64,99 zł
Niezwykła opowieść o Księżycu i o tym, jak wpłynął na naukę, kulturę i religię
Wielu z nas zdaje sobie sprawę, że Księżyc oddziałuje na oceany, wywołując przypływy i odpływy, ale czy wiedzieliście, że pachnie jak proch strzelniczy? Albo że jego grawitacja pomogła wydobyć na powierzchnię pierwotnego oceanu składniki odżywcze, które przyczyniły się do rozwoju złożonych form życia? Podczas gdy Słońce pomagało prehistorycznym łowcom i zbieraczom odmierzać czas w ciągu dnia, fazy Księżyca umożliwiły wczesnym cywilizacjom liczenie miesięcy i lat. Jego pozycję na niebie rejestrowali już mezopotamscy kapłani, tworząc pierwsze znane empiryczne obserwacje. Księżyc stale wpływa na migracje zwierząt i ich rozmnażanie, na ruchy roślin, a być może nawet na przepływ krwi w naszych żyłach.
Ta książka zabiera czytelnika w olśniewającą podróż przez biologiczną i kulturową ewolucję ludzkości, ukazując, jak bezpośredni i ogromny wpływ na życie każdego z nas ma liczący 4,51 miliarda lat towarzysz naszej planety.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 479
Data ważności licencji: 5/23/2029
Lecz ze wszystkich gwiazd najbardziej na podziwienie zasługuje księżyc, gwiazda ostatnia i najbardziej z ziemią spokrewniona, którą przyrodzenie za środek przeciw cieniom nocy wynalazło1.
Pliniusz Starszy, Historia naturalna
Rozstrzygającą rolę odegrał w tym wypadku Księżyc.
Podpułkownik David Shoup, trzydziestodziewięcioletni żołnierz o rumianych policzkach służący w amerykańskiej piechocie morskiej, martwił się o Księżyc, kiedy jego łódź mknęła przez czarną noc na Pacyfiku. Księżyca nie było jeszcze widać; znajdował się w ostatniej kwadrze, a jego ubywająca ćwiartka miała wzejść nad oceanem dopiero o północy. Ale Księżyc wywiera potężny wpływ na Ziemię nawet z ukrycia.
Shoup wiedział, że łódź oddziału marines potrzebuje wody głębokiej przynajmniej na metr dwadzieścia, by swobodnie przepłynąć nad rafą koralową Tarawy, płytkim, trójkątnym atolem w południowej części Oceanu Spokojnego. Obecnie Tarawa jest stolicą państwa Kiribati, ale 20 listopada 1943 roku stanowiła pierwszy punkt w planie aliantów mającym na celu podbój Cesarstwa Wielkiej Japonii. Zdobycie maleńkiej wyspy i tamtejszego lądowiska zależało od pływu, a ten z kolei uzależniony był od Księżyca.
Sztabowcy sił alianckich wyznaczyli inwazję na poranek 20 listopada, ponieważ według nich właśnie tego dnia przypływ miał przykryć rafę okalającą Tarawę. Pozbawieni możliwości przeprowadzenia pomiarów satelitarnych mogli się jedynie domyślać, jak wysoki będzie pływ. Porównali cykl księżycowy z liczącymi sto lat wykresami pływów Oceanu Spokojnego, bo tylko nimi dysponowali, i uzupełnili wiedzę bardziej aktualnymi danymi z miejsc tak odległych jak Australia i Chile. Szacowali, że przypływ osiągnie półtora metra do godziny 11.15 – poziom wody będzie więc wystarczająco wysoki dla statków i zostanie jeszcze trochę zapasu. Ale dla Shoupa taka głębokość nadal nie była zbyt komfortowa.
„Będziemy musieli albo brnąć przez płyciznę, być może pod ostrzałem karabinów maszynowych, albo [amfibie] będą musiały nas transportować, krążąc między plażą a krańcem szelfu. Musimy dość dokładnie obliczyć wysokość przypływu, by łodzie Higginsa dały sobie radę”2 – powiedział Robertowi Sherrodowi, wcielonemu do służby korespondentowi wojennemu magazynu „Life”.
Kiedy dowódcy zamartwiali się pływami w godzinach poprzedzających wschód słońca, mój dziadek, starszy szeregowy John J. Corcoran, z determinacją wypełniał swoje zadanie na Wyspie Nanumea, nieco ponad osiemset kilometrów na południowy wschód. Dziadek był małym, ale istotnym trybikiem w machinie największej floty w basenie Oceanu Spokojnego podczas drugiej wojny światowej.
Jack, podobnie jak wielu młodych Amerykanów, w trakcie wojny ochoczo zaciągnął się do służby wojskowej i był gotów walczyć, gdy tylko dostał karabin, bagnet i wypłatę z Korpusu Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych. Zarabiał sześć dolarów czterdzieści centów miesięcznie i potrafił już wyposażać samoloty w bomby.
We wrześniu 1943 roku w wieku siedemnastu lat, zamiast wyprowadzić się na studia, Jack wsiadł na pokład transportowca Puebla i popłynął na zachód od San Diego przez głębiny zwodniczego Oceanu Spokojnego, które ani trochę nie przypominały tak dobrze mu znanych, szarych wód Atlantyku. W listopadzie 1943 roku znalazł się dalej od domu niż ktokolwiek, kogo kiedykolwiek znał, włączając w to swoich rodziców, którzy byli irlandzkimi imigrantami.
Oddziały zgromadzone, by zdobyć Tarawę, miały znaczną przewagę liczebną nad japońskimi siłami, które zaatakowały Pearl Harbor, a także nad siłami aliantów, które przez upalne pół roku w błocie odbijały Wyspę Guadalcanal. Amerykańska piechota morska udająca się na ów atol miała osłaniać alianckie okręty, a generał Julian Smith zapowiedział, że marynarka wojenna zapewni „najbardziej zagęszczone bombardowania z powietrza i ostrzał z okrętów w historii konfliktów zbrojnych”3. Mój dziadek przyłożył rękę do zrzucenia przez aliantów dziewięciuset ton uzbrojenia wojskowego podczas bitwy o Tarawę, co utorowało drogę do inwazji.
Mimo tych starań walka o Tarawę przyniosła najtragiczniejszy w dziejach korpusu amerykańskiej piechoty morskiej bilans ofiar śmiertelnych w tak krótkiej bitwie. Podczas siedemdziesięciu sześciu godzin walki z pięciu tysięcy mężczyzn, którzy przypuścili szturm na plażę, tysiąc stu piętnastu zostało zabitych, a niemal dwa tysiące trzystu zostało rannych.
Rankiem 20 listopada przypływ nie osiągnął półtora metra. Potwierdziły się obawy Shoupa – poziom wody nie podniósł się znacząco i statki transportowe nie zdołały przedostać się przez rafę koralową. O godzinie 6.48 czasu lokalnego Smith wraz z admirałem zapytali przez radiostację pilota obserwującego okolicę z hydroplanu: „Czy rafa jest zalana wodą?”. „Nie” – usłyszeli w odpowiedzi. Marines musieli więc wygramolić się z uwięzionych na płyciźnie łodzi i ruszyć w stronę odległego o pięćset pięćdziesiąt metrów wybrzeża. Brnęli w wodzie z karabinami nad głową pod gradem pocisków wystrzeliwanych przez siły japońskie. W wyniku tego ostrzału setki żołnierzy amerykańskiej piechoty morskiej zginęły, a część utonęła w głębinach wokół rafy. Miną dekady, zanim ktokolwiek zrozumie, dlaczego przypływ tamtego dnia nie wezbrał, ustępując miejsca krwawej kipieli.
W dzieciństwie i wczesnej młodości usłyszałam tylko kilka opowieści o służbie dziadka na froncie drugiej wojny światowej; jak wielu weteranów, dziadek nie lubił mówić o tym okresie. Z materiałów w archiwach państwowych dowiedziałam się, że jego oddział, 31. Grupa Lotnicza Piechoty Morskiej, stosował taktykę żabich skoków – przeskakiwał z wyspy na wyspę w ślad za żołnierzami walczącymi na pierwszej linii frontu, ostrzeliwując z powietrza kolejne podbijane ziemie, a dokonywane przez niego naloty bombowe miały umożliwić przejście do następnego etapu bitwy na Oceanie Spokojnym. Od mamy dowiedziałam się, że Jack nie mógł zasnąć w prowizorycznie zadaszonych brezentem okopach, że mimo przerażenia na każdej z kolejnych wysp odmawiał różaniec. Będąc gorliwym katolikiem, nauczył słów modlitwy kolegów z oddziału. „Zdrowaś Maryjo, łaski pełna” – powtarzał, próbując zagłuszyć okrzyki „Śmierć Amerykanom!”, wznoszone po angielsku z charakterystycznym akcentem. Gdy byłam dzieckiem, opowieści o japońskim zagrożeniu przypominającym zjawy poruszające się z nocnym wiatrem, przerażały mnie do szpiku kości. Żałuję, że nie prosiłam o więcej. I żałuję, że nie miałam okazji powiedzieć Jackowi, zanim zmarł w 2010 roku, że o straty wśród piechoty morskiej podczas bitwy o Tarawę powinien winić Księżyc.
Codziennie na wszystkich ziemskich wybrzeżach pływ przesuwa granicę między lądem a wodą. Wraz z upływem dnia zacumowane łodzie to unoszą się, to opadają w dokach. Plaże poszerzają się i zwężają, a brunatnice, muszelki i wszystkie inne drobiny, które niesie ze sobą morze, pozostawione przez odpływ schną na piasku, daleko od chlupoczących fal.
Przypływy i odpływy następują z powodu oddziaływania grawitacyjnego Księżyca i w mniejszym stopniu Słońca. W trakcie okrążania Ziemi przez Księżyc te dwa ciała niebieskie przyciągają się wzajemnie. Część Ziemi, która w danej chwili znajduje się najbliżej Księżyca, odczuwa to nieco mocniej. Księżyc przyciąga do siebie wodę, tworząc dwa wybrzuszenia4 w pokrywających część globu oceanach. Wypukłości powodują przypływ, który bierze swój początek wewnątrz oceanu i przesuwa się ku brzegom. Dwa razy w miesiącu Słońce dodatkowo wzmacnia pływ. Kiedy zbiega się ono z Księżycem i następuje pełnia albo niewidoczny nów, siły grawitacyjne Słońca wzmacniają efekt wybrzuszenia. Wówczas powstaje zjawisko zwane pływem syzygijnym (maksymalnym) – wtedy przypływy są wyższe, a odpływy niższe.
