kolej­nego dnia.

Miesz­kały w tak zwa­nej cuarteríi; był to długi rząd minia­tu­ro­wych miesz­kań, skła­da­ją­cych się z nie wię­cej niż jed­nego pomiesz­cze­nia. Latryna znaj­do­wała się w lesie nie­opo­dal. To był ich dom, kiedy w 1963 roku ude­rzył hura­gan Flora, jeden z naj­bar­dziej tra­gicz­nych w skut­kach. Zanim Zena­ida usły­szała ostrze­że­nia przez swoje małe tran­zy­sto­rowe radio, wiatr i deszcz nie­mal już do nich dotarły. Była potrzebna w kli­nice, więc zabrała nie­spełna sied­mio­let­nie córki z cuarteríi i zapro­wa­dziła do przy­ja­ciółki, zamiesz­ku­ją­cej solidny muro­wany dom nie­da­leko szpi­tala. Córki, sto­jąc w otwar­tych drzwiach fron­to­wych, patrzyły, jak z wysił­kiem toruje sobie wśród wichury drogę do kli­niki, przy­trzy­muje się bugen­wil­lo­wego żywo­płotu, żeby wiatr jej nie zdmuch­nął. Prze­stra­szone, że już ni­gdy nie zoba­czą matki, pró­bo­wały pocie­szać się wza­jem­nie przez całą długą noc. Kiedy niebo zasło­niły gęste, szare chmury i znik­nęły gwiazdy, Cary zaśpie­wała pio­senkę, któ­rej uczył dzieci pan Pedrozo, jej nauczy­ciel z czwar­tej klasy: Pytaj gwiazd, czy nocami sły­szą mój płacz…

Kiedy Flora wresz­cie się wyco­fała w stronę Atlan­tyku i Zena­ida mogła opu­ścić kli­nikę, zabrała dziew­czynki do domu. Hura­gan spra­so­wał cał­ko­wi­cie jeden koniec cuarteríi. Ściany w ich czę­ści na­dal stały, ale dach został zerwany, a ulewny deszcz doszczęt­nie prze­mo­czył masywną szafę, w któ­rej prze­cho­wy­wały cały swój doby­tek. Zebrały więc to, co udało się oca­lić, i po raz kolejny wpro­wa­dziły się do zna­jo­mych.

W miarę odbu­dowy Tacajó Zena­ida umac­niała też swoją pozy­cję w kli­nice. W 1968 roku zapi­sała się na kurs asy­sten­tek pie­lę­gniar­skich, orga­ni­zo­wany w szpi­talu miej­skim w Holguín. Po dzie­wię­ciu mie­sią­cach wró­ciła do Tacajó z nowym tytu­łem i pla­nami na przy­szłość. W szpi­talu, gdzie do tej pory pra­co­wała jako salowa, dostała posadę asy­stentki pie­lę­gniar­skiej. Zyskała nie­chlubną sławę dzięki nie­wzru­szo­nemu spo­ko­jowi, z jakim robiła zastrzyki, bez zawa­ha­nia i współ­czu­cia kłu­jąc każ­dego, od naj­więk­szego twar­dziela po zupeł­nych sła­be­uszy. Jed­no­cze­śnie miesz­kańcy Tacajó poko­chali ją za wyjąt­kowo wiel­kie serce.

Od naj­młod­szych lat matka pró­bo­wała ubie­rać Cary i Espe­ranzę iden­tycz­nie, Cary jed­nak posta­no­wiła zazna­czać swoją indy­wi­du­al­ność. Pew­nego razu, gdy zostały zapro­szone na przy­ję­cie uro­dzi­nowe do Cuki, Zena­ida chciała, żeby zało­żyły takie same nie­bie­skie sukienki i pasu­jące do nich kokardy. Cary miała inny plan. Wcią­gnęła do szafy wnę­ko­wej tabo­ret, wyjęła czer­woną sukienkę i zaczęła bła­gać matkę, żeby pozwo­liła jej zało­żyć ją zamiast nie­bie­skiej. Choć była ogrom­nie uparta, prze­grała ten spór. Kiedy koń­czyła pięt­na­ście lat – co zazwy­czaj jest wiel­kim wyda­rze­niem w życiu kubań­skiej dziew­czyny – jej siła prze­bi­cia była już znacz­nie więk­sza. Nie obyło się bez kłótni, ale przy­go­to­wu­jąc dla dziew­czy­nek wspólne obchody quinceañery, Zena­ida uszyła dla Espe­ranzy różową sukienkę z dłu­gimi ręka­wami, a dla Cary – nie­bie­ską z krót­kimi.

Były bliź­niacz­kami dwu­ja­jo­wymi, obie nieco powy­żej stu sześć­dzie­się­ciu cen­ty­me­trów wzro­stu, o tej samej pro­mien­nej cerze w odcie­niu maho­niu, wyso­kich kościach policz­ko­wych i sze­ro­kich uśmie­chach. Twarz Espe­ranzy była jed­nak nieco peł­niej­sza, dzięki czemu bar­dziej przy­po­mi­nała matkę. Cary odzie­dzi­czyła po Zena­idzie prze­rwę mię­dzy gór­nymi jedyn­kami, którą chęt­nie poka­zy­wała w uśmie­chu, i rezo­lut­ność. Zawsze była bar­dziej zor­ga­ni­zo­wana od sio­stry, pełna pasji i o skłon­no­ści do dra­ma­ty­zo­wa­nia.

– Spójrz­cie tylko, jaka z niej akto­reczka – mawiała Zena­ida na widok pła­czą­cej Cary. – Łzy lecą jej tylko z jed­nego oka.

Stany Zjed­no­czone były jed­nym z pierw­szych państw, które uznały nowy, post­ba­ti­stow­ski rząd zor­ga­ni­zo­wany przez Fidela, ale sto­sunki mię­dzy nimi a Kubą prędko się popsuły. Po tym jak Castro zna­cjo­na­li­zo­wał sporą część gospo­darki, w tym ame­ry­kań­skie rafi­ne­rie i cukrow­nie, jak ta w Tacajó, ani myśląc o rekom­pen­sa­cie dla dotych­cza­so­wych wła­ści­cieli, pre­zy­dent Dwi­ght Eisen­ho­wer ostro zre­du­ko­wał kwoty na cukier i wstrzy­mał eks­port. W 1962 roku pre­zy­dent John F. Ken­nedy zaostrzył sank­cje, wpro­wa­dza­jąc cał­ko­wite embargo na han­del, które obo­wią­zy­wało od tam­tej pory nie­prze­rwa­nie.

Kubań­czycy zaczęli mieć pro­blemy z pozy­ski­wa­niem czę­ści zamien­nych, dzięki któ­rym cukrow­nia w Tacajó mogłaby funk­cjo­no­wać. Mimo wszystko uda­wało się mie­lić trzcinę i eks­por­to­wać rafi­no­wany cukier, głów­nie do Związku Radziec­kiego, który dobrze za niego pła­cił. Rząd Fidela dbał o to, żeby wspie­rać Tacajó i jego lud­ność. Wiel­kie domy przy Alei Dru­giego Kwiet­nia, wcze­śniej nale­żące do ame­ry­kań­skich dyrek­to­rów, zostały podzie­lone na miesz­ka­nia. Cary i Espe­ranza mogły odwie­dzać klub towa­rzy­ski w mia­steczku, wcze­śniej zare­zer­wo­wany dla ame­ry­kań­skich wła­ści­cieli cukrowni i bia­łych kubań­skich mene­dże­rów, a także zapi­sać się na lek­cje muzyki w domu kul­tury, kie­dyś nie­do­stęp­nym dla czar­no­skó­rych nasto­la­tek. Te zna­czące prze­miany dały Zena­idzie nadzieję, że rewo­lu­cja fak­tycz­nie może pora­dzić sobie z cią­gle obecną dys­kry­mi­na­cją rasową, któ­rej ofiarą padała przez całe życie. Zena­ida, jak wielu innych Kubań­czy­ków, otrzy­my­wała teraz wyraźny komu­ni­kat, na który cze­kali: mło­dzi ludzie, tacy jak jej bliź­niaczki, nie będą już dys­kry­mi­no­wani z powodu koloru skóry. Podob­nie dziew­częta w laty­no­skiej kul­tu­rze macho nie będą już musiały rezy­gno­wać z marzeń, pod warun­kiem że będą pra­co­wite i zdo­będą wykształ­ce­nie.

