Księżyc. Jak zmienił naszą planetę, przewodził ewolucji i stworzył nas takimi, jakimi jesteśmy - Boyle Rebecca - ebook

Księżyc. Jak zmienił naszą planetę, przewodził ewolucji i stworzył nas takimi, jakimi jesteśmy ebook

Boyle Rebecca

0,0
64,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Niezwykła opowieść o Księżycu i o tym, jak wpłynął na naukę, kulturę i religię

Wielu z nas zdaje sobie sprawę, że Księżyc oddziałuje na oceany, wywołując przypływy i odpływy, ale czy wiedzieliście, że pachnie jak proch strzelniczy? Albo że jego grawitacja pomogła wydobyć na powierzchnię pierwotnego oceanu składniki odżywcze, które przyczyniły się do rozwoju złożonych form życia? Podczas gdy Słońce pomagało prehistorycznym łowcom i zbieraczom odmierzać czas w ciągu dnia, fazy Księżyca umożliwiły wczesnym cywilizacjom liczenie miesięcy i lat. Jego pozycję na niebie rejestrowali już mezopotamscy kapłani, tworząc pierwsze znane empiryczne obserwacje. Księżyc stale wpływa na migracje zwierząt i ich rozmnażanie, na ruchy roślin, a być może nawet na przepływ krwi w naszych żyłach.

Ta książka zabiera czytelnika w olśniewającą podróż przez biologiczną i kulturową ewolucję ludzkości, ukazując, jak bezpośredni i ogromny wpływ na życie każdego z nas ma liczący 4,51 miliarda lat towarzysz naszej planety.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 479

Data ważności licencji: 5/23/2029

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wprowadzenie

Lecz ze wszyst­kich gwiazd naj­bar­dziej na podzi­wie­nie zasłu­guje księ­życ, gwiazda ostat­nia i naj­bar­dziej z zie­mią spo­krew­niona, którą przy­ro­dze­nie za śro­dek prze­ciw cie­niom nocy wyna­la­zło1.

Pli­niusz Star­szy, Histo­ria natu­ralna

Roz­strzy­ga­jącą rolę ode­grał w tym wypadku Księ­życ.

Pod­puł­kow­nik David Shoup, trzy­dzie­sto­dzie­wię­cio­letni żoł­nierz o rumia­nych policz­kach słu­żący w ame­ry­kań­skiej pie­cho­cie mor­skiej, mar­twił się o Księ­życ, kiedy jego łódź mknęła przez czarną noc na Pacy­fiku. Księ­życa nie było jesz­cze widać; znaj­do­wał się w ostat­niej kwa­drze, a jego uby­wa­jąca ćwiartka miała wzejść nad oce­anem dopiero o pół­nocy. Ale Księ­życ wywiera potężny wpływ na Zie­mię nawet z ukry­cia.

Shoup wie­dział, że łódź oddziału mari­nes potrze­buje wody głę­bo­kiej przy­naj­mniej na metr dwa­dzie­ścia, by swo­bod­nie prze­pły­nąć nad rafą kora­lową Tarawy, płyt­kim, trój­kąt­nym ato­lem w połu­dnio­wej czę­ści Oce­anu Spo­koj­nego. Obec­nie Tarawa jest sto­licą pań­stwa Kiri­bati, ale 20 listo­pada 1943 roku sta­no­wiła pierw­szy punkt w pla­nie alian­tów mają­cym na celu pod­bój Cesar­stwa Wiel­kiej Japo­nii. Zdo­by­cie maleń­kiej wyspy i tam­tej­szego lądo­wi­ska zale­żało od pływu, a ten z kolei uza­leż­niony był od Księ­życa.

Szta­bowcy sił alianc­kich wyzna­czyli inwa­zję na pora­nek 20 listo­pada, ponie­waż według nich wła­śnie tego dnia przy­pływ miał przy­kryć rafę oka­la­jącą Tarawę. Pozba­wieni moż­li­wo­ści prze­pro­wa­dze­nia pomia­rów sate­li­tar­nych mogli się jedy­nie domy­ślać, jak wysoki będzie pływ. Porów­nali cykl księ­ży­cowy z liczą­cymi sto lat wykre­sami pły­wów Oce­anu Spo­koj­nego, bo tylko nimi dys­po­no­wali, i uzu­peł­nili wie­dzę bar­dziej aktu­al­nymi danymi z miejsc tak odle­głych jak Austra­lia i Chile. Sza­co­wali, że przy­pływ osią­gnie pół­tora metra do godziny 11.15 – poziom wody będzie więc wystar­cza­jąco wysoki dla stat­ków i zosta­nie jesz­cze tro­chę zapasu. Ale dla Sho­upa taka głę­bo­kość na­dal nie była zbyt kom­for­towa.

„Będziemy musieli albo brnąć przez pły­ci­znę, być może pod ostrza­łem kara­bi­nów maszy­no­wych, albo [amfi­bie] będą musiały nas trans­por­to­wać, krą­żąc mię­dzy plażą a krań­cem szelfu. Musimy dość dokład­nie obli­czyć wyso­kość przy­pływu, by łodzie Hig­ginsa dały sobie radę”2 – powie­dział Rober­towi Sher­ro­dowi, wcie­lo­nemu do służby kore­spon­den­towi wojen­nemu maga­zynu „Life”.

Kiedy dowódcy zamar­twiali się pły­wami w godzi­nach poprze­dza­ją­cych wschód słońca, mój dzia­dek, star­szy sze­re­gowy John J. Cor­co­ran, z deter­mi­na­cją wypeł­niał swoje zada­nie na Wyspie Nanu­mea, nieco ponad osiem­set kilo­me­trów na połu­dniowy wschód. Dzia­dek był małym, ale istot­nym try­bi­kiem w machi­nie naj­więk­szej floty w base­nie Oce­anu Spo­koj­nego pod­czas dru­giej wojny świa­to­wej.

Jack, podob­nie jak wielu mło­dych Ame­ry­ka­nów, w trak­cie wojny ocho­czo zacią­gnął się do służby woj­sko­wej i był gotów wal­czyć, gdy tylko dostał kara­bin, bagnet i wypłatę z Kor­pusu Pie­choty Mor­skiej Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Zara­biał sześć dola­rów czter­dzie­ści cen­tów mie­sięcz­nie i potra­fił już wypo­sa­żać samo­loty w bomby.

We wrze­śniu 1943 roku w wieku sie­dem­na­stu lat, zamiast wypro­wa­dzić się na stu­dia, Jack wsiadł na pokład trans­por­towca Puebla i popły­nął na zachód od San Diego przez głę­biny zwod­ni­czego Oce­anu Spo­koj­nego, które ani tro­chę nie przy­po­mi­nały tak dobrze mu zna­nych, sza­rych wód Atlan­tyku. W listo­pa­dzie 1943 roku zna­lazł się dalej od domu niż kto­kol­wiek, kogo kie­dy­kol­wiek znał, włą­cza­jąc w to swo­ich rodzi­ców, któ­rzy byli irlandz­kimi imi­gran­tami.

Oddziały zgro­ma­dzone, by zdo­być Tarawę, miały znaczną prze­wagę liczebną nad japoń­skimi siłami, które zaata­ko­wały Pearl Har­bor, a także nad siłami alian­tów, które przez upalne pół roku w bło­cie odbi­jały Wyspę Guadal­ca­nal. Ame­ry­kań­ska pie­chota mor­ska uda­jąca się na ów atol miała osła­niać alianc­kie okręty, a gene­rał Julian Smith zapo­wie­dział, że mary­narka wojenna zapewni „naj­bar­dziej zagęsz­czone bom­bar­do­wa­nia z powie­trza i ostrzał z okrę­tów w histo­rii kon­flik­tów zbroj­nych”3. Mój dzia­dek przy­ło­żył rękę do zrzu­ce­nia przez alian­tów dzie­wię­ciu­set ton uzbro­je­nia woj­sko­wego pod­czas bitwy o Tarawę, co uto­ro­wało drogę do inwa­zji.

Mimo tych sta­rań walka o Tarawę przy­nio­sła naj­tra­gicz­niej­szy w dzie­jach kor­pusu ame­ry­kań­skiej pie­choty mor­skiej bilans ofiar śmier­tel­nych w tak krót­kiej bitwie. Pod­czas sie­dem­dzie­się­ciu sze­ściu godzin walki z pię­ciu tysięcy męż­czyzn, któ­rzy przy­pu­ścili szturm na plażę, tysiąc stu pięt­na­stu zostało zabi­tych, a nie­mal dwa tysiące trzy­stu zostało ran­nych.

Ran­kiem 20 listo­pada przy­pływ nie osią­gnął pół­tora metra. Potwier­dziły się obawy Sho­upa – poziom wody nie pod­niósł się zna­cząco i statki trans­por­towe nie zdo­łały prze­do­stać się przez rafę kora­lową. O godzi­nie 6.48 czasu lokal­nego Smith wraz z admi­ra­łem zapy­tali przez radio­sta­cję pilota obser­wu­ją­cego oko­licę z hydro­planu: „Czy rafa jest zalana wodą?”. „Nie” – usły­szeli w odpo­wie­dzi. Mari­nes musieli więc wygra­mo­lić się z uwię­zio­nych na pły­ciź­nie łodzi i ruszyć w stronę odle­głego o pięć­set pięć­dzie­siąt metrów wybrzeża. Brnęli w wodzie z kara­bi­nami nad głową pod gra­dem poci­sków wystrze­li­wa­nych przez siły japoń­skie. W wyniku tego ostrzału setki żoł­nie­rzy ame­ry­kań­skiej pie­choty mor­skiej zgi­nęły, a część uto­nęła w głę­bi­nach wokół rafy. Miną dekady, zanim kto­kol­wiek zro­zu­mie, dla­czego przy­pływ tam­tego dnia nie wez­brał, ustę­pu­jąc miej­sca krwa­wej kipieli.

W dzie­ciń­stwie i wcze­snej mło­do­ści usły­sza­łam tylko kilka opo­wie­ści o służ­bie dziadka na fron­cie dru­giej wojny świa­to­wej; jak wielu wete­ra­nów, dzia­dek nie lubił mówić o tym okre­sie. Z mate­ria­łów w archi­wach pań­stwo­wych dowie­dzia­łam się, że jego oddział, 31. Grupa Lot­ni­cza Pie­choty Mor­skiej, sto­so­wał tak­tykę żabich sko­ków – prze­ska­ki­wał z wyspy na wyspę w ślad za żoł­nie­rzami wal­czą­cymi na pierw­szej linii frontu, ostrze­li­wu­jąc z powie­trza kolejne pod­bi­jane zie­mie, a doko­ny­wane przez niego naloty bom­bowe miały umoż­li­wić przej­ście do następ­nego etapu bitwy na Oce­anie Spo­koj­nym. Od mamy dowie­dzia­łam się, że Jack nie mógł zasnąć w pro­wi­zo­rycz­nie zada­szo­nych bre­zen­tem oko­pach, że mimo prze­ra­że­nia na każ­dej z kolej­nych wysp odma­wiał róża­niec. Będąc gor­li­wym kato­li­kiem, nauczył słów modli­twy kole­gów z oddziału. „Zdro­waś Maryjo, łaski pełna” – powta­rzał, pró­bu­jąc zagłu­szyć okrzyki „Śmierć Ame­ry­ka­nom!”, wzno­szone po angiel­sku z cha­rak­te­ry­stycz­nym akcen­tem. Gdy byłam dziec­kiem, opo­wie­ści o japoń­skim zagro­że­niu przy­po­mi­na­ją­cym zjawy poru­sza­jące się z noc­nym wia­trem, prze­ra­żały mnie do szpiku kości. Żałuję, że nie pro­si­łam o wię­cej. I żałuję, że nie mia­łam oka­zji powie­dzieć Jac­kowi, zanim zmarł w 2010 roku, że o straty wśród pie­choty mor­skiej pod­czas bitwy o Tarawę powi­nien winić Księ­życ.

Codzien­nie na wszyst­kich ziem­skich wybrze­żach pływ prze­suwa gra­nicę mię­dzy lądem a wodą. Wraz z upły­wem dnia zacu­mo­wane łodzie to uno­szą się, to opa­dają w dokach. Plaże posze­rzają się i zwę­żają, a bru­nat­nice, muszelki i wszyst­kie inne dro­biny, które nie­sie ze sobą morze, pozo­sta­wione przez odpływ schną na pia­sku, daleko od chlu­po­czą­cych fal.

Przy­pływy i odpływy nastę­pują z powodu oddzia­ły­wa­nia gra­wi­ta­cyj­nego Księ­życa i w mniej­szym stop­niu Słońca. W trak­cie okrą­ża­nia Ziemi przez Księ­życ te dwa ciała nie­bie­skie przy­cią­gają się wza­jem­nie. Część Ziemi, która w danej chwili znaj­duje się naj­bli­żej Księ­życa, odczuwa to nieco moc­niej. Księ­życ przy­ciąga do sie­bie wodę, two­rząc dwa wybrzu­sze­nia4 w pokry­wa­ją­cych część globu oce­anach. Wypu­kło­ści powo­dują przy­pływ, który bie­rze swój począ­tek wewnątrz oce­anu i prze­suwa się ku brze­gom. Dwa razy w mie­siącu Słońce dodat­kowo wzmac­nia pływ. Kiedy zbiega się ono z Księ­ży­cem i nastę­puje peł­nia albo nie­wi­doczny nów, siły gra­wi­ta­cyjne Słońca wzmac­niają efekt wybrzu­sze­nia. Wów­czas powstaje zja­wi­sko zwane pły­wem syzy­gij­nym (mak­sy­mal­nym) – wtedy przy­pływy są wyż­sze, a odpływy niż­sze.