Siedem dni później, kiedy Księżyc nie jest już w jednej linii ze Słońcem, lecz znajduje się pod kątem prostym, widać połowę jego pełni5. Nazywamy to pierwszą lub ostatnią kwadrą. Siły grawitacyjne Słońca w mniejszym stopniu oddziałują na podnoszenie się i opadanie poziomu mórz i oceanów, za ich sprawą powstaje tak zwany pływ kwadraturowy (kwadrowy). W tym okresie miesiąca przypływy i odpływy są minimalne.
Topografia Ziemi także odgrywa pewną rolę w tym, jak zachowują się wody. Kontynenty zmieniają pływy, a głębokość linii brzegowej warunkuje to, jak szybko pojawia się przypływ, a potem jak szybko przychodzi odpływ. Poza tym aktualna pozycja Księżyca na okołoziemskiej orbicie oddziałuje także na jego grawitację. Księżyc, jak wszystkie ciała niebieskie, nie porusza się po okręgu, ale po elipsie – o czym wiemy od siedemnastowiecznego niemieckiego astronoma obsesyjnie badającego Srebrny Glob (będzie o tym mowa później). Punkt na orbicie, w którym nasz satelita jest najbardziej oddalony od Ziemi, zwiemy apogeum, a ten, w którym jest najbliżej, nazywa się perygeum. Trzy lub cztery razy do roku perygeum zbiega się z pełnią, co astrologowie okrzyknęli „superksiężycem”. Gdy Księżyc znajduje się bliżej Ziemi, wywołuje wyjątkowo wysokie przypływy i niskie odpływy. Z kolei im bardziej się oddala, tym słabsze jego przyciąganie. W apogeum nasz satelita jawi się też znacznie mniejszy na nocnym niebie – wówczas nazywamy go „mikroksiężycem”. Jednak nawet tak odległy Księżyc ma potężny wpływ na Ziemię.
Żołnierze amerykańskiej piechoty morskiej zaplanowali inwazję podczas pływu kwadraturowego i nie potrafili zrozumieć, dlaczego poziom wody nie tylko wystarczająco się nie podniósł, ale w ogóle nie wzrastał przez prawie dwa dni. „Wymykająca się fala”, jak później nazwali ją kronikarze wojenni, ledwo przykrywała rafę koralową u wybrzeży Tarawy, ponieważ Księżyc znajdował się w apogeum, a jego siła przyciągania była słaba z powodu dużej odległości od Ziemi. Tak się złożyło, że 20 listopada był jednym z dwóch dni w całym 1943 roku, kiedy wystąpił pływ kwadraturowy w czasie apogeum Księżyca. Przed erą satelitarną, z pewnością zaś przed zajęciem wyspy przez marines i dokonaniem przez nich pomiarów topograficznych, amerykańscy planiści wojskowi nie mogli przewidzieć, jak dramatycznie owo położenie Księżyca wpłynie na poziom wód wokół Tarawy.
Pomimo rzezi nieugięci żołnierze piechoty morskiej z uporem docierali na brzeg wśród świszczących w powietrzu bomb. Po trzech dniach walk poziom wody w końcu się podniósł i marines zajęli atol, ale spustoszenie było całkowite. Amerykanie w ojczyźnie byli oburzeni, zachodząc w głowę, dlaczego podbicie tak małej wyspy zebrało tak śmiertelne żniwo.
Oddział mojego dziadka dotarł do Tarawy w sylwestra 1943 roku. Do tego czasu alianci kontrolowali już wyspę, a „morskie pszczółki” (Seabees), czyli bataliony budowlane, uprzątnęły plaże ze zwłok i drzew palmowych. Starszy szeregowy Corcoran kontynuował swoją pracę, wyposażając samoloty w bomby na następną fazę wieloetapowego planu podboju Oceanu Spokojnego. Księżyc liczył sobie cztery dni, kiedy mężczyzna zjawił się na zniszczonym atolu. Wisiał na wieczornym niebie niczym szabla, kosa albo byczy róg. Był na tyle mały, że z łatwością można go było przeoczyć, dopóki ukradkiem nie zjawił się w polu widzenia.
Po krwawej jatce na Tarawie alianci zwracali pilniejszą uwagę na oddziaływanie Księżyca, który odgrywał fundamentalną rolę w długich miesiącach poprzedzających lądowanie w Normandii oraz wyzwolenie Francji. Francuski ruch oporu miał nadzieję, że pełnia Księżyca zapewni dogodne warunki, by móc bezpiecznie zrzucić szpiegów i zapasy na spadochronach. Alianci zaś wiedzieli, że będą potrzebowali zależnego od pełni przypływu i lśniącego księżycowego blasku, by ich statki mogły przybić do kontynentalnej Europy i zdołały wyrwać ją z rąk nazistowskich Niemiec. W 1943 roku, gdy alianccy planiści wojskowi debatowali nad wyborem odpowiedniego portu, nadzieje Francuzów to rosły, to malały wraz z każdym mijającym dwudziestoośmiodniowym cyklem lunarnym.
W końcu alianci na miejsce inwazji wybrali Normandię znajdującą się na północnym wybrzeżu Francji, ponieważ leżała blisko brzegu Wielkiej Brytanii, ale była mniej oczywistym celem od Calais, większego miasta portowego. Normandia posiadała zarówno niewielki port, jak i małe lądowisko, które siły alianckie planowały zająć pierwszego dnia6.
Najpierw alianci mieli przekroczyć nocą kanał La Manche, a spadochroniarze przelecieć nad nim, za przewodnika mając jedynie blask Księżyca. Ich celem było zajęcie dwóch mostów. Następnie ciężkie samoloty miały podnieść się do lotu. Dowódcy potrzebowali około czterdziestu minut porannego światła, by, jak na Tarawie, zbombardować wybrzeże przed rozpoczęciem inwazji lądowej. Oddziały mające przeprowadzić atak naziemny przybyłyby na miejsce, pokonawszy płyciznę, ponieważ poziom wody szybko podnosiłby się wraz z porannym przypływem7.
Przy wybrzeżu normandzkiego Calvados kanał La Manche potrafi podnieść się względem poziomu w trakcie odpływu o zdumiewające 5,8 metra. Tak samo jak w przypadku Tarawy, zmiana strefy pływów następuje z powodu oddziaływania Księżyca na topografię wybrzeża. Strome brzegi, takie jak w Normandii, mogą zwiększyć strefę pływów wielokrotnie w stosunku do wysokości przewidywanej na podstawie wzrostu i spadku poziomu wody8.
Drastyczna zmiana pływów oznacza, że wody szybko przybywa – podczas lądowania w Normandii tafla podnosiła się o trzydzieści centymetrów co piętnaście minut. Alianci założyli, że mniej więcej pół godziny podczas odpływu wystarczy pierwszej grupie żołnierzy, aby rozminować plażę, oczyścić ją z trójkątnych drewnianych przeszkód i żelaznych barierek wysokości człowieka, rozstawionych przez niemieckie wojska. Gdyby przypływ pojawił się odpowiednio szybko, siły alianckie przepłynęłyby nad piaskiem do Francji i wsparłyby postępy inwazji.
W Normandii odpływ o wchodzie słońca następuje tylko podczas nowiu albo pełni Księżyca. Dywizje powietrzne potrzebowały blasku pełni, by dolecieć na miejsce, zatem postanowiono: po raz kolejny niech zdecyduje Księżyc. Winston Churchill wspominał w swoich pamiętnikach, że alianci wyznaczyli inwazję na 5, 6 i 7 czerwca. „Wymagane warunki istniały tylko w ciągu trzech dni każdego miesiąca księżycowego (…)” – napisał. „Gdyby w żaden z tych dni pogoda nie była sprzyjająca, cała operacja musiałaby zostać odłożona o co najmniej dwa tygodnie, a właściwie cały miesiąc, jeżeli chcielibyśmy czekać na kolejną odpowiednią fazę Księżyca”9.
Ponieważ, jak prognozowano, 5 czerwca miała być kiepska pogoda, głównodowodzący Dwight D. Eisenhower przesunął termin rozpoczęcia operacji o dobę. Prognoza na następny poranek była korzystna, lądowanie w Normandii wyznaczono więc na 6 czerwca. Księżyc w pełni pojawił się na niebie wieczorem 5 czerwca, na półtorej godziny przez zachodem słońca, i osiągnął najwyższy punkt o godzinie 23.30 czasu uniwersalnego. Tuż po północy 6 czerwca 1944 roku spadochroniarze z 82. i 101. Dywizji Powietrznodesantowej zaczęli opadać z nieba nad Francją. Generał brygady James Gavin z 82. Dywizji Powietrznodesantowej wspominał, że światło Księżyca zapewniało dobrą widoczność. Jak zapamiętał: „Drogi i niewielkie skupiska domów w normandzkich wioskach zdecydowanie wyróżniały się w blasku Księżyca”10. Spadochroniarze przejęli dwa mosty, by odciąć drogę nazistowskim czołgom, a na polach pod nimi bojownicy ruchu oporu przejechali rowerami przy świetle Księżyca, by odciąć tory kolejowe, podziemne linie telefoniczne i naziemne linie wysokiego napięcia. Normandia została odcięta ze wszystkich stron. Pierwsza fala wojsk dobiła do plaży o godzinie 6.30 przy porannym letnim słońcu i zachodzącym Księżycu.
Walki trwały cały dzień, a alianci ponieśli ogromne straty, zwłaszcza na plaży Omaha. Jednak gdy zapadała noc, niemieckie siły były w odwrocie. Po lądowaniu w Normandii alianci wyzwolili Paryż, a następnie jesienią i zimą maszerowali na wschód, do Berlina, przy czym po drodze przetrwali jeszcze ostatnią rozpaczliwą ofensywę nazistów w Ardenach. Niemcy skapitulowały 8 maja 1945 roku.
