Księga gości Hitlera. Dyplomaci w sercu III Rzeszy - Jean-Christophe Brisard - ebook

Księga gości Hitlera. Dyplomaci w sercu III Rzeszy ebook

Brisard Jean-Christophe

4,7

Opis

Jean-Christophe Brisard odnalazł w rosyjskich archiwach wojskowych ważny dokument z czasów drugiej wojny światowej: księgę gości Hitlera. Od stycznia 1939 do 20 kwietnia 1945 roku podczas wielkich ceremonii urządzanych przez reżim zaproszeni goście, głównie dyplomaci, składali w niej podpisy, poświadczając tym samym swoje niebezpieczne powiązania z III Rzeszą. W maju 1945 roku wszyscy, którzy nie wyjechali z Berlina, zostali pojmani przez Sowietów i wysłani do Moskwy na przesłuchania. Zestawiając ten wyjątkowy dokument z raportami radzieckich tajnych służb i międzynarodowymi źródłami dyplomatycznymi, Jean-Christophe Brisard odtwarza w tej pasjonującej opowieści losy mężczyzn, którzy w większym niż inni stopniu zostali skonfrontowani z własnym sumieniem. Podczas gdy jedni dali dowód kompromitacji, tchórzostwa i oportunizmu, inni zachowali się niczym prawdziwi bohaterowie. To niezwykła wyprawa do wojennego Berlina widzianego oczyma członków korpusu dyplomatycznego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 392

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (3 oceny)
2
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




« LE LIVRE D’OR D’HITLER »

by Jean-Christophe BRISARD

© Librairie Artheme Fayard, 2020

Published by Arrangement with Lester Literary Agency & Associates

Copyright © 2021 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2021 for the Polish translation by Elżbieta Janota

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: Marcin Słociński / monikaimarcin.com

Zdjęcie na okładce: Hiroshi Oshima, japoński ambasador w Berlinie, wręcza prezent Adolfowi Hitlerowi. Na dalszym planie Joachim von Ribbentrop. 1941 rok.

© Imagno/Votava.

Źródła ilustracji:

s. 47 i 124: „Illustrierter Beobachter” z 26 stycznia 1939. © Kolekcja prywatna.

Pozostałe zdjęcia: Archiwum Wojskowe Federacji Rosyjskiej, RGWA, Moskwa.

© Brisard/Parshina.

Redakcja: Piotr Chojnacki

Korekta: Maria Zając, Iwona Wyrwisz, Joanna Rodkiewicz

ISBN: 978-83-8230-212-7

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.postfactum.com.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E - wydanie 2021

Prolog

1.

Stalin nie wybacza.

Ponieważ wie.

Dwudziestego maja 1945 roku nazistowskie Niemcy już nie istnieją. Niemcy jako takie już prawie nie istnieją. Podczas gdy Europa świętuje nastanie pokoju i koniec cierpień, za murami Kremla kształtów nabiera wendeta. Będzie wymierzona w zagranicznych dyplomatów akredytowanych w Berlinie. Komitet Centralny radzieckiej partii komunistycznej wszedł w posiadanie nazwisk wszystkich osób, które wieczerzały z diabłem. Z Hitlerem.

W Berlinie na ulicach wciąż powiewają szkarłatne flagi, tyle że swastykę zastąpiły sierp i młot. Kolor pozostał ten sam: ponura czerwień, gęsta niczym krew, której tyle przelano w czasie wojny. Od zakończenia walk, czyli od 2 maja, armia radziecka niepodzielnie włada niemiecką stolicą – taki przywilej zwycięzców. Zachodni alianci jeszcze nie dotarli. Czy to z ich strony kurtuazyjny gest? Nie do końca! Rosjanie kpią sobie z kurtuazji. Żądają, biorą, ale z całą pewnością o nic nie proszą. Berlin należy do nich. Roosevelt i Churchill nawet nie próbowali dyskutować, gdy Stalin przed ostatecznym atakiem przedstawił swoje roszczenia. Dla anglosaskich przywódców liczył się tylko rezultat. Trzeba było wygrać tę końcową bitwę, ostatnią w Europie, toczoną w mieście, które nigdy nie będzie nazywać się Germanią1. Jednak już tylko Armia Czerwona mogła pozwolić sobie na to, by rzucać swoich żołnierzy na śmierć i nie liczyć strat.

Berlin mówi po rosyjsku, „żyje” po rosyjsku, podporządkowuje się rosyjskim zasadom. Ten stan rzeczy potrwa zaledwie kilka tygodni. W czerwcu zjawią się Amerykanie, Anglicy, a nawet Francuzi, domagając się swoich części łupu. Tymczasem historia berlińskiej wiosny pisze się cyrylicą. Dotyczy to wszystkich. Jeńców wojennych, niemieckich cywilów i obcokrajowców. Jeśli chodzi o tych ostatnich, z chwilą ustania walk Sowieci zatrzymali ich setki. Wielu z nich to dyplomaci, personel ambasad. Dlaczego nie uciekli jak tylu innych? Przecież służby Joachima von Ribbentropa, niemieckiego ministra spraw zagranicznych, proponowały im to już pod koniec marca. Do ich dyspozycji oddano sielankową Bawarię i tamtejszą sieć bunkrów wydrążonych w zboczach Prealp, gdzie mieliby oczekiwać na zapowiadany zryw niemieckich oddziałów. Oferta, jakkolwiek wspaniałomyślna, nadeszła za późno. Wyjazd ze stolicy wiązał się z niebezpieczeństwem, można było wpaść w zasadzkę albo dać się podziurawić radzieckim myśliwcom. Lepiej już czekać grzecznie w miejskich schronach przeciwlotniczych. A później, niezależnie od tego, kto zostanie zwycięzcą – Amerykanie, Anglicy czy Sowieci – immunitet dyplomatyczny posłuży za tarczę. Nawet w czasie wojny dyplomata niczym nie ryzykuje. Istnieją wszak konwencje. Międzynarodowe. Nienaruszalne.

A więc? Wrogowie czy przyjaciele? Radziecki sztab generalny oczekiwał jasnej, jednoznacznej odpowiedzi. Ta nadejść mogła tylko z Kremla. Już od pierwszego tygodnia maja raporty spływające z Berlina gromadziły się na biurkach radzieckich urzędników. Taka a taka jednostka pojmała Japończyków, inni meldowali o zatrzymaniu Szwedów, Duńczyków, Afgańczyków, Hiszpanów, Portugalczyków, Chińczyków… Moskwa nie spodziewała się takiego urodzaju. Co tu z nimi zrobić? To przyjaciele czy wrogowie?

Odpowiedź nadeszła 18 maja. Moskwa rozkazała aresztować wszystkich. Nie obowiązują żadne immunitety. Władze powierzyły sprawę NKWD, policji politycznej, poprzedniczce KGB. Od tamtej pory wojsko nie ma już prawa głosu, operacja zostaje utajniona. Oficjalnie zresztą w ogóle nie istnieje. W Berlinie w ciągu kilku godzin zgrupowano pracowników ambasad i umieszczono ich w kompleksie nędznych budynków we wschodnim, radzieckim sektorze miasta. Pomyśleć tylko, że jeszcze kilka miesięcy temu ci szanowani dyplomaci wraz z nazistowskimi oficjelami świętowali Nowy Rok w sali recepcyjnej Nowej Kancelarii Rzeszy… Jasne, niełatwo było o alkohol, zwłaszcza szampana, a nastrój gospodarzy skłaniał do okazywania stosownego w tych okolicznościach przygnębienia. Mimo to Niemcy zachowywali się serdecznie, niemal z ugrzecznieniem, nawet wobec przedstawicieli małych, neutralnych państw – Szwajcarii, Szwecji, Watykanu – którymi od tak dawna pogardzali. Nie wszyscy dyplomaci przeżywali zmierzch nazizmu z równie dramatyczną intensywnością. Z jednej strony byli ci, których kraje miały przetrwać wojnę. Oni wiedzieli, że będą kontynuować karierę. Nowy przydział zagraniczny, może awans w strukturach rodzimego ministerstwa, a z pewnością publikacja książki o misji odbytej na brunatnej ziemi. Jednak byli też inni, blisko związani z III Rzeszą. Ci liczyli się z tym, że czekają ich nieprzyjemności. Będą zmuszeni zachować dyskrecję, zmienić skórę. Niektórzy zajmą się handlem, prowadzeniem interesów; szczelnie wypełnione adresowniki z pewnością im w tym pomogą. A gdy wspomnienia zbledną, zawsze będą mogli wrócić do dyplomacji, tyle że później, dużo później.