W 1970 roku Zena­ida z cór­kami dołą­czyła do nie­zli­czo­nych Kubań­czy­ków ści­na­ją­cych trzcinę cukrową w sza­leń­czej pogoni za wyzna­czo­nym przez Fidela celem osią­gnię­cia dzie­się­cio­to­no­wych zbio­rów. Plan się nie powiódł, a nad Kubą zawi­sła atmos­fera nie­pew­no­ści pod wzglę­dem zarówno poli­tycz­nym, jak i gospo­dar­czym. Nie­za­leż­nie od tego, jak potężna wyda­wała się rewo­lu­cja Fidela, wyszło na jaw, że jej potęga ma gra­nice. Zena­ida zdała sobie sprawę, że mia­steczko w cie­niu cukrowni to ślepy zaułek. Dziew­czynki były w pań­stwo­wej szkole z inter­na­tem, ona sama pra­co­wała na polach w ciągu dnia, a nocami się uczyła. Zde­cy­do­wała się wra­cać do Hawany i spro­wa­dzić do sie­bie Cari­dad i Espe­ranzę, gdy tylko znaj­dzie stałą pracę i miesz­ka­nie.

Nie było to tak łatwe, jak zakła­dała, ale ze swoim dyplo­mem asy­stentki pie­lę­gniar­skiej dostała wresz­cie pracę w szpi­talu w Hawa­nie. Mogła spro­wa­dzić swoją małą rodzinę i zapi­sała córki do szkół w mie­ście. Dobrze sobie radziły i mogły dostać się na wybrane uni­wer­sy­tety, ale nie były pewne, czy stu­dia to wła­ściwa droga. Ich matka pra­co­wała prze­cież w szpi­talu po dwa­na­ście godzin i wra­cała śmier­tel­nie zmę­czona, haru­jąc dla swo­ich dzieci. Opra­co­wały więc odważny plan: Espe­ranza zosta­nie fry­zjerką, a Cary będzie robić mani­cure. Nie mogły zało­żyć firmy, nawet bar­dzo małej. Ogól­no­kra­jowa akcja, nazwana przez Fidela Rewo­lu­cyjną Ofen­sywą, którą prze­pro­wa­dzono w 1968 roku, dopro­wa­dziła do prze­ję­cia przez pań­stwo wszyst­kich biz­ne­sów pry­wat­nych, nawet tych naj­mniej­szych, i zde­le­ga­li­zo­wała pry­watną dzia­łal­ność gospo­dar­czą, w tym salony kosme­tyczne. Dziew­czyny wie­działy jed­nak, że Kubanki zawsze będą skłonne zain­we­sto­wać w urodę. Zamie­rzały strzyc włosy i pie­lę­gno­wać paznok­cie klien­tek w domu, a w razie czego utrzy­my­wać, że poma­gają przy­ja­ciół­kom.

Z dumą przed­sta­wiły Zena­idzie swoje plany, ale nie spo­tkały się z ocze­ki­waną reak­cją.

– Nie ma mowy – powie­działa matka nie­zno­szą­cym sprze­ciwu tonem. Przy­po­mniała im o upo­ko­rze­niach, jakie spo­ty­kały ją w domu leka­rza w Tacajó. – Tak się działo, bo byłam biedną, czarną dziew­czyną bez wykształ­ce­nia – mówiła. Nie chciała, żeby histo­ria się powtó­rzyła. Życie na Kubie rzą­dzi się twar­dymi pra­wami, wyja­śniała. – Jeste­ście na gor­szej pozy­cji, bo jeste­ście mło­dymi kobie­tami, do tego czar­no­skó­rymi. Zawsze będzie­cie musiały pra­co­wać cię­żej i dawać z sie­bie sto pięć­dzie­siąt pro­cent, zanim ktoś uzna, że robi­cie to dobrze.

Miały pójść na stu­dia, koniec dys­ku­sji.

Espe­ranza wybrała archi­tek­turę na jed­nym z hawań­skich uni­wer­sy­te­tów, roz­sądny wybór dla mło­dej kubań­skiej komu­nistki. Cary jed­nak od chwili, gdy zetknęła się z muzyką, lite­ra­turą i sztuką Hawany, nie mogła się nimi nasy­cić. Zako­chała się w książ­kach, szcze­gól­nie dzie­łach Honoré de Bal­zaca i hisz­pań­skiego poety Gustava Adolfa Bécquera. Napeł­niały ją odwagą w obli­czu trud­no­ści, które przed jej rodziną pię­trzyły się nie­ustan­nie, i to w nich szu­kała pocie­chy. Pew­nego razu, gdy obser­wo­wała, jak jej matka broni się przed sądem kole­żeń­skim przed zarzu­tami o złe trak­to­wa­nie nie­peł­no­spraw­nej dziew­czynki, którą się opie­ko­wała, przy­po­mniała sobie ponure wersy Bécquera i kło­poty wła­snej rodziny od razu wydały się mniej przy­gnę­bia­jące:

Życie moje – pusty­nia, pod ręką więd­nie każdy kwiat.Na mej śmier­tel­nej dro­dze ktoś posiał samo zło i jad1.

Cary miała gor­sze stop­nie niż Espe­ranza. Orto­gra­fia i gra­ma­tyka wiecz­nie spra­wiały jej pro­blemy. Na tyle dobrze sobie jed­nak radziła z innymi przed­mio­tami, że zakwa­li­fi­ko­wała się do nowego pro­gramu, który pozwa­lał mło­dym Kubań­czy­kom, jako oby­wa­te­lom pań­stwa bloku socja­li­stycz­nego, stu­dio­wać na zagra­nicz­nych uni­wer­sy­te­tach. Marzyła o histo­rii sztuki we Wschod­nich Niem­czech, ale kiedy opu­bli­ko­wano listę sty­pen­dy­stów, oka­zało się, że zosta­nie wysłana na Ukra­inę, gdzie stu­dia tego rodzaju nie były dostępne. Doradca aka­de­micki zasu­ge­ro­wał zamiast tego inży­nie­rię eko­no­miczną.

– Co to jest? – musiała zapy­tać. Inży­nie­ria eko­no­miczna była popu­lar­nym kie­run­kiem w Euro­pie Wschod­niej; stu­denci uczyli się sto­so­wać zasady gospo­darki i eko­no­mii w spo­sób prak­tyczny. Nie­wiele osób na Kubie miało jed­nak poję­cie o tej dzie­dzi­nie, łącz­nie z Zena­idą. Pro­po­zy­cja nie brzmiała dla niej jak coś, czym powinna się parać porządna młoda Kubanka, a do tego jej zda­niem ten kie­ru­nek był mało per­spek­ty­wiczny.