Mój dziadek tamtej wiosny był w Havelock w Karolinie Północnej, gdzie przygotowywał się do innego ataku lądowego. W najgorszym scenariuszu miała to być inwazja na Japonię, co wymagało, by żołnierze piechoty morskiej pozostawali w stanie gotowości do walki. Kiedy naziści się poddali, Jack Corcoran przebywał w obozie szkoleniowym, w którym zresztą nadal tkwił w sierpniu 1945 roku, gdy Stany Zjednoczone zrzuciły dwie bomby atomowe na Hiroszimę i Nagasaki. Cesarstwo Wielkiej Japonii skapitulowało i po dwóch miesiącach Jack Corcoran został z honorami zwolniony ze służby.
Udał się do domu w New Jersey. Ożenił się z moją babcią, Helen, miał sześcioro dzieci i dziesięcioro wnucząt, przepracował całe długie życie jako księgowy i w końcu przeszedł na emeryturę. Jack zabierał mnie nad ocean za każdym razem, gdy odwiedzałam go w Toms River. Stawałam na piaszczystej plaży Seaside Heights razem z bratem i czekałam, patrząc, jak przybywa wody, która w końcu docierała do mnie.
Owe pływy i bitwy to tylko część opowieści o naszym Księżycu i o nas samych. Rola Srebrnego Globu w drugiej wojnie światowej to ledwie ułamek podróży, w którą się wybraliśmy, odkąd nasz gatunek pojawił się na Ziemi.
Księżyc od zarania cywilizacji wpływał na naszych przywódców i ich podboje, ale jego moc powstała o wiele wcześniej od dzielących nas konfliktów. Jego wpływ sięga siarkowych początków naszej planety i wszystkiego, co pełza, trzepocze skrzydłami, pływa lub wyciąga się ku niebu na jej powierzchni. Księżyc przewodzi nam wszystkim, wisząc na niebieskim firmamencie. Nie jest on jednak czymś od nas odrębnym, zwłaszcza że stanowi nieodłączną część Ziemi. Wyodrębnił się z niej tuż po tym, jak powstała nasza planeta. Jego eliptyczna orbita wcale nie okrąża Ziemi, przynajmniej nie tak, jak można to sobie wyobrażać. Raczej Ziemia i Księżyc okrążają siebie nawzajem, obracając się wokół wspólnego środka ciężkości, który ukierunkowuje oba ciała niebieskie i kształtuje ich wspólnotową historię.
Obecnie Księżyc kieruje migracjami, reprodukcją, ruchem liści, a być może nawet przepływem krwi w naszych żyłach. Dyryguje symfonią życia na Ziemi – od ludzi, którzy prowadzą ze sobą wojny, po polipy korali, z których składają się rafy koralowe Tarawy. Przewodził ewolucji od pierwszego życiodajnego poruszenia, które nastąpiło w kominach hydrotermalnych w głębinach oceanu albo w niewielkich ciepłych basenach w strefach przybrzeżnych, przy czym w obydwu przypadkach źródłem składników odżywczych były księżycowe przypływy.
Księżyc czyni Ziemię wyjątkową – z pewnością w naszym Układzie Słonecznym, a być może nawet w kosmosie. Ukształtował nas takimi, jakimi jesteśmy, w sposób, który naukowcy i naukowczynie dopiero zaczynają rozumieć, od naszej fizjologii po psychologię. Księżyc nauczył nas, jak możemy mierzyć czas, co wykorzystaliśmy do tego, by zaprowadzić porządek w świecie. Księżyc stał się inspiracją dla ludzkich przedsięwzięć: religijnych, filozoficznych, naukowych i odkrywczych.
Niniejsza książka to historia naszej podróży w towarzystwie Księżyca przedstawiona w trzech częściach. Mowa w niej o tym, jak powstał Księżyc, jak nas stworzył i jak go sobie wyobrażamy. Nie jest to jedynie pozycja o astronomii ani też o misjach Apollo, choć zarówno astronomia, jak i owe misje są nierozerwalnie związane z ludzką podróżą u boku Srebrnego Globu. Jest to bowiem książka o czasie, życiu na Ziemi, ludzkiej cywilizacji, naszym miejscu we wszechświecie i o tym, jak to wszystko stało się możliwe właśnie dzięki Księżycowi. Mam nadzieję, że ta książka zmieni wasze myślenie o tych wszystkich sprawach. I trzymam kciuki, by zmieniła również sposób, w jaki postrzegacie Księżyc, odwiecznego towarzysza naszego świata. Mam nadzieję, że dostrzeżecie go na nowo, gdy następnym razem wyjdziecie na nocny spacer.
CZĘŚĆ I
JAK POWSTAŁ Księżyc?
ROZDZIAŁ 1
Inny świat
Księżyc jest inny.
Ani trochę nie przypomina Ziemi, tej wilgotnej bańki nieprawdopodobnie tętniącej życiem we wszechświecie nicości. Księżyc pozostaje jałowy przez całe niewyobrażalnie długie cztery i pół miliarda lat, odkąd towarzyszy naszej planecie. Księżyc jest milczący. Nie słychać na nim cykania świerszczy, wycia kojotów ani nocnego wiatru poruszającego sosny. Jest na nim sucho, przynajmniej na powierzchni. Żadne fale nie rozbijają się o brzeg, nie ma przelotnych deszczy, zero śniegu. To poorane kraterami pustkowie, które wydziela zapach zgaszonych petard. Na Księżycu panuje piekący skwar podczas niekończącego się dnia i lodowaty mróz w trakcie ciągnącej się nocy.
Księżycowy krajobraz występuje w skali szarości, choć można w nim dostrzec różnobarwne plamy: orzechową, czekoladową, piaskową, kredową, złotą, musztardową oraz – jak wyraził się astronauta z Apolla 11, Michael Collins – „kolor wiśniowy”11.
Promienie słoneczne na pozbawionym powietrza Księżycu płatają człowiekowi figle, wypaczając u odwiedzających go astronautów postrzeganie głębi kraterów i kątów nachylenia zboczy, przez co drobne wzniesienia wydają się wyniosłymi szczytami. Dominuje monotonia. Nie ma błękitów, próżno szukać tu zieleni. Promienie Słońca nie rozpraszają się w wilgotnej atmosferze. Porosty nie oblekają księżycowych skał. W księżycowej glebie nie rozwijają się żadne bakterie, które mogłyby przyczynić się do rozkwitu roślin. Nad głowami nie rozbrzmiewają ptasie trele, nie widać mrówek pod stopami, zresztą nie uświadczymy tu także żadnych innych gatunków zwierząt. Na Księżycu nie ma niczego ani nikogo. Przed lądowaniem Apolla żadna istota nigdy nie spojrzała na czarne księżycowe niebo i nie zastanawiała się nad swoim miejscem w tym wszystkim. Nigdy wcześniej nikt nie wpatrywał się w sierpowatą Ziemię i nie dumał nad złożeniem jej wizyty. Nie było żadnej innej kultury prócz tej, którą przywieźliśmy ze sobą.
Księżyc nie opowiada o sobie żadnej historii, mówi jednak wiele o nas. Projektujemy nasze marzenia i nasz zapał na jego marmurkowatą powierzchnię, która służy nam za lustro – dosłownie i w przenośni. Odbija bowiem światło słoneczne, a nawet własne światło Ziemi, szarawy ziemski blask, kierując je z powrotem w naszą stronę. Możemy zaobserwować to zjawisko, kiedy sierp Księżyca znajduje się między nowiem a pierwszą lub trzecią kwadrą, mimo to jego cała tarcza jest lekko dostrzegalna. Księżyc to odwrotność Ziemi, opustoszała skała, której blizny szepczą o burzliwej przeszłości naszego świata i uwydatniają jego rozpustne ogrody barw i życia. Księżyc zawiera tylko to, co mieści się w naszej wyobraźni. Stanowi przystań tylko dla tego, co zacumowaliśmy w jego morzach.
Od zarania dziejów Księżyc kontrolował życie na Ziemi i przewodził rozgrywającej się w ludzkim umyśle wspaniałej wyprawie, pełnej myśli, cudów, władzy, wiedzy i mitów. Jednak ta szaleńcza, różnorodna ziemska historia skrywa prawdę o Srebrnym Globie. Jakkolwiek żywa i barwna byłaby nasza wspólna historia, to sam Księżyc jest cichy, sterylny i martwy.
Ale nie zawsze tak było: kiedy Księżyc był młody, kipiał energią i żarem, posiadał pole magnetyczne, oceany lawy i być może czynną skorupę, taką jak ta, która kształtuje i marszczy oblicze naszej planety. Ale nie było nikogo, kto mógłby zobaczyć na własne oczy ten pełen życia okres jego rozwoju. Jedyny Księżyc, który kiedykolwiek poznaliśmy, to ten spoglądający na nas swoim widmowym obliczem, dwuwymiarowym, zimnym i niemym.
Nie dzieje się tam nic poza okazjonalnym przelotem planetoidy albo krótkotrwałym gwałtownym wzbiciem się tumanu kurzu po roztrzaskaniu się lub wylądowaniu statku kosmicznego. Nic nie zadziera głowy w niebo, nic nie oddycha, nic nie ma nadziei.
Kiedy astronauta z Apolla 11, Buzz Aldrin, postawił krok na Księżycu w 1969 roku, opisał swoje otoczenie jako „wspaniałe pustkowie”12. Jego słów jeszcze nic nie zdołało przebić. Trudno porównać Księżyc z czymkolwiek, co jest nam znane, ponieważ wszystko, co znajome, znajduje się na Ziemi.
Nawet z perspektywy orbity Ziemia wygląda jak dom, na jej widok czujemy się jak u siebie. Astronauci donoszą, że wpatrywanie się w naszą planetę z góry to jedno z najbardziej ekscytujących doświadczeń podczas pobytu w kosmosie. Tu jest nasze miejsce. Cieniutka warstwa ziemskiej atmosfery, pnącza z chmur, zieleniejące kontynenty i głębokie, niebieskie oceany przywołują nas. Księżyc nas tak nie nęci, jak wspomina Collins, który okrążył go w pojedynkę, ale nie postawił na nim stopy. Trudno znaleźć pociechę w „uschniętej, spalonej słońcem pestce brzoskwini, którą widzę za oknem. Zaproszenie od niego jest monotonne i zaadresowane wyłącznie do geologów” – napisał w swoich wspomnieniach pod tytułem Niosąc płomień13.