Sie­dem dni póź­niej, kiedy Księ­życ nie jest już w jed­nej linii ze Słoń­cem, lecz znaj­duje się pod kątem pro­stym, widać połowę jego pełni5. Nazy­wamy to pierw­szą lub ostat­nią kwa­drą. Siły gra­wi­ta­cyjne Słońca w mniej­szym stop­niu oddzia­łują na pod­no­sze­nie się i opa­da­nie poziomu mórz i oce­anów, za ich sprawą powstaje tak zwany pływ kwa­dra­tu­rowy (kwa­drowy). W tym okre­sie mie­siąca przy­pływy i odpływy są mini­malne.

Topo­gra­fia Ziemi także odgrywa pewną rolę w tym, jak zacho­wują się wody. Kon­ty­nenty zmie­niają pływy, a głę­bo­kość linii brze­go­wej warun­kuje to, jak szybko poja­wia się przy­pływ, a potem jak szybko przy­cho­dzi odpływ. Poza tym aktu­alna pozy­cja Księ­życa na oko­ło­ziem­skiej orbi­cie oddzia­łuje także na jego gra­wi­ta­cję. Księ­życ, jak wszyst­kie ciała nie­bie­skie, nie poru­sza się po okręgu, ale po elip­sie – o czym wiemy od sie­dem­na­sto­wiecz­nego nie­miec­kiego astro­noma obse­syj­nie bada­ją­cego Srebrny Glob (będzie o tym mowa póź­niej). Punkt na orbi­cie, w któ­rym nasz sate­lita jest naj­bar­dziej odda­lony od Ziemi, zwiemy apo­geum, a ten, w któ­rym jest naj­bli­żej, nazywa się pery­geum. Trzy lub cztery razy do roku pery­geum zbiega się z peł­nią, co astro­lo­go­wie okrzyk­nęli „super­k­się­ży­cem”. Gdy Księ­życ znaj­duje się bli­żej Ziemi, wywo­łuje wyjąt­kowo wyso­kie przy­pływy i niskie odpływy. Z kolei im bar­dziej się oddala, tym słab­sze jego przy­cią­ga­nie. W apo­geum nasz sate­lita jawi się też znacz­nie mniej­szy na noc­nym nie­bie – wów­czas nazy­wamy go „mikrok­się­ży­cem”. Jed­nak nawet tak odle­gły Księ­życ ma potężny wpływ na Zie­mię.

Żoł­nie­rze ame­ry­kań­skiej pie­choty mor­skiej zapla­no­wali inwa­zję pod­czas pływu kwa­dra­tu­ro­wego i nie potra­fili zro­zu­mieć, dla­czego poziom wody nie tylko wystar­cza­jąco się nie pod­niósł, ale w ogóle nie wzra­stał przez pra­wie dwa dni. „Wymy­ka­jąca się fala”, jak póź­niej nazwali ją kro­ni­ka­rze wojenni, ledwo przy­kry­wała rafę kora­lową u wybrzeży Tarawy, ponie­waż Księ­życ znaj­do­wał się w apo­geum, a jego siła przy­cią­ga­nia była słaba z powodu dużej odle­gło­ści od Ziemi. Tak się zło­żyło, że 20 listo­pada był jed­nym z dwóch dni w całym 1943 roku, kiedy wystą­pił pływ kwa­dra­tu­rowy w cza­sie apo­geum Księ­życa. Przed erą sate­li­tarną, z pew­no­ścią zaś przed zaję­ciem wyspy przez mari­nes i doko­na­niem przez nich pomia­rów topo­gra­ficz­nych, ame­ry­kań­scy pla­ni­ści woj­skowi nie mogli prze­wi­dzieć, jak dra­ma­tycz­nie owo poło­że­nie Księ­życa wpły­nie na poziom wód wokół Tarawy.

Pomimo rzezi nie­ugięci żoł­nie­rze pie­choty mor­skiej z upo­rem docie­rali na brzeg wśród świsz­czą­cych w powie­trzu bomb. Po trzech dniach walk poziom wody w końcu się pod­niósł i mari­nes zajęli atol, ale spu­sto­sze­nie było cał­ko­wite. Ame­ry­ka­nie w ojczyź­nie byli obu­rzeni, zacho­dząc w głowę, dla­czego pod­bi­cie tak małej wyspy zebrało tak śmier­telne żniwo.

Oddział mojego dziadka dotarł do Tarawy w syl­we­stra 1943 roku. Do tego czasu alianci kon­tro­lo­wali już wyspę, a „mor­skie psz­czółki” (Seabees), czyli bata­liony budow­lane, uprząt­nęły plaże ze zwłok i drzew pal­mo­wych. Star­szy sze­re­gowy Cor­co­ran kon­ty­nu­ował swoją pracę, wypo­sa­ża­jąc samo­loty w bomby na następną fazę wie­lo­eta­po­wego planu pod­boju Oce­anu Spo­koj­nego. Księ­życ liczył sobie cztery dni, kiedy męż­czy­zna zja­wił się na znisz­czo­nym atolu. Wisiał na wie­czor­nym nie­bie niczym sza­bla, kosa albo byczy róg. Był na tyle mały, że z łatwo­ścią można go było prze­oczyć, dopóki ukrad­kiem nie zja­wił się w polu widze­nia.

Po krwa­wej jatce na Tara­wie alianci zwra­cali pil­niej­szą uwagę na oddzia­ły­wa­nie Księ­życa, który odgry­wał fun­da­men­talną rolę w dłu­gich mie­sią­cach poprze­dza­ją­cych lądo­wa­nie w Nor­man­dii oraz wyzwo­le­nie Fran­cji. Fran­cu­ski ruch oporu miał nadzieję, że peł­nia Księ­życa zapewni dogodne warunki, by móc bez­piecz­nie zrzu­cić szpie­gów i zapasy na spa­do­chro­nach. Alianci zaś wie­dzieli, że będą potrze­bo­wali zależ­nego od pełni przy­pływu i lśnią­cego księ­ży­co­wego bla­sku, by ich statki mogły przy­bić do kon­ty­nen­tal­nej Europy i zdo­łały wyrwać ją z rąk nazi­stow­skich Nie­miec. W 1943 roku, gdy alianccy pla­ni­ści woj­skowi deba­to­wali nad wybo­rem odpo­wied­niego portu, nadzieje Fran­cu­zów to rosły, to malały wraz z każ­dym mija­ją­cym dwu­dzie­sto­ośmio­dnio­wym cyklem lunar­nym.

W końcu alianci na miej­sce inwa­zji wybrali Nor­man­dię znaj­du­jącą się na pół­noc­nym wybrzeżu Fran­cji, ponie­waż leżała bli­sko brzegu Wiel­kiej Bry­ta­nii, ale była mniej oczy­wi­stym celem od Calais, więk­szego mia­sta por­to­wego. Nor­man­dia posia­dała zarówno nie­wielki port, jak i małe lądo­wi­sko, które siły alianc­kie pla­no­wały zająć pierw­szego dnia6.

Naj­pierw alianci mieli prze­kro­czyć nocą kanał La Man­che, a spa­do­chro­nia­rze prze­le­cieć nad nim, za prze­wod­nika mając jedy­nie blask Księ­życa. Ich celem było zaję­cie dwóch mostów. Następ­nie cięż­kie samo­loty miały pod­nieść się do lotu. Dowódcy potrze­bo­wali około czter­dzie­stu minut poran­nego świa­tła, by, jak na Tara­wie, zbom­bar­do­wać wybrzeże przed roz­po­czę­ciem inwa­zji lądo­wej. Oddziały mające prze­pro­wa­dzić atak naziemny przy­by­łyby na miej­sce, poko­naw­szy pły­ci­znę, ponie­waż poziom wody szybko pod­no­siłby się wraz z poran­nym przy­pły­wem7.

Przy wybrzeżu nor­mandz­kiego Calva­dos kanał La Man­che potrafi pod­nieść się wzglę­dem poziomu w trak­cie odpływu o zdu­mie­wa­jące 5,8 metra. Tak samo jak w przy­padku Tarawy, zmiana strefy pły­wów nastę­puje z powodu oddzia­ły­wa­nia Księ­życa na topo­gra­fię wybrzeża. Strome brzegi, takie jak w Nor­man­dii, mogą zwięk­szyć strefę pły­wów wie­lo­krot­nie w sto­sunku do wyso­ko­ści prze­wi­dy­wa­nej na pod­sta­wie wzro­stu i spadku poziomu wody8.

Dra­styczna zmiana pły­wów ozna­cza, że wody szybko przy­bywa – pod­czas lądo­wa­nia w Nor­man­dii tafla pod­no­siła się o trzy­dzie­ści cen­ty­me­trów co pięt­na­ście minut. Alianci zało­żyli, że mniej wię­cej pół godziny pod­czas odpływu wystar­czy pierw­szej gru­pie żoł­nie­rzy, aby roz­mi­no­wać plażę, oczy­ścić ją z trój­kąt­nych drew­nia­nych prze­szkód i żela­znych barie­rek wyso­ko­ści czło­wieka, roz­sta­wio­nych przez nie­miec­kie woj­ska. Gdyby przy­pływ poja­wił się odpo­wied­nio szybko, siły alianc­kie prze­pły­nę­łyby nad pia­skiem do Fran­cji i wspar­łyby postępy inwa­zji.

W Nor­man­dii odpływ o wcho­dzie słońca nastę­puje tylko pod­czas nowiu albo pełni Księ­życa. Dywi­zje powietrzne potrze­bo­wały bla­sku pełni, by dole­cieć na miej­sce, zatem posta­no­wiono: po raz kolejny niech zde­cy­duje Księ­życ. Win­ston Chur­chill wspo­mi­nał w swo­ich pamięt­ni­kach, że alianci wyzna­czyli inwa­zję na 5, 6 i 7 czerwca. „Wyma­gane warunki ist­niały tylko w ciągu trzech dni każ­dego mie­siąca księ­ży­co­wego (…)” – napi­sał. „Gdyby w żaden z tych dni pogoda nie była sprzy­ja­jąca, cała ope­ra­cja musia­łaby zostać odło­żona o co naj­mniej dwa tygo­dnie, a wła­ści­wie cały mie­siąc, jeżeli chcie­li­by­śmy cze­kać na kolejną odpo­wied­nią fazę Księ­życa”9.

Ponie­waż, jak pro­gno­zo­wano, 5 czerwca miała być kiep­ska pogoda, głów­no­do­wo­dzący Dwi­ght D. Eisen­ho­wer prze­su­nął ter­min roz­po­czę­cia ope­ra­cji o dobę. Pro­gnoza na następny pora­nek była korzystna, lądo­wa­nie w Nor­man­dii wyzna­czono więc na 6 czerwca. Księ­życ w pełni poja­wił się na nie­bie wie­czo­rem 5 czerwca, na pół­to­rej godziny przez zacho­dem słońca, i osią­gnął naj­wyż­szy punkt o godzi­nie 23.30 czasu uni­wer­sal­nego. Tuż po pół­nocy 6 czerwca 1944 roku spa­do­chro­nia­rze z 82. i 101. Dywi­zji Powietrz­no­de­san­to­wej zaczęli opa­dać z nieba nad Fran­cją. Gene­rał bry­gady James Gavin z 82. Dywi­zji Powietrz­no­de­san­to­wej wspo­mi­nał, że świa­tło Księ­życa zapew­niało dobrą widocz­ność. Jak zapa­mię­tał: „Drogi i nie­wiel­kie sku­pi­ska domów w nor­mandz­kich wio­skach zde­cy­do­wa­nie wyróż­niały się w bla­sku Księ­życa”10. Spa­do­chro­nia­rze prze­jęli dwa mosty, by odciąć drogę nazi­stow­skim czoł­gom, a na polach pod nimi bojow­nicy ruchu oporu prze­je­chali rowe­rami przy świe­tle Księ­życa, by odciąć tory kole­jowe, pod­ziemne linie tele­fo­niczne i naziemne linie wyso­kiego napię­cia. Nor­man­dia została odcięta ze wszyst­kich stron. Pierw­sza fala wojsk dobiła do plaży o godzi­nie 6.30 przy poran­nym let­nim słońcu i zacho­dzą­cym Księ­życu.

Walki trwały cały dzień, a alianci ponie­śli ogromne straty, zwłasz­cza na plaży Omaha. Jed­nak gdy zapa­dała noc, nie­miec­kie siły były w odwro­cie. Po lądo­wa­niu w Nor­man­dii alianci wyzwo­lili Paryż, a następ­nie jesie­nią i zimą masze­ro­wali na wschód, do Ber­lina, przy czym po dro­dze prze­trwali jesz­cze ostat­nią roz­pacz­liwą ofen­sywę nazi­stów w Arde­nach. Niemcy ska­pi­tu­lo­wały 8 maja 1945 roku.