– To na pewno coś, co tam się spraw­dza, a u nas na nic się nie przyda – lamen­to­wała. Espe­ranza wybrała bar­dziej reali­styczną drogę roz­woju, dzięki któ­rej mogła też zostać na Kubie. Dla­czego Cary nie mogła wziąć przy­kładu z sio­stry?

Zena­ida odmó­wiła pod­pi­sa­nia wyma­ga­nej rodzi­ciel­skiej zgody, więc dziew­czyna musiała zwró­cić się do krew­nych z prośbą o popar­cie. Chciała, żeby prze­ko­nali matkę, że stu­dia w Związku Radziec­kim to powód do dumy. I że nie każdy sta­tek, który wypływa na Atlan­tyk, podzieli los Tita­nica. W końcu, z wiel­kimi opo­rami, Zena­ida zgo­dziła się i pod­pi­sała papiery. Cary mogła zacząć roczny kurs języ­kowy na Kubie, a rząd – prze­świe­tlić w tym cza­sie jej pocho­dze­nie. Zasię­gano języka w miej­sco­wym CDR, aby dowie­dzieć się, na ile anga­żo­wała się w swoim mło­dym życiu w „nową Kubę” i czy nie ma w Sta­nach Zjed­no­czo­nych kon­tak­tów z wro­giem, który mógłby prze­cią­gnąć ją na swoją stronę. Jej nie­obecny ojciec, Ari­stede, uciekł do USA w 1970 roku. Cary nie widziała go, odkąd skoń­czyła pięć lat, i nie kon­tak­to­wała się z nim od bar­dzo dawna. Zde­cy­do­wała jed­nak, że naj­le­piej będzie wyznać prawdę. Tym bar­dziej gra­tu­lo­wała sobie decy­zji, gdy jeden ze stu­den­tów stra­cił szansę na zagra­niczny wyjazd z powodu zata­je­nia infor­ma­cji o ojcu miesz­ka­ją­cym na Flo­ry­dzie.

Pod­czas wyma­ga­nych badań lekar­skich oka­zało się, że Cary ma ane­mię; ta dole­gli­wość mogła wyklu­czyć ją z pro­gramu. Zena­ida jed­nak zaak­cep­to­wała już decy­zję córki o stu­diach na dru­gim końcu świata i była gotowa użyć swo­ich pie­lę­gniar­skich umie­jęt­no­ści, aby jej pomóc. Zmo­dy­fi­ko­wała dietę Cary i poda­wała jej wita­miny, żeby popra­wić jej stan zdro­wia. Co do Tita­nica – nie­chęt­nie przy­znała, że nie może ochro­nić Cary przed każ­dym nie­bez­pie­czeń­stwem i że pozo­stają jej modli­twy.

W poło­wie lipca 1976 roku, kiedy Stany Zjed­no­czone obcho­dziły dwu­set­le­cie powsta­nia, Cary poma­chała matce i sio­strze z trapu Kazach­stanu, wiel­kiego radziec­kiego statku pasa­żer­skiego zacu­mo­wa­nego w hawań­skim por­cie, który miał zabrać ją i dwa tysiące innych kubań­skich stu­den­tów za ocean.

– Na statku było pełno mło­dych ludzi, Chiń­czy­ków, bia­łych, mula­tów, czar­nych, a wszy­scy byli­śmy równi, mie­li­śmy prak­tycz­nie takie same ubra­nia, takie same walizki – wspo­mi­nała z roz­rzew­nie­niem. Stu­den­tów łączyły także wesoła, kole­żeń­ska postawa i entu­zjazm, że wyru­szają do kolebki komu­ni­zmu, gdzie, jak czy­tała i sły­szała Cary, roz­kwi­tał on naj­peł­niej. Ponad sześć­dzie­siąt lat po wła­snej rewo­lu­cji ZSRR repre­zen­to­wał ideał, do jakiego dążyła młoda orę­dow­niczka nowej Kuby, któ­rej rodzina już zyskała na wpro­wa­dzo­nych przez Castro zmia­nach. Speł­nione marze­nie, nama­calny efekt praw­dzi­wego spo­łecz­nego prze­wrotu, nie mięk­kiej rewo­lu­cji, o jakiej śpie­wali Beatlesi, ale takiej, która zmie­niała naj­bar­dziej pod­sta­wowe reguły spo­łeczne, umoż­li­wia­jąc mło­dej, czar­nej dziew­czy­nie zdo­by­cie dyplomu na zagra­nicz­nej uczelni.

Kiedy kubań­skie holow­niki powoli wypro­wa­dzały Kazach­stan z doku, wyobra­żała sobie, o ile wspa­nial­szy od opusz­cza­nej wła­śnie wyspy będzie ide­alny świat, do któ­rego zmie­rzała.

Bécquer Gustavo Adolfo, Mi vida es un erial…, 1868 (tłum. wła­sne). [wróć]

Roz­dział 2. Pinar del Río, 1958

Roz­dział 2

Pinar del Río, 1958

Drzewa mamon­cillo rosnące za domem, gdzie miesz­kali Arturo Mon­toto i jego pię­ciu braci oraz trzy sio­stry, były wystar­cza­jąco doj­rzałe, żeby pomóc im w nauce samo­wy­star­czal­no­ści. Dzieci krą­żyły już po pla­cach budowy, sprze­da­jąc sma­żo­nego przez ich matkę dor­sza w cie­ście i lemo­niadę, ale zyski były mizerne, bio­rąc pod uwagę, że ryby i cytryny trzeba było naj­pierw kupić. Kiedy owoce mamon­cillo doj­rzały, Arturo i jego rodzeń­stwo zbie­rali ich całe torby bez pła­ce­nia choćby cen­tavo i wsia­dali do auto­busu jadą­cego do mia­sta. Jego miesz­kańcy lubili roz­gry­zać twardą skórkę tych tro­pi­kal­nych owo­ców roz­miaru spo­rej cze­re­śni, pod którą znaj­do­wał się cytru­sowy miąższ.

Jadąc auto­bu­sem, dzieci mijały duży kato­licki cmen­tarz, wyzna­cza­jący gra­nicę mię­dzy ich dziel­nicą Fenix a cen­trum Pinar del Río, i jechały dalej wysa­dzaną drze­wami ulicą Ala­meda aż do początku Real. Tu wysia­dały i szły w dół wzgó­rza, mija­jąc hotel India, zakłady foto­gra­ficzne i sie­dzibę Banku Kana­dyj­skiego, aż wresz­cie docie­rały do El Fuego, naje­le­gant­szego w mie­ście domu mody. Jak inne przed­się­bior­stwa, także El Fuego miał nazwę dum­nie wypi­saną kolo­ro­wymi płyt­kami w lastry­ko­wej posadzce. Arturo sia­dał na jed­nym z trzech schod­ków wio­dą­cych do głów­nego wej­ścia, trzy­ma­jąc na kola­nach torbę z owo­cami mamon­cillo. Cze­kał na chłodny powiew kli­ma­ty­zo­wa­nego powie­trza, świad­czący o tym, że drzwi się otwo­rzyły, i nasłu­chi­wał stu­kotu kobie­cych obca­sów.

– Mamon­cil­los! Mamon­cil­los! – wołał wtedy, uśmie­cha­jąc się sze­roko i poka­zu­jąc otwartą torbę ze świeżo zebra­nymi owo­cami, które nic go nie kosz­to­wały.