Blisko związani z reżimem czy nie, wszystkich łączyło to, że dość dobrze przeżyli trwającą prawie sześć lat wojnę, która okazała się totalna. Totalna, choć przez długi czas abstrakcyjna. I jeśli nawet rozpoczęte w 1941 roku naloty alianckie utrudniły im życie, dało się do nich przyzwyczaić i przed nimi chronić. Prawdziwą wojnę – taką, która cuchnie, zabija i niszczy nawet najbardziej odporne dusze – poznali dopiero w kwietniu 1945 roku. Szesnastego kwietnia spadła na nich apokalipsa. Miała prostackie oblicze rozwścieczonego mużyka. Bitwa o Berlin, bombardowania, walki uliczne, członkowie Hitlerjugendprzeobrażeni w żywe bomby do wysadzania potężnych radzieckich czołgów. Noc przestała istnieć. Płomienie bomb zapalających pochłaniały ciemność i sztucznymi barwami oświetlały ostatni akt upadku Hitlera. Później zapadła cisza. Żar pochłaniał kamienne i metalowe szczątki równie łatwo jak ludzkie ciała, ale strzały umilkły. Berlin się poddawał. Dyplomaci mogli wyłonić się z ukrycia osłaniani przez swój nienaruszalny status, spokojnie wyjść naprzeciw zwycięzcom.

Co znaczyło, że słabo znali Stalina.

Bo on wiedział. Doskonale wiedział, kto uczestniczył w oficjalnych ceremoniach III Rzeszy, podczas gdy Wehrmacht i SS masakrowały Sowietów.

Pierwszy stycznia 1943 roku. Stalingrad z niemal milionem zabitych i zaginionych stawał się właśnie synonimem katastrofy, o jakiej świat nie słyszał. Ilu dyplomatów udało się w tym samym czasie do Kancelarii Rzeszy, by świętować Nowy Rok?

Ponad setka z przynajmniej dwudziestu dwóch krajów.

Połowa z nich nie była nawet oficjalnie sprzymierzona z Niemcami.

Watykan, Szwajcaria, Irlandia, Szwecja, Portugalia, Turcja, Argentyna, Afganistan… Neutralne państwa, które nie umiały lub nie chciały zdystansować się od nazistowskich Niemiec. Trwały przy nich do samego końca, podczas gdy tyle innych postanowiło zerwać stosunki z Rzeszą.

NKWD i Smiersz, radziecki kontrwywiad, okazały się wyjątkowo skuteczne. Przez kilka dni przeszukiwały ruiny Nowej Kancelarii Rzeszy. Długo. Znalazły tam cenne dokumenty, w tym gruby tom oprawny w czerwony marokin. Na okładce dobrze widoczne narodowosocjalistyczne emblematy: orzeł trzymający w szponach swastykę. Był to rejestr gości przyjmowanych podczas oficjalnych ceremonii. Rozpoczynał się 1 stycznia 1939 roku, a kończył 20 kwietnia 1945 roku, zaledwie dziesięć dni przed samobójstwem Hitlera. Łącznie blisko sto pięćdziesiąt stron, na których ciągnęły się podpisy, nazwiska i tytuły mężczyzn oraz kobiet składających wizyty hitlerowskim dygnitarzom w latach wojny, aż do ostatecznej klęski. Nie było prawie żadnych szans, że ta księga wpadnie w ręce Moskwy. Prawdopodobieństwo, że oprze się bombom zapalającym i przetrwa grabieże, było bliskie zeru. A jednak oto ona, w doskonałym stanie. Nie brakuje ani strony. Nigdzie ani jednej rysy. Jak nowa. Niemiecka jakość.

Przeklęta niemiecka jakość.

Szefowie NKWD bezzwłocznie kazali transkrybować nazwiska gości na cyrylicę. Na czerwono podkreślili te, które najbardziej ich interesowały.

Następnie, jak to mieli w zwyczaju, podjęli ściśle tajne działania.

Jeśli chodzi o księgę gości, przepadła w niedostępnych otchłaniach moskiewskiej Łubianki, historycznej siedziby radzieckich tajnych służb. Oficjalnie przestała istnieć. Na stronie tytułowej przyklejono notatkę o przekazaniu księgi do archiwum NKWD, podpisaną przez kierownika sekretariatu NKWD generała lejtnanta Stiepana Mamułowa, zaufanego człowieka Ławrientija Pawłowicza Berii, wszechpotężnego i budzącego powszechną grozę szefa NKWD. Na dokumencie widnieje odręczna dekretacja, prawdopodobnie dyrektora archiwum Iosifa Nikitinskiego: „Przechowywać w archiwum specjalnym. Nie wydawać nikomu bez mojej zgody”.

Instrukcje dotyczące księgi gości wydane przez władze radzieckie. Podpisany przez generała lejtnanta Mamułowa z NKWD dokument z 19 stycznia 1946 roku przekazujący księgę do archiwum z odręczną dekretacją, że księgę należy przechowywać w archiwum specjalnym i ograniczyć dostęp do niej osobom bez specjalnego upoważnienia (Archiwum Państwowe Federacji Rosyjskiej – GARF, Moskwa)

2.

– Ile ich ma?

– Ciii!

– Może pięć. Chyba że… Nie, jest ich więcej.

– Ciszej! Usłyszy nas…

– Sześć…?

– OSIEM!

Dłonie, którymi natychmiast zasłonił usta, nic już nie mogą zmienić. Krzyknął. Nic już nie powstrzyma przenikliwych dźwięków składających się na to jego OSIEM! przed dotarciem do ogrodu. A przecież, niczym dziecko stojące obok uśpionego ogra, wiedział, jak ważne jest, by nie podnosić głosu.

Otaczający go kompani instynktownie przylgnęli do okiennej framugi. Byle nie dać się zobaczyć.

To Duńczycy i Norwegowie. Sekretarze w ambasadach, dyplomaci, dziennikarze, a przede wszystkim – więźniowie NKWD.

Dwa piętra niżej wyciągnięty wśród wysokiej murawy na zaniedbanym trawniku żołnierz o ogolonej na łyso czaszce wydaje z siebie pomruk. Prostuje ramiona i obrzuca spojrzeniem wznoszący się naprzeciwko budynek. Ostre, wydatne kości policzkowe zdają się napierać na jego oczy. Przedwczesny upał panujący tego roku w maju sprawia, że pobyt w Berlinie jest dla niego szczególnie uciążliwy. Wietrzne stepy Ałtaju jeszcze nigdy nie jawiły mu się jako równie odległe i wytęsknione. Potężny Syberyjczyk powoli porusza mięśniami pleców, aż wybrzusza się podkoszulek z kiepskiej bawełny. Pewnym gestem wyjmuje długi nóż z pochwy przytroczonej do paska drelichów.

Czy słyszał okrzyk jeńca? Czy wstanie, wejdzie na górę, ukarze ich?

Duńczyk, ten, który krzyczał, bezgłośnie osunął się po ścianie. Z dłońmi wciąż przyciśniętymi do ust szukał odpowiedzi w twarzach ludzi wokół. Jakiegoś znaku, który dodałby mu otuchy. Żadnego nie dostrzegł. A przecież wszyscy są przyzwyczajeni do relacji siłowych i stresujących sytuacji. Niektórzy spotykali się nawet z Hitlerem, Ribbentropem i innymi prominentnymi członkami narodowosocjalistycznej hierarchii. Umieli nimi sterować, no, może nie sterować, ale powiedzmy, że wierzyli, iż stawiają opór i nie poddają się ich wpływom całkowicie. Tak przynajmniej twierdzą teraz, kiedy wszystko dobiegło końca. Jednak oto stoją drżący wobec kolejnej fali przemocy. Bezradni, bierni.

Jeden ze Skandynawów – ten najbliżej okna, może najbardziej ciekawski, a z pewnością skłonny do największego ryzyka – dyskretnym ruchem podbródka zachęcił towarzyszy, by się zbliżyli. W ogrodzie Syberyjczyk usiadł po turecku. Czubkiem noża próbował podważać koperty wszystkich ośmiu zegarków zapiętych na obu przedramionach. Osiem zegarków! Młody pracownik ambasady miał rację. Ta radziecka pasja zegarmistrzowska przywróciła uśmiech na jego usta. Rozległy się śmiechy, pośpiesznie stłumione. Żołnierz niczego nie słyszał, zbyt pochłonięty masakrowaniem swojego łupu. Chciał przyjrzeć się mechanizmowi. Wiedział, że znajdzie jeszcze inne zegarki. Dużo ładniejsze i zapewne kosztowniejsze. Między innymi na nadgarstkach bogatych dyplomatów, którzy wkrótce zostaną wysłani do Moskwy.

Kreml zatwierdził listę przyszłych deportowanych.

Jest długa.

Funkcjonariusze nie potrzebowali wiele czasu na jej sporządzenie. Wystarczyło spojrzeć na ostatnie strony księgi gości Hitlera, wypisać nazwiska pojawiające się między styczniem 1945 roku a ostatnią zapisaną datą – 20 kwietnia 1945 roku, kiedy wypadały urodziny Führera.

W ostatnich miesiącach wojny Berlin gościł tylko szesnaście misji dyplomatycznych w porównaniu z pięćdziesięcioma trzema przed wojną, w kwietniu 1939 roku. Wśród tych szesnastu delegacji znaleźli się sprzymierzeńcy nazistów – choć niewielu ich zostało – a więc przede wszystkim przedstawiciele Japonii i dwóch marionetkowych państw, które ta utworzyła w Chinach: Mandżukuo i Republiki Chińskiej w Nankinie. Dalej faszystowskie Włochy. Czy po prostu Włochy, jeśli ktoś woli. Od lata 1943 roku Półwysep Apeniński podzielony był na pół. Po lądowaniu na Sycylii południe przyłączyło się do aliantów. Jedynie północ pozostała pod kontrolą Mussoliniego i przyjęła nazwę Włoskiej Republiki Socjalnej, znanej też jako Republika Salò. Byli również reprezentanci pronazistowskich reżimów Chorwacji, Słowacji i Węgier, a także państw zależnych od Niemiec, które rozpaczliwie próbowały przetrwać. Z każdym mijającym tygodniem ruch oporu i oddziały radzieckie wydzierały im całe regiony. Na koniec trzeba też wspomnieć o Tajlandii. Mimo że leżała tak daleko, wykazywała się niesłabnącą lojalnością.

Inne, mniej skompromitowane, bo oficjalnie neutralne kraje, również utrzymywały dyplomatyczne przedstawicielstwa w Berlinie. Mowa o sześciu państwach europejskich: Watykanie, Hiszpanii, Szwecji, Szwajcarii, Portugalii i Irlandii. Dania stanowiła osobny przypadek, ponieważ znajdowała się pod nazistowską okupacją. No i był jeszcze niespodziewany, egzotyczny ewenement: Afganistan. Kraj, który próbował przyłączyć się do państw Osi, lecz pod naciskiem ze strony Rosjan i Anglików zmienił zdanie, a mimo to nie zgodził się zerwać stosunków z Berlinem.

Podpułkownik Włodzimierz Izrailewicz Kaniewski urodził się w Ukrainie, którą w czasie wojny spustoszyli naziści. Kaniewski ma czterdzieści lat i nie ukrywa swojego żydowskiego pochodzenia, mimo że – jak przystało na dobrego Sowieta – pogardza zarówno religiami, jak i poczuciem więzi etnicznej. Czy wie, co spotkało członków jego rodziny w czasie wojny? Czy wie, że Niemcy rozstrzelali niemal półtora miliona ukraińskich Żydów? Masakry dokonały niemieckie Einsatzgruppen („grupy operacyjne”). W maju 1945 roku można by się bezpiecznie założyć, że przed Kaniewskim nie ukrył się żaden dotyczący tych spraw szczegół. Zdobywanie informacji to jego praca. Zajmuje się informacjami tajnymi, poufnymi, tymi przeznaczonymi dla uszu elity rządzącej. Choć nosi klasyczny wojskowy mundur, należy do bardzo wyjątkowej jednostki. Obok medali wpiętych w lewą klapę marynarki przyczepia małą, dyskretną odznakę, na której widnieje miecz przykryty sierpem i młotem. Na środku pięć liter: СМЕРШ. Po transkrypcji na alfabet łaciński otrzymamy nazwę „Smiersz”, akronim, który można przetłumaczyć jako: „Śmierć szpiegom!”.

Smiersz utworzono w kwietniu 1943 roku na rozkaz Stalina. Służby zajmowały się kontrwywiadem i wspierały, ale też nadzorowały NKWD. Stalin, jak to miał w zwyczaju, powołał do życia wielopoziomowy system kontroli, działający również wewnątrz tajnych służb. Do przeprowadzenia misji wymierzonej w dyplomatów nie przypadkiem wybrano podpułkownika Kaniewskiego. Choć teraz należy do Smierszu, dawniej pracował w NKWD. Jego długa historia zaczęła się w 1920 roku, gdy miał zaledwie piętnaście lat. Cierpliwie wspinał się po szczeblach kariery, unikał czystek, denuncjował, zanim sam został zadenuncjowany, a przede wszystkim wypełniał rozkazy, i to ze ślepym posłuszeństwem.

Teraz oficer już nie brudzi sobie rąk. Nie bezpośrednio. Zostawia to innym, młodym, których reżim w dalszym ciągu rekrutuje, by zastąpili starszych, przedwcześnie wypalonych kolegów. Kaniewski po raz kolejny czyta listę dyplomatów, wystukaną na jednej z tych przeklętych armijnych maszyn do pisania, źle zaprojektowanych i źle wykonanych przez źle opłacanych robotników. Ten niesprawny sprzęt straszliwie ogranicza skuteczność policji politycznej. Ile razy trzeba się na to skarżyć? Taśma, tusz, klawisze, nic nie działa. Lista jest prawie nieczytelna. A te nazwiska! Tak trudno zapisać je cyrylicą, jak tu się połapać? Mnożą się błędy. Na przykład szwedzki chargé d’affaires, Hugo Ärnfast, stał się szwajcarskim dyplomatą imieniem i nazwiskiem Hugo Ern Fast. Wszystko dlatego, że po rosyjsku słowa „szwedzki” i „szwajcarski” wyglądają w pisowni prawie tak samo.

Zatrzymajmy się na chwilę przy Hugonie Ärnfaście. Pod koniec kwietnia 1945 roku był najwyższym rangą urzędnikiem szwedzkiej misji pozostającym w Berlinie. Miał zaledwie trzydzieści sześć lat. Ambasador uciekł z miasta, gdy tylko padły pierwsze radzieckie strzały. Ärnfastowi polecono zostać i bez względu na koszty czuwać nad interesami Królestwa Szwecji w ogólnym chaosie. Najpierw próbował chronić się przed nalotami i kazał pomalować dach schronu przeciwlotniczego ambasady na żółto-niebiesko, w barwy swojego kraju. Później, kiedy nastąpił ostateczny szturm, rozwiesił wokół budynku plakaty apelujące po rosyjsku do wrodzonej łagodności żołnierzy. Choć w przeciwieństwie do Japonii Szwecja nie podpisała porozumień gwarantujących bezpieczeństwo, mogła liczyć na inny atut – w czerwcu 1941 roku Moskwa wybrała ją na „mocarstwo opiekuńcze”, które miało dbać o radzieckie interesy na terenie całej Rzeszy. Oto co Ärnfast napisał do wojsk radzieckich 1 maja 1945 roku: „Byłbym bardzo wdzięczny za umożliwienie mi rozmowy z odpowiednim przedstawicielem Armii Czerwonej. […] Jak panowie wiedzą, Królewska Szwedzka Misja Dyplomatyczna pełni funkcję mocarstwa opiekuńczego, które troszczy się o prawa Sowietów w Niemczech”. Niestety Sowieci wiedzieli też, że wśród ostatnich obrońców bunkra Hitlera znalazła się dywizja SS „Nordland” złożona częściowo ze Szwedów. Po południu 1 maja jej kapitan, Hans-Gösta Pehrsson, poprosił szwedzkie przedstawicielstwo o pomoc w odesłaniu towarzyszy broni do ojczyzny. Co też Ärnfast odpowiedział kapitanowi SS? Czy podjął ryzyko, narażając pozostałych dziewięciu pracowników ambasady, którzy z nim zostali, na śmiertelne niebezpieczeństwo? Gdy kilka godzin później Sowieci przejęli kontrolę nad szwedzkim schronem przeciwlotniczym, Pehrsson zdążył zniknąć.

Kaniewski nie zamierza niepokoić potężnego radzieckiego łańcucha dowodzenia z powodu tego Ärnfasta. Szwajcar, Szwed, co za różnica! Nic nie powinno hamować tajnej operacji. Dwudziestego maja 1945 roku wszyscy dyplomaci wyruszą do Moskwy. Odjazd przewidziano na godzinę piętnastą. Dopiero niedawno wznowiono połączenie kolejowe ze stolicą ZSRR. Wszystko dzięki tytanicznej pracy radzieckich inżynierów i robotników. Podczas długich miesięcy wojny zniszczeniu uległo blisko dwa tysiące kilometrów torów. Nic się nie ostało, ani w Polsce, ani na białoruskich równinach. Ziemia, podobnie jak ludzie, została przeryta tonami pocisków, zmiażdżona stalą czołgów. Systematycznie niszczone mosty nie spinają już brzegów żadnej rzeki. A jednak Stalin wydał rozkaz. Dyplomaci mają zostać przesłuchani na radzieckiej ziemi, z dala od spojrzeń aliantów. Zatem linia Berlin–Moskwa znów zacznie działać, bez względu na koszty. Więźniowie będą podróżowali powoli i długo, w prymitywnych, spartańskich warunkach, silnie kontrastujących z przepychem ich wystawnego berlińskiego życia. Pięć dni i pięć nocy, stłoczeni w przypadkowo zgromadzonych wagonach, bez możliwości opuszczenia ich choćby na chwilę. Oczywiście będą się skarżyć, niektórzy ośmielą się nawet grozić żołnierzom dyplomatycznymi konsekwencjami; funkcjonariusze NKWD i Smierszu nieźle się przy tym ubawią. Niech cierpią. I niech mają nadzieję. Niech marzą, że koszmar dobiegnie końca wraz z dotarciem do Moskwy. Tym dotkliwsze rozczarowanie będzie ich czekało.

3.

Jest wściekły.

Z każdym dniem trochę bardziej.

Najpierw było aresztowanie w ruinach dzielnicy dyplomatycznej. I pijani czerkiescy brutale. Ci żołnierze nie mówili nawet po niemiecku. Gdy wycelowali w niego broń, pośpiesznie ujawnił swoją tożsamość, by zaczęli okazywać mu względy należne człowiekowi jego rangi. Czyż nie był oficjalnym przedstawicielem Królestwa Tajlandii w Niemczech pełniącym funkcję ministra pełnomocnego? A mimo to umieszczono go tutaj, w kamienicy robotniczej dzielnicy Lichtenberg na przedmieściach Berlina. Dlaczego zmusili go, by opuścił ambasadę i przeniósł się do tego nędznego lokum? Do mieszkania, które musi na dodatek dzielić z holenderskimi dyplomatami. Na domiar złego ma jeszcze hałaśliwych sąsiadów, Duńczyków, tuż pod sobą… No i ci Hiszpanie oraz Włosi na parterze, którzy panikują, że wkrótce zarobią kulkę w łeb. To prawda, że Sowieci dla rozrywki regularnie im grożą, ale mimo wszystko… Trochę godności!

Z wyprostowanymi plecami, sztywno trzymaną głową i przeszywającym spojrzeniem Prasat Chuthin nie zdołałby się wyprzeć swoich wojskowych korzeni. I to nie byle jakich. Należy do elity tajlandzkiej armii. Dowodem niech będzie fakt, że uczestniczył w ostatnim zamachu stanu w swojej ojczyźnie. Doszło do niego w 1932 roku, zaledwie kilka miesięcy przed dojściem Hitlera do władzy. Wówczas Chuthin został mianowany zastępcą szefa sztabu generalnego, a następnie zastępcą sekretarza w Ministerstwie Obrony Narodowej. Mąż stanu, charyzmatyczny przywódca – oto kim we własnym mniemaniu jest generał Prasat Chuthin.

Herbata jest obrzydliwej jakości, prawie nie do wypicia. Dumny Tajlandczyk z wyprzedzeniem usprawiedliwia się przed swoimi gośćmi. W tych burzliwych czasach nie może im zaoferować nic lepszego. Żonę sekretarza ambasady Szwecji bawią staroświeckie maniery gospodarza. Uprzedzano ją, że to człowiek dość oryginalny, drobiazgowo przestrzegający etykiety, na dodatek znany ze skłonności do alkoholu. Siedzący obok niej młody asystent z ambasady Mandżukuo uśmiecha się, by ukryć zażenowanie. Co do dwóch pozostałych gości, nie potrafią się odprężyć. W przeciwieństwie do swoich sąsiadów przy stole mają tego pecha, że są narodowości niemieckiej. Pracują wprawdzie dla ambasady Tajlandii, wątpią jednak, czy to wystarczy, by wymigać się od radzieckich represji.

W tym samym teatralnym stylu Chuthin rozpoczyna tyradę wymierzoną w radzieckiego okupanta. Jego niemieckim pracownikom włos z głowy nie spadnie. Znajdują się pod jego pieczą. Z ręką na sercu, mają jego gwarancję. Zresztą, ciągnie, jego uwięzienie nie potrwa długo. Za niespełna miesiąc, 9 czerwca, będzie świętował pięćdziesiąte pierwsze urodziny i ma nadzieję spędzić je z rodziną w Bangkoku lub Londynie. Prasatowi Chuthinowi, z jego krótkim, równym wąsikiem nad delikatnie zarysowanymi wargami, z zaczesanymi do tyłu ciemnymi włosami i drobną, żwawą sylwetką, nie brakuje prezencji. We własnym mniemaniu przypomina dziewiętnastowiecznego Prusaka. Zresztą czyż nie jest to przekonanie bliskie prawdy? Był zaledwie czternastoletnim kadetem królewskiej armii syjamskiej, gdy w 1908 roku otrzymał rządowe stypendium na naukę w Niemczech. Przebywał tam przez sześć lat, a studia skończył w Szwajcarii, na zuryskiej politechnice. Podczas tego długiego pobytu w Europie nie tylko opanował język niemiecki w stopniu niemal perfekcyjnym, ale też nabrał głębokiego szacunku dla germańskich wartości militarnych. Kiedy w 1939 roku mianowano go ambasadorem w Berlinie, był to dla niego powrót do źródeł. W tamtym czasie nowy wojskowy reżim Tajlandii stale miał na ustach Mussoliniego. Jednak zdaniem Prasata Chuthina Hitler był człowiekiem zupełnie innej klasy. „Wcielenie prawdziwego niemieckiego »dżentelmena«” – powtarzał wszystkim wokół po swoim pierwszym spotkaniu z Führerem. Odbyło się ono 28 lutego 1939 roku. Rozmowa w cztery oczy przy okazji wręczenia listów uwierzytelniających. Choć Hitler nie najechał jeszcze Polski i nie rozpętał kolejnej wojny światowej, zdążył już przyłączyć Austrię i część Czechosłowacji, a niemieckim Żydom odmawiał prawa do istnienia. I jakież to słowo przyszło do głowy ambasadorowi Chuthinowi na określenie tego człowieka, tego nieugiętego dyktatora? „Dżentelmen”!

W opublikowanych po wojnie wspomnieniach naszkicuje mu pochlebny portret: „Głos miał tak przyjazny i szczery, że nie mogłem wyjść ze zdumienia. Wiedziałem, że boją się go wszystkie kraje sąsiadujące z Niemcami, a nawet cała Europa, ja jednak widziałem w nim człowieka o niewiarygodnej łagodności. Nic nie pozwalało przypuszczać, że mógłby zniszczyć świat”2. Z tego pierwszego spotkania w 1939 roku miała się zrodzić relacja zabarwiona szacunkiem, a nawet przyjaźnią. Tak przynajmniej utrzymywał Prasat Chuthin. Tajlandzki generał, jak przystało na wiernego przyjaciela, postawił sobie za punkt honoru, by regularnie uczestniczyć w ważnych ceremoniach organizowanych przez władze, zwłaszcza w przyjęciach urodzinowych Hitlera. Aż do końca. Nawet po 1943 roku, kiedy wystawne rządowe gmachy waliły się kolejno na skutek alianckich nalotów. Nawet w 1945 roku, gdy w Berlinie już tylko kilku fanatyków – na czele z Goebbelsem – w dalszym ciągu zapowiadało ostateczne zwycięstwo. Prasat Chuthin nigdy nie zawiódł. Należał do „klubu pięciu”, czyli piątki zagranicznych dyplomatów obecnych na ostatnich, pięćdziesiątych szóstych urodzinach Führera. Świętowano je 20 kwietnia 1945 roku w ruinach Nowej Kancelarii Rzeszy, tuż nad prywatnym bunkrem Hitlera.

Przyjęcie okazało się dość smutne. I krótkie. Doskonały niemiecki „dżentelmen”, Adolf Hitler, stracił na wspaniałości. Jego spojrzenie już od dawna nikogo nie przeszywało. Rozluźniła się też postawa towarzyszących mu oficerów. Niektórzy mniej starannie prostowali prawe ramię, kiedy witali gości: ambasadora Chuthina, trzech przedstawicieli Japonii i reprezentanta Afganistanu. Żaden inny cudzoziemiec nie śmiał wystawiać się na radziecki ostrzał z broni maszynowej. Jednak tajlandzki generał nie tolerował takiego tchórzostwa. Był dumny ze swojego udziału w ostatniej narodowosocjalistycznej ceremonii. Czy Sowieci każą mu zapłacić za tę wierność? Nic sobie z tego nie zamierzał robić. Zresztą skąd mieliby o niej wiedzieć? Istniał wprawdzie rejestr gości… Tajlandczyk pamiętał, że podpisał się w nim zgodnie z nakazami protokołu. Nawet w przededniu niemal pewnej klęski nazistowski funkcjonariusz poprosił go o postawienie parafki w księdze gości Hitlera. Procedura przede wszystkim. Prasat Chuthin doskonale to rozumiał. Czyż porządek i rygor nie są podstawowymi fundamentami wszystkich cywilizowanych społeczeństw? Poza tym, nawet jeśli Sowieci znajdą rejestr, Chuthin niczego się nie obawiał. Jako jedyny reprezentant Królestwa Tajlandii w Niemczech był przecież nietykalny.

4.

Łup, łup, łup!

Odgłos kroków w ciężkich butach rozbrzmiewa na schodach.

Łup, łup, łup!

Na półpiętrach drzwi się uchylają.

Duńczycy wysuwają głowy, wymykają się, by dyskretnie ostrzec szwedzkich sąsiadów. Norwegowie w oszołomieniu przyglądają się tej scenie. Na parterze Włosi zaczynają krzyczeć. Kobiety płaczą.

Paf, paf, paf!

Teraz strzały.

Rwetes jeszcze się nasila. Żołnierze! Są wszędzie, całe tuziny. Wbiegają po stopniach, wdzierają się do mieszkań, kolbami wyważając drzwi. I za każdym razem wykrzykują tę samą wiadomość:

– Wychodzić, zabierać rzeczy, pociąg za trzydzieści minut!

Prasat Chuthin prawie przewraca filiżankę z niesmaczną herbatą. Jego goście zaczynają się trząść. Zwłaszcza Niemcy. Moskwa! Wyruszają do Moskwy. To pewne. Wiedzieli, że tak będzie, mówili mu, powtarzali… Wszyscy trafią do gułagu! Dumny tajlandzki generał nie może się na to zgodzić. Z pogardą daje do zrozumienia, że nie zamierza się ruszyć. Z ramionami skrzyżowanymi na piersi mruży wyzywająco oczy. Do środka wpada właśnie rozwrzeszczany, ledwie dwudziestoletni żołnierz. Stary generał ani drgnie. Dlaczego ten cudzoziemiec stawia opór, czyżby był szalony albo głupi? – zastanawia się Rosjanin. Podchodzi bliżej i powtarza rozkazy dotyczące pociągu, czasu, rzeczy, szybko, dawaj, dawaj!Chuthin brawurowo mu się przeciwstawia. Dobrze zna wojskowych. Dowodził wystarczającą ich liczbą. Wie, kiedy istnieje pole do negocjacji. Po chwili do mieszkania wchodzi podoficer Armii Czerwonej. Jest starszy. Rozumie, w czym rzecz. Krzykiem wzywa młodego rekruta i kieruje lufę jego karabinu maszynowego w brzuch tajlandzkiego ambasadora. To kres pewnej epoki. Sprawa jest przegrana! Koniec dyskusji. Dyplomata poniósł klęskę. Musi usłuchać. I to już. Dawaj! Dawaj!

Kiedy Tajlandczyk w końcu wychodzi, pierwsze grupy więźniów stoją już zbite w gromadę na podwórzu pod zbrojną eskortą. Syberyjski żołnierz porzucił zegarmistrzowskie zajęcie. Patrzy, jak go mijają, i poprawia bluzę munduru. Dochodzi południe, jest głodny. A przede wszystkim chce mu się pić. Podchodzi nonszalanckim krokiem i koncentruje wzrok na nadgarstkach cudzoziemców, o których nic nie wie. Nic poza tym, że noszą eleganckie ubrania, że wszystko w nich tchnie burżuazją i pieniędzmi. Zatrzymani instynktownie ukrywają zegarki pod marynarkami. Wyjątkiem jest młody, wykończony upałem Japończyk, który podwinął rękawy. Syberyjczyk błyskawicznie łapie go za rękę, by zerwać z niej piękny złoty czasomierz. Nikt nie ośmiela się wtrącić. Po co podejmować takie ryzyko? Wojna się skończyła. Każdy pragnie tylko jednego: przetrwać jeszcze kilka dni, kilka tygodni.

– Nie jesteście jeńcami!

Dworzec, na dworzec. Żołnierze się denerwują, gestami wskazują kierunek, który należy obrać.

– Armia Związku Radzieckiego ma za zadanie was chronić.

Dyplomaci z trudem ciągną ciężkie walizy. W nich: być może ubrania na zmianę, może pieniądze, biżuteria. Na pewno żywność i leki. Minimum potrzebne do przetrwania.

– …was chronić…

Radzieccy oficerowie chodzą wzdłuż kolumny, powtarzając te same zdania. Po rosyjsku i po niemiecku.

– Wysyłamy was do Moskwy dla waszego bezpieczeństwa.

Nie wywoływać paniki, uspokoić tłum i utrzymać tempo.

– W Berlinie wciąż jest niebezpiecznie. Ochronimy was…

Agenci NKWD i Smierszu są doskonale wprawieni w tego typu misjach. To eksperci. Przed niespełna dwoma laty organizowali masowe deportacje obywateli radzieckich. Złych obywateli radzieckich. W każdym razie niepożądanych w oczach reżimu. Chodziło o przedstawicieli ludów Kaukazu. Wszystkich wywieziono na Syberię i do Azji Środkowej, ponieważ uznano ich za wrogów narodu. Popełnili poważny błąd, dostając się pod okupację niemiecką. Niektórzy rzekomo kolaborowali z nazistami. Stalin zastosował karę zbiorową. Wszystkich uznał za współwinnych. Nie tylko mężczyzn, nie tylko mieszkańców paru wiosek, nie, WSZYSTKICH! Kobiety, dzieci, starców, niemowlęta! Działo się to w latach 1943–1944. W ciągu kilku tygodni wysiedlono prawie milion osób. Historyczne dokonanie.

Dość powiedzieć, że zapanowanie nad kilkoma setkami dyplomatów zdaje się teraz dziecinną igraszką.

No właśnie, zwracają się do nich jak do dzieci. Troszkę – bardzo – ich okłamują. Później przyjdzie czas na przeżywanie zawodu. Tym gorzej dla nich.

– Z Moskwy wyślemy was do waszych ojczyzn, samolotem, statkiem lub pociągiem. Nie będziecie musieli przejeżdżać przez terytorium Niemiec.

Jeśli chodzi o deportacje, Aleksandr Pietrowicz Wołkow stał się specjalistą. Okrągła twarz o pełnych policzkach sprawia, że wygląda prawie jak lalka. Prawie. Zaciśnięte wargi i ponure spojrzenie sugerują natomiast, że tego czterdziestolatka nie należy lekceważyć. Zimą 1943 roku nadzorował przymusowe marsze Czeczenów i Kałmuków ku najbardziej niegościnnym rejonom Rosji. Wie, ma się rozumieć, że jego najnowsza misja jest dużo delikatniejsza. Wobec tych obcokrajowców nie może stosować siły, nie może też pozwolić, by połowa „straciła się” gdzieś po drodze, jak to było z Czeczenami. Tym razem władza nie zaakceptuje żadnej masowej egzekucji, żadnego podejrzanego zgonu. Nie chodzi przecież o kaukaskich górali, ale o światową elitę dyplomatyczną. Wołkow wielokrotnie powtarzał to swoim ludziom. Najmniejszy błąd może okazać się dla nich śmiertelny w skutkach. Dla niego także. Z drugiej strony, jeśli mu się powiedzie, już na pewno go dostanie – swój wymarzony Order Wojny Ojczyźnianej I klasy. Czekają go sukces i wysokie stanowisko w Moskwie.

Mija go długa kohorta Japończyków idących dwójkami, bez słowa. Jest ich stu dwudziestu dwóch. Tak po prawdzie oni Wołkowa nie interesują. Dowiedział się, że natychmiast po przybyciu zostaną wysłani Koleją Transsyberyjską do Mandżukuo. Japonia już cztery lata temu podpisała traktat ze Związkiem Radzieckim. Stoi w nim, że Moskwa jest zobowiązana chronić obywateli japońskich, którzy trafią w ręce radzieckich władz, i odeskortować ich do ojczyzny lub któregokolwiek sprzymierzonego z nią kraju. Za to w przypadku pozostałych dyplomatów przystankiem końcowym będzie Krasnogorsk. To rozległy kompleks więzienny dla jeńców wojennych ukryty w zakazanej strefie położonej osiemnaście kilometrów na północny zachód od Moskwy.

Podzielono go na trzy oddziały:

Oddział 1, gdzie odbywają się przesłuchania i klasyfikacja nowo przybyłych.

Oddział 2, w którym ulokowano szkołę „antyfaszystowską”.

Oddział 3, pełniący funkcję obozu pracy rolnej.

Dyplomaci z Berlina będą w większości przebywać na oddziale 1. Nie oznacza to jednak lepszych warunków życia. Zamieszkają w drewnianych chatach, nawet po szesnastu w jednej izbie, bez kontaktu ze światem zewnętrznym. Robactwo, wszy i pchły… A do tego niestrawne jedzenie. Chyba że ktoś ma pieniądze, za które kupi trochę chleba lub zupy z prawdziwymi warzywami. Bo – tak jak w gułagach – w Krasnogorsku wszystko da się kupić, wszystko ma swoją cenę. Będą też przesłuchania. Regularne. W nocy. Zawsze w nocy. Po cztery, pięć godzin z rzędu. Nikt nie opiera się długo.

Niektórzy spędzą tam kilka tygodni, inni kilka miesięcy lub lat.

Ściśle tajny dokument NKWD dotyczący operacji pojmania dyplomatów w Berlinie po zakończeniu walk w maju 1945 roku (Archiwum Państwowe Federacji Rosyjskiej – GARF, Moskwa)

Najpierw jednak będą musieli odpowiedzieć na pytania, usprawiedliwić się, przekonać śledczych.

Wyjaśnić, dlaczego ich nazwiska tak często pojawiają się w księdze gości Hitlera.

Rozdział I

Berlin, Nowa Kancelaria Rzeszy

20 kwietnia 1939 roku, pięćdziesiąte urodziny Führera

Księga gości: 48 zidentyfikowanych podpisów przedstawicieli 44 krajów (nieczytelne: 3)

Dwudziesty kwietnia 1939 roku, pięćdziesiąte urodziny Hitlera. Wśród podpisów rozpoznać można ten złożony ręką George’a Ogilviego-Forbesa, brytyjskiego chargé d’affaires w Berlinie (piąty od góry). Z boku, czarnym ołówkiem, niemieckie służby protokolarne odhaczyły dyplomatów posiadających oficjalne zaproszenie (Archiwum Wojskowe Federacji Rosyjskiej, RGWA, Moskwa)

Dwudziesty kwietnia 1939 roku, ciąg dalszy. Na samej górze widnieje nazwisko Chen Jiego (tu w zapisie: Chieh), przedstawiciela Chin. Poniżej podpisał się Rafael Angarita Arvelo, wenezuelski chargé d’affaires. Pod spodem znajdziemy nazwiska Christiana Carry de Vaux Saint-Cyra, francuskiego chargé d’affaires, Hansa Frölichera, posła Szwajcarii, i Raymonda H. Geista, amerykańskiego chargé d’affaires

Powiedzmy, że nie mieli wyboru.

Powiedzmy, że wojna jeszcze się nie zaczęła.

Powiedzmy, że nie wiedzieli…

Hitler świętuje pięćdziesiąte urodziny. To ważna rocznica, okrągła, w połowie drogi do setki. Czy dożyje setnych urodzin? Czy jest nieśmiertelny? W 1939 roku część Niemców z pewnością ma taką nadzieję. To przełomowy, uroczysty rok, świat jeszcze nie pogrążył się w chaosie wojny. Gdy kilka miesięcy później Niemcy będą wspominać ów dzień – 20 kwietnia 1939 roku – niewątpliwie poczują swego rodzaju nostalgię. Przypomną sobie pewną niewinność, czasy, kiedy jeszcze można było wyciągnąć prawą rękę w salucie, unieść ją wysoko i nie mieć przy tym wrażenia, że cały świat cię osądza. Krzyczeć: Heil Hitler!, nie odczuwając wstydu. No bo czego się tu wstydzić w 1939 roku, gdy jest się nazistą i kocha się swojego Führera? Przecież tyle już zrobił dla swego narodu! Niemcy wreszcie podnoszą głowę po straszliwej klęsce z 1918 roku. Zarówno na zielone wsie, jak i do biednych miast powraca nadzieja. Bezrobocie, hiperinflacja, komuniści i ich czerwone flagi, pstryk! nie ma, zniknęli. Gdzie się podziali? Dokąd wysłano komunistów? Do Związku Radzieckiego? Nie! Bliżej. Do obozów koncentracyjnych?! Na to wygląda… Ale kto by się tym przejmował?

Oczywiście jeszcze nie pod każdym względem jest idealnie. Z racji niedawnych restrykcji żywnościowych obywatele jadają gorzej niż kiedyś. Rzadko można dostać mięso czy masło. Jednak to chyba normalne, że potrzeba odrobiny wysiłku, by na nowo rozruszać krajową gospodarkę i odbudować dumną armię narodową? Jak powiedział marszałek Göring: „Dokonaliśmy wyboru między armatami a masłem!”3. Jasne, od czasu do czasu jakieś zbłąkane owieczki z partii narodowosocjalistycznej (nsdap)4zabawiają się terroryzowaniem nieszczęśników na ulicach, i to nie tylko Żydów, biją nawet porządnych Niemców. Co za wstyd! Gdyby tylko Hitler o tym wiedział, wszystko uległoby zmianie, przekonują przyciszonymi głosami bywalcy lokali gastronomicznych. A Żydzi? No tak, Żydzi… Nie mają łatwego życia. Ale co zrobić? Pogromy, przemoc, antysemickie prawa… To straszne. Tak straszne, że nawet społeczność międzynarodowa zainteresowała się tą kwestią. Na początku lipca 1938 roku reprezentanci trzydziestu dwóch krajów zebrali się w uroczym francuskim Évian nad Jeziorem Genewskim. Pomysł wyszedł od amerykańskiego prezydenta Roosevelta. Należało pilnie znaleźć sposób na przyjęcie tysięcy, milionów mężczyzn i kobiet, którzy w III Rzeszy stali się niemile widziani. Spodziewano się, że gospodarzem konferencji zostanie Szwajcaria, na której terytorium mieściła się siedziba Ligi Narodów. To niestety okazało się niemożliwe. Sprawa była skomplikowana, czasy niesprzyjające, a co najważniejsze – czy łagodny naród szwajcarski naprawdę miałby podjąć ryzyko rozwścieczenia tak cholerycznego sąsiada jak nazistowskie Niemcy? Pałeczkę przejęła odważniejsza Francja. Niemców nie zaproszono, a Włosi odmówili przyjazdu. Jednak wielkie demokracje nie potrzebowały tych faszyzujących mocarstw, by rozwiązać problem „uchodźców politycznych”. „Uchodźców”, a nie „Żydów”. Słowa mają swój głęboki sens, więc niektórych lepiej nie używać. Termin „Żyd” nie padł w Évian ani razu. Ustalono, że nikt nie czuje potrzeby, by w ten sposób stygmatyzować niemieckie władze. Ostatecznie, po tygodniu spotkań, postanowiono nic nie robić. Żaden kraj nie zgodził się podwyższyć zwykłych kwot imigracyjnych. Z jednym wyjątkiem: Republiki Dominikańskiej. Ku ogólnemu zaskoczeniu to karaibskie państwo zaproponowało sto tysięcy wiz. Postawiło jednak warunek, że uchodźcy mają osiedlić się w regionie położonym w środku dżungli i zająć uprawą ziemi.

Kilka miesięcy po Évian, 9 listopada 1938 roku, w Niemczech doszło do kolejnego antyżydowskiego pogromu. Tym razem na bezprecedensową skalę. W ciągu jednej nocy niemal milion nazistowskich bojówkarzy podpalił dwieście sześćdziesiąt siedem synagog, a także zniszczył i ograbił siedem i pół tysiąca żydowskich sklepów. Zabitych liczono w dziesiątkach. Noc, którą nazwano później kryształową, zapisze się w podręcznikach historii. O dziwo, w kwietniu 1939 roku nikt w Niemczech już o niej nie mówi. Jakby ta eksplozja przemocy w najczystszej postaci nigdy nie miała miejsca. Jedynie niemieccy Żydzi zachowali ją w pamięci. Oni zrozumieli, że ich egzystencja jako istot ludzkich dobiegła końca. Nie mija zresztą miesiąc, by nie przypominało im o tym jakieś nowe prawo. I tak na początku wiosny 1939 roku zabroniono im prowadzenia pojazdów. Lista zawodów, których nie wolno im wykonywać – głównie w sektorach opieki zdrowotnej, prawnym i publicznym – stale rośnie. Żydzi nie mają innego wyboru, jak tylko próbować przetrwać w milczeniu. Niemiecka policja może być spokojna, Żydzi nie zepsują Hitlerowi urodzin. Ani oni, ani nikt inny. Komu w ogóle przyszłoby to do głowy, kto sprzeciwiałby się Führerowi? Całe albo prawie całe Niemcy marzą, by oddać mu hołd współmierny do miłości, jaką go darzą. Mijało już sześć lat, odkąd kraj wybrał go w demokratycznych wyborach, odkąd zaakceptował arbitralność i przemoc w zamian za spokój publiczny. Naród wierzy w tego pełnego energii człowieka, budowniczego imperium. W wieku pięćdziesięciu lat wciąż wydaje się młody i żywiołowy, o, jakże żywiołowy…! Oto mąż stanu, który potrafił sprawić, że nie lekceważy go nikt na europejskiej, a nawet światowej scenie politycznej. W 1939 roku niemiecka stolica oficjalnie gości pięćdziesiąt trzy zagraniczne przedstawicielstwa, czyli reprezentacje ponad trzech czwartych suwerennych państw ówczesnego świata.

Za niespełna pięć lat niemal połowa z tych misji będzie już zamknięta. Ambasadorzy i ich koledzy dyplomaci wrócą do macierzystych krajów albo zostaną skazani na areszt domowy przez gestapo. Niektórzy nie będą już nawet mieli państwa, które mogliby reprezentować, bo to zostanie wchłonięte przez Niemcy i ich sojuszników. Ale nie wybiegajmy w przyszłość.

Pod koniec lat trzydziestych Berlin na powrót stał się ważnym centrum dyplomatycznym. Cały świat pośpiesznie wysyła tam swoich przedstawicieli: Stany Zjednoczone, Związek Radziecki, wszyscy Europejczycy, lecz także kraje Ameryki Łacińskiej i duża część krajów Azji, nie zapominając o nielicznych niepodległych państwach Afryki i Bliskiego Wschodu. Nazistowskie Niemcy, mimo przemocy i obranego programu politycznego, pozostają miejscem chętnie odwiedzanym, nawet jeśli nie darzy się ich szacunkiem. A kiedy niemieckie Ministerstwo Spraw Zagranicznych zaprasza dyplomatów, by przyszli złożyć Führerowi najlepsze życzenia urodzinowe, ci posłusznie się zjawiają. Niektóre stolice są bardziej zasadnicze i – by okazać swoje niezadowolenie – ściągają ambasadorów do domu, w Berlinie pozostawiając jedynie jakiegoś chargé d’affaires lub drugorzędnego urzędnika. Postępują tak między innymi Amerykanie, Anglicy i Francuzi. Jeśli chodzi o Stany Zjednoczone, po nocy kryształowej uznały, że to o jeden akt agresji za dużo. Z kolei Anglicy i Francuzi pokazali, że prawdziwi z nich twardziele. Znosili wszystko bez słowa protestu, aż do ataku na ich czechosłowackiego sojusznika w marcu 1939 roku. W treści układu monachijskiego, podpisanego 30 września 1938 roku przez Niemcy, Francję, Wielką Brytanię i Włochy, Hitler obiecywał, że nie połasi się na niewielkiego sąsiada z Europy Środkowej i że zadowoli się aneksją czeskich Sudetów. Kto tak naprawdę wierzył w szczerość zapewnień nazistów? Na pewno nie Czesi.

I słusznie.

Zaledwie pół roku później, 15 marca 1939 roku, armia niemiecka wkroczyła do Pragi. Pretekst – bo jakiś był potrzebny – brzmiał prosto i niemal szlachetnie: Niemcy chcieli wesprzeć niepodległościowe dążenia Słowaków. Nazajutrz Hitler wydał dekret, na mocy którego przyłączał ziemie czeskie do Rzeszy, tworząc Protektorat Czech i Moraw. Słowacja natomiast ogłosiła niepodległość i oddała się pod opiekę Niemcom.

Robert Coulondre jest francuskim ambasadorem w Berlinie od 1938 roku. Przyjechał z Moskwy, gdzie służył przez dwa lata. Dobrze zna dyktatorów. Jednak najnowszy pokaz sił Hitlera wyprowadza go z równowagi. Na wieść o nim sporządza raport dla francuskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych z siedzibą na Quai d’Orsay w Paryżu: „W ten sposób Niemcy po raz kolejny zademonstrowały swoją pogardę dla wszelkich umów pisemnych i upodobanie do metody brutalnej siły i faktu dokonanego” – pisze do zwierzchników. „Jednym gestem zerwały układ monachijski […], powtórnie dowodząc, że ich polityka opiera się na jednej tylko kardynalnej zasadzie: zwęszyć sprzyjającą okazję i zagarnąć cały łup znajdujący się w zasięgu ręki. Takim w przybliżeniu kodeksem moralnym kierują się gangsterzy i mieszkańcy dżungli…”5. Jego angielski kolega, ambasador Henderson, chce posunąć się jeszcze dalej i zaleca zerwanie stosunków dyplomatycznych. Coulondre się temu sprzeciwia. Woli mniej definitywne rozwiązanie: „Najważniejsze było – notuje we wspomnieniach – z jednej strony zorganizowanie korpusu sił pokojowych, a z drugiej – zakomunikowanie Hitlerowi, bez hałasu, ale ze zdecydowaniem, że droga do dalszych podbojów jest zamknięta”6. W praktyce oznacza to tyle, że Londyn i Paryż wzywają swoich ambasadorów do ojczystych krajów, by osobiście „zdali raport”. Coulondre opuszcza Berlin 19 marca, a wraca dopiero 26 kwietnia. Czy ten francusko-angielski manewr zrobił na nazistach wrażenie? Czy nieobecność dyplomatów położyła się cieniem na obchodach urodzin Hitlera? W przeddzień wyjazdu do Paryża Coulondre spotkał jednego z podwładnych Goebbelsa, który oznajmił mu z konfundującą szczerością: „Mamy przed sobą tyle otwartych drzwi, tyle możliwości, że nie wiemy, po którą sięgnąć”7.

Coulondre nie weźmie więc udziału w ceremonii z okazji pięćdziesiątych urodzin Hitlera. W kancelaryjnej księdze gości jako reprezentant Francji widnieje Christian Carra de Vaux Saint-Cyr, zawodowy dyplomata, poprzednio na stanowisku w Hawanie. Podpisał się nieco wyżej niż Raymond Geist, amerykański chargé d’affaires. Geist nie lubi nazistów, a jednak dobrze ich zna. Dość regularnie spotyka Himmlera i Heydricha, przywódców SS. To wystarczy, by nie miał żadnych złudzeń co do losu, jaki czeka niemieckich Żydów. Czwartego kwietnia 1939 roku, zaledwie kilkanaście dni przed urodzinami Hitlera, Geist wysyła poufną wiadomość do amerykańskiego zastępcy sekretarza stanu George’a Messersmitha. Jest to dokument więcej niż alarmujący. „Istnieje tylko jedno wewnętrzne rozwiązanie problemu żydowskiego w Niemczech i sądzę, że [nazistowscy przywódcy] szykują się do rozwiązania tej kwestii po swojemu. Bez wątpienia umieszczą wszystkich sprawnych Żydów w obozach pracy, skonfiskują dobytek całej populacji żydowskiej, odizolują jej członków i zaczną wywierać dodatkowe naciski na całą społeczność, a następnie siłą pozbędą się jak największej liczby tych ludzi”8. Trudno byłoby wyrazić się jaśniej.

W takim kontekście politycznym w latach 1933–1939 Geist i jego pracownicy z amerykańskiego konsulatu w Berlinie wydali niemieckim Żydom blisko siedemdziesiąt tysięcy wiz. Zacna liczba. A jednak mogło ich być dwukrotnie więcej, ponaddwukrotnie więcej. Amerykańskie kwoty pozwoliłyby na sprowadzenie w tym okresie ponad stu osiemdziesięciu czterech tysięcy niemieckich imigrantów. Opieszałość administracyjna i braki kadrowe w konsulacie Stanów Zjednoczonych w Berlinie częściowo tłumaczą tę absurdalną sytuację. Ale tylko częściowo. Kwoty nie zostały osiągnięte także dlatego, że wielu kandydatów do ekspatriacji nie spełniało kryteriów finansowych. Zbyt ubodzy. Stany Zjednoczone, które dopiero wychodziły z wielkiej depresji 1929 roku, nie życzyły sobie, by do kraju zjeżdżały dziesiątki tysięcy biedaków. Nawet jeśli stawką w grze było ich życie. Waszyngtoński Kongres okazał się nieprzejednany i nalegał, by systematycznie odrzucać prośby o wizę dla osób, które „z dużym prawdopodobieństwem [mogły] stać się ciężarem dla społeczeństwa”. Co więcej, naziści bardzo szybko zakazali Żydom opuszczania państwa wraz z oszczędnościami – nawet gdy jeszcze takowe posiadali. Od tamtej pory, jeżeli nie mieli w Stanach Zjednoczonych rodziny, która wzięłaby ich pod swoją opiekę, kandydaci do wyjazdu spotykali się z odmową wstępu na terytorium kraju. Do tej pierwszej przeszkody dokładała się też inna obawa, wystawiająca oponentom jeszcze gorsze świadectwo: chodziło o widmo „piątej kolumny” Hitlera, a więc nazistowskich szpiegów, którzy mieli rzekomo kryć się wśród uchodźców.

Podejrzenie padło nawet na dzieci. Tuż po nocy kryształowej Eleanor Roosevelt, żona amerykańskiego prezydenta, postanowiła dołożyć wszelkich starań, by wesprzeć projekt prawa, które przez dwa kolejne lata w drodze wyjątku zezwalałoby na coroczny wjazd do Stanów Zjednoczonych dziesięciu tysiącom młodych Niemców, dzieciom poniżej czternastego roku życia, istotom z założenia nieszkodliwym. A jednak nie w oczach amerykańskiej opinii publicznej, która rozszalała się wówczas jak rzadko kiedy. Na początku 1939 roku prasa opublikowała wyniki sondażu: „Powstała propozycja, by zezwolić dziesięciu tysiącom małoletnich uchodźców z Niemiec – w większości Żydom – na przyjazd do Stanów Zjednoczonych, gdzie trafiliby do amerykańskich domostw. Czy rząd powinien zgodzić się na przyjęcie tych dzieci?”. Odpowiedź „nie” uzyskała 61 procent głosów, 30 procent respondentów zaznaczyło „tak”, a 9 procent wybrało opcję „nie mam zdania”. Wkrótce pojawiły się kolejne sondaże, w których uzyskano identyczne wyniki. Nawet amerykańska elita była przeciwna sprowadzeniu tych dzieci. Laura Delano Houghteling, kuzynka Roosevelta i żona amerykańskiego komisarza do spraw imigracji, miała oświadczyć: „Dwadzieścia tysięcy uroczych maluchów szybko wyrośnie na dwadzieścia tysięcy zawszonych dorosłych”. W obliczu tylu protestów Kongres postanowił porzucić projekt ustawy.

Czy w Berlinie dyplomaci rozmawiają między sobą o tej odmowie chronienia niemieckich Żydów przed prześladowaniami ze strony nazistów? Czy amerykański chargé d’affaires dyskutuje z kolegami o wydłużającej się z każdym dniem kolejce Żydów przed wejściem do konsulatu? Z pewnością nie wspomina o tym ambasadorowi Szwajcarii, Hansowi Frölicherowi. Amerykanin nie może nie wiedzieć, że Frölicherowi zależy przede wszystkim na tym, by nie podpaść nazistom. Boi się, że jego kraj skończy pożarty przez niemieckiego ogra jak Austria albo ziemie czeskie. Czyż językiem ojczystym większości Szwajcarów nie jest niemiecki? Hitler z łatwością mógłby argumentować, że Szwajcaria powinna stać się częścią Rzeszy Wielkoniemieckiej. Frölicher bez ustanku powtarza swojemu rządowi, że to realne niebezpieczeństwo, a Szwajcaria nie może pozwolić sobie na konflikt z potężną Germanią. Odkąd 31 maja 1938 roku objął stanowisko, dyplomata usiłuje przekonać do siebie niemieckie władze, z wyprzedzeniem spełniać każdą, nawet najmniejszą z ich zachcianek, nawet tych najbardziej ekstremalnych. Dlatego też wyszedł z propozycją, na jaką nigdy nie poważył się żaden inny ambasador, przewidującą dyskryminację niemieckich Żydów. Według projektu tylko oni potrzebowaliby wizy na wjazd do Szwajcarii. Pozostali obywatele niemieccy w dalszym ciągu mieliby do kraju wstęp wolny. Frölicher uważa, że wykonując taki gest dobrej woli względem III Rzeszy, działa w najlepszym interesie Szwajcarii. A contrario, jak pisze do swoich zwierzchników w Bernie 17 września 1938 roku, wprowadzenie obowiązku wizowego dla ogółu Niemców mogłoby zostać przez Berlin odczytane jako „nieprzyjazne lub wręcz sprzeczne z deklarowaną neutralnością”9.

Władze niemieckie przystają na jego propozycję, ale pod jednym warunkiem: ma obowiązywać zasada wzajemności, co oznacza, że szwajcarscy Żydzi chcący wjechać do Niemiec również byliby dyskryminowani. Aby łatwiej odróżnić ich od reszty obywateli, naziści sugerują oznakowanie ich paszportów w lewym górnym rogu. Symbol składałby się z wpisanej w okrąg litery J jak Jude, czyli Żyd. Franz Kappeler, chargé d’affaires szwajcarskiej ambasady w Berlinie, popiera projekt, o czym informuje rodzime ministerstwo: „Oceniam, że niemiecka propozycja w dużym stopniu pokrywa się z naszymi dążeniami i że możemy ją zaakceptować”. Dodaje też, nie bez pewnej dozy pragmatyzmu: „Szwajcarskich Żydów, którzy w obecnych okolicznościach odczuwają potrzebę udania się do Niemiec, można prawdopodobnie policzyć na palcach jednej ręki”10. Ostatecznie szwajcarski rząd odrzuci niemiecką sugestię, by wyróżnić swoich obywateli pochodzenia żydowskiego. Za to 29 września 1938 roku podpisze z Berlinem protokół, który potwierdzi obowiązek uzyskania wizy wjazdowej przez Żydów niemieckich.

Konfederacja Szwajcarska jest pierwszym „neutralnym” państwem, które uznało podział na obywateli niemieckich pochodzenia żydowskiego i nieżydowskiego, lecz w jej ślady szybko pójdzie Szwecja. Niespełna miesiąc później, 27 października 1938 roku, zatwierdza podobne porozumienie. Inne europejskie kraje również zaczynają rozważać tego typu ustawy. Znajduje się wśród nich Holandia, a także Irlandia. Irlandzki ambasador w Berlinie nazywa się Charles Bewley. W tamtym czasie jego ojczyzna jest państwem bardzo młodym. Wyszarpała niepodległość od Wielkiej Brytanii po długim procesie rozpoczętym w 1921 roku. A jednak dopiero w 1933 roku irlandzki prezydent postanowił, że nie będzie już ślubował wierności koronie angielskiej. Charles Bewley to bojownik działający od samego początku istnienia państwa. Nie ukrywa swojej głębokiej niechęci do Anglików. W istocie nienawidzi ich tak bardzo, że zaczął cenić Niemców, zwłaszcza odkąd większość z nich to naziści. Ów dyplomata o surowym wyglądzie, który przybył do Berlina w 1933 roku, szybko ujawnia antysemickie poglądy, do tego stopnia skrajne, że otwarcie popiera niemiecką politykę wobec Żydów. Podobnie jak jego odpowiednicy ze Szwecji i Szwajcarii, pragnie ograniczyć niemieckim Żydom możliwość imigracji do swojej ojczyzny. Gdy dowiaduje się, że Dublin autoryzował tymczasowy pobyt dziewięćdziesięciu „chrześcijan pochodzenia niearyjskiego”, ogarnia go zimna furia. W depeszy do swojego ministerstwa z 25 stycznia 1939 roku pisze, że ci „chrześcijanie pochodzenia niearyjskiego” to z pewnością Żydzi, „którzy poprosili o chrzest wyłącznie w nadziei na uzyskanie korzyści materialnych”11. Choć wcześniej wyliczył wszystkie powody, dla których należałoby zakazać tego rodzaju imigrantom wjazdu do Irlandii, Bewley ma mimo wszystko nadzieję, że nie zostanie uznany za antysemitę: „Na koniec chciałbym zaznaczyć, że byłoby mi niezwykle przykro, gdyby czytelnik pomyślał, że nie mam za grosz empatii dla Żydów chcących opuścić Europę Środkową. Niemniej nie mogę wyzbyć się przekonania, że – ponieważ z uwagi na wszystkie wymienione wyżej powody ich interesy stoją w oczywistej sprzeczności z interesami narodu irlandzkiego – obowiązkiem moim, a także wszystkich zainteresowanych, jest podporządkowanie osobistego współczucia ochronie interesów Irlandii”12. Wybuch wojny nie pozostawi Irlandczykom czasu na podjęcie decyzji w sprawie tych banitów. Wkrótce Żydzi z Europy Środkowej wcale nie będą mogli migrować.

Ale kto rozprawia o wojnie 20 kwietnia 1939 roku? Tego dnia berliński korpus dyplomatyczny zaproszono na urodziny. Zostawmy Żydów w spokoju. Skupmy się na balecie hierarchów przyodzianych w eleganckie mory i jedwabie. Przyjrzyjmy się, jak suną gęsiego przez labirynt korytarzy Nowej Kancelarii Rzeszy. Czy nadal zaskakuje ich ogrom tego miejsca, tak jak podczas inauguracji budynku, która odbyła się 12 stycznia? Oficjalnie Hitler złożył wtedy korpusowi dyplomatycznemu noworoczne życzenia. A poza tym przypomniał światu, że Niemcy wróciły na arenę międzynarodową i zamierzają grać na niej główną rolę. Führer chciał zaimponować gościom, ale nie tylko. Pragnął ich przerazić. Podobno oznajmił swoim adiutantom: „Wchodząc do Sali Mozaikowej, ci panowie muszą od razu poczuć całą wzniosłość Rzeszy Wielkoniemieckiej. Długie korytarze będą budzić u moich gości respekt”13. Wspomniana Sala Mozaikowa przypominała wielką marmurową halę dworca. Cała była z marmuru. Nic, tylko marmur. W tej sali o powierzchni prawie tysiąca metrów kwadratowych, lodowatej niczym grobowiec, nie uświadczyło się żadnego mebla, żadnego dywanu, nawet skromnej ławeczki czy krzesła. Szklany sufit zawieszony na wysokości szesnastu metrów sprawiał, że szare berlińskie niebo czyniło atmosferę jeszcze bardziej grobową. Doradca w amerykańskiej ambasadzie, Jefferson Patterson, odniósł wrażenie, że trafił do egipskiego mauzoleum: „Niektórzy reprezentanci małych krajów lękali się pewnie, że to w tym miejscu wybije ich ostatnia godzina”14. Ściany pokrywały srebrzone mozaiki przedstawiające orły, ulubiony symbol Hitlera, zaraz po swastyce. Wszędzie orły. W zbliżeniu, z profilu, o poważnym spojrzeniu, mściwe, niektóre trzymały zapalone pochodnie, inne rozkładały skrzydła.

Jednak 12 stycznia 1939 roku dyplomaci odczuwali nie podziw, a raczej lęk… że się przewrócą. Podczas trwania prac na marmurowej posadzce poślizgnął się niejeden budowlaniec. Doszło wręcz do tego, że przed inauguracją Albert Speer, architekt Nowej Kancelarii Rzeszy, zwierzył się Hitlerowi ze swoich wątpliwości. „Moich obaw z powodu wypolerowanej marmurowej posadzki, którą niechętnie widziałbym przykrytą chodnikiem, nie podzielał: »Tak właśnie jest dobrze; jako dyplomaci powinni się poruszać na śliskim gruncie«”15. Dalszym próbom poddawała gości galeria łącząca Salę Mozaikową z wielką salą recepcyjną. Także tutaj Hitler nie zadowolił się półśrodkami. Niekończący się korytarz, również wyłożony marmurem, liczył łącznie sto czterdzieści sześć metrów. Stąd wzięła się nazwa: Galeria Marmurowa. Paul-Otto Schmidt pracował jako tłumacz Führera i często towarzyszył ambasadorom w tej galerii: „Prawdę mówiąc, nie było parkietu, ale płyty z ciemnoróżowego marmuru, tak wypolerowane, że człowiek musiał posuwać się drobnymi, ostrożnie wymierzonymi kroczkami i w ten sposób pokonać sto pięćdziesiąt metrów, na końcu których rozwierały się ciężkie skrzydła drzwi wiodących do przedsionka gabinetu Hitlera”16