Ludzie to istoty postrzegające świat przez zmysły, a na Księżycu trudno o znane nam bodźce. Gdybyście wybrali się z wizytą na Srebrny Glob, to moglibyście odbierać sprzeczne uczucia niedostatku i przytłoczenia zarazem. Za każdym razem, gdybyście wyszli na zewnątrz – rzecz jasna w skafandrze – a potem powrócili do środka i zdjęli kombinezon, Księżyc robiłby na was wrażenie. Bylibyście samotni, rozgrzani i zarazem czulibyście, że zamarzacie, bylibyście przerażeni i jednocześnie niczym w ekstazie, czulibyście się nadludźmi i jednocześnie tak, jakbyście nic nie znaczyli – i to wszystko w odstępie chwili, a może wszystkie te doznania towarzyszyłyby wam jednocześnie. Topografia i wnętrze Księżyca, jego atmosfera – wszystko to jest tak inne od tego, co znamy.
Członkowie załogi Apolla 11, którzy stanęli na Księżycu, Neil Armstrong i Buzz Aldrin, byli pierwszymi ludźmi, którzy doświadczyli tzw. alergii księżycowej. Pył księżycowy pokrył ich skafandry i buty, a wkrótce dostał się też do wnętrza lądownika Eagle. Astronauci czuli się tak rozdrażnieni z jego powodu, że spali w hełmach, żeby nie wdychać nocą księżycowych drobinek. Astronauci uczestniczący w późniejszych misjach zauważyli, że kurz zarysował osłony przeciwsłoneczne w ich przyłbicach i zniszczył uszczelki w pojemnikach z próbkami skalnymi, które przywieźli do domu. Pył księżycowy może wywołać pewną postać kataru siennego, sprawiać, że oczy astronautów będą swędziały i łzawiły, a w gardłach pojawią się drapanie i ból. W przeciwieństwie do ziemskiego kurzu, który składa się głównie z materii organicznej, pył księżycowy jest startą na proch skałą – a jako że wokół nie ma wody czy wiatru, nic nie może wygładzić ostrych krawędzi jego ziarenek. To tak jakby wdychać papier ścierny.
W sumie jednak astronautom i tak się poszczęściło, ponieważ obecność pyłu okazała się dla nich tylko pewną niedogodnością. Zespół naukowy z NASA przestrzegł ich, że może on reagować z tlenem. Aldrin i Armstrong mieli uważać na pobraną szybko losową próbkę, niewielką księżycową kulkę, którą Armstrong wcisnął do kieszeni chwilę po tym, jak opuścił lądownik Eagle. Kiedy Aldrin i Armstrong wrócili do środka, z uwagą obserwowali pył, podczas gdy w kabinie lądownika podnoszono ciśnienie. Gdyby coś zaczęło się tlić, mieli otworzyć właz i wyrzucić kawałek skały. Po tej próbie obaj mężczyźni byli całkowicie zakurzeni.
„To coś zdawało się przywierać do różnych rzeczy i tam zostawać” – powiedział Aldrin. „Nie było mowy, żeby to oderwać”14. Jeśli coś miałoby się zapalić, to ich skafandry.
Ostatecznie okazało się, że pył nie wchodzi w reakcję z tlenem, ale wydziela taki zapach, jakby z nim reagował. Księżyc ma drażniącą woń, przypominającą tę, jaka rozchodzi się tuż po zgaśnięciu fajerwerków. Właśnie tak Aldrin opisał zapach w kapsule, kiedy razem z Armstrongiem wrócili do niej po krótkim pobycie na zewnątrz i zdjęli hełmy. Armstrong stwierdził, że był to „zapach mokrego popiołu”, niczym na polu namiotowym nocą, po zgaszeniu ogniska15. Astronauta z załogi Apolla 17, Harrison „Jack” Schmitt, nazwał to wonią prochu strzelniczego16.
Księżyc jest nieustannie bombardowany światłem słonecznym i promieniowaniem pochodzącym z gwiazd oraz innych kosmicznych źródeł, a także uderzeniami planetoid w procesie będącym swego rodzaju kosmicznym ogrodnictwem (ang. gardening). Wszystkie te działania rozszczepiają atomy w „regolicie”, warstwie luźnej, zwietrzałej skały pokrywającej Księżyc. Księżycowy regolit mniej więcej w czterdziestu trzech procentach składa się z tlenu, zatem większość rozsianych atomów to właśnie atomy tlenu. To samo dotyczy prochu strzelniczego. Kiedy się zapala, zawarte w nim substancje chemiczne uwalniają znaczne ilości tlenu, dodatkowo wzmacniając wybuch. Zapach, który wyczuli astronauci, był pozostałością po atomach rozrywanych przez mikroskopijne, niewidzialne cząstki promieniowania.
Współcześnie wciąż jest to przedmiotem naukowej dyskusji między innymi dlatego, że księżycowe skały utraciły swój zapach. Kiedy badacz otwiera dziś woreczek z kamieniem z Księżyca – niezależnie od tego, jak ostrożnie skała została odłupana i zapakowana w Laboratorium Próbek Księżycowych Narodowej Agencji Aeronautyki i Przestrzeni Kosmicznej – nie pojawia się nieznana woń. Nikt nie może z pełnym przekonaniem stwierdzić, dlaczego zapach wietrzeje, gdy skały są wystawione na działanie człowieka i Ziemi.
Po tym, jak przywyklibyście do nieustannego zapachu petard panującego na Księżycu, zauważylibyście bezustanną suchość. Srebrny Glob to wysuszone na wiór miejsce i bardzo zatęsknilibyście za wszechobecnością wody, której doświadczaliście w całym swoim świadomym życiu. Kusiłaby was za każdym razem, gdy widzielibyście Ziemię. Choć znamy i lubimy nasze kontynenty i góry, to nie ląd dominuje wygląd planety, z oddali wyróżnia ją przede wszystkim woda – niebieska oznaka spokoju i ciepła.
Przez większość dziejów ludzkość sądziła, że na Księżycu też są oceany. Astronomowie na przestrzeni stuleci byli przekonani, że ciemne plamy na naszym satelicie to właśnie księżycowe morza. Siedemnasto- i osiemnastowieczni naukowcy z obsesją na punkcie Księżyca mocno wierzyli w to, że na jego powierzchni występują liczne oceany, jeziora i zatoki. Mare Tranquillitatis (Morze Spokoju), gdzie wylądował Apollo 11, było prawdziwym morzem w wyobraźni kartografa Księżyca, Giovanniego Battisty Ricciolego, jezuity, który obdarował nas nowożytnym nazewnictwem Srebrnego Globu w 1651 roku. Ciemniejsze plamy nazywamy zbiorczo maria, co po łacinie oznacza „morza”. Tak naprawdę, jak nauczyły nas księżycowe skały, owe morza są przepastnymi równinami zastygłej lawy.
Choć Księżyc może wydawać się pylistym, suchym, zionącym pustką morzem, to posiada wodę. Jeśli wierzyć różnym narzędziom badawczym, ma jej całkiem sporo. Problem polega na tym, że woda jest uwięziona w regolicie w postaci uwodnionych minerałów lub istnieje w postaci lodu na zawsze ukrytego w kraterach, do których nigdy nie dociera światło słoneczne. Woda w płynnej postaci nie może istnieć na Księżycu. Nie ma tam atmosfery, która utrzymuje wodę w stanie ciekłym, więc owa woda natychmiast by wyparowała, a obecny w niej wodór uleciałby w kosmos. Każdy, kto w przyszłości zapragnie odwiedzić Księżyc i zdobyć dostęp do tamtejszej wody, będzie musiał być doprawdy utalentowanym chemikiem, biegłym w uwalnianiu wody ze skały.
Bardzo niewiele miejsc na Ziemi przypomina krajobraz księżycowy między innymi dlatego, że woda występuje prawie wszędzie na naszej planecie. Ziemska woda rozmiękcza i kruszy skałę. W połączeniu z wiatrem woda to niszczycielski żywioł światów. Potrafi doprowadzić do powstania i zniknięcia całych łańcuchów górskich. Woda ściera także kratery. Choć nadal nie ustalono, kiedy pojawił się i ile trwał deszcz planetoid, to wiemy, że Ziemia została nim zbombardowana dawno temu, a jednak nie ma dziś żadnych śladów po tej bitwie. Za to Księżyc, pozbawiony wody i wiatru, zachowuje świadectwo tego pierwotnego pogromu. Powstałe w ten sposób kratery spłatały niejeden figiel ludzkiemu umysłowi.
W 2019 roku mały chiński robot Chang’e 4 wylądował na niewidocznej z Ziemi stronie Księżyca – było to pierwsze takie osiągnięcie w historii. Kilka miesięcy po lądowaniu chiński naukowiec Long Xiao opublikował wideo przedstawiające zbliżanie się lądownika do księżycowej powierzchni. Wyglądało to jak animacja fraktala. Każdy krater robił się coraz większy w polu widzenia lądownika, po czym w dużych kraterach ukazywały się mniejsze, a owe mniejsze kratery także stopniowo się zwiększały, aż pojawiły się w nich maleńkie kratery i tak dalej. Z czasem osoba odwiedzająca Księżyc zaczęłaby rozpoznawać konkretne kształty i leje owych kraterów, tak samo jak ja rozpoznaję moje ulubione szczyty górskie. Nadal jednak trudno byłoby wam się przemieszczać wokół nich, nie tylko dlatego, że można się o nie potknąć i przewrócić. Trudno byłoby się poruszać, ponieważ wasz umysł miałby kłopoty z interpretowaniem tego, co widziałyby wasze oczy.
Kratery na Księżycu rzucają dziwaczne cienie, wypaczające krajobraz niczym krzywe lustra w wesołym miasteczku. Skrajny kontrast między ciemnością kosmosu a jaskrawą bielą Księżyca potrafi nabrać mózg astronauty. Podczas misji Apollo 12 Charles „Pete” Conrad i Alan Bean zauważyli, że wszystkie kratery wydają się tego samego koloru, zwłaszcza z bliska.