Na początku 1959 roku, kiedy Fidel ze swoją armią bun­tow­ni­ków wje­chał do Hawany, Arturo skoń­czył pięć lat. Przez kilka następ­nych nie­wiele się w Fenix zmie­niło. Rodzina chłopca zamiesz­ki­wała skromny drew­niany domek z okien­ni­cami na oknach pozba­wio­nych szyb, za któ­rym rosły drzewa mamon­cillo. Jesús, ojciec Artura, napra­wiał obu­wie, a dora­biał, pro­du­ku­jąc espa­dryle z płótna i gumy. Matka, Elena, pra­co­wała jako pomoc domowa – o ile nie była aku­rat w ciąży. Arturo uro­dził się jako przed­ostat­nie z dzie­wię­ciorga dzieci; dora­sta­jąc na pogra­ni­czu mia­sta i wsi, stał się wraż­liwy na przy­rodę, sza­no­wał pracę fizyczną i narzę­dzia uży­wane przez rze­mieśl­ni­ków.

Jego cie­ka­wość i pęd do nauki nie­raz nara­żały go na ryzyko. W 1966 roku, kiedy miał trzy­na­ście lat, zna­lazł w szu­fla­dzie szkol­nej ławki książkę w obcym języku. Z początku nie wie­dział, co to jest. Poka­zał zna­le­zi­sko jed­nemu z nauczy­cieli, który od razu je poznał. Przed rewo­lu­cją poko­le­nia małych Kubań­czy­ków pozna­wały pod­stawy angiel­skiego wła­śnie dzięki Libro Pri­mero de Inglés Leonarda Sorzana Jorrína. Ale po inwa­zji na Zatokę Świń w 1961 roku i kry­zy­sie zwią­za­nym z roz­miesz­cze­niem w następ­nym roku na Kubie radziec­kich rakiet, naukę angiel­skiego wyru­go­wano ze szkół na rzecz rosyj­skiego.

Arturo trzy­mał książkę w rękach, gła­dząc okładkę.

– Chcę się tego nauczyć – powie­dział nauczy­cie­lowi. – Chcę się nauczyć angiel­skiego.

Nauczy­ciel odparł, że uczył się z tego samego pod­ręcz­nika w dzie­ciń­stwie, ale teraz to zaka­zana książka. Mimo to, widząc zain­te­re­so­wa­nie Artura, zgo­dził się dawać mu lek­cje. Zaczęli w sekre­cie od pod­staw: Tom is a boy. Mary is a girl. Lek­cje języka wroga mogły kosz­to­wać nauczy­ciela pracę albo i wię­cej, Arturo także mógłby spo­dzie­wać się kon­se­kwen­cji. Zanim jed­nak któ­ry­kol­wiek z nich wpadł w kło­poty, ojciec chłopca dostał pracę w szpi­talu w górach Pinar del Río i zarzą­dził prze­pro­wadzkę całej rodziny. Arturo stra­cił kon­takt z nauczy­cie­lem, ale natknął się na innego, tym razem z wyraź­nym ame­ry­kań­skim akcen­tem.

Do pół­noc­nego wybrzeża Pinar del Río sygnał radiowy z Flo­rydy docie­rał tak gło­śno i wyraź­nie, że nawet na sta­rym odbior­niku RCA Vic­tor, który miał w domu, Arturo mógł słu­chać audy­cji z Key West. Zamiast kubań­skich sta­cji prze­po­jo­nych mark­si­stow­ską ide­olo­gią słu­chał ame­ry­kań­skiego rock’n’rolla, nie zwa­ża­jąc, że to zaję­cie ryzy­kowne dla mło­dego Kubań­czyka. Dzięki liście prze­bo­jów z Key West uczył się angiel­skiego i pozna­wał ame­ry­kań­ską popkul­turę. Zapu­ścił włosy, mając nadzieję, że uda mu się upodob­nić do Johna Len­nona, któ­rego zdję­cia widy­wał na okład­kach szmu­glo­wa­nych na wyspę płyt. Dłu­gie włosy albo wąskie dżinsy spra­wiały, że młody męż­czy­zna sta­wał się podej­rzany – mógł sprzy­jać jan­ke­som albo być homo­sek­su­ali­stą, a za jedno i dru­gie pod rzą­dami Castro gro­ziło wię­zie­nie.

Stale przy­po­mi­nano mu, że powi­nien wal­czyć z wro­giem i być czujny, bo atak mógł przyjść „z wewnątrz”. Kubań­czycy, któ­rzy się z tym nie zga­dzali, naj­bar­dziej na świe­cie bali się lokal­nych komó­rek CDR. Do pre­ze­sów orga­ni­za­cji w danym rejo­nie zgła­szali się wszy­scy kapu­sie. Pre­zesi pil­nie noto­wali, kto nie poja­wił się na pierw­szo­ma­jo­wym pocho­dzie, kto słu­chał trans­mi­sji meczu bejs­bo­lo­wego, gdy nada­wano prze­mó­wie­nie Fidela, kto ukry­wał antenę sate­li­tarną pod beczką na dachu, i skrzęt­nie prze­ka­zy­wali te infor­ma­cje budzą­cemu postrach Mini­ster­stwu Spraw Wewnętrz­nych, któ­rego per­so­nel szko­lił się pod kie­run­kiem Stasi i KGB. Pre­zesi CDR dys­po­no­wali mocą zwaną nie­kiedy fusi­la­miento del dedo, dosłow­nie „doko­ny­wa­nia egze­ku­cji pal­cem”. Innymi słowy, wska­zy­wali osoby podej­rzane o dzia­łal­ność kontr­re­wo­lu­cyjną, cokol­wiek to zna­czyło według reżimu w danym cza­sie. Taka bła­hostka jak udo­stęp­nie­nie komuś tele­fonu, aby mógł zadzwo­nić do krew­nych w Miami, mogła ozna­czać donos i zru­ino­wane życie. Sieć szpie­gow­ska była tak wszech­obecna, że Kubań­czycy zaczęli bać się gło­śno wyra­żać jakie­kol­wiek nie­za­do­wo­le­nie. Nawet we wła­snych czte­rech ścia­nach nie wymie­niali imie­nia Fidela na wypa­dek, gdyby ktoś słu­chał. Kry­ty­ku­jąc El coman­dante, wyko­ny­wali poro­zu­mie­waw­czy gest, jakby gła­dzili krza­cza­stą brodę.

Arturo znowu stra­cił grunt pod nogami, kiedy rewo­lu­cyjny rząd zmie­nił sys­tem edu­ka­cji, by zmu­sić uczniów szkół śred­nich do zamiesz­ki­wa­nia w inter­na­tach; mieli się tam uczyć i pra­co­wać w polu. Była to część idei zakła­da­ją­cej stwo­rze­nie „nowego czło­wieka”, nie­za­leż­nego, samo­wy­star­czal­nego, na wzór Erne­sta Che Guevary, takiego, który byłby gotów dać z sie­bie wszystko dla dobra spo­łe­czeń­stwa. Ucznio­wie w szkole Artura otrzy­mali zada­nie sadze­nia drzew na wzgó­rzach ogo­ło­co­nych przez węgla­rzy. Po dniu spę­dzo­nym na zewnątrz kole­dzy skar­żyli się na odci­ski na rękach i zasy­piali na sto­jąco, nie dba­jąc o zada­nia domowe. Ale nie Arturo. On wyj­mo­wał papier i ołówki i zaczy­nał ryso­wać. Nie uczył się ni­gdy rysunku, ale uważ­nie stu­dio­wał komiksy w nie­dziel­nych gaze­tach, zain­try­go­wany ich wizu­alną stroną. Zachwy­cał się rysun­kami mówią­cych postaci z pro­filu. W kolej­nym kadrze zwra­cały się twa­rzą do czy­tel­nika. W jesz­cze innym nawet nie było ich widać na stro­nie.