Mój dzia­dek tam­tej wio­sny był w Have­lock w Karo­li­nie Pół­noc­nej, gdzie przy­go­to­wy­wał się do innego ataku lądo­wego. W naj­gor­szym sce­na­riu­szu miała to być inwa­zja na Japo­nię, co wyma­gało, by żoł­nie­rze pie­choty mor­skiej pozo­sta­wali w sta­nie goto­wo­ści do walki. Kiedy nazi­ści się pod­dali, Jack Cor­co­ran prze­by­wał w obo­zie szko­le­nio­wym, w któ­rym zresztą na­dal tkwił w sierp­niu 1945 roku, gdy Stany Zjed­no­czone zrzu­ciły dwie bomby ato­mowe na Hiro­szimę i Naga­saki. Cesar­stwo Wiel­kiej Japo­nii ska­pi­tu­lo­wało i po dwóch mie­sią­cach Jack Cor­co­ran został z hono­rami zwol­niony ze służby.

Udał się do domu w New Jer­sey. Oże­nił się z moją bab­cią, Helen, miał sze­ścioro dzieci i dzie­się­cioro wnu­cząt, prze­pra­co­wał całe dłu­gie życie jako księ­gowy i w końcu prze­szedł na eme­ry­turę. Jack zabie­rał mnie nad ocean za każ­dym razem, gdy odwie­dza­łam go w Toms River. Sta­wa­łam na piasz­czy­stej plaży Seaside Heights razem z bra­tem i cze­ka­łam, patrząc, jak przy­bywa wody, która w końcu docie­rała do mnie.

Owe pływy i bitwy to tylko część opo­wie­ści o naszym Księ­życu i o nas samych. Rola Srebr­nego Globu w dru­giej woj­nie świa­to­wej to led­wie uła­mek podróży, w którą się wybra­li­śmy, odkąd nasz gatu­nek poja­wił się na Ziemi.

Księ­życ od zara­nia cywi­li­za­cji wpły­wał na naszych przy­wód­ców i ich pod­boje, ale jego moc powstała o wiele wcze­śniej od dzie­lą­cych nas kon­flik­tów. Jego wpływ sięga siar­ko­wych począt­ków naszej pla­nety i wszyst­kiego, co pełza, trze­po­cze skrzy­dłami, pływa lub wyciąga się ku niebu na jej powierzchni. Księ­życ prze­wo­dzi nam wszyst­kim, wisząc na nie­bie­skim fir­ma­men­cie. Nie jest on jed­nak czymś od nas odręb­nym, zwłasz­cza że sta­nowi nie­od­łączną część Ziemi. Wyod­ręb­nił się z niej tuż po tym, jak powstała nasza pla­neta. Jego elip­tyczna orbita wcale nie okrąża Ziemi, przy­naj­mniej nie tak, jak można to sobie wyobra­żać. Raczej Zie­mia i Księ­życ okrą­żają sie­bie nawza­jem, obra­ca­jąc się wokół wspól­nego środka cięż­ko­ści, który ukie­run­ko­wuje oba ciała nie­bie­skie i kształ­tuje ich wspól­no­tową histo­rię.

Obec­nie Księ­życ kie­ruje migra­cjami, repro­duk­cją, ruchem liści, a być może nawet prze­pły­wem krwi w naszych żyłach. Dyry­guje sym­fo­nią życia na Ziemi – od ludzi, któ­rzy pro­wa­dzą ze sobą wojny, po polipy korali, z któ­rych skła­dają się rafy kora­lowe Tarawy. Prze­wo­dził ewo­lu­cji od pierw­szego życio­daj­nego poru­sze­nia, które nastą­piło w komi­nach hydro­ter­mal­nych w głę­bi­nach oce­anu albo w nie­wiel­kich cie­płych base­nach w stre­fach przy­brzeż­nych, przy czym w oby­dwu przy­pad­kach źró­dłem skład­ni­ków odżyw­czych były księ­ży­cowe przy­pływy.

Księ­życ czyni Zie­mię wyjąt­kową – z pew­no­ścią w naszym Ukła­dzie Sło­necz­nym, a być może nawet w kosmo­sie. Ukształ­to­wał nas takimi, jakimi jeste­śmy, w spo­sób, który naukowcy i naukow­czy­nie dopiero zaczy­nają rozu­mieć, od naszej fizjo­lo­gii po psy­cho­lo­gię. Księ­życ nauczył nas, jak możemy mie­rzyć czas, co wyko­rzy­sta­li­śmy do tego, by zapro­wa­dzić porzą­dek w świe­cie. Księ­życ stał się inspi­ra­cją dla ludz­kich przed­się­wzięć: reli­gij­nych, filo­zo­ficz­nych, nauko­wych i odkryw­czych.

Niniej­sza książka to histo­ria naszej podróży w towa­rzy­stwie Księ­życa przed­sta­wiona w trzech czę­ściach. Mowa w niej o tym, jak powstał Księ­życ, jak nas stwo­rzył i jak go sobie wyobra­żamy. Nie jest to jedy­nie pozy­cja o astro­no­mii ani też o misjach Apollo, choć zarówno astro­no­mia, jak i owe misje są nie­ro­ze­rwal­nie zwią­zane z ludzką podróżą u boku Srebr­nego Globu. Jest to bowiem książka o cza­sie, życiu na Ziemi, ludz­kiej cywi­li­za­cji, naszym miej­scu we wszech­świe­cie i o tym, jak to wszystko stało się moż­liwe wła­śnie dzięki Księ­życowi. Mam nadzieję, że ta książka zmieni wasze myśle­nie o tych wszyst­kich spra­wach. I trzy­mam kciuki, by zmie­niła rów­nież spo­sób, w jaki postrze­ga­cie Księ­życ, odwiecz­nego towa­rzy­sza naszego świata. Mam nadzieję, że dostrze­że­cie go na nowo, gdy następ­nym razem wyj­dzie­cie na nocny spa­cer.

Część I. Jak powstał Księżyc?

CZĘŚĆ I

JAK POWSTAŁ Księ­życ?

Rozdział 1. Inny świat

ROZ­DZIAŁ 1

Inny świat

Księ­życ jest inny.

Ani tro­chę nie przy­po­mina Ziemi, tej wil­got­nej bańki nie­praw­do­po­dob­nie tęt­nią­cej życiem we wszech­świe­cie nico­ści. Księ­życ pozo­staje jałowy przez całe nie­wy­obra­żal­nie dłu­gie cztery i pół miliarda lat, odkąd towa­rzy­szy naszej pla­ne­cie. Księ­życ jest mil­czący. Nie sły­chać na nim cyka­nia świersz­czy, wycia kojo­tów ani noc­nego wia­tru poru­sza­ją­cego sosny. Jest na nim sucho, przy­naj­mniej na powierzchni. Żadne fale nie roz­bi­jają się o brzeg, nie ma prze­lot­nych desz­czy, zero śniegu. To poorane kra­te­rami pust­ko­wie, które wydziela zapach zga­szo­nych petard. Na Księ­życu panuje pie­kący skwar pod­czas nie­koń­czą­cego się dnia i lodo­waty mróz w trak­cie cią­gną­cej się nocy.

Księ­ży­cowy kra­jo­braz wystę­puje w skali sza­ro­ści, choć można w nim dostrzec róż­no­barwne plamy: orze­chową, cze­ko­la­dową, pia­skową, kre­dową, złotą, musz­tar­dową oraz – jak wyra­ził się astro­nauta z Apolla 11, Michael Col­lins – „kolor wiśniowy”11.

Pro­mie­nie sło­neczne na pozba­wio­nym powie­trza Księ­życu pła­tają czło­wie­kowi figle, wypa­cza­jąc u odwie­dza­ją­cych go astro­nau­tów postrze­ga­nie głębi kra­te­rów i kątów nachy­le­nia zbo­czy, przez co drobne wznie­sie­nia wydają się wynio­słymi szczy­tami. Domi­nuje mono­to­nia. Nie ma błę­ki­tów, próżno szu­kać tu zie­leni. Pro­mie­nie Słońca nie roz­pra­szają się w wil­got­nej atmos­fe­rze. Poro­sty nie oble­kają księ­ży­co­wych skał. W księ­ży­co­wej gle­bie nie roz­wi­jają się żadne bak­te­rie, które mogłyby przy­czy­nić się do roz­kwitu roślin. Nad gło­wami nie roz­brzmie­wają pta­sie trele, nie widać mró­wek pod sto­pami, zresztą nie uświad­czymy tu także żad­nych innych gatun­ków zwie­rząt. Na Księ­życu nie ma niczego ani nikogo. Przed lądo­wa­niem Apolla żadna istota ni­gdy nie spoj­rzała na czarne księ­ży­cowe niebo i nie zasta­na­wiała się nad swoim miej­scem w tym wszyst­kim. Ni­gdy wcze­śniej nikt nie wpa­try­wał się w sier­po­watą Zie­mię i nie dumał nad zło­że­niem jej wizyty. Nie było żad­nej innej kul­tury prócz tej, którą przy­wieź­li­śmy ze sobą.

Księ­życ nie opo­wiada o sobie żad­nej histo­rii, mówi jed­nak wiele o nas. Pro­jek­tu­jemy nasze marze­nia i nasz zapał na jego mar­mur­ko­watą powierzch­nię, która służy nam za lustro – dosłow­nie i w prze­no­śni. Odbija bowiem świa­tło sło­neczne, a nawet wła­sne świa­tło Ziemi, sza­rawy ziem­ski blask, kie­ru­jąc je z powro­tem w naszą stronę. Możemy zaob­ser­wo­wać to zja­wi­sko, kiedy sierp Księ­życa znaj­duje się mię­dzy nowiem a pierw­szą lub trze­cią kwa­drą, mimo to jego cała tar­cza jest lekko dostrze­galna. Księ­życ to odwrot­ność Ziemi, opu­sto­szała skała, któ­rej bli­zny szep­czą o burz­li­wej prze­szło­ści naszego świata i uwy­dat­niają jego roz­pustne ogrody barw i życia. Księ­życ zawiera tylko to, co mie­ści się w naszej wyobraźni. Sta­nowi przy­stań tylko dla tego, co zacu­mo­wa­li­śmy w jego morzach.

Od zara­nia dzie­jów Księ­życ kon­tro­lo­wał życie na Ziemi i prze­wo­dził roz­gry­wa­ją­cej się w ludz­kim umy­śle wspa­nia­łej wypra­wie, peł­nej myśli, cudów, wła­dzy, wie­dzy i mitów. Jed­nak ta sza­leń­cza, róż­no­rodna ziem­ska histo­ria skrywa prawdę o Srebr­nym Glo­bie. Jak­kol­wiek żywa i barwna byłaby nasza wspólna histo­ria, to sam Księ­życ jest cichy, ste­rylny i mar­twy.

Ale nie zawsze tak było: kiedy Księ­życ był młody, kipiał ener­gią i żarem, posia­dał pole magne­tyczne, oce­any lawy i być może czynną sko­rupę, taką jak ta, która kształ­tuje i marsz­czy obli­cze naszej pla­nety. Ale nie było nikogo, kto mógłby zoba­czyć na wła­sne oczy ten pełen życia okres jego roz­woju. Jedyny Księ­życ, który kie­dy­kol­wiek pozna­li­śmy, to ten spo­glą­da­jący na nas swoim wid­mo­wym obli­czem, dwu­wy­mia­ro­wym, zim­nym i nie­mym.

Nie dzieje się tam nic poza oka­zjo­nal­nym prze­lo­tem pla­ne­to­idy albo krót­ko­trwa­łym gwał­tow­nym wzbi­ciem się tumanu kurzu po roz­trza­ska­niu się lub wylą­do­wa­niu statku kosmicz­nego. Nic nie zadziera głowy w niebo, nic nie oddy­cha, nic nie ma nadziei.

Kiedy astro­nauta z Apolla 11, Buzz Aldrin, posta­wił krok na Księ­życu w 1969 roku, opi­sał swoje oto­cze­nie jako „wspa­niałe pust­ko­wie”12. Jego słów jesz­cze nic nie zdo­łało prze­bić. Trudno porów­nać Księ­życ z czym­kol­wiek, co jest nam znane, ponie­waż wszystko, co zna­jome, znaj­duje się na Ziemi.

Nawet z per­spek­tywy orbity Zie­mia wygląda jak dom, na jej widok czu­jemy się jak u sie­bie. Astro­nauci dono­szą, że wpa­try­wa­nie się w naszą pla­netę z góry to jedno z naj­bar­dziej eks­cy­tu­ją­cych doświad­czeń pod­czas pobytu w kosmo­sie. Tu jest nasze miej­sce. Cie­niutka war­stwa ziem­skiej atmos­fery, pną­cza z chmur, zie­le­nie­jące kon­ty­nenty i głę­bo­kie, nie­bie­skie oce­any przy­wo­łują nas. Księ­życ nas tak nie nęci, jak wspo­mina Col­lins, który okrą­żył go w poje­dynkę, ale nie posta­wił na nim stopy. Trudno zna­leźć pocie­chę w „uschnię­tej, spa­lo­nej słoń­cem pestce brzo­skwini, którą widzę za oknem. Zapro­sze­nie od niego jest mono­tonne i zaadre­so­wane wyłącz­nie do geo­lo­gów” – napi­sał w swo­ich wspo­mnie­niach pod tytu­łem Nio­sąc pło­mień13.