„Kolory były zwodnicze. Pamiętam, jak podczas pierwszego spaceru na Księżycu oglądałem skały wokół modułu księżycowego i uznawałem, że prawdopodobnie są szarobrązowe lub jasnoszare” – wspominał Bean, który po odejściu z NASA został malarzem i próbował za pośrednictwem sztuki wyrazić to, co widział. „W trakcie drugiego spaceru dokładnie po tych samych miejscach, choć wtedy nie byłem tego świadomy, mówiłem, że są jasnobrązowe. Myślałem, że wszystkie skały miały jasnobeżowy nalot, choć pierwszego dnia sądziłem, że jest on jasnoszary. Teraz mam wrażenie, że wnętrze wszystkich skał przypominałoby ciemnoszary bazalt, choć nieznacznie różniłyby się fakturą, kształtem i tym podobnym. Ponadto za każdym z dwóch razów, gdy wracaliśmy do lądownika, nasze skafandry były tak samo szare. Widziałem tylko ciemną szarość, nigdy żadnych brązów, które zauważyłem na zewnątrz”.
Światło nabierało astronautów też w inny sposób. Misje Apollo docierały na miejsce, gdy Słońce wisiało nisko na księżycowym niebie, dzięki czemu załoga wyraźnie widziała cienie rzucane przez kratery. Conrad i Bean wylądowali w pobliżu „terminatora”, granicy między księżycowym dniem (oświetloną stroną) a nocą (nieoświetloną stroną). Było tuż po wschodzie Słońca czasu księżycowego; Słońce wznosiło się wówczas tylko około pięciu stopni nad horyzontem. Unieście pięść i wycelujcie ją w horyzont – kiedy Apollo 12 wylądował, Słońce unosiło się nad powierzchnią tam, gdzie znajdują się wasze knykcie.
Bean i Conrad wylądowali tylko sto sześćdziesiąt cztery metry od małego lądownika Surveyor 3, który osiadł na Księżycu w 1968 roku. Maszyna wylądowała tak blisko, ponieważ grono naukowe na Ziemi chciało dowiedzieć się, jak surowe księżycowe warunki wpłynęły na wcześniejszy pojazd. Astronauci poszli to sprawdzić, ale obawiali się, że kratery po drodze okażą się zdradliwe.
„Możemy mieć drobne kłopoty z dotarciem do krateru Blocky. Nie jestem pewien, czy to złudzenie optyczne, ale zdaje się, że ściana, na której znajduje się Surveyor, jest nachylona pod kątem znacznie większym niż czternaście [stopni]” – nadał Bean do Houston.
W pewnym momencie dwóch astronautów spacerujących po Księżycu podjęło się dokładniejszej oceny tych wymiarów. Conrad chwycił kamień wielkości grejpfruta i stoczył go ze zbocza. Później dowódcy w Houston poprosili go, by zszedł się do krateru (także myląco nazwanego Surveyor) i zebrał trochę materiału z podłoża. „Tu jest okropnie stromo” – odparł Conrad, odmawiając wykonania prośby. „Zbiorę trochę kamieni przy krawędzi”.
Surveyor, szeroki na prawie dwieście metrów krater uderzeniowy, ma zbocza nachylone pod kątem dwudziestu jeden stopni, co umożliwia łatwy i przyjemny spacer w dół. Cienie sprawiły, że pochyłość wyglądała na bardziej niebezpieczną, niż w istocie była17.
Również poza stromymi zboczami kraterów powierzchnia Księżyca faluje niczym oceany, co skłoniło do nadania lawowym równinom morskich nazw. W zasadzie na Księżycu mogą występować fale. Na długo po tym, jak ostygł, tworząc stałą kulę, nadal wykazuje pewną aktywność geologiczną.
Bean i Conrad – podobnie jak robili to ich następcy z misji Apollo 14, 15 i 16 – pozostawili na Księżycu sejsmograficzną stację pomiarową. Przyrządy te wykrywają aktywność sejsmiczną głęboko pod powierzchnią Księżyca. Geolog Jack Schmitt podczas spacerów na Księżycu w trakcie misji Apollo 17 zauważył księżycowe struktury geologiczne będące dalszym dowodem aktywności sejsmicznej. Trzynastego grudnia 1972 roku razem z Gene’em Cernanem zaparkowali pojazd kosmiczny w dolinie zwanej Taurus-Littrow, w obrębie księżycowego Mare Serenitatis (Morza Jasności). Eksplorowali szare wzgórze zwane Masywem Północnym.
Schmitt zauważył to pierwszy.
– Hej, spójrz, jak wznosi się ta skarpa – powiedział. – Tam jest wyraźna zmiana faktury.
– Dobra. O, faktycznie, widzę, o co ci chodzi. Wygląda, jakby skarpa nachodziła na Masyw Północny, prawda? – dodał Cernan.
– Tak – odpowiedział Schmitt. Do Houston nadał opis zaobserwowanego zjawiska: – Styk skarpy z Masywem Północnym wygląda tak, jakby skarpa miała gładszą fakturę, mniej kraterowatą i z pewnością mniej pooraną liniami. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby, jak powiedział Gene, była młodsza18.
Miał na myśli to, że skarpa powstała już po uformowaniu się góry. Coś przekształciło powierzchnię Księżyca. Nie mylił się. W badaniu z 2019 roku zespół naukowców po raz pierwszy połączył dane na temat wstrząsów ze stacji sejsmicznych rozstawionych przez Apolla z uaktualnionym obrazowaniem krajobrazu księżycowego i wykazał, że obecnie Księżyc jest aktywny geologicznie19. Srebrny Glob wytwarza głazy. Formuje sterty kamieni. Powstają osuwiska, z których tworzą się skarpy takie jak Lee-Lincoln, mające wygląd ramienia uniesionego we wzruszeniu. Księżyc posiada linie uskoków, w których regularnie występują księżycowe trzęsienia, na tyle dynamiczne, by wstrząsnąć astronautą – lub przyszłą siedzibą mieszkalną.
Nasz satelita – w przeciwieństwie do Ziemi – nie ma ruchomej skorupy. Jego wewnętrzne drgania wynikają z siły pływowej wytworzonej między Księżycem a Ziemią i stanowią pozostałość po jego pierwotnym cieple. Gdy Księżyc stygnie – co następuje do dziś, po czterech i pół miliardach lat od jego powstania – kurczy się. Jego skorupa marszczy się i zapada, jak winogrono zamieniające się w rodzynkę.
Owe trzęsienia wydają się dość częste. Czwarta stacja sejsmiczna Apollo naliczyła dwanaście tysięcy przypadków wystąpienia aktywności sejsmicznej, łącznie z dwudziestoma ośmioma płytkimi trzęsieniami od 1969 do 1977 roku20. Płytsze trzęsienia przypominają wstrząsy, których doświadczamy na Ziemi. Przez te osiem lat trzęsienie występowało co kilka dni. To znaczy ziemskich dób. Doba na księżycu jest czymś zupełnie innym.
„Dzień” na Księżycu oznacza pełny obrót wokół własnej osi oraz jedno okrążenie Ziemi, co trwa dwadzieścia siedem ziemskich dób, siedem godzin, czterdzieści trzy minuty i dwanaście sekund. Nazywamy to miesiącem gwiazdowym (syderycznym), ponieważ tyle czasu potrzebuje Księżyc na to, by raz okrążyć Ziemię po orbicie i wrócić do tego samego położenia względem gwiazd. Choć układ Ziemia– Księżyc obraca się wokół Słońca, to Słońce potrzebuje trochę więcej czasu, by wrócić w to samo miejsce na księżycowym niebie. Miesiąc synodyczny (tak zwana lunacja) odpowiada jednemu pełnemu cyklowi faz Księżyca widocznemu z Ziemi. Z punktu widzenia Księżyca miesiąc synodyczny oznacza czas między kolejnymi wschodami Słońca 21 w tym samym miejscu na jego powierzchni. Nieważne, gdzie stoicie, trwa on dwadzieścia dziewięć i pół ziemskiej doby.
Innymi słowy, gdybyście stali na Księżycu, musiałby upłynąć cały ziemski miesiąc, żeby Słońce wzeszło, zaszło i znów wzeszło. Oznacza to też, że światło dzienne świeci tam dwa tygodnie – tak samo długo trwa noc. Potrzebowalibyście specjalnego sprzętu, by przeżyć w takich warunkach. Nawet najbardziej zaawansowane statki kosmiczne, jakie potrafimy skonstruować, poddają się lodowatej ciemności księżycowej nocy, podczas której temperatura spada do prawie minus stu czterdziestu dziewięciu stopni Celsjusza. Podczas dnia na Księżycu panuje skwar: średnia temperatura na księżycowym równiku wynosi wtedy niemal sto dziewiętnaście stopni Celsjusza22. Na niektóre głębokie kratery, z których część skrywa w swoich wnętrzach niezbędny człowiekowi do przetrwania lód, nigdy nie padają promienie słoneczne.
Podczas misji Apollo 11 Armstrong i Aldrin mieli trudności ze spaniem w lądowniku. Pył był irytujący, ale kiedy włożyli skafandry, by się przed nim uchronić, zaczęli trząść się z zimna. Klimatyzacja w kombinezonach miała zapewnić im komfort podczas gorącego księżycowego dnia – jednak z jej powodu marzli wewnątrz lądownika. Każdy, kto w przyszłości wybrałby się z wizytą na Księżyc, potrzebowałby systemu podtrzymującego go przy życiu, który pozwalałby przetrwać w skrajnych temperaturach na Srebrnym Globie.
Dobra wiadomość jest taka, że pewnie nie przeszkadzałoby wam chodzenie w czymś, co jest właściwie przenośnym domem. Siła grawitacyjna Księżyca równa się jednej szóstej ziemskiej, co sprawia, że wszystko wydaje się lżejsze. Ważylibyście tylko 16,6 procent tego, co ważycie na Ziemi, więc skafander kosmiczny nie byłby żadnym ciężarem. Choć może udałoby się wam, jakkolwiek z trudem, stać prosto, to wielu astronautów misji Apollo przewróciło się zaraz po wyjściu na powierzchnię Księżyca.