Wiele lat póź­niej zło­żył poda­nie o przy­ję­cie do szkoły pla­stycz­nej w swo­jej pro­win­cji. Miał świetne oceny, nauczy­ciele wysta­wili mu dosko­nałe reko­men­da­cje. Pod­czas roz­mowy wstęp­nej popro­szono go, aby wymie­nił kilku podzi­wia­nych przez sie­bie arty­stów.

Zasta­na­wiał się przez chwilę. Wresz­cie, biedny dzie­ciak z bied­nej dziel­nicy, który ni­gdy nawet nie widział muzeum, przy­znał, że nikt nie przy­cho­dzi mu do głowy.

– Zupeł­nie nikt?

Arturo poczuł, że szansa wymyka mu się z rąk. W despe­ra­cji wymie­nił prędko nazwi­ska auto­rów uwiel­bia­nych przez niego komik­sów.

– Toż to nie arty­ści – sap­nął obu­rzony pro­fe­sor. – To ilu­stra­to­rzy. Pytam o osoby zna­czące dla histo­rii sztuki.

Jedy­nym wykształ­ce­niem, jakie ode­brał w tej dzie­dzi­nie Arturo, był kore­spon­den­cyjny kurs rekla­mo­wany w kubań­skim maga­zy­nie „Bohe­mia”. Skąd miał wie­dzieć cokol­wiek o słyn­nych arty­stach? Sie­dział w mil­cze­niu, sta­ra­jąc się zna­leźć w pamięci jakieś nazwi­sko. Nagle go olśniło.

– Jasne, profe. Znam sław­nego arty­stę – powie­dział. – Gigant z Flo­ren­cji.

Tak brzmiał tytuł komiksu poświę­co­nego życiu Leonarda da Vinci, który prze­czy­tał dawno temu.

Arturo został przy­jęty do szkoły pla­stycz­nej i w 1973 roku zdo­był sty­pen­dium, które umoż­li­wiło mu pod­ję­cie nauki w nowo powsta­łej na Kubie Naro­do­wej Aka­de­mii Sztuk Pięk­nych w Hawa­nie. Dekadę wcze­śniej Fidel i Che Guevara grali w golfa w hawań­skim coun­try clu­bie i, jak to bywało w tam­tych burz­li­wych dniach rewo­lu­cji, kiedy mieli do dys­po­zy­cji całe bogate pań­stwo, z któ­rym mogli robić, co chcieli, pod­jęli spon­ta­niczną decy­zję, że Kuba potrze­buje uczelni pla­stycz­nej.

Ele­gancki coun­try club ode­brany przez rewo­lu­cyjny rząd pry­wat­nym wła­ści­cie­lom był ide­al­nym miej­scem na ten cel. Kubań­ski archi­tekt Ricardo Porro we współ­pracy z dwoma Wło­chami stwo­rzył fan­ta­styczny – wręcz nie­przy­zwo­icie zmy­słowy – pro­jekt połą­czo­nych sie­dzib aka­de­mii muzycz­nej, bale­to­wej i sztuk wizu­al­nych. Poszcze­gólne szkoły miały się mie­ścić w kom­plek­sie budyn­ków zwień­czo­nych kata­loń­skimi skle­pie­niami, przy­wo­dzą­cymi na myśl kobiece piersi. Fon­tanna na wewnętrz­nym dzie­dzińcu otrzy­mała kształt papai, owocu, który na Kubie ma ero­tyczne kono­ta­cje, zaś chod­niki łączące poszcze­gólne czę­ści kom­pleksu miały sym­bo­li­zo­wać jajo­wody. Pro­jekt zyskał mię­dzy­na­ro­dowe uzna­nie, ale po kon­flik­cie w Zatoce Świń, kiedy prio­ry­te­tem stały się inwe­sty­cje w obron­ność, musiał ustą­pić przed funk­cjo­nal­nym sowiec­kim sty­lem, który zaczęła pre­fe­ro­wać Kuba. Reżim zwró­cił się prze­ciwko archi­tektom; jeden z Wło­chów został aresz­to­wany pod zarzu­tem szpie­go­stwa. Porro uciekł do Anglii i kam­pus aka­de­mii sztuk pięk­nych ni­gdy nie został ukoń­czony. Kiedy Arturo zaczął stu­dia na uczelni, ceglane budynki zapro­jektowane przez archi­tekta i łączące je kory­ta­rze były już w kiep­skim sta­nie.

Mło­demu arty­ście to nie prze­szka­dzało. Malo­wał codzien­nie, cie­sząc się nie­wy­obra­żal­nym wcze­śniej luk­su­sem. Coun­try club w Hawa­nie był jed­nym z naj­bar­dziej eks­klu­zyw­nych miejsc na Kubie, nie­gdyś tak sno­bi­stycz­nym, że nawet dyk­ta­tor Bati­sta nie od razu otrzy­mał pełne człon­ko­stwo, ponie­waż był mula­tem z bied­nej rodziny z Oriente. Stu­denci miesz­kali tu w opu­sto­sza­łych posia­dło­ściach, któ­rych wła­ści­ciele – zamożni biz­nes­meni, funk­cjo­na­riu­sze rzą­dowi i tym podobni człon­ko­wie klas uprzy­wi­le­jo­wa­nych – ucie­kli z Kuby, zosta­wia­jąc cały swój doby­tek.

Na tere­nie daw­nego klubu znaj­do­wały się roz­le­głe ogrody, które przy­po­mi­nały Artu­rowi kra­jo­braz Pinar del Río. Więk­szość czasu spę­dzał jed­nak na prze­stron­nym stry­chu, eks­pe­ry­men­tu­jąc z róż­nymi sty­lami i odkry­wa­jąc kolory, świa­tło i per­spek­tywę. U zara­nia rewo­lu­cji Fidel jasno dał do zro­zu­mie­nia, że arty­stom przy­słu­guje na Kubie cał­ko­wita wol­ność twór­cza, o ile nie sprze­ci­wiają się w swo­ich dzie­łach zasa­dom ide­olo­gii, którą narzu­cił. Den­tro de la revo­lu­ción, todo. Con­tra la revo­lu­ción, nada – „W ramach rewo­lu­cji wszystko – wbrew rewo­lu­cji nic” – tak brzmiała jego man­tra. Na Kubie arty­ści cie­szyli się więk­szą wol­no­ścią niż w innych kra­jach socja­li­stycz­nych, gdzie ich zada­nia ogra­ni­czały się do wychwa­la­nia klasy robot­ni­czej i sys­temu, który pozwa­lał im dzia­łać. Arturo wyko­rzy­stał tę ofi­cjalną tole­ran­cję, uni­ka­jąc cał­ko­wi­cie poli­tyki. Na kam­pu­sie można było dostać egzem­pla­rze pism „Art­fo­rum” i „Art in Ame­rica”; na ich stro­nach zoba­czył po raz pierw­szy prace Andy’ego War­hola, Roberta Rau­schen­berga i Jack­sona Pol­locka, któ­rzy go zain­spi­ro­wali.

Dla Artura jako arty­sty na odcię­tej zasad­ni­czo od reszty świata Kubie naj­lep­szą szansą na sta­bilną pracę po stu­diach była kariera nauczy­ciela pla­styki. Został na uczelni, żeby zdo­być dyplom magi­ster­ski, i zapre­zen­to­wał swoje port­fo­lio przed Anto­nim Vida­lem, słyn­nym kubań­skim arty­stą, który zare­ko­men­do­wał go do sty­pen­dium na pre­sti­żo­wej uczelni, Moskiew­skim Pań­stwo­wym Aka­de­mic­kim Insty­tu­cie Arty­stycz­nym im. W. I. Suri­kowa. Zanim jed­nak Arturo zdą­żył wyje­chać w 1978 roku do Związku Radziec­kiego, został wplą­tany w spór, który pozba­wił go złu­dzeń na temat postre­wo­lu­cyj­nej Kuby.