Ludzie to istoty postrze­ga­jące świat przez zmy­sły, a na Księ­życu trudno o znane nam bodźce. Gdy­by­ście wybrali się z wizytą na Srebrny Glob, to mogli­by­ście odbie­rać sprzeczne uczu­cia nie­do­statku i przy­tło­cze­nia zara­zem. Za każ­dym razem, gdy­by­ście wyszli na zewnątrz – rzecz jasna w ska­fan­drze – a potem powró­cili do środka i zdjęli kom­bi­ne­zon, Księ­życ robiłby na was wra­że­nie. Byli­by­ście samotni, roz­grzani i zara­zem czu­li­by­ście, że zama­rza­cie, byli­by­ście prze­ra­żeni i jed­no­cze­śnie niczym w eks­ta­zie, czu­li­by­ście się nad­ludźmi i jed­no­cze­śnie tak, jak­by­ście nic nie zna­czyli – i to wszystko w odstę­pie chwili, a może wszyst­kie te dozna­nia towa­rzy­szy­łyby wam jed­no­cze­śnie. Topo­gra­fia i wnę­trze Księ­życa, jego atmos­fera – wszystko to jest tak inne od tego, co znamy.

Człon­ko­wie załogi Apolla 11, któ­rzy sta­nęli na Księ­życu, Neil Arm­strong i Buzz Aldrin, byli pierw­szymi ludźmi, któ­rzy doświad­czyli tzw. aler­gii księ­ży­co­wej. Pył księ­ży­cowy pokrył ich ska­fan­dry i buty, a wkrótce dostał się też do wnę­trza lądow­nika Eagle. Astro­nauci czuli się tak roz­draż­nieni z jego powodu, że spali w heł­mach, żeby nie wdy­chać nocą księ­ży­cowych dro­bi­nek. Astro­nauci uczest­ni­czący w póź­niej­szych misjach zauwa­żyli, że kurz zary­so­wał osłony prze­ciw­sło­neczne w ich przy­łbi­cach i znisz­czył uszczelki w pojem­ni­kach z prób­kami skal­nymi, które przy­wieźli do domu. Pył księ­ży­cowy może wywo­łać pewną postać kataru sien­nego, spra­wiać, że oczy astro­nau­tów będą swę­działy i łza­wiły, a w gar­dłach poja­wią się dra­pa­nie i ból. W prze­ci­wień­stwie do ziem­skiego kurzu, który składa się głów­nie z mate­rii orga­nicz­nej, pył księ­ży­cowy jest startą na proch skałą – a jako że wokół nie ma wody czy wia­tru, nic nie może wygła­dzić ostrych kra­wę­dzi jego zia­re­nek. To tak jakby wdy­chać papier ścierny.

W sumie jed­nak astro­nau­tom i tak się poszczę­ściło, ponie­waż obec­ność pyłu oka­zała się dla nich tylko pewną nie­do­god­no­ścią. Zespół naukowy z NASA prze­strzegł ich, że może on reago­wać z tle­nem. Aldrin i Arm­strong mieli uwa­żać na pobraną szybko losową próbkę, nie­wielką księ­ży­cową kulkę, którą Arm­strong wci­snął do kie­szeni chwilę po tym, jak opu­ścił lądow­nik Eagle. Kiedy Aldrin i Arm­strong wró­cili do środka, z uwagą obser­wo­wali pył, pod­czas gdy w kabi­nie lądow­nika pod­no­szono ciśnie­nie. Gdyby coś zaczęło się tlić, mieli otwo­rzyć właz i wyrzu­cić kawa­łek skały. Po tej pró­bie obaj męż­czyźni byli cał­ko­wi­cie zaku­rzeni.

„To coś zda­wało się przy­wie­rać do róż­nych rze­czy i tam zosta­wać” – powie­dział Aldrin. „Nie było mowy, żeby to ode­rwać”14. Jeśli coś mia­łoby się zapa­lić, to ich ska­fan­dry.

Osta­tecz­nie oka­zało się, że pył nie wcho­dzi w reak­cję z tle­nem, ale wydziela taki zapach, jakby z nim reago­wał. Księ­życ ma draż­niącą woń, przy­po­mi­na­jącą tę, jaka roz­cho­dzi się tuż po zga­śnię­ciu fajer­wer­ków. Wła­śnie tak Aldrin opi­sał zapach w kap­sule, kiedy razem z Arm­stron­giem wró­cili do niej po krót­kim poby­cie na zewnątrz i zdjęli hełmy. Arm­strong stwier­dził, że był to „zapach mokrego popiołu”, niczym na polu namio­to­wym nocą, po zga­sze­niu ogni­ska15. Astro­nauta z załogi Apolla 17, Har­ri­son „Jack” Schmitt, nazwał to wonią pro­chu strzel­ni­czego16.

Księ­życ jest nie­ustan­nie bom­bar­do­wany świa­tłem sło­necz­nym i pro­mie­nio­wa­niem pocho­dzą­cym z gwiazd oraz innych kosmicz­nych źró­deł, a także ude­rze­niami pla­ne­toid w pro­ce­sie będą­cym swego rodzaju kosmicz­nym ogrod­nic­twem (ang. gar­de­ning). Wszyst­kie te dzia­ła­nia roz­sz­cze­piają atomy w „rego­li­cie”, war­stwie luź­nej, zwie­trza­łej skały pokry­wa­ją­cej Księ­życ. Księ­życowy rego­lit mniej wię­cej w czter­dzie­stu trzech pro­cen­tach składa się z tlenu, zatem więk­szość roz­sia­nych ato­mów to wła­śnie atomy tlenu. To samo doty­czy pro­chu strzel­ni­czego. Kiedy się zapala, zawarte w nim sub­stan­cje che­miczne uwal­niają znaczne ilo­ści tlenu, dodat­kowo wzmac­nia­jąc wybuch. Zapach, który wyczuli astro­nauci, był pozo­sta­ło­ścią po ato­mach roz­ry­wa­nych przez mikro­sko­pijne, nie­wi­dzialne cząstki pro­mie­nio­wa­nia.

Współ­cze­śnie wciąż jest to przed­mio­tem nauko­wej dys­ku­sji mię­dzy innymi dla­tego, że księ­ży­cowe skały utra­ciły swój zapach. Kiedy badacz otwiera dziś wore­czek z kamie­niem z Księ­życa – nie­za­leż­nie od tego, jak ostroż­nie skała została odłu­pana i zapa­ko­wana w Labo­ra­to­rium Pró­bek Księ­ży­co­wych Naro­do­wej Agen­cji Aero­nau­tyki i Prze­strzeni Kosmicz­nej – nie poja­wia się nie­znana woń. Nikt nie może z peł­nym prze­ko­na­niem stwier­dzić, dla­czego zapach wie­trzeje, gdy skały są wysta­wione na dzia­ła­nie czło­wieka i Ziemi.

Po tym, jak przy­wy­kli­by­ście do nie­ustan­nego zapa­chu petard panu­ją­cego na Księ­życu, zauwa­ży­li­by­ście bez­u­stanną suchość. Srebrny Glob to wysu­szone na wiór miej­sce i bar­dzo zatę­sk­ni­li­by­ście za wszech­obec­no­ścią wody, któ­rej doświad­cza­li­ście w całym swoim świa­do­mym życiu. Kusi­łaby was za każ­dym razem, gdy widzie­li­by­ście Zie­mię. Choć znamy i lubimy nasze kon­ty­nenty i góry, to nie ląd domi­nuje wygląd pla­nety, z oddali wyróż­nia ją przede wszyst­kim woda – nie­bie­ska oznaka spo­koju i cie­pła.

Przez więk­szość dzie­jów ludz­kość sądziła, że na Księ­życu też są oce­any. Astro­no­mo­wie na prze­strzeni stu­leci byli prze­ko­nani, że ciemne plamy na naszym sate­li­cie to wła­śnie księ­ży­cowe morza. Sie­dem­na­sto- i osiem­na­sto­wieczni naukowcy z obse­sją na punk­cie Księ­życa mocno wie­rzyli w to, że na jego powierzchni wystę­pują liczne oce­any, jeziora i zatoki. Mare Tra­nqu­il­li­ta­tis (Morze Spo­koju), gdzie wylą­do­wał Apollo 11, było praw­dzi­wym morzem w wyobraźni kar­to­grafa Księ­życa, Gio­van­niego Bat­ti­sty Ric­cio­lego, jezu­ity, który obda­ro­wał nas nowo­żyt­nym nazew­nic­twem Srebr­nego Globu w 1651 roku. Ciem­niej­sze plamy nazy­wamy zbior­czo maria, co po łaci­nie ozna­cza „morza”. Tak naprawdę, jak nauczyły nas księ­ży­cowe skały, owe morza są prze­past­nymi rów­ni­nami zasty­głej lawy.

Choć Księ­życ może wyda­wać się pyli­stym, suchym, zio­ną­cym pustką morzem, to posiada wodę. Jeśli wie­rzyć róż­nym narzę­dziom badaw­czym, ma jej cał­kiem sporo. Pro­blem polega na tym, że woda jest uwię­ziona w rego­li­cie w postaci uwod­nio­nych mine­ra­łów lub ist­nieje w postaci lodu na zawsze ukry­tego w kra­te­rach, do któ­rych ni­gdy nie dociera świa­tło sło­neczne. Woda w płyn­nej postaci nie może ist­nieć na Księ­życu. Nie ma tam atmos­fery, która utrzy­muje wodę w sta­nie cie­kłym, więc owa woda natych­miast by wypa­ro­wała, a obecny w niej wodór ule­ciałby w kosmos. Każdy, kto w przy­szło­ści zapra­gnie odwie­dzić Księ­życ i zdo­być dostęp do tam­tej­szej wody, będzie musiał być doprawdy uta­len­to­wa­nym che­mi­kiem, bie­głym w uwal­nia­niu wody ze skały.

Bar­dzo nie­wiele miejsc na Ziemi przy­po­mina kra­jo­braz księ­ży­cowy mię­dzy innymi dla­tego, że woda wystę­puje pra­wie wszę­dzie na naszej pla­ne­cie. Ziem­ska woda roz­mięk­cza i kru­szy skałę. W połą­cze­niu z wia­trem woda to nisz­czy­ciel­ski żywioł świa­tów. Potrafi dopro­wa­dzić do powsta­nia i znik­nię­cia całych łań­cu­chów gór­skich. Woda ściera także kra­tery. Choć na­dal nie usta­lono, kiedy poja­wił się i ile trwał deszcz pla­ne­toid, to wiemy, że Zie­mia została nim zbom­bar­do­wana dawno temu, a jed­nak nie ma dziś żad­nych śla­dów po tej bitwie. Za to Księ­życ, pozba­wiony wody i wia­tru, zacho­wuje świa­dec­two tego pier­wot­nego pogromu. Powstałe w ten spo­sób kra­tery spła­tały nie­je­den figiel ludz­kiemu umy­słowi.

W 2019 roku mały chiń­ski robot Chang’e 4 wylą­do­wał na nie­wi­docz­nej z Ziemi stro­nie Księ­życa – było to pierw­sze takie osią­gnię­cie w histo­rii. Kilka mie­sięcy po lądo­wa­niu chiń­ski nauko­wiec Long Xiao opu­bli­ko­wał wideo przed­sta­wia­jące zbli­ża­nie się lądow­nika do księ­ży­co­wej powierzchni. Wyglą­dało to jak ani­ma­cja frak­tala. Każdy kra­ter robił się coraz więk­szy w polu widze­nia lądow­nika, po czym w dużych kra­terach uka­zy­wały się mniej­sze, a owe mniej­sze kra­tery także stop­niowo się zwięk­szały, aż poja­wiły się w nich maleń­kie kra­tery i tak dalej. Z cza­sem osoba odwie­dza­jąca Księ­życ zaczę­łaby roz­po­zna­wać kon­kretne kształty i leje owych kra­terów, tak samo jak ja roz­po­znaję moje ulu­bione szczyty gór­skie. Na­dal jed­nak trudno byłoby wam się prze­miesz­czać wokół nich, nie tylko dla­tego, że można się o nie potknąć i prze­wró­cić. Trudno byłoby się poru­szać, ponie­waż wasz umysł miałby kło­poty z inter­pre­to­wa­niem tego, co widzia­łyby wasze oczy.

Kra­tery na Księ­życu rzu­cają dzi­waczne cie­nie, wypa­cza­jące kra­jo­braz niczym krzywe lustra w weso­łym mia­steczku. Skrajny kon­trast mię­dzy ciem­no­ścią kosmosu a jaskrawą bielą Księ­życa potrafi nabrać mózg astro­nauty. Pod­czas misji Apollo 12 Char­les „Pete” Con­rad i Alan Bean zauwa­żyli, że wszyst­kie kra­tery wydają się tego samego koloru, zwłasz­cza z bli­ska.