Współczesne badania pokazują, dlaczego tak się dzieje i że może za tym stać coś więcej niż sztuczka świetlna, na którą dali się nabrać Bean z Conradem. W eksperymencie przeprowadzonym w 2014 roku w Toronto ochotnicy obracali się na gigantycznym wirującym ramieniu, co miało symulować różne poziomy grawitacji23. Kiedy się tak kręcili, próbując powstrzymać wymioty, pokazywano im literę „p”. Odczytywali ją jako „p” lub „d”, w zależności od tego, gdzie, ich zdaniem, znajdowała się góra. Nie byli odchyleni w trakcie wirowania, to zmiana grawitacji ich zmyliła. Okazuje się, że ludzie potrzebują około piętnastu procent grawitacyjnej siły Ziemi, by wyczuwać, gdzie jest góra. Grawitacja Księżyca jest tylko odrobinę większa i wynosi około 16,6 procent tej ziemskiej. Słabsze oddziaływanie sił grawitacyjnych i wynikająca z tego dezorientacja mogą tłumaczyć, dlaczego tak trudno chodzić po Księżycu.
Sprawę dodatkowo pogarsza to, że wydaje się, jakby czas tu stanął. Płynie zgodnie z biciem waszego serca, a być może także zgodnie z pikaniem systemu podtrzymującego życie w skafandrze kosmicznym, ale gdybyście po prostu stali tak przez godzinę lub dwie w ciszy, nie zauważylibyście żadnego upływu czasu. Nie ma długich cieni rzucanych przez Słońce w samo południe. Nie ma zmiany kąta padania światła ani prędkości wiania wiatru. Jednocześnie, choć świadomie nie zauważylibyście mijającego czasu, to wasze ciało by go odczuło.
Zwykle nie zauważa się czasu tak, jak wyczuwa się zapach lub dotyk, ale postrzeganie jego upływu jest odczuciem jak każde inne, obecnym we wszystkich komórkach waszego organizmu, jak i w organizmach każdej innej żywej istoty. Nie jest nam znana żadna forma życia, która nie przejawiałaby jakichkolwiek rodzajów aktywności zależnej od czasu. Rytm dobowy zsynchronizowany jest z cyklem światła i ciemności – z pewnymi specjalnymi księżycowymi wyjątkami – bo właśnie tyle trwa doba na Ziemi, odkąd istnieje na niej wielokomórkowe życie. Kiedy światło świeci bez przerwy przez dwa tygodnie, zegar okołodobowy, w najlepszym wypadku, zaczyna się rozregulowywać.
Niektóre aspekty czasu na Księżycu wydają się bardziej znajome. Srebrny Glob doświadcza przesileń i równonocy, tak samo jak Ziemia, jednak tylko na księżycowych biegunach występuje coś przypominającego pory roku. Oś Księżyca jest nachylona pod kątem 1,5 stopnia, a oś Ziemi pod kątem 23,4 stopnia i właśnie dzięki temu możemy doświadczać czterech pór roku. Temperatura sezonowo podnosi się i opada na północnym i południowym biegunie Księżyca, gdzie kąt padania promieni słonecznych zawsze jest skrajny. Choć oś obrotu Księżyca jest nachylona tylko nieznacznie, to Księżyc przechyla się względem Słońca i płaszczyzny, na której znajdują się inne planety. Kiedy Słońce znajduje się nad równikiem Księżyca, na północnej półkuli księżycowej jest lato, tak samo jak na kuli ziemskiej. Gdy Słońce przesunie się poniżej równika Księżyca, na północnej półkuli panuje zima. Na Księżycu następują też przesilenia, kiedy Słońce wydaje się zatrzymywać i zmieniać kierunek ruchu. Cywilizacje na Ziemi nauczyły się mierzyć te zjawiska słoneczne i wykorzystywać je do wyznaczania upływu czasu. Może przyszli osadnicy na Księżycu ułożą kalendarz przesileń lub skonstruują kalendarz faz Ziemi, tak samo jak ludzie żyjący w epoce neolitu opracowali kalendarze oparte na fazach Księżyca, w których Srebrny Glob służył im za przewodnika.
W trakcie księżycowej „zimy” na półkuli południowej na większej części jego bieguna południowego panują na tyle niskie temperatury, że zawiera ona lód, który może składać się z wody lub nawet dwutlenku węgla (zwanego suchym lodem). Gdy Księżyc zbliża się do swojej własnej równonocy, część wody zostaje uwolniona do orbity.
Choć Księżyc posiada własną wersję cyklu hydrologicznego (naturalnego obiegu wody), to nie ma na nim choćby delikatnie padającego deszczu ani śniegu. Dźwięki burzy, jedne z typowych dla Ziemi odgłosów, mogłyby okazać się tym, za czym najbardziej zatęsknicie na Srebrnym Globie. Na Księżycu nie ma żadnych dźwięków. Panuje na nim cisza jak makiem zasiał. Nawet gdybyście spróbowali narobić hałasu, na przykład dzwoniąc kawałkami aluminium o statek kosmiczny, nic byście nie usłyszeli. Księżyc zasadniczo pozbawiony jest atmosfery, posiada tylko ulotną „egzosferę” złożoną z naładowanych cząsteczek i unoszącego się pyłu. Jest ona zbyt cienka, by przenosiła dźwięk.
Podczas każdej misji Apollo astronauci zarówno lądowali na Księżycu, jak i startowali z niego przy użyciu rakiet, w które wyposażony był lądownik. Samo zderzenie się z jego powierzchnią i wystrzelenie z niej czegoś wzbija tumany kurzu. Wiemy to między innymi dzięki Beanowi z Apolla 12. Kiedy podszedł do wcześniej wykorzystywanego lądownika, Surveyora, zauważył, że ten zrobił się brązowy po dwóch latach stania na powierzchni Księżyca. Zmiana koloru nastąpiła po wpływem promieniowania słonecznego i kosmicznego. Poza tym moduł księżycowy Apollo 12, Intrepid, wypiaskował Surveyora, kiedy wylądował zaledwie półtora metra dalej. Część brązu została starta, tak jakby ktoś wyszorował Surveyora drucianą szczotką. Phil Metzger, astronom z Uniwersytetu Środkowej Florydy, odkrył, że każde lądowanie rozrzuca księżycową glebę po okolicy z prędkością od czterystu metrów do trzech kilometrów na sekundę24. Ważna jest ta ostatnia liczba: 2,4 kilometra na sekundę to księżycowa prędkość ucieczki. Właśnie tak szybko dany obiekt musi się poruszać, żeby uciec od grawitacji Księżyca i odlecieć w kosmos. Oznacza to, że każda misja Apollo wzbiła wystarczająco dużo pyłu i wypchnęła go z wystarczającą prędkością, by trafił na orbitę. Część tego pyłu nadal krąży wokół Księżyca, część okrąża Słońce, a część mogła nawet opaść z powrotem na Ziemię, skąd przybyła cztery i pół miliarda lat temu.
Ostatnie i być może najbardziej wszechogarniające odczucie, które mielibyście na Księżycu, byłoby ulotne. Ile razy w życiu poczuliście coś na kształt szóstego zmysłu? Jest to coś nieuchwytnego, ale wyraźnego; po prostu wiecie, że samochód na pasie obok za chwilę zjedzie na bok, czujecie obecność zwierzęcia za waszymi plecami lub ptaka nad wami, wyczuwacie, że nie jesteście jedynymi osobami w cichej bibliotece.
Na Księżycu nie poczulibyście nic takiego. Zamiast tego towarzyszyłoby wam przekonanie, że wokół nie ma nic ani nikogo. Wszyscy, którzy kiedykolwiek istnieli, są tam u góry – na Ziemi. Każda istota, która kiedykolwiek żyła, zmarła, oddychała i kochała, przebywa daleko poza Księżycem, żegluje ponad wami, zdaje się krążyć wokół was, podobnie jak Słońce i gwiazdy. Pierwszą osobą, która doświadczyła tego wrażenia, był Collins uczestniczący w misji Apollo 11. Kiedy unosił się nad niewidoczną stroną Księżyca, bez kontaktu z Aldrinem, Armstrongiem i Ziemią, doznał głębokiego poczucia samotności. „Jestem teraz sam, doprawdy sam jak palec, całkowicie oddzielony od wszelkiego znanego życia. Tak to jest. Gdyby ktoś policzył, wyszłoby trzy miliardy i dwa po tamtej stronie Księżyca i jeden plus Bóg jeden wie ile po tej – napisał. – Odczuwam to przemożnie – nie jest to strach czy samotność, ale świadomość, wyczekiwanie, satysfakcja, pewność, niemal egzaltacja. Podoba mi się to uczucie”25.
Księżyc nie ma ludzkich uczuć, ale gdyby można było opisać jakiś świat jako samotny, to właśnie on zasługiwałby na to miano. Z pewnością jest pusty, a jego przeznaczeniem jest zawsze stawać twarzą w twarz ze światem, z którego się wziął, i ze światem, który – może właśnie dzięki Księżycowi – został obdarzony powietrzem, wodą i życiem. Księżyc nigdy nie przestanie być samotny, ale zawsze będzie nam towarzyszył, jeśli dobrze się z nim obejdziemy.
ROZDZIAŁ 2
Stworzenie
Niech bogowie, którzy przebywają w niebiosach i podziemnym świecie, nieustannie wychwalają świątynię Sina, ojca, ich stworzyciela.
cylinder Nabonida z Sippar
Na początku był chaos. Zanim nazwano niebiosa, zanim powstała Ziemia, istniała jedynie woda, wirująca w bezkształtnej pustce. Ale nagle coś się wydarzyło. Wody się rozstąpiły. Wirująca mieszanka rozdzieliła się na słodką wodę, ucieleśnioną przez kapryśnego boga Abzu, i wodę słoną, uosobioną przez boginię Tiamat. Gdy zostali połączeni świętym węzłem małżeńskim, Tiamat wydała na świat pozostałe bóstwa stworzenia.
Młodsi bogowie byli tak hałaśliwi i nieznośni, że nie dawali Abzu zmrużyć oka, postanowił ich więc unicestwić. Tiamat, która nie mogła się pogodzić z tą decyzją, ostrzegła swojego starszego syna, Enki, boga mądrości. Enki zabił więc Abzu i zbudował dom z jego szczątków. Wówczas rozpętała się wielka bitwa, sama Tiamat została rozdarta na dwoje, jedna jej połowa stała się niebem, a druga – Ziemią26.
Opowieść pochodzi z sumeryjskiego eposu Enuma elisz, jednego z najstarszych mitów o stworzeniu wszechświata; jego fragmenty można znaleźć na tablicach z Ur, starożytnego miasta, którego ruiny znajdują się we współczesnym Iraku. Jednak w tej historii pojawia wiele metafor owego niezwykle gwałtownego, burzliwego zamętu, jaki zapanował podczas narodzin Układu Słonecznego oraz powstawania Księżyca i Ziemi. Oto naukowa wersja tego zdarzenia.
Na początku, jakieś 4,6 miliarda lat temu, istniał tylko chaos w postaci chmury gazowej pozostałej po poprzedniej generacji gwiazd. Nie było nic poza cząsteczkami pyłu i gazu, wirującymi w próżni. Gwiezdne drobiny zbliżyły się do siebie i nagle coś się wydarzyło. Materia zaczęła się zapadać pod wpływem własnej grawitacji. Słońce się zapaliło. „Niechaj się stanie światłość” – powie późniejsza opowieść o stworzeniu. Wiatr wiał od strony nowo narodzonego Słońca o wiele silniej niż naładowane cząsteczki obecnie płynące w strumieniu wiatru słonecznego, a podmuchy rozwiewały pozostały pył i gaz. W wirującej mieszaninie w końcu powstały na zlepki, a te urosły do postaci większych mas, które ostatecznie stały się planetami.
Było ich więcej niż osiem, które istnieją do dzisiaj. Część pierwotnych planet Układu Słonecznego prawdopodobnie została skazana na zapomnienie. Oddziaływania grawitacyjne sprawiły, że planety i planetozymale (można powiedzieć, zarodki planetarne) zderzały się ze sobą niczym kule bilardowe i prawdopodobnie niektóre opuściły Układ Słoneczny, skazane na milczące dryfowanie wśród gwiazd. Nigdy nie dowiemy się, ile z nich spotkał ten bolesny los. Wiemy za to, że jedna z tych prastarych planet została unicestwiona. Zatem siostra gwiazd w pasie Merkurego, Wenus, Ziemi i Marsa w ogóle już nie istnieje. Zapewne była rozmiarów Marsa, jej masa była równa około czterdziestu pięciu procentom dzisiejszej Ziemi. Nazywała się Teja po greckiej bogini, matce Selene – uosobienia Księżyca. Teja została zniszczona, podobnie jak Abzu i Tiamat. A Ziemia i Księżyc powstały z jej szczątków.
Dopóki astronauci uczestniczący w misji Apollo nie wylądowali na Księżycu i nie naszpikowali go przyrządami pomiarowymi, nie wiedzieliśmy o Tei. Nie mieliśmy zielonego pojęcia, skąd wziął się Księżyc, mogliśmy tylko stawiać hipotezy. Misje Apollo na nowo napisały historię pochodzenia Księżyca. W tamtym czasie środowisko naukowe badające Ziemię zaczęło tworzyć nową opowieść o powstaniu naszej planety oraz jej wyjątkowych geologicznych dziejach i doszło do wniosku, że może im w tym pomóc Księżyc. W końcu Księżyc i nasza rodzima planeta mają wspólną historię. A skały pobrane w trakcie misji Apollo nadal dostarczają nowych wskazówek. Wyprawy na Księżyc zapewniły tak dużo nowego materiału i postawiły tak wiele nieoczekiwanych pytań, że zmusiły środowisko naukowe do kompletnej rewizji teorii o powstaniu Układu Słonecznego. Tak jak Księżyc odbija światło Ziemi, tak samo jego główną rolą we współczesnej nauce jest ukazywanie nam odbicia naszej własnej historii. Historia Księżyca to więcej niż naukowa ciekawostka. Odkrycie jego początków może rzucić światło na to, jak się tu znaleźliśmy, a może nawet odpowiedzieć na pytanie: dlaczego?
Czy nie byłoby wspaniale to wiedzieć? Dlaczego my? Dlaczego tu? Dlaczego nie gdziekolwiek indziej?
Istnieją inne skaliste planety, ale żadna nie przypomina Ziemi. Mars także jest powoli obracającym się ciałem niebieskim typu ziemskiego, nachylonym niemal pod identycznym kątem jak Ziemia. Jednak stracił wodę i atmosferę. Poza tym nie ma własnego księżyca, tylko niewielkie, przechwycone planetoidy. Wenus to szybko obracające się skaliste ciało niebieskie o gęstej atmosferze, lecz z czasem jej płaszcz z chmur za bardzo się zbił i udusił planetę. Jeśli na Wenus kiedykolwiek była woda, to już zniknęła. Merkury, zbyt bliski Słońcu, jakimś cudem wciąż gromadzi niewielkie ilości wody w ciemnych dolinach najgłębszych kraterów. Ale niemiłosiernie prażą go promienie słoneczne. Ani Wenus, ani Merkury nie mają księżyców.
Dlaczego my mamy? Czy to właśnie Teja, pierwotna Ziemia, oraz ich wspólne zderzenie dało początek naszej planecie? Dlaczego skończyliśmy z ogromnym Księżycem, ważącym jedną czwartą Ziemi? Co takiego stało się podczas tego kataklizmu, że spowodowało powstanie dwóch światów: jednego suchego i całkowicie martwego, a drugiego skąpanego w wodzie i tętniącego życiem?
Widoczna z Ziemi wielkość Księżyca w zestawieniu z wielkością Słońca oraz obserwowanie zaćmień słonecznych doprowadziły wielu starożytnych do wniosku, że Księżyc został umieszczony na niebie obok Słońca nieprzypadkowo. Nawahowie z południowo-zachodniej Ameryki, podobnie jak przedstawiciele wielu innych kultur, wierzyli, że owe ciała niebieskie zostały stworzone jednocześnie i z podobnych powodów: jedno, by oświetlało dzień, drugie, aby rozświetlało noc. W wielu religiach na przestrzeni wieków istniał podobny pogląd. Zaczęto też zakładać, że Księżyc został nam dany jako zegar odmierzający czas. Platon nawet dowodził, że następstwo dni i nocy, oświetlanych Księżycem i Słońcem, nauczyło nas liczyć i myśleć.
Z czasem mniemanie, że Księżyc został celowo i cudownie stworzony, przekuto w teorię naukową. Filozofowie i naukowcy argumentowali, że Księżyc powstał razem z Ziemią, ukształtowany z tej samej pierwotnej materii, z której składają się Słońce i inne planety. Księżyc musiał powstać w tym samym czasie i miejscu co Ziemia i zostać tam dzięki wspólnemu przyciąganiu obu ciał niebieskich. Środowisko naukowe popierało tę wersję wydarzeń do przełomu XIX i XX wieku, kiedy to pionier w dziedzinie astronomii George Howard Darwin wpadł na inne wyjaśnienie.
George – syn słynnego biologa Charlesa i jego żony Emmy – zaczął formułować swoją teorię od myśli o pływie. Jego tata napisał, że kontrola Księżyca nad pływami może odpowiadać za narodziny życia, które wyłoniło się w „jakimś ciepłym basenie pływowym”. Jednak George zastanawiał się, czy pływ miał coś wspólnego z samym istnieniem Księżyca. Dzięki wcześniejszym odkryciom naukowym wiedział, że obroty Ziemi stopniowo, choć niezwykle powoli, zwalniają wskutek oddziaływań pływowych ze Srebrnym Globem. Zwolnienie obrotu Ziemi wokół własnej osi oznacza, że traci ona moment pędu27. Moment pędu ma stałą wartość, o ile nie działa na niego coś jeszcze – wtedy możliwe są jego wzrost lub spadek. Biorąc pod uwagę owo prawo zachowania momentu pędu, George Darwin doszedł do wniosku, że w miarę jak rotacja Ziemi zwalnia, Księżyc się od niej oddala. Jeśli zaś oddala się nieustannie, to w minionych epokach musiał znajdować się znacznie bliżej.
Darwin przeprowadził pewne obliczenia i odkrył, że w stosunkowo niedalekiej przeszłości Ziemia i jej Księżyc prawie się ze sobą stykały, a ziemski dzień trwał cztery godziny. Jakimś sposobem Księżyc został odepchnięty. W 1899 roku naukowiec ten wysunął hipotezę powstania Srebrnego Globu w wyniku rozszczepienia: Księżyc – niczym lodowiec – odłamał się od Ziemi i został osobnym bytem. Darwin sądził, że Księżyc prawdopodobnie oderwał się gdzieś z obszaru Oceanu Spokojnego, dlatego właśnie ocean ten jest tak głęboki28.
Chociaż nie tak to się wydarzyło, to należy przypisać George’owi zasługi w stworzeniu ogólnego zarysu koncepcji, która – jak dziś się okazuje – jest prawdziwa: Księżyc nie powstał samodzielnie ani nie ukształtował się równolegle z Ziemią w jakimś osobliwym procesie bliźniaczych narodzin. Księżyc pochodzi z Ziemi i dzieli jej historię.
Podstawę faktograficzną teorii George’a Darwina przyniosła misja Apollo. Zaczęło się od kilku kamyków, które Neil Armstrong zebrał podczas swoich pierwszych chwil na Księżycu. Dzieła dopełniły późniejsze, o wiele słynniejsze próbki skał przetransportowane na Ziemię przez kolejne misje Apollo. Fakty zresztą wciąż wychodzą na światło dzienne dzięki wyjątkowo pięknym i osobliwie kosmicznym skałom, takim jak perłowa, zielono nakrapiana próbka oznaczona jako „troktolit 76535”.
Wiele skał księżycowych to białe i szare kawałki czegoś, co nazywa się anortozytem – dziwnej materii o małej gęstości, która powstaje, gdy minerały krystalizują się w roztopionej skale. Anortozyt znajduje się wśród próbek zebranych przez Neila Armstronga, a ponieważ jest tak niezwykły, to astronauci wracali na pokładach kolejnych statków Apollo po więcej. Lśniące odłamki Księżyca wydają się niezwykłe także dlatego, że są tak czyste. Ich szlachetność, zwłaszcza w porównaniu z przeciętnymi ziemskimi skałami, zaskoczyła środowisko geologiczne w latach siedemdziesiątych XX wieku. Typowe skały na Ziemi występują w jednej z trzech odmian: może to być skała magmowa, która powstaje, gdy stopione skały stygną; skała osadowa, nanoszona przez wodę i wiatr przez miliardy lat; i skała metamorficzna, czyli jeden z dwóch wcześniejszych typów przekształcony w geologicznym tyglu dziejów. Wszystkie te skały mogą zawierać mnóstwo minerałów. Ale księżycowy anortozyt nie. Składa się prawie całkowicie z minerału należącego do grupy skaleni.
Jak na skałę, jest to materiał powszechny i łatwo dostępny, zarówno w przenośni, jak i dosłownie. Skalenie występują na Ziemi w takiej ilości, że często wykorzystuje się je w proszkach do czyszczenia kuchni ze względu na ich kruchość i małą gęstość. Na Księżycu właściwości te czynią je wyjątkowymi. Skały anortozytowe pokrywają dziś powierzchnię Srebrnego Globu, ponieważ kiedyś się nad nią unosiły. Falowały w morzu stopionej materii Księżyca niczym góry lodowe na tafli ziemskich oceanów. Cięższy materiał skalny zatonął w płynnej magmie i stworzył rdzeń Księżyca, tymczasem kryształy anortozytu wypłynęły na powierzchnię, tworząc cienką skorupę niczym kożuch na wczorajszym puddingu. Gdy świeżo upieczony Księżyc ostygł, skały zostały unieruchomione w skorupie, z której uwolniły się dopiero później, podczas uderzeń planetoid.
Żeby ta materia mogła oddzielić się od reszty Księżyca, by z anortozytu powstała biała, czysta księżycowa skorupa, potrzebny był ocean, na którym mogłaby się unosić. Potrzebny był skalisty ocean rozciągający się na całą objętość Księżyca. Taki ocean magmy mógł powstać wyłącznie wskutek działania niepojętej siły – jak spotkanie z Teją.
Historia Tei jest wyjątkiem w Układzie Słonecznym, przynajmniej z tego, co nam wiadomo. Zaczyna się 4,35 miliarda lat temu, plus minus kilkaset milionów ziemskich lat. I nie startuje wraz z Ziemią, przynajmniej nie do końca. Zaczyna się wraz z Ziemią w wersji 1.0.
Gdybyście mogli odwiedzić ten obcy świat, nie rozpoznalibyście niczego znajomego. Ziemia 1.0 kręciła się jak derwisz, obracając się o jeden dzień i jedną noc co kilka godzin. Parujące skały świeżo upieczonej planety były nieprzerwanie smagane silnymi wiatrami. Znajdował się tam ląd – w pewnym sensie – i prawdopodobnie trochę wody. Nocne niebo wyglądało nieco inaczej, z konstelacjami w zmienionym układzie, ale dałoby się dostrzec rozciągającą się nad głowami Drogę Mleczną i lśniącego na południowym nieboskłonie Jowisza. Zobaczylibyście też nad sobą błyszczący glob: kilka dni przed zderzeniem Teja byłaby tego samego rozmiaru na niebie pierwotnej Ziemi, co Księżyc na naszym nieboskłonie.
Zderzenie było nieuniknione, przesądzone przez los i grawitację. Ziemia 1.0 obiegała Słońce po orbicie w odległości prawie stu pięćdziesięciu milionów kilometrów, czyli mniej takiej, w jakiej dziś się znajduje. Teja także znajdowała się blisko Słońca, w tak zwanej ekosferze, w której nie jest ani zbyt gorąco, ani zbyt zimno, ale w sam raz do tego, by woda pozostała w stanie ciekłym. Jednak ta przestrzeń nie mogła pomieścić dwóch skalistych światów.
Ciała, które powstały wokół raczkującego Słońca, krążyły wówczas o wiele szybciej. Gdy zbliżał się moment zderzenia, Teja pędziła ku Ziemi 1.0 z szaloną prędkością, wynoszącą między trzydzieści dwa tysiące a czternaście tysięcy kilometrów na godzinę. Niższa z tych wartości jest około czterech razy wyższa od tej, z którą leci pocisk wystrzelony ze sztucera kaliber 7,62 mm. Porównanie to ma się oczywiście nijak do skali całej planety, ale określenie prędkości jest naukowym sposobem na przybliżenie ogromu tej katastrofy.
Jeśli możecie wyjrzeć teraz na zewnątrz, spróbujcie wyobrazić sobie, co by się stało, gdyby świat się skończył. Rozejrzyjcie się. Czy w zasięgu waszego wzroku znajduje się wieżowiec, dom sąsiada, może drzewo? Znajdźcie niebo. Czy jest niebieskie? Może widzicie smugę kondensacyjną lub nawet zostawiający ją za sobą samolot i jego ogon lśniący w słońcu? A teraz wyobraźcie sobie: oto nadchodzi Teja. Najpierw znika samolot, potem zostawione przez niego smugi. Drzewo i budynki buchają płomieniami niczym wściekła czerwona góra – nie, raczej niczym odwrócony do góry nogami świat – opadają, zasłaniając niebo od wschodu po zachód. Słońce nadal świeci, więc widać wszystkie szczegóły tego postawionego na głowie świata, który nadciąga. Płyną strumienie lawy, a skaliste szczyty rzucają cień na głębokie doliny.
Następnie cały horyzont ciemnieje do bladoczerwonego blasku, gdy Ziemia 1.0 zaczyna stękać i drżeć, fale wstrząsów targają jej skorupą i przenikają płaszcz. Siła grawitacyjna Tei przyciąga Ziemię 1.0, a grawitacja Ziemi 1.0 przyciąga Teję, aż niebo zamyka się na dobre, a skorupy obu planet spotykają się ze sobą. Niszczycielskie fale sejsmiczne wstrząsają płaszczami Ziemi 1.0 oraz Tei i oba ciała niebieskie ulegają rozerwaniu.
Dwa lata po ostatniej misji Apollo osoby zajmujące się selenografią, czyli badaniem powierzchni Księżyca, zorganizowały konferencję i w końcu opublikowały kompleksową teorię potwierdzającą tę opowieść. Harwardzki profesor Reginald Daly w 1946 roku sformułował teorię gigantycznego zderzenia29, ale koncepcja ta nie zdobyła szerszego uznania, dopóki astronauci misji Apollo nie przywlekli ze sobą tego całego anortozytu, by pokazać, że Księżyc rzeczywiście dawniej był płynną magmą.
Dave Stevenson, planetolog z Caltechu (Kalifornijskiego Instytutu Technicznego), był studentem na Uniwersytecie Cornella podczas konferencji w 1974 roku i wspomniana koncepcja utkwiła mu w głowie. Dziesięć lat później wziął udział w konferencji o początkach Księżyca w Kona na Hawajach. Wówczas wraz z większością środowiska selenograficznego sądził, że rozwiał tajemnicę początków Srebrnego Globu.
„Nie uzgodniwszy tego wcześniej ze sobą, wielu z nas przybyło na spotkanie z przekonaniem: »Hej, to jest to: wielkie zderzenie to właściwa wersja«. W oczach fizyków to wyglądało pociągająco. Obliczenia wydawały się banalnie proste” – powiedział mi Stevenson. Dwa światy się zderzyły, całkowicie niszcząc siebie nawzajem, a to co z nich zostało, z czasem ostygło, tworząc dwa nowe ciała niebieskie, które mamy dziś. To miało sens. Ale skały to nic prostego. Opowieść o Tei i Ziemi 1.0 jest skomplikowana. Już podczas powstawania tej teorii część geochemików wyrażała pewne wątpliwości. Od samego początku istnienia hipotezy o gigantycznym zderzeniu opowieść wyłaniająca się z badań nad skałami i narracja powołana do życia przez fizyków nie do końca ze sobą współgrały.
Na początku, kiedy wszystko było chaosem, skaliste światy nieustannie powstawały, zderzały się ze sobą i doprowadzały do wyparowania części z nich.
Podstawowy zarys pradawnego pandemonium pochodzi od wielkiego niemieckiego filozofa Immanuela Kanta. W metafizyce kantowskiej rozum jest źródłem moralności, a w jego astrofizyce chaos jest źródłem stworzenia. W 1754 roku Królewska Akademia Nauk w Berlinie wręczyła mu nagrodę za rozprawę naukową Untersuchung der Frage, ob die Erde seitdem sie aus ihrem natürlichen Entstehen die Umdrehung um ihre Achse ausführt, hierin irgendeine Veränderung erlitten habe und wie man sich darüber entscheiden könne (Badanie zagadnienia, czy Ziemia przeszła zmianę obrotu wokół własnej osi), w której rozważał, czy jakiekolwiek siły zewnętrzne kiedykolwiek zadziałały na obracającą się Ziemię. Na podstawie analizy pływów stwierdził, że ruch wody przyczyniał się do spowolnienia ziemskich obrotów. Ostatecznie dowodził, że rotacja Ziemi będzie spowalniać aż do momentu, w którym czas obrotu planety zrówna się z okresem obiegu Księżyca wokół niej. Poskutkowałoby to tym, że Ziemia zawsze pokazywałaby Księżycowi to samo oblicze – tak jak Księżyc niezmiennie pokazuje jedno oblicze nam. Miał rację, choć reguły matematyczne stojące za tą koncepcją zostały przedstawione dopiero przez George’a Darwina. Rok po swoim księżycowym eseju w traktacie zatytułowanym Allgemeine Naturgeschichte und Theorie des Himmels oder Versuch von der Verfassung und dem mechanischen Ursprünge des ganzen Weltgebäudes, nach Newtonischen Grundsätzen abgehandelt (Powszechna historia naturalna i teoria nieba, czyli rozprawa o powstaniu i mechanicznym początku całego wszechświata, według zasad Newtona) Kant zaproponował nową teorię, która dotyczyła powstania nie tylko Księżyca, ale całego Układu Słonecznego. Filozof napisał dzieło mniej więcej w tym samym czasie co Pierre-Simon Laplace we Francji i William Herschel w Anglii, a każdy z nich zaproponował nieco odmienne ujęcie tego samego zagadnienia. Jednak to kantowska wersja naszej wspólnej historii o początku jest najbliższa prawdy.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