W wieku zale­d­wie trzy­na­stu lat zapi­sał się do Ligi Mło­dzieży Komu­ni­stycz­nej, moty­wo­wany nie sym­pa­tiami poli­tycz­nymi, ale wro­dzo­nym prag­ma­ty­zmem chło­paka ze wsi. Przy­na­leż­ność do tej grupy gwa­ran­to­wała przy­wi­leje i otwie­rała wiele drzwi. Pew­nego dnia szef komórki Ligi na tere­nie uczelni, chło­pak imie­niem Lorenzo, wezwał go do sie­bie, żeby powie­dzieć, iż sły­szał o stu­den­tach, któ­rzy anga­żują się w dzia­łal­ność kontr­re­wo­lu­cyjną.

– Co takiego robią? – zapy­tał Arturo.

Parali się nie­au­to­ry­zo­wa­nymi mistycz­nymi prak­ty­kami, odcią­ga­ją­cymi ich umy­sły od rewo­lu­cyj­nej ide­olo­gii socja­li­stycz­nej.

Ćwi­czyli jogę.

Lorenzo chciał, żeby Arturo dowie­dział się, kim są, co umoż­li­wi­loby uży­cie fusi­la­miento del dedo, publiczne oskar­że­nie stu­den­tów i wyda­le­nie ich ze szkoły.

Arturo zna­lazł się w kropce. Gdyby zro­bił to, o co pro­sił Lorenzo, zyskałby uzna­nie Ligi, ale jed­no­cze­śnie postą­piłby wbrew wła­snym zasa­dom uczci­wo­ści. Gdyby odmó­wił, mógłby stra­cić sty­pen­dium w Moskwie. Dodat­kową kom­pli­ka­cję sta­no­wił fakt, że był pewien, iż zna kilku wino­waj­ców. Nie tak dawno wpadł na swo­jego dobrego przy­ja­ciela Ale­jan­dra. Chło­pak pró­bo­wał ukryć za ple­cami jakąś książkę, więc Arturo zapy­tał, o co cho­dzi.

– Szcze­rze? – odparł Ale­jan­dro. – Mam tu książkę, któ­rej nie wolno ci prze­czy­tać. Ani nawet zoba­czyć. Jeśli mnie z nią zła­pią, obe­rwę, ale dla cie­bie byłoby to jesz­cze gor­sze, jesteś prze­cież w Lidze, a ja nie.

Arturo uznał, że książka musiała być pod­ręcz­ni­kiem jogi, a Ale­jan­dro pró­bo­wał go chro­nić, ukry­wa­jąc ją. Nie było mowy, żeby wsy­pał przy­ja­ciela. Wró­cił do Lorenza, pró­bu­jąc z nim pole­mi­zo­wać, ale nic nie wskó­rał. Lorenzo oskar­żył go o sprzy­ja­nie wino­waj­com i przy­siągł, że dopro­wa­dzi do wyrzu­ce­nia Artura z Ligi – co kosz­to­wa­łoby go moskiew­skie sty­pen­dium.

Arturo nie wie­dział zbyt dużo o jodze, ale w przy­spie­szo­nym tem­pie pozna­wał spo­soby, na jakie sys­tem komu­ni­styczny potra­fił nisz­czyć ludzi zacho­wu­ją­cych się nie­zgod­nie z wyty­czo­nym przez ide­olo­gię sztyw­nym wzor­cem albo po pro­stu nieco odmien­nych. Wpadł więc do biura Lorenza i zażą­dał, żeby się odcze­pił. Czym­kol­wiek mu zagro­ził, podzia­łało. Nie­długo póź­niej wezwano go na regio­nalne spo­tka­nie Ligi Mło­dzieży Komu­ni­stycz­nej; spo­dzie­wał się, że zosta­nie wyrzu­cony i będzie musiał poże­gnać się z Moskwą. Ale obrady zakoń­czyły się bra­kiem decy­zji. Nikt nie powie­dział mu, jak wyglą­dała dys­ku­sja, ale Artura to nie obcho­dziło. Wie­dział już na tyle dużo o komu­ni­zmie w kubań­skim stylu, że był zde­cy­do­wany trzy­mać się w miarę moż­li­wo­ści z dala od niego, choć nie był prze­ciwny korzy­sta­niu z moż­li­wo­ści, jakie ofe­ro­wał.

Roz­dział 3. Ukra­ina, ZSRR, 1976

Roz­dział 3

Ukra­ina, ZSRR, 1976

Kijów był bar­dzo daleko od Tacajó i cokol­wiek Cary wma­wiała sobie w kwe­stii wła­snej siły i ambi­cji, nowe, dziwne widoki, dźwięki i zapa­chy obcego kraju onie­śmie­lały ją i stre­so­wały. Była samotna i zada­wała sobie pyta­nie, czy na pewno pod­jęła dobrą decy­zję. Zena­ida w listach ostrze­gała córkę, że jeśli zosta­nie za długo za gra­nicą, zapo­mni, co to zna­czy być Kubanką. Zda­wała jej spra­woz­da­nia z tego, jak idzie nauka Espe­ran­zie i z jakimi mło­dymi męż­czy­znami się spo­tyka. Przy­po­mi­nała, że na Cary czeka w domu Miguel, jej chło­pak.

Opty­mizm dziew­czyny przy­ga­sał. Cza­sami tylko słowa pio­senki Pregúntale a las estrel­las utrzy­my­wały ją przy zdro­wych zmy­słach. Wresz­cie, jakieś trzy mie­siące po przy­jeź­dzie Cary do Kijowa, jej przy­ja­ciółka Alina przy­nio­sła eks­cy­tu­jące wie­ści: wpa­dła przy­pad­kiem na chło­paka, któ­rego Cary poszu­ki­wała od początku pobytu w ZSRR.

Pierw­szy dzień w kraju Lenina był nie­wy­pa­łem. Po dwu­dzie­stu dwóch wypeł­nio­nych mdło­ściami dniach na morzu Cary sta­nęła na pokła­dzie Kazach­stanu, spo­glą­da­jąc na pano­ramę Ode­ssy, skąd miała pole­cieć małym samo­lo­tem do Kijowa. Dzień był ponury i mokry. Jak okiem się­gnąć, nabrzeże wypeł­niały paskudne rzędy kon­te­ne­rów, maga­zyny, fabryki i dźwigi. Była ogrom­nie roz­cza­ro­wana. Może popeł­niła błąd, opusz­cza­jąc Kubę?

Nagle od strony doków dole­ciał ją dziwny, ale zna­jomy dźwięk: kilka gło­sów śpie­wa­ją­cych chó­rem Guan­ta­na­merę. Cary wytę­żyła wzrok, nieco roz­le­ni­wiony po wielu dniach oglą­da­nia wyłącz­nie morza, i zoba­czyła, skąd dobiega śpiew. Na nabrzeżu stała grupa kubań­skich stu­den­tów. Mimo panu­ją­cej tu sza­ro­ści wyglą­dali na szczę­śli­wych. Kto wie, pomy­ślała, może i oni z początku byli roz­cza­ro­wani. Jeśli przy­wy­kli do zimna i sza­ro­ści, może i jej mogło się to udać. Naj­pierw jed­nak musiała coś zała­twić. Pod­czas trzy­ty­go­dnio­wej prze­prawy przez ocean pra­wie codzien­nie pisała list do Migu­ela i teraz potrze­bo­wała kopert, żeby wysłać listy do Hawany. Zatrzy­mała wzrok na chu­dym mło­dzieńcu o jasnej cerze, który wyda­wał się prze­wo­dzić gru­pie.