„Kolory były zwod­ni­cze. Pamię­tam, jak pod­czas pierw­szego spa­ceru na Księ­życu oglą­da­łem skały wokół modułu księ­ży­co­wego i uzna­wa­łem, że praw­do­po­dob­nie są sza­ro­brą­zowe lub jasno­szare” – wspo­mi­nał Bean, który po odej­ściu z NASA został mala­rzem i pró­bo­wał za pośred­nic­twem sztuki wyra­zić to, co widział. „W trak­cie dru­giego spa­ceru dokład­nie po tych samych miej­scach, choć wtedy nie byłem tego świa­domy, mówi­łem, że są jasno­brą­zowe. Myśla­łem, że wszyst­kie skały miały jasno­be­żowy nalot, choć pierw­szego dnia sądzi­łem, że jest on jasno­szary. Teraz mam wra­że­nie, że wnę­trze wszyst­kich skał przy­po­mi­na­łoby ciem­no­szary bazalt, choć nie­znacz­nie róż­ni­łyby się fak­turą, kształ­tem i tym podob­nym. Ponadto za każ­dym z dwóch razów, gdy wra­ca­li­śmy do lądow­nika, nasze ska­fan­dry były tak samo szare. Widzia­łem tylko ciemną sza­rość, ni­gdy żad­nych brą­zów, które zauwa­ży­łem na zewnątrz”.

Świa­tło nabie­rało astro­nau­tów też w inny spo­sób. Misje Apollo docie­rały na miej­sce, gdy Słońce wisiało nisko na księ­ży­co­wym nie­bie, dzięki czemu załoga wyraź­nie widziała cie­nie rzu­cane przez kra­tery. Con­rad i Bean wylą­do­wali w pobliżu „ter­mi­na­tora”, gra­nicy mię­dzy księ­ży­co­wym dniem (oświe­tloną stroną) a nocą (nieoświe­tloną stroną). Było tuż po wscho­dzie Słońca czasu księ­ży­co­wego; Słońce wzno­siło się wów­czas tylko około pię­ciu stopni nad hory­zon­tem. Unie­ście pięść i wyce­luj­cie ją w hory­zont – kiedy Apollo 12 wylą­do­wał, Słońce uno­siło się nad powierzch­nią tam, gdzie znaj­dują się wasze knyk­cie.

Bean i Con­rad wylą­do­wali tylko sto sześć­dzie­siąt cztery metry od małego lądow­nika Surveyor 3, który osiadł na Księ­życu w 1968 roku. Maszyna wylą­do­wała tak bli­sko, ponie­waż grono naukowe na Ziemi chciało dowie­dzieć się, jak surowe księ­ży­cowe warunki wpły­nęły na wcze­śniej­szy pojazd. Astro­nauci poszli to spraw­dzić, ale oba­wiali się, że kra­tery po dro­dze okażą się zdra­dliwe.

„Możemy mieć drobne kło­poty z dotar­ciem do kra­teru Blocky. Nie jestem pewien, czy to złu­dze­nie optyczne, ale zdaje się, że ściana, na któ­rej znaj­duje się Surveyor, jest nachy­lona pod kątem znacz­nie więk­szym niż czter­na­ście [stopni]” – nadał Bean do Houston.

W pew­nym momen­cie dwóch astro­nau­tów spa­ce­ru­ją­cych po Księ­życu pod­jęło się dokład­niej­szej oceny tych wymia­rów. Con­rad chwy­cił kamień wiel­ko­ści grejp­fruta i sto­czył go ze zbo­cza. Póź­niej dowódcy w Houston popro­sili go, by zszedł się do kra­teru (także myląco nazwa­nego Surveyor) i zebrał tro­chę mate­riału z pod­łoża. „Tu jest okrop­nie stromo” – odparł Con­rad, odma­wia­jąc wyko­na­nia prośby. „Zbiorę tro­chę kamieni przy kra­wę­dzi”.

Surveyor, sze­roki na pra­wie dwie­ście metrów kra­ter ude­rze­niowy, ma zbo­cza nachy­lone pod kątem dwu­dzie­stu jeden stopni, co umoż­li­wia łatwy i przy­jemny spa­cer w dół. Cie­nie spra­wiły, że pochy­łość wyglą­dała na bar­dziej nie­bez­pieczną, niż w isto­cie była17.

Rów­nież poza stro­mymi zbo­czami kra­te­rów powierzch­nia Księ­życa faluje niczym oce­any, co skło­niło do nada­nia lawo­wym rów­ni­nom mor­skich nazw. W zasa­dzie na Księ­życu mogą wystę­po­wać fale. Na długo po tym, jak ostygł, two­rząc stałą kulę, na­dal wyka­zuje pewną aktyw­ność geo­lo­giczną.

Bean i Con­rad – podob­nie jak robili to ich następcy z misji Apollo 14, 15 i 16 – pozo­sta­wili na Księ­życu sej­smo­gra­ficzną sta­cję pomia­rową. Przy­rządy te wykry­wają aktyw­ność sej­smiczną głę­boko pod powierzch­nią Księ­życa. Geo­log Jack Schmitt pod­czas spa­ce­rów na Księ­życu w trak­cie misji Apollo 17 zauwa­żył księ­ży­cowe struk­tury geo­lo­giczne będące dal­szym dowo­dem aktyw­no­ści sej­smicz­nej. Trzy­na­stego grud­nia 1972 roku razem z Gene’em Cer­na­nem zapar­ko­wali pojazd kosmiczny w doli­nie zwa­nej Tau­rus-Lit­trow, w obrę­bie księ­ży­cowego Mare Sere­ni­ta­tis (Morza Jasno­ści). Eks­plo­ro­wali szare wzgó­rze zwane Masy­wem Pół­noc­nym.

Schmitt zauwa­żył to pierw­szy.

– Hej, spójrz, jak wznosi się ta skarpa – powie­dział. – Tam jest wyraźna zmiana fak­tury.

– Dobra. O, fak­tycz­nie, widzę, o co ci cho­dzi. Wygląda, jakby skarpa nacho­dziła na Masyw Pół­nocny, prawda? – dodał Cer­nan.

– Tak – odpo­wie­dział Schmitt. Do Houston nadał opis zaob­ser­wo­wa­nego zja­wi­ska: – Styk skarpy z Masy­wem Pół­noc­nym wygląda tak, jakby skarpa miała gład­szą fak­turę, mniej kra­te­ro­watą i z pew­no­ścią mniej pooraną liniami. Wcale bym się nie zdzi­wił, gdyby, jak powie­dział Gene, była młod­sza18.

Miał na myśli to, że skarpa powstała już po ufor­mo­wa­niu się góry. Coś prze­kształ­ciło powierzch­nię Księ­życa. Nie mylił się. W bada­niu z 2019 roku zespół naukow­ców po raz pierw­szy połą­czył dane na temat wstrzą­sów ze sta­cji sej­smicz­nych roz­sta­wio­nych przez Apolla z uak­tu­al­nio­nym obra­zo­wa­niem kra­jo­brazu księ­ży­co­wego i wyka­zał, że obec­nie Księ­życ jest aktywny geo­lo­gicz­nie19. Srebrny Glob wytwa­rza głazy. For­muje sterty kamieni. Powstają osu­wi­ska, z któ­rych two­rzą się skarpy takie jak Lee-Lin­coln, mające wygląd ramie­nia unie­sio­nego we wzru­sze­niu. Księ­życ posiada linie usko­ków, w któ­rych regu­lar­nie wystę­pują księ­ży­cowe trzę­sie­nia, na tyle dyna­miczne, by wstrzą­snąć astro­nautą – lub przy­szłą sie­dzibą miesz­kalną.

Nasz sate­lita – w prze­ci­wień­stwie do Ziemi – nie ma rucho­mej sko­rupy. Jego wewnętrzne drga­nia wyni­kają z siły pły­wo­wej wytwo­rzo­nej mię­dzy Księ­ży­cem a Zie­mią i sta­no­wią pozo­sta­łość po jego pier­wot­nym cie­ple. Gdy Księ­życ sty­gnie – co nastę­puje do dziś, po czte­rech i pół miliar­dach lat od jego powsta­nia – kur­czy się. Jego sko­rupa marsz­czy się i zapada, jak wino­grono zamie­nia­jące się w rodzynkę.

Owe trzę­sie­nia wydają się dość czę­ste. Czwarta sta­cja sej­smiczna Apollo nali­czyła dwa­na­ście tysięcy przy­pad­ków wystą­pie­nia aktyw­no­ści sej­smicz­nej, łącz­nie z dwu­dzie­stoma ośmioma płyt­kimi trzę­sie­niami od 1969 do 1977 roku20. Płyt­sze trzę­sie­nia przy­po­mi­nają wstrząsy, któ­rych doświad­czamy na Ziemi. Przez te osiem lat trzę­sie­nie wystę­po­wało co kilka dni. To zna­czy ziem­skich dób. Doba na księ­życu jest czymś zupeł­nie innym.

„Dzień” na Księ­życu ozna­cza pełny obrót wokół wła­snej osi oraz jedno okrą­że­nie Ziemi, co trwa dwa­dzie­ścia sie­dem ziem­skich dób, sie­dem godzin, czter­dzie­ści trzy minuty i dwa­na­ście sekund. Nazy­wamy to mie­sią­cem gwiaz­do­wym (syde­rycz­nym), ponie­waż tyle czasu potrze­buje Księ­życ na to, by raz okrą­żyć Zie­mię po orbi­cie i wró­cić do tego samego poło­że­nia wzglę­dem gwiazd. Choć układ Zie­mia– Księ­życ obraca się wokół Słońca, to Słońce potrze­buje tro­chę wię­cej czasu, by wró­cić w to samo miej­sce na księ­ży­co­wym nie­bie. Mie­siąc syno­dyczny (tak zwana luna­cja) odpo­wiada jed­nemu peł­nemu cyklowi faz Księ­życa widocz­nemu z Ziemi. Z punktu widze­nia Księ­życa mie­siąc syno­dyczny ozna­cza czas mię­dzy kolej­nymi wscho­dami Słońca 21 w tym samym miej­scu na jego powierzchni. Nie­ważne, gdzie sto­icie, trwa on dwa­dzie­ścia dzie­więć i pół ziem­skiej doby.

Innymi słowy, gdy­by­ście stali na Księ­życu, musiałby upły­nąć cały ziem­ski mie­siąc, żeby Słońce wze­szło, zaszło i znów wze­szło. Ozna­cza to też, że świa­tło dzienne świeci tam dwa tygo­dnie – tak samo długo trwa noc. Potrze­bo­wa­li­by­ście spe­cjal­nego sprzętu, by prze­żyć w takich warun­kach. Nawet naj­bar­dziej zaawan­so­wane statki kosmiczne, jakie potra­fimy skon­stru­ować, pod­dają się lodo­wa­tej ciem­no­ści księ­ży­co­wej nocy, pod­czas któ­rej tem­pe­ra­tura spada do pra­wie minus stu czter­dzie­stu dzie­wię­ciu stopni Cel­sju­sza. Pod­czas dnia na Księ­życu panuje skwar: śred­nia tem­pe­ra­tura na księ­ży­co­wym rów­niku wynosi wtedy nie­mal sto dzie­więt­na­ście stopni Cel­sju­sza22. Na nie­które głę­bo­kie kra­tery, z któ­rych część skrywa w swo­ich wnę­trzach nie­zbędny czło­wie­kowi do prze­trwa­nia lód, ni­gdy nie padają pro­mie­nie sło­neczne.

Pod­czas misji Apollo 11 Arm­strong i Aldrin mieli trud­no­ści ze spa­niem w lądow­niku. Pył był iry­tu­jący, ale kiedy wło­żyli ska­fan­dry, by się przed nim uchro­nić, zaczęli trząść się z zimna. Kli­ma­ty­za­cja w kom­bi­ne­zo­nach miała zapew­nić im kom­fort pod­czas gorą­cego księ­ży­co­wego dnia – jed­nak z jej powodu mar­zli wewnątrz lądow­nika. Każdy, kto w przy­szło­ści wybrałby się z wizytą na Księ­życ, potrze­bo­wałby sys­temu pod­trzy­mu­ją­cego go przy życiu, który pozwa­lałby prze­trwać w skraj­nych tem­pe­ra­tu­rach na Srebr­nym Glo­bie.

Dobra wia­do­mość jest taka, że pew­nie nie prze­szka­dza­łoby wam cho­dze­nie w czymś, co jest wła­ści­wie prze­no­śnym domem. Siła gra­wi­ta­cyjna Księ­życa równa się jed­nej szó­stej ziem­skiej, co spra­wia, że wszystko wydaje się lżej­sze. Waży­li­by­ście tylko 16,6 pro­cent tego, co waży­cie na Ziemi, więc ska­fan­der kosmiczny nie byłby żad­nym cię­ża­rem. Choć może uda­łoby się wam, jak­kol­wiek z tru­dem, stać pro­sto, to wielu astro­nau­tów misji Apollo prze­wró­ciło się zaraz po wyj­ściu na powierzch­nię Księ­życa.

Współ­cze­sne bada­nia poka­zują, dla­czego tak się dzieje i że może za tym stać coś wię­cej niż sztuczka świetlna, na którą dali się nabrać Bean z Con­ra­dem. W eks­pe­ry­men­cie prze­pro­wa­dzo­nym w 2014 roku w Toronto ochot­nicy obra­cali się na gigan­tycz­nym wiru­ją­cym ramie­niu, co miało symu­lo­wać różne poziomy gra­wi­ta­cji23. Kiedy się tak krę­cili, pró­bu­jąc powstrzy­mać wymioty, poka­zy­wano im literę „p”. Odczy­ty­wali ją jako „p” lub „d”, w zależ­no­ści od tego, gdzie, ich zda­niem, znaj­do­wała się góra. Nie byli odchy­leni w trak­cie wiro­wa­nia, to zmiana gra­wi­ta­cji ich zmy­liła. Oka­zuje się, że ludzie potrze­bują około pięt­na­stu pro­cent gra­wi­ta­cyj­nej siły Ziemi, by wyczu­wać, gdzie jest góra. Gra­wi­ta­cja Księ­życa jest tylko odro­binę więk­sza i wynosi około 16,6 pro­cent tej ziem­skiej. Słab­sze oddzia­ły­wa­nie sił gra­wi­ta­cyj­nych i wyni­ka­jąca z tego dez­orien­ta­cja mogą tłu­ma­czyć, dla­czego tak trudno cho­dzić po Księ­życu.

Sprawę dodat­kowo pogar­sza to, że wydaje się, jakby czas tu sta­nął. Pły­nie zgod­nie z biciem waszego serca, a być może także zgod­nie z pika­niem sys­temu pod­trzy­mu­ją­cego życie w ska­fan­drze kosmicz­nym, ale gdy­by­ście po pro­stu stali tak przez godzinę lub dwie w ciszy, nie zauwa­ży­li­by­ście żad­nego upływu czasu. Nie ma dłu­gich cieni rzu­ca­nych przez Słońce w samo połu­dnie. Nie ma zmiany kąta pada­nia świa­tła ani pręd­ko­ści wia­nia wia­tru. Jed­no­cze­śnie, choć świa­do­mie nie zauwa­ży­li­by­ście mija­ją­cego czasu, to wasze ciało by go odczuło.

Zwy­kle nie zauważa się czasu tak, jak wyczuwa się zapach lub dotyk, ale postrze­ga­nie jego upływu jest odczu­ciem jak każde inne, obec­nym we wszyst­kich komór­kach waszego orga­ni­zmu, jak i w orga­ni­zmach każ­dej innej żywej istoty. Nie jest nam znana żadna forma życia, która nie prze­ja­wia­łaby jakich­kol­wiek rodza­jów aktyw­no­ści zależ­nej od czasu. Rytm dobowy zsyn­chro­ni­zo­wany jest z cyklem świa­tła i ciem­no­ści – z pew­nymi spe­cjal­nymi księ­ży­co­wymi wyjąt­kami – bo wła­śnie tyle trwa doba na Ziemi, odkąd ist­nieje na niej wie­lo­ko­mór­kowe życie. Kiedy świa­tło świeci bez prze­rwy przez dwa tygo­dnie, zegar oko­ło­do­bowy, w naj­lep­szym wypadku, zaczyna się roz­re­gu­lo­wy­wać.

Nie­które aspekty czasu na Księ­życu wydają się bar­dziej zna­jome. Srebrny Glob doświad­cza prze­si­leń i rów­no­nocy, tak samo jak Zie­mia, jed­nak tylko na księ­ży­co­wych bie­gu­nach wystę­puje coś przy­po­mi­na­ją­cego pory roku. Oś Księ­życa jest nachy­lona pod kątem 1,5 stop­nia, a oś Ziemi pod kątem 23,4 stop­nia i wła­śnie dzięki temu możemy doświad­czać czte­rech pór roku. Tem­pe­ra­tura sezo­nowo pod­nosi się i opada na pół­noc­nym i połu­dnio­wym bie­gu­nie Księ­życa, gdzie kąt pada­nia pro­mieni sło­necz­nych zawsze jest skrajny. Choć oś obrotu Księ­życa jest nachy­lona tylko nie­znacz­nie, to Księ­życ prze­chyla się wzglę­dem Słońca i płasz­czy­zny, na któ­rej znaj­dują się inne pla­nety. Kiedy Słońce znaj­duje się nad rów­ni­kiem Księ­życa, na pół­noc­nej pół­kuli księ­ży­co­wej jest lato, tak samo jak na kuli ziem­skiej. Gdy Słońce prze­su­nie się poni­żej rów­nika Księ­życa, na pół­noc­nej pół­kuli panuje zima. Na Księ­życu nastę­pują też prze­si­le­nia, kiedy Słońce wydaje się zatrzy­my­wać i zmie­niać kie­ru­nek ruchu. Cywi­li­za­cje na Ziemi nauczyły się mie­rzyć te zja­wi­ska sło­neczne i wyko­rzy­sty­wać je do wyzna­cza­nia upływu czasu. Może przy­szli osad­nicy na Księ­życu ułożą kalen­darz prze­si­leń lub skon­stru­ują kalen­darz faz Ziemi, tak samo jak ludzie żyjący w epoce neo­litu opra­co­wali kalen­darze oparte na fazach Księ­życa, w któ­rych Srebrny Glob słu­żył im za prze­wod­nika.

W trak­cie księ­ży­co­wej „zimy” na pół­kuli połu­dnio­wej na więk­szej czę­ści jego bie­guna połu­dnio­wego panują na tyle niskie tem­pe­ra­tury, że zawiera ona lód, który może skła­dać się z wody lub nawet dwu­tlenku węgla (zwa­nego suchym lodem). Gdy Księ­życ zbliża się do swo­jej wła­snej rów­no­nocy, część wody zostaje uwol­niona do orbity.

Choć Księ­życ posiada wła­sną wer­sję cyklu hydro­lo­gicz­nego (natu­ral­nego obiegu wody), to nie ma na nim choćby deli­kat­nie pada­ją­cego desz­czu ani śniegu. Dźwięki burzy, jedne z typo­wych dla Ziemi odgło­sów, mogłyby oka­zać się tym, za czym naj­bar­dziej zatę­sk­ni­cie na Srebr­nym Glo­bie. Na Księ­życu nie ma żad­nych dźwię­ków. Panuje na nim cisza jak makiem zasiał. Nawet gdy­by­ście spró­bo­wali naro­bić hałasu, na przy­kład dzwo­niąc kawał­kami alu­mi­nium o sta­tek kosmiczny, nic byście nie usły­szeli. Księ­życ zasad­ni­czo pozba­wiony jest atmos­fery, posiada tylko ulotną „egzos­ferę” zło­żoną z nała­do­wa­nych czą­ste­czek i uno­szą­cego się pyłu. Jest ona zbyt cienka, by prze­no­siła dźwięk.

Pod­czas każ­dej misji Apollo astro­nauci zarówno lądo­wali na Księ­życu, jak i star­to­wali z niego przy uży­ciu rakiet, w które wypo­sa­żony był lądow­nik. Samo zde­rze­nie się z jego powierzch­nią i wystrze­le­nie z niej cze­goś wzbija tumany kurzu. Wiemy to mię­dzy innymi dzięki Beanowi z Apolla 12. Kiedy pod­szedł do wcze­śniej wyko­rzy­sty­wa­nego lądow­nika, Survey­ora, zauwa­żył, że ten zro­bił się brą­zowy po dwóch latach sta­nia na powierzchni Księ­życa. Zmiana koloru nastą­piła po wpły­wem pro­mie­nio­wa­nia sło­necz­nego i kosmicz­nego. Poza tym moduł księ­ży­cowy Apollo 12, Intre­pid, wypia­sko­wał Survey­ora, kiedy wylą­do­wał zale­d­wie pół­tora metra dalej. Część brązu została starta, tak jakby ktoś wyszo­ro­wał Survey­ora dru­cianą szczotką. Phil Met­zger, astro­nom z Uni­wer­sy­tetu Środ­ko­wej Flo­rydy, odkrył, że każde lądo­wa­nie roz­rzuca księ­ży­cową glebę po oko­licy z pręd­ko­ścią od czte­ry­stu metrów do trzech kilo­me­trów na sekundę24. Ważna jest ta ostat­nia liczba: 2,4 kilo­me­tra na sekundę to księ­ży­cowa pręd­kość ucieczki. Wła­śnie tak szybko dany obiekt musi się poru­szać, żeby uciec od gra­wi­ta­cji Księ­życa i odle­cieć w kosmos. Ozna­cza to, że każda misja Apollo wzbiła wystar­cza­jąco dużo pyłu i wypchnęła go z wystar­cza­jącą pręd­ko­ścią, by tra­fił na orbitę. Część tego pyłu na­dal krąży wokół Księ­życa, część okrąża Słońce, a część mogła nawet opaść z powro­tem na Zie­mię, skąd przy­była cztery i pół miliarda lat temu.

Ostat­nie i być może naj­bar­dziej wszech­ogar­nia­jące odczu­cie, które mie­li­by­ście na Księ­życu, byłoby ulotne. Ile razy w życiu poczu­li­ście coś na kształt szó­stego zmy­słu? Jest to coś nie­uchwyt­nego, ale wyraź­nego; po pro­stu wie­cie, że samo­chód na pasie obok za chwilę zje­dzie na bok, czu­je­cie obec­ność zwie­rzę­cia za waszymi ple­cami lub ptaka nad wami, wyczu­wa­cie, że nie jeste­ście jedy­nymi oso­bami w cichej biblio­tece.

Na Księ­życu nie poczu­li­by­ście nic takiego. Zamiast tego towa­rzy­szy­łoby wam prze­ko­na­nie, że wokół nie ma nic ani nikogo. Wszy­scy, któ­rzy kie­dy­kol­wiek ist­nieli, są tam u góry – na Ziemi. Każda istota, która kie­dy­kol­wiek żyła, zmarła, oddy­chała i kochała, prze­bywa daleko poza Księ­ży­cem, żegluje ponad wami, zdaje się krą­żyć wokół was, podob­nie jak Słońce i gwiazdy. Pierw­szą osobą, która doświad­czyła tego wra­że­nia, był Col­lins uczest­ni­czący w misji Apollo 11. Kiedy uno­sił się nad nie­wi­doczną stroną Księ­życa, bez kon­taktu z Aldri­nem, Arm­stron­giem i Zie­mią, doznał głę­bo­kiego poczu­cia samot­no­ści. „Jestem teraz sam, doprawdy sam jak palec, cał­ko­wi­cie oddzie­lony od wszel­kiego zna­nego życia. Tak to jest. Gdyby ktoś poli­czył, wyszłoby trzy miliardy i dwa po tam­tej stro­nie Księ­życa i jeden plus Bóg jeden wie ile po tej – napi­sał. – Odczu­wam to prze­moż­nie – nie jest to strach czy samot­ność, ale świa­do­mość, wycze­ki­wa­nie, satys­fak­cja, pew­ność, nie­mal egzal­ta­cja. Podoba mi się to uczu­cie”25.

Księ­życ nie ma ludz­kich uczuć, ale gdyby można było opi­sać jakiś świat jako samotny, to wła­śnie on zasłu­gi­wałby na to miano. Z pew­no­ścią jest pusty, a jego prze­zna­cze­niem jest zawsze sta­wać twa­rzą w twarz ze świa­tem, z któ­rego się wziął, i ze świa­tem, który – może wła­śnie dzięki Księ­życowi – został obda­rzony powie­trzem, wodą i życiem. Księ­życ ni­gdy nie prze­sta­nie być samotny, ale zawsze będzie nam towa­rzy­szył, jeśli dobrze się z nim obej­dziemy.

Rozdział 2. Stworzenie

ROZ­DZIAŁ 2

Stwo­rze­nie

Niech bogo­wie, któ­rzy prze­by­wają w nie­bio­sach i pod­ziem­nym świe­cie, nie­ustan­nie wychwa­lają świą­ty­nię Sina, ojca, ich stwo­rzy­ciela.

cylin­der Nabo­nida z Sip­par

Na początku był chaos. Zanim nazwano nie­biosa, zanim powstała Zie­mia, ist­niała jedy­nie woda, wiru­jąca w bez­kształt­nej pustce. Ale nagle coś się wyda­rzyło. Wody się roz­stą­piły. Wiru­jąca mie­szanka roz­dzie­liła się na słodką wodę, ucie­le­śnioną przez kapry­śnego boga Abzu, i wodę słoną, uoso­bioną przez bogi­nię Tia­mat. Gdy zostali połą­czeni świę­tym węzłem mał­żeń­skim, Tia­mat wydała na świat pozo­stałe bóstwa stwo­rze­nia.

Młodsi bogo­wie byli tak hała­śliwi i nie­zno­śni, że nie dawali Abzu zmru­żyć oka, posta­no­wił ich więc uni­ce­stwić. Tia­mat, która nie mogła się pogo­dzić z tą decy­zją, ostrze­gła swo­jego star­szego syna, Enki, boga mądro­ści. Enki zabił więc Abzu i zbu­do­wał dom z jego szcząt­ków. Wów­czas roz­pę­tała się wielka bitwa, sama Tia­mat została roz­darta na dwoje, jedna jej połowa stała się nie­bem, a druga – Zie­mią26.

Opo­wieść pocho­dzi z sume­ryj­skiego eposu Enuma elisz, jed­nego z naj­star­szych mitów o stwo­rze­niu wszech­świata; jego frag­menty można zna­leźć na tabli­cach z Ur, sta­ro­żyt­nego mia­sta, któ­rego ruiny znaj­dują się we współ­cze­snym Iraku. Jed­nak w tej histo­rii poja­wia wiele meta­for owego nie­zwy­kle gwał­tow­nego, burz­li­wego zamętu, jaki zapa­no­wał pod­czas naro­dzin Układu Sło­necz­nego oraz powsta­wa­nia Księ­życa i Ziemi. Oto naukowa wer­sja tego zda­rze­nia.

Na początku, jakieś 4,6 miliarda lat temu, ist­niał tylko chaos w postaci chmury gazo­wej pozo­sta­łej po poprzed­niej gene­ra­cji gwiazd. Nie było nic poza czą­stecz­kami pyłu i gazu, wiru­ją­cymi w próżni. Gwiezdne dro­biny zbli­żyły się do sie­bie i nagle coś się wyda­rzyło. Mate­ria zaczęła się zapa­dać pod wpły­wem wła­snej gra­wi­ta­cji. Słońce się zapa­liło. „Nie­chaj się sta­nie świa­tłość” – powie póź­niej­sza opo­wieść o stwo­rze­niu. Wiatr wiał od strony nowo naro­dzo­nego Słońca o wiele sil­niej niż nała­do­wane czą­steczki obec­nie pły­nące w stru­mie­niu wia­tru sło­necz­nego, a podmu­chy roz­wie­wały pozo­stały pył i gaz. W wiru­ją­cej mie­sza­ni­nie w końcu powstały na zlepki, a te uro­sły do postaci więk­szych mas, które osta­tecz­nie stały się pla­ne­tami.

Było ich wię­cej niż osiem, które ist­nieją do dzi­siaj. Część pier­wot­nych pla­net Układu Sło­necz­nego praw­do­po­dob­nie została ska­zana na zapo­mnie­nie. Oddzia­ły­wa­nia gra­wi­ta­cyjne spra­wiły, że pla­nety i pla­netozymale (można powie­dzieć, zarodki pla­netarne) zde­rzały się ze sobą niczym kule bilar­dowe i praw­do­po­dob­nie nie­które opu­ściły Układ Sło­neczny, ska­zane na mil­czące dry­fo­wa­nie wśród gwiazd. Ni­gdy nie dowiemy się, ile z nich spo­tkał ten bole­sny los. Wiemy za to, że jedna z tych pra­sta­rych pla­net została uni­ce­stwiona. Zatem sio­stra gwiazd w pasie Mer­ku­rego, Wenus, Ziemi i Marsa w ogóle już nie ist­nieje. Zapewne była roz­mia­rów Marsa, jej masa była równa około czter­dzie­stu pię­ciu pro­cen­tom dzi­siej­szej Ziemi. Nazy­wała się Teja po grec­kiej bogini, matce Selene – uoso­bie­nia Księ­życa. Teja została znisz­czona, podob­nie jak Abzu i Tia­mat. A Zie­mia i Księ­życ powstały z jej szcząt­ków.

Dopóki astro­nauci uczest­ni­czący w misji Apollo nie wylą­do­wali na Księ­życu i nie naszpi­ko­wali go przy­rzą­dami pomia­ro­wymi, nie wie­dzie­li­śmy o Tei. Nie mie­li­śmy zie­lo­nego poję­cia, skąd wziął się Księ­życ, mogli­śmy tylko sta­wiać hipo­tezy. Misje Apollo na nowo napi­sały histo­rię pocho­dze­nia Księ­życa. W tam­tym cza­sie śro­do­wi­sko naukowe bada­jące Zie­mię zaczęło two­rzyć nową opo­wieść o powsta­niu naszej pla­nety oraz jej wyjąt­ko­wych geo­lo­gicz­nych dzie­jach i doszło do wnio­sku, że może im w tym pomóc Księ­życ. W końcu Księ­życ i nasza rodzima pla­neta mają wspólną histo­rię. A skały pobrane w trak­cie misji Apollo na­dal dostar­czają nowych wska­zó­wek. Wyprawy na Księ­życ zapew­niły tak dużo nowego mate­riału i posta­wiły tak wiele nie­ocze­ki­wa­nych pytań, że zmu­siły śro­do­wi­sko naukowe do kom­plet­nej rewi­zji teo­rii o powsta­niu Układu Sło­necz­nego. Tak jak Księ­życ odbija świa­tło Ziemi, tak samo jego główną rolą we współ­cze­snej nauce jest uka­zy­wa­nie nam odbi­cia naszej wła­snej histo­rii. Histo­ria Księ­życa to wię­cej niż naukowa cie­ka­wostka. Odkry­cie jego począt­ków może rzu­cić świa­tło na to, jak się tu zna­leź­li­śmy, a może nawet odpo­wie­dzieć na pyta­nie: dla­czego?

Czy nie byłoby wspa­niale to wie­dzieć? Dla­czego my? Dla­czego tu? Dla­czego nie gdzie­kol­wiek indziej?

Ist­nieją inne ska­li­ste pla­nety, ale żadna nie przy­po­mina Ziemi. Mars także jest powoli obra­ca­ją­cym się cia­łem nie­bie­skim typu ziem­skiego, nachy­lo­nym nie­mal pod iden­tycz­nym kątem jak Zie­mia. Jed­nak stra­cił wodę i atmos­ferę. Poza tym nie ma wła­snego księ­życa, tylko nie­wiel­kie, prze­chwy­cone pla­ne­to­idy. Wenus to szybko obra­ca­jące się ska­li­ste ciało nie­bie­skie o gęstej atmos­fe­rze, lecz z cza­sem jej płaszcz z chmur za bar­dzo się zbił i udu­sił pla­netę. Jeśli na Wenus kie­dy­kol­wiek była woda, to już znik­nęła. Mer­kury, zbyt bli­ski Słońcu, jakimś cudem wciąż gro­ma­dzi nie­wiel­kie ilo­ści wody w ciem­nych doli­nach naj­głęb­szych kra­te­rów. Ale nie­mi­ło­sier­nie prażą go pro­mie­nie sło­neczne. Ani Wenus, ani Mer­kury nie mają księ­ży­ców.

Dla­czego my mamy? Czy to wła­śnie Teja, pier­wotna Zie­mia, oraz ich wspólne zde­rze­nie dało począ­tek naszej pla­ne­cie? Dla­czego skoń­czy­li­śmy z ogrom­nym Księ­ży­cem, ważą­cym jedną czwartą Ziemi? Co takiego stało się pod­czas tego kata­kli­zmu, że spo­wo­do­wało powsta­nie dwóch świa­tów: jed­nego suchego i cał­ko­wi­cie mar­twego, a dru­giego ską­pa­nego w wodzie i tęt­nią­cego życiem?

Widoczna z Ziemi wiel­kość Księ­życa w zesta­wie­niu z wiel­ko­ścią Słońca oraz obser­wo­wa­nie zaćmień sło­necz­nych dopro­wa­dziły wielu sta­ro­żyt­nych do wnio­sku, że Księ­życ został umiesz­czony na nie­bie obok Słońca nie­przy­pad­kowo. Nawa­ho­wie z połu­dniowo-zachod­niej Ame­ryki, podob­nie jak przed­sta­wi­ciele wielu innych kul­tur, wie­rzyli, że owe ciała nie­bieskie zostały stwo­rzone jed­no­cze­śnie i z podob­nych powo­dów: jedno, by oświe­tlało dzień, dru­gie, aby roz­świe­tlało noc. W wielu reli­giach na prze­strzeni wie­ków ist­niał podobny pogląd. Zaczęto też zakła­dać, że Księ­życ został nam dany jako zegar odmie­rza­jący czas. Pla­ton nawet dowo­dził, że następ­stwo dni i nocy, oświe­tla­nych Księ­życem i Słoń­cem, nauczyło nas liczyć i myśleć.

Z cza­sem mnie­ma­nie, że Księ­życ został celowo i cudow­nie stwo­rzony, prze­kuto w teo­rię naukową. Filo­zo­fo­wie i naukowcy argu­men­to­wali, że Księ­życ powstał razem z Zie­mią, ukształ­to­wany z tej samej pier­wot­nej mate­rii, z któ­rej skła­dają się Słońce i inne pla­nety. Księ­życ musiał powstać w tym samym cza­sie i miej­scu co Zie­mia i zostać tam dzięki wspól­nemu przy­cią­ga­niu obu ciał nie­bie­skich. Śro­do­wi­sko naukowe popie­rało tę wer­sję wyda­rzeń do prze­łomu XIX i XX wieku, kiedy to pio­nier w dzie­dzi­nie astro­no­mii Geo­rge Howard Dar­win wpadł na inne wyja­śnie­nie.

Geo­rge – syn słyn­nego bio­loga Char­lesa i jego żony Emmy – zaczął for­mu­ło­wać swoją teo­rię od myśli o pły­wie. Jego tata napi­sał, że kon­trola Księ­życa nad pły­wami może odpo­wia­dać za naro­dziny życia, które wyło­niło się w „jakimś cie­płym base­nie pły­wo­wym”. Jed­nak Geo­rge zasta­na­wiał się, czy pływ miał coś wspól­nego z samym ist­nie­niem Księ­życa. Dzięki wcze­śniej­szym odkry­ciom nauko­wym wie­dział, że obroty Ziemi stop­niowo, choć nie­zwy­kle powoli, zwal­niają wsku­tek oddzia­ły­wań pły­wo­wych ze Srebr­nym Glo­bem. Zwol­nie­nie obrotu Ziemi wokół wła­snej osi ozna­cza, że traci ona moment pędu27. Moment pędu ma stałą war­tość, o ile nie działa na niego coś jesz­cze – wtedy moż­liwe są jego wzrost lub spa­dek. Bio­rąc pod uwagę owo prawo zacho­wa­nia momentu pędu, Geo­rge Dar­win doszedł do wnio­sku, że w miarę jak rota­cja Ziemi zwal­nia, Księ­życ się od niej oddala. Jeśli zaś oddala się nie­ustan­nie, to w minio­nych epo­kach musiał znaj­do­wać się znacz­nie bli­żej.

Dar­win prze­pro­wa­dził pewne obli­cze­nia i odkrył, że w sto­sun­kowo nie­da­le­kiej prze­szło­ści Zie­mia i jej Księ­życ pra­wie się ze sobą sty­kały, a ziem­ski dzień trwał cztery godziny. Jakimś spo­so­bem Księ­życ został ode­pchnięty. W 1899 roku nauko­wiec ten wysu­nął hipo­tezę powsta­nia Srebr­nego Globu w wyniku roz­sz­cze­pie­nia: Księ­życ – niczym lodo­wiec – odła­mał się od Ziemi i został osob­nym bytem. Dar­win sądził, że Księ­życ praw­do­po­dob­nie ode­rwał się gdzieś z obszaru Oce­anu Spo­koj­nego, dla­tego wła­śnie ocean ten jest tak głę­boki28.

Cho­ciaż nie tak to się wyda­rzyło, to należy przy­pi­sać Geo­rge’owi zasługi w stwo­rze­niu ogól­nego zarysu kon­cep­cji, która – jak dziś się oka­zuje – jest praw­dziwa: Księ­życ nie powstał samo­dziel­nie ani nie ukształ­to­wał się rów­no­le­gle z Zie­mią w jakimś oso­bli­wym pro­ce­sie bliź­nia­czych naro­dzin. Księ­życ pocho­dzi z Ziemi i dzieli jej histo­rię.

Pod­stawę fak­to­gra­ficzną teo­rii Geo­rge’a Dar­wina przy­nio­sła misja Apollo. Zaczęło się od kilku kamy­ków, które Neil Arm­strong zebrał pod­czas swo­ich pierw­szych chwil na Księ­życu. Dzieła dopeł­niły póź­niej­sze, o wiele słyn­niej­sze próbki skał prze­trans­por­to­wane na Zie­mię przez kolejne misje Apollo. Fakty zresztą wciąż wycho­dzą na świa­tło dzienne dzięki wyjąt­kowo pięk­nym i oso­bli­wie kosmicz­nym ska­łom, takim jak per­łowa, zie­lono nakra­piana próbka ozna­czona jako „trok­to­lit 76535”.

Wiele skał księ­ży­co­wych to białe i szare kawałki cze­goś, co nazywa się anor­to­zy­tem – dziw­nej mate­rii o małej gęsto­ści, która powstaje, gdy mine­rały kry­sta­li­zują się w roz­to­pio­nej skale. Anor­to­zyt znaj­duje się wśród pró­bek zebra­nych przez Neila Arm­stronga, a ponie­waż jest tak nie­zwy­kły, to astro­nauci wra­cali na pokła­dach kolej­nych stat­ków Apollo po wię­cej. Lśniące odłamki Księ­życa wydają się nie­zwy­kłe także dla­tego, że są tak czy­ste. Ich szla­chet­ność, zwłasz­cza w porów­na­niu z prze­cięt­nymi ziem­skimi ska­łami, zasko­czyła śro­do­wi­sko geo­lo­giczne w latach sie­dem­dzie­sią­tych XX wieku. Typowe skały na Ziemi wystę­pują w jed­nej z trzech odmian: może to być skała mag­mowa, która powstaje, gdy sto­pione skały sty­gną; skała osa­dowa, nano­szona przez wodę i wiatr przez miliardy lat; i skała meta­mor­ficzna, czyli jeden z dwóch wcze­śniej­szych typów prze­kształ­cony w geo­lo­gicz­nym tyglu dzie­jów. Wszyst­kie te skały mogą zawie­rać mnó­stwo mine­ra­łów. Ale księ­ży­cowy anor­to­zyt nie. Składa się pra­wie cał­ko­wi­cie z mine­rału nale­żą­cego do grupy ska­leni.

Jak na skałę, jest to mate­riał powszechny i łatwo dostępny, zarówno w prze­no­śni, jak i dosłow­nie. Ska­le­nie wystę­pują na Ziemi w takiej ilo­ści, że czę­sto wyko­rzy­stuje się je w prosz­kach do czysz­cze­nia kuchni ze względu na ich kru­chość i małą gęstość. Na Księ­życu wła­ści­wo­ści te czy­nią je wyjąt­ko­wymi. Skały anor­to­zy­towe pokry­wają dziś powierzch­nię Srebr­nego Globu, ponie­waż kie­dyś się nad nią uno­siły. Falo­wały w morzu sto­pio­nej mate­rii Księ­życa niczym góry lodowe na tafli ziem­skich oce­anów. Cięż­szy mate­riał skalny zato­nął w płyn­nej mag­mie i stwo­rzył rdzeń Księ­życa, tym­cza­sem krysz­tały anor­to­zytu wypły­nęły na powierzch­nię, two­rząc cienką sko­rupę niczym kożuch na wczo­raj­szym pud­dingu. Gdy świeżo upie­czony Księ­życ ostygł, skały zostały unie­ru­cho­mione w sko­ru­pie, z któ­rej uwol­niły się dopiero póź­niej, pod­czas ude­rzeń pla­ne­toid.

Żeby ta mate­ria mogła oddzie­lić się od reszty Księ­życa, by z anor­to­zytu powstała biała, czy­sta księ­ży­cowa sko­rupa, potrzebny był ocean, na któ­rym mogłaby się uno­sić. Potrzebny był ska­li­sty ocean roz­cią­ga­jący się na całą obję­tość Księ­życa. Taki ocean magmy mógł powstać wyłącz­nie wsku­tek dzia­ła­nia nie­po­ję­tej siły – jak spo­tka­nie z Teją.

Histo­ria Tei jest wyjąt­kiem w Ukła­dzie Sło­necz­nym, przy­naj­mniej z tego, co nam wia­domo. Zaczyna się 4,35 miliarda lat temu, plus minus kil­ka­set milio­nów ziem­skich lat. I nie star­tuje wraz z Zie­mią, przy­naj­mniej nie do końca. Zaczyna się wraz z Zie­mią w wer­sji 1.0.

Gdy­by­ście mogli odwie­dzić ten obcy świat, nie roz­po­zna­li­by­ście niczego zna­jo­mego. Zie­mia 1.0 krę­ciła się jak der­wisz, obra­ca­jąc się o jeden dzień i jedną noc co kilka godzin. Paru­jące skały świeżo upie­czo­nej pla­nety były nie­prze­rwa­nie sma­gane sil­nymi wia­trami. Znaj­do­wał się tam ląd – w pew­nym sen­sie – i praw­do­po­dob­nie tro­chę wody. Nocne niebo wyglą­dało nieco ina­czej, z kon­ste­la­cjami w zmie­nio­nym ukła­dzie, ale dałoby się dostrzec roz­cią­ga­jącą się nad gło­wami Drogę Mleczną i lśnią­cego na połu­dnio­wym nie­bo­skło­nie Jowi­sza. Zoba­czy­li­by­ście też nad sobą błysz­czący glob: kilka dni przed zde­rze­niem Teja byłaby tego samego roz­miaru na nie­bie pier­wot­nej Ziemi, co Księ­życ na naszym nie­bo­skło­nie.

Zde­rze­nie było nie­unik­nione, prze­są­dzone przez los i gra­wi­ta­cję. Zie­mia 1.0 obie­gała Słońce po orbi­cie w odle­gło­ści pra­wie stu pięć­dzie­się­ciu milio­nów kilo­me­trów, czyli mniej takiej, w jakiej dziś się znaj­duje. Teja także znaj­do­wała się bli­sko Słońca, w tak zwa­nej ekos­fe­rze, w któ­rej nie jest ani zbyt gorąco, ani zbyt zimno, ale w sam raz do tego, by woda pozo­stała w sta­nie cie­kłym. Jed­nak ta prze­strzeń nie mogła pomie­ścić dwóch ska­li­stych świa­tów.

Ciała, które powstały wokół racz­ku­ją­cego Słońca, krą­żyły wów­czas o wiele szyb­ciej. Gdy zbli­żał się moment zde­rze­nia, Teja pędziła ku Ziemi 1.0 z sza­loną pręd­ko­ścią, wyno­szącą mię­dzy trzy­dzie­ści dwa tysiące a czter­na­ście tysięcy kilo­me­trów na godzinę. Niż­sza z tych war­to­ści jest około czte­rech razy wyż­sza od tej, z którą leci pocisk wystrze­lony ze sztu­cera kali­ber 7,62 mm. Porów­na­nie to ma się oczy­wi­ście nijak do skali całej pla­nety, ale okre­śle­nie pręd­ko­ści jest nauko­wym spo­so­bem na przy­bli­że­nie ogromu tej kata­strofy.

Jeśli może­cie wyj­rzeć teraz na zewnątrz, spró­buj­cie wyobra­zić sobie, co by się stało, gdyby świat się skoń­czył. Rozej­rzyj­cie się. Czy w zasięgu waszego wzroku znaj­duje się wie­żo­wiec, dom sąsiada, może drzewo? Znajdź­cie niebo. Czy jest nie­bie­skie? Może widzi­cie smugę kon­den­sa­cyjną lub nawet zosta­wia­jący ją za sobą samo­lot i jego ogon lśniący w słońcu? A teraz wyobraź­cie sobie: oto nad­cho­dzi Teja. Naj­pierw znika samo­lot, potem zosta­wione przez niego smugi. Drzewo i budynki buchają pło­mie­niami niczym wście­kła czer­wona góra – nie, raczej niczym odwró­cony do góry nogami świat – opa­dają, zasła­nia­jąc niebo od wschodu po zachód. Słońce na­dal świeci, więc widać wszyst­kie szcze­góły tego posta­wio­nego na gło­wie świata, który nad­ciąga. Płyną stru­mie­nie lawy, a ska­li­ste szczyty rzu­cają cień na głę­bo­kie doliny.

Następ­nie cały hory­zont ciem­nieje do bla­do­czer­wo­nego bla­sku, gdy Zie­mia 1.0 zaczyna stę­kać i drżeć, fale wstrzą­sów tar­gają jej sko­rupą i prze­ni­kają płaszcz. Siła gra­wi­ta­cyjna Tei przy­ciąga Zie­mię 1.0, a gra­wi­ta­cja Ziemi 1.0 przy­ciąga Teję, aż niebo zamyka się na dobre, a sko­rupy obu pla­net spo­ty­kają się ze sobą. Nisz­czy­ciel­skie fale sej­smiczne wstrzą­sają płasz­czami Ziemi 1.0 oraz Tei i oba ciała nie­bie­skie ule­gają roze­rwa­niu.

Dwa lata po ostat­niej misji Apollo osoby zaj­mu­jące się sele­no­gra­fią, czyli bada­niem powierzchni Księ­życa, zor­ga­ni­zo­wały kon­fe­ren­cję i w końcu opu­bli­ko­wały kom­plek­sową teo­rię potwier­dza­jącą tę opo­wieść. Har­wardzki pro­fe­sor Regi­nald Daly w 1946 roku sfor­mu­ło­wał teo­rię gigan­tycz­nego zde­rze­nia29, ale kon­cep­cja ta nie zdo­była szer­szego uzna­nia, dopóki astro­nauci misji Apollo nie przy­wle­kli ze sobą tego całego anor­to­zytu, by poka­zać, że Księ­życ rze­czy­wi­ście daw­niej był płynną magmą.

Dave Ste­ven­son, pla­ne­to­log z Cal­te­chu (Kali­for­nij­skiego Insty­tutu Tech­nicz­nego), był stu­den­tem na Uni­wer­sy­te­cie Cor­nella pod­czas kon­fe­ren­cji w 1974 roku i wspo­mniana kon­cep­cja utkwiła mu w gło­wie. Dzie­sięć lat póź­niej wziął udział w kon­fe­ren­cji o począt­kach Księ­życa w Kona na Hawa­jach. Wów­czas wraz z więk­szo­ścią śro­do­wi­ska sele­no­gra­ficz­nego sądził, że roz­wiał tajem­nicę począt­ków Srebr­nego Globu.

„Nie uzgod­niw­szy tego wcze­śniej ze sobą, wielu z nas przy­było na spo­tka­nie z prze­ko­na­niem: »Hej, to jest to: wiel­kie zde­rze­nie to wła­ściwa wer­sja«. W oczach fizy­ków to wyglą­dało pocią­ga­jąco. Obli­cze­nia wyda­wały się banal­nie pro­ste” – powie­dział mi Ste­ven­son. Dwa światy się zde­rzyły, cał­ko­wi­cie nisz­cząc sie­bie nawza­jem, a to co z nich zostało, z cza­sem osty­gło, two­rząc dwa nowe ciała nie­bie­skie, które mamy dziś. To miało sens. Ale skały to nic pro­stego. Opo­wieść o Tei i Ziemi 1.0 jest skom­pli­ko­wana. Już pod­czas powsta­wa­nia tej teo­rii część geo­che­mi­ków wyra­żała pewne wąt­pli­wo­ści. Od samego początku ist­nie­nia hipo­tezy o gigan­tycz­nym zde­rze­niu opo­wieść wyła­nia­jąca się z badań nad ska­łami i nar­ra­cja powo­łana do życia przez fizy­ków nie do końca ze sobą współ­grały.

Na początku, kiedy wszystko było cha­osem, ska­li­ste światy nie­ustan­nie powsta­wały, zde­rzały się ze sobą i dopro­wa­dzały do wypa­ro­wa­nia czę­ści z nich.

Pod­sta­wowy zarys pra­daw­nego pan­de­mo­nium pocho­dzi od wiel­kiego nie­miec­kiego filo­zofa Imma­nu­ela Kanta. W meta­fi­zyce kan­tow­skiej rozum jest źró­dłem moral­no­ści, a w jego astro­fi­zyce chaos jest źró­dłem stwo­rze­nia. W 1754 roku Kró­lew­ska Aka­de­mia Nauk w Ber­li­nie wrę­czyła mu nagrodę za roz­prawę naukową Unter­su­chung der Frage, ob die Erde seit­dem sie aus ihrem natürlichen Ent­ste­hen die Umdre­hung um ihre Achse ausführt, hie­rin irgen­de­ine Veränderung erlit­ten habe und wie man sich darüber ent­sche­iden könne (Bada­nie zagad­nie­nia, czy Zie­mia prze­szła zmianę obrotu wokół wła­snej osi), w któ­rej roz­wa­żał, czy jakie­kol­wiek siły zewnętrzne kie­dy­kol­wiek zadzia­łały na obra­ca­jącą się Zie­mię. Na pod­sta­wie ana­lizy pły­wów stwier­dził, że ruch wody przy­czy­niał się do spo­wol­nie­nia ziem­skich obro­tów. Osta­tecz­nie dowo­dził, że rota­cja Ziemi będzie spo­wal­niać aż do momentu, w któ­rym czas obrotu pla­nety zrówna się z okre­sem obiegu Księ­życa wokół niej. Poskut­ko­wa­łoby to tym, że Zie­mia zawsze poka­zy­wa­łaby Księ­ży­cowi to samo obli­cze – tak jak Księ­życ nie­zmien­nie poka­zuje jedno obli­cze nam. Miał rację, choć reguły mate­ma­tyczne sto­jące za tą kon­cep­cją zostały przed­sta­wione dopiero przez Geo­rge’a Dar­wina. Rok po swoim księ­ży­co­wym eseju w trak­ta­cie zaty­tu­ło­wa­nym All­ge­me­ine Natur­ge­schichte und The­orie des Him­mels oder Ver­such von der Ver­fas­sung und dem mecha­ni­schen Ursprünge des gan­zen Weltgebäudes, nach New­to­ni­schen Grundsätzen abge­han­delt (Powszechna histo­ria natu­ralna i teo­ria nieba, czyli roz­prawa o powsta­niu i mecha­nicz­nym początku całego wszech­świata, według zasad New­tona) Kant zapro­po­no­wał nową teo­rię, która doty­czyła powsta­nia nie tylko Księ­życa, ale całego Układu Sło­necz­nego. Filo­zof napi­sał dzieło mniej wię­cej w tym samym cza­sie co Pierre-Simon Laplace we Fran­cji i Wil­liam Her­schel w Anglii, a każdy z nich zapro­po­no­wał nieco odmienne uję­cie tego samego zagad­nie­nia. Jed­nak to kan­tow­ska wer­sja naszej wspól­nej histo­rii o początku jest naj­bliż­sza prawdy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki