Księga amerykańskich męczenników - Joyce Carol Oates - ebook

Księga amerykańskich męczenników ebook

Joyce Carol Oates

5,0
59,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Kiedy Luther Dunphy morduje lekarza wykonującego zabiegi przerywania ciąży w małym miasteczku na środkowym zachodzie Stanów Zjednoczonych, uważa, że działa z woli bożej. Sprawca jest gorliwym ewangelikiem, żołnierzem antyaborcyjnej Armii Boga. Jego ofiara, August Voorhees, bojownikiem o prawa reprodukcyjne kobiet, idealistycznym, choć skupionym na sobie.

Zbrodnia pozbawia ojców dwie rodziny: zamożnych i wyedukowanych Voorheesesów, stroniących od religii i opowiadających się po stronie pro-choice, ale i Dunphych – ich przeciwieństwo w każdym calu. Córki tych rodzin – Naomi i Dawn – nienawidzą się od pierwszego wejrzenia. A jednak ich losy, zdeterminowane przez tragiczne wydarzenie, są splątane na zawsze.

W tym poruszającym, doskonale nakreślonym portrecie rodzinnym Joyce Carol Oates z empatią analizuje perspektywy obu rodzin i stara się diagnozować przyczyny trwałego, nierozwiązywalnego rozłamu w amerykańskim społeczeństwie.

Joyce Carol Oates jest autorką nietracących na popularności książek, wielokrotnie nominowaną do National Book Award oraz Nagrody Pulitzera. Do jej największych bestsellerów należą We Were the Mulvaneys, Blondynka (Marginesy 2021) , Przeklęci i Wodospad (w 2005 roku nagrodzony Prix Femina). Oates nosi tytuł Honorowego Profesora Nauk Humanistycznych im. Rogera S. Berlinda Uniwersytetu Princeton.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 900

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł ory­gi­nalny: A Book of Ame­ri­can Mar­tyrs
Prze­kład DO­BRO­MIŁA JAN­KOW­SKA
Wy­dawca KA­TA­RZYNA RUDZKA
Re­dak­torka pro­wa­dząca DO­MI­NIKA PO­PŁAW­SKA
Re­dak­cja MA­RIA WIR­CHA­NOW­SKA
Ko­rekta BE­RE­NIKA WIL­CZYŃ­SKA, MAŁ­GO­RZATA KU­ŚNIERZ, KINGA KO­SIBA
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych ANNA POL
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji PAU­LINA KU­REK
Zdję­cie na okładce Cha­ni­karn Thong­supa / © raw­pi­xel
Opra­co­wa­nie ty­po­gra­ficzne, ła­ma­nie
A Book of Ame­ri­can Mar­tyrs Co­py­ri­ght © 2017 by The On­ta­rio Re