– Potrze­buję pomocy – powie­działa.

– Nic się nie martw – odparł i zanim zdą­żyła zapro­te­sto­wać, już pobiegł kupić koperty za wła­sne pie­nią­dze. Zakle­iła pie­czo­ło­wi­cie pakie­cik miło­snych wyznań i wysłała go na Kubę, ale – jak przy­znała Ali­nie – ten pomocny chu­dzie­lec był cał­kiem przy­stojny.

Musiała wyrzu­cić go z myśli i sku­pić się na dotar­ciu do Kijowa i na uczel­nię. Wraz z trójką innych kubań­skich stu­den­tów zła­pali tek­tu­rowe walizki, iden­tyczne we wszyst­kim poza kolo­rem. Cary, podob­nie jak Mari­sela, miała nie­bie­ską, José i Alberto – beżowe. Ta iden­tycz­ność była kojąca, bo ucie­le­śniała to, co obie­cy­wał Fidel, kiedy mówił: „Rewo­lu­cja to rów­ność i abso­lutna wol­ność”. Wszy­scy wsie­dli na pokład małego samo­lotu do Kijowa.

Kilka mie­sięcy póź­niej Alina powie­działa Cary, że widziała chu­dego chło­paka na stu­denc­kiej impre­zie. Dowie­działa się, że pocho­dzi z Cárdenas i stu­diuje budowę maszyn wła­śnie tutaj, w Kijo­wie. Cary zde­cy­do­wała, że wybie­rze się na następną imprezę, i kiedy zapu­kała do drzwi wła­ści­wego pokoju w aka­de­miku, otwo­rzył jej chu­dzie­lec we wła­snej oso­bie.

– Nazy­wam się Jesús Fidel Matienzo – przed­sta­wił się z dumą. – Fidel – tak samo jak El coman­dante!

Jesús Fidel zaczął stu­dia w Kijo­wie na rok przed przy­by­ciem Cary; prze­pły­nął ocean na leci­wym radziec­kim statku wyciecz­ko­wym klasy „Rosja”. Kiedy sta­tek dziew­czyny zacu­mo­wał w Ode­ssie, był tam wła­śnie na let­nich waka­cjach i pomógł zor­ga­ni­zo­wać pro­wi­zo­ryczną cere­mo­nię powi­talną. Ich krót­kie spo­tka­nie poru­szyło i w nim jakąś strunę, ale podob­nie jak Cary, nie sądził, że ich ścieżki znowu się prze­tną.

Jesús Fidel zawró­cił Cary w gło­wie; kiedy poznali się lepiej, wyznał, że skła­mał co do swo­jego imie­nia. Na dru­gie dostał Fidel nie na cześć wodza rebe­lian­tów, ale dla­tego, że uro­dził się dwu­dzie­stego czwar­tego kwiet­nia, na świę­tego Fide­lisa. Tak czy ina­czej, w Cárdenas nikt nie zwra­cał się do niego ani per Jesús, ani Fidel. Był znany jako Pipo – to popu­larny na Kubie przy­do­mek. Mimo że pod­ko­lo­ry­zo­wał związki, jakie łączyły go z wodzem, całym ser­cem wie­rzył w rewo­lu­cję, która zmie­niła jego życie. Przed 1959 rokiem jego ojciec han­dlo­wał warzy­wami i owo­cami na placu Mala­koff w cen­trum Cárdenas, a matka zaj­mo­wała się domem i powięk­sza­jącą się rodziną. Po 1959 roku zapi­sała się na uni­wer­sy­tet i została nauczy­cielką w szkole pod­sta­wo­wej, ojciec zaś dostał pracę dróż­nika, a kiedy go awan­so­wano, zyskał prawo do zaję­cia dużego miesz­ka­nia przy dworcu w Cárdenas. Tam dora­stali Pipo i czwórka jego rodzeń­stwa; skoń­czyw­szy czter­na­ście lat, chło­pak zapi­sał się do Ligi Mło­dzieży Komu­ni­stycz­nej.

Cary była roz­cza­ro­wana, że nie popro­sił jej do tańca na tam­tej impre­zie, ale z zachwy­tem prze­ko­nała się, że ma nie­zwy­kły wprost talent do liczb. Ona słabo sobie radziła nie tylko z rosyj­ską pisow­nią i gra­ma­tyką, ale także zaawan­so­waną mate­ma­tyką na zaję­ciach z eko­no­mii. Zaczęli więc uczyć się razem, a kiedy wresz­cie zakoń­czyła zwią­zek na odle­głość z Migu­elem, jej rela­cja z Pipem roz­kwi­tła.

Stu­dio­wała inży­nie­rię eko­no­miczną ze spe­cja­li­za­cją prze­mysł lekki, szcze­gól­nie tek­sty­lia i pro­duk­cja odzieży. Z początku zamiesz­kała w kom­plek­sie miesz­kal­nym wraz z innymi Kubań­czy­kami, ale wkrótce zdała sobie sprawę, że jeśli tam zosta­nie, ni­gdy nie nauczy się wła­dać języ­kiem Lenina. Zmie­niła więc pokój, dołą­cza­jąc do dziew­cząt, dla któ­rych rosyj­ski był języ­kiem ojczy­stym. Zaraz na początku pobytu w Kijo­wie jedną z rosyj­skich współ­lo­ka­to­rek Cary odwie­dziła Tania, kole­żanka z Azer­bej­dżań­skiej Socja­li­stycz­nej Repu­bliki Radziec­kiej. Kiedy Cary się przed­sta­wiła, Tania zasy­pała ją pyta­niami, cie­kawa, jak wygląda życie na egzo­tycz­nej Kubie. Dziew­czyna opi­sała wyspę, którą opu­ściła, i pla­no­wany socja­li­styczny porzą­dek, w któ­rego budo­wa­niu miała po powro­cie brać czynny udział.

Wszystko pięk­nie, ale Tania chciała przede wszyst­kim wie­dzieć, czy w nie­bie­skiej tek­tu­ro­wej walizce przy­wie­zio­nej z Kuby Cary miała „ame­ry­kań­skie wycie­ru­chy”.

– Co takiego?

– Masz chyba ze sobą ame­ry­kań­skie dżinsy, nie?

Na ten okres przy­padł szczyt nie­to­le­ran­cji, jaką Fidel oka­zy­wał bur­żu­azyj­nej kul­tu­rze Zachodu i wszyst­kiemu, co choćby wyda­wało się glo­ry­fi­ko­wać ame­ry­kań­skie war­to­ści. Cary była zasko­czona, że jej nowa zna­joma zazdro­ściła innym ame­ry­kań­skich dżin­sów, a jesz­cze bar­dziej – że spo­dzie­wała się po kubań­skiej komu­ni­stce posia­da­nia sym­bolu kapi­ta­li­stycz­nej kul­tury. Spo­tkaw­szy się póź­niej z kubań­skimi zna­jo­mymi, opo­wie­działa im, o co pytała Tania, i odkryła, że każdy ma w zana­drzu jakiś przy­kład „dzi­wacz­nej ide­olo­gii” Rosjan.

– Nie myślą tak jak my – pod­su­mo­wała.

Kolejną nie­spo­dzianką był Pierw­szy Maja w Kijo­wie. Wraz z kil­kor­giem kubań­skich zna­jo­mych Cary wybrała się na rynek, żeby wziąć udział w pocho­dzie z oka­zji Święta Pracy. Obchody pierw­szo­ma­jowe upa­mięt­nia­jące wywal­cze­nie przez klasę robot­ni­czą pod­sta­wo­wych praw były na Kubie ogrom­nym wyda­rze­niem. Dziew­czyna jechała zawsze auto­bu­sem na placu Rewo­lu­cji w Hawa­nie i stała tam aż do wschodu słońca, ocze­ku­jąc prze­mó­wie­nia Fidela. Wódz wygła­szał trzy- lub czte­ro­go­dzinną mowę, a kiedy koń­czył, ona i jej zna­jomi kon­ty­nu­owali świę­to­wa­nie, pijąc rum i tań­cząc. W Kijo­wie jej rosyj­skie współ­lo­ka­torki wykpi­wały Kubań­czy­ków, któ­rzy ich zda­niem mar­no­wali czas na pocho­dzie. Kiedy Cary wró­ciła z rynku, włą­czyła tele­wi­zor, żeby obej­rzeć prze­mó­wie­nie sowiec­kiego przy­wódcy Leonida Breż­niewa. Jedna z Rosja­nek wstała i wyłą­czyła odbior­nik.

– Dla­czego to zro­bi­łaś? – zapy­tała zdez­o­rien­to­wana Cary.

– Po co słu­chać tego sta­ru­cha? – odparła po rosyj­sku tamta.

Breż­niew był sekre­ta­rzem gene­ral­nym Par­tii Komu­ni­stycz­nej, a do tego Ukra­iń­cem. Cary widziała w nim radziec­kiego Fidela i czuła, że mają obo­wią­zek obej­rzeć jego występ.

– Nie mów nam, co mamy robić we wła­snym kraju, przy­błędo – rzu­ciła pogar­dli­wie Rosjanka.

Cary napi­sała póź­niej do matki, żaląc się, że nie wie, co za komu­nistki są z jej współ­lo­ka­to­rek, ale na pewno nie takie jak na Kubie.

Wio­sną 1979, na rok przed uzy­ska­niem dyplomu z inży­nie­rii elek­tro­ma­szy­no­wej, Pipo zor­ga­ni­zo­wał stu­dencki wyjazd do Moskwy. Inni stu­denci oglą­dali Plac Czer­wony, a on z Cary udali się do kubań­skiej amba­sady, gdzie wzięli for­malny ślub cywilny. Zena­ida doma­gała się, żeby się pobrali, jak należy – sta­ro­świec­kie podej­ście jak na rewo­lu­cyjną Kubę, ale z doświad­cze­nia z Ari­stede wie­działa, że zwią­zek „na kocią łapę” może zakoń­czyć się nazbyt łatwo, wystar­czy jedna por­cja rumu za dużo albo czyjś zachę­ca­jący uśmiech. I choć dzie­liło ją od matki tysiące kilo­me­trów, Cary nie ośmie­liła się sprze­ci­wić. Poza tym już zde­cy­do­wała, że Pipo to męż­czy­zna dla niej. Był mądry i dobry, pełen ener­gii i humoru. Wie­działa też, że jego rodzice są razem od kil­ku­dzie­się­ciu lat, a była zde­cy­do­wana nie powtó­rzyć losu wła­snej matki i babki, które musiały samot­nie wycho­wy­wać potom­stwo.

Przy­ja­ciele udo­stęp­nili im osobną kabinę sypialną w pociągu powrot­nym do Kijowa, a kiedy już zna­leźli się z powro­tem na miej­scu, mło­dzi mał­żon­ko­wie urzą­dzili ogromne wesele. Wyna­jęli nawet foto­grafa, żeby zro­bił im zdję­cia; gdy umie­ścił jedno w oknie wysta­wo­wym swo­jego zakładu, miej­scowi, któ­rzy rzadko widy­wali czar­no­skó­rych, nie mogli się napa­trzeć.

Współ­lo­ka­torki Cary wypro­wa­dziły się, żeby mogła zamiesz­kać z Pipem w pokoju w aka­de­miku. Skoń­czyła stu­dia rok po nim i wró­ciła na Kubę jako mężatka z dyplo­mem z eko­no­mii i obiet­nicą pracy. Pięć lat spę­dzo­nych w ojczyź­nie Lenina otwo­rzyło jej oczy na świat o wiele więk­szy, niż sobie wyobra­żała. Ten czas pomógł jej rów­nież uświa­do­mić sobie, że ist­nieją różne odcie­nie komu­ni­zmu. Nauczyła się, co to zna­czy sto­pień poli­tycz­nego zaan­ga­żo­wa­nia oraz jaka moc i przy­wi­leje wiążą się z lojal­no­ścią wobec par­tii. Pipo zamie­rzał robić karierę w jej sze­re­gach i naci­skał na żonę, żeby posta­rała się o wła­sną legi­ty­ma­cję par­tyjną. Jak by to wyglą­dało, mawiał czę­sto, gdyby żona lojal­nego członka par­tii nie nale­żała do orga­ni­za­cji?

Pod­czas pobytu w Kijo­wie Cary dowie­działa się jesz­cze cze­goś waż­nego. W 1978 roku zaszła w ciążę, ale w trze­cim mie­siącu tra­fiła do szpi­tala – poro­niła. Kiedy pie­lę­gniarka zaj­rzała do niej, Cary zapy­tała, czy dziecko było chłop­cem, czy dziew­czynką. Za wcze­śnie, żeby można było stwier­dzić, odparła kobieta i dodała coś po rosyj­sku, czego Cary nie zro­zu­miała.

Bli­znetsy.

Dopiero póź­niej odkryła, co miała na myśli pie­lę­gniarka.

Bli­znetsy.

Bliź­nięta.

Roz­dział 4. Moskwa, ZSRR, 1978

Roz­dział 4

Moskwa, ZSRR, 1978

Arturo Mon­toto spę­dził w Moskwie sześć lat, malu­jąc, ucząc się rosyj­skiego i uczest­ni­cząc w nie­zli­czo­nych wykła­dach z teo­rii mark­si­zmu. Zro­zu­miał, że Kuba w jakiś spo­sób wyna­la­zła wła­sną odmianę komu­ni­zmu, różną od sowiec­kiego sys­temu zarówno w tre­ści, jak i w celach. Nie cho­dziło tylko o to, że Kubę uwa­żano za jedno z państw nie­za­an­ga­żo­wa­nych albo że Fidel wręcz objął przy­wódz­two w tej gru­pie. Oba kraje dzia­łały na dia­me­tral­nie róż­nych zasa­dach. Choć Kubań­ska Par­tia Komu­ni­styczna posia­dała naj­wyż­szą wła­dzę, w rze­czy­wi­sto­ści Kubą zarzą­dzano zgod­nie z oso­bi­stą ide­olo­gią repre­zen­to­waną przez Fidela i jego rodzinę. Nie­któ­rzy nazy­wali ją „kastry­zmem”, inni po pro­stu przy­wy­kli do mówie­nia „to”. Ide­olo­gia była zbit­kiem socja­li­stycz­nych kon­cep­cji prze­pusz­czo­nych przez pry­zmat uporu Castro. Hawana chęt­nie przyj­mo­wała pie­nią­dze od Moskwy, i to w dużych ilo­ściach, ale do przyj­mo­wa­nia roz­ka­zów z Kremla Fidel był znacz­nie mniej skłonny.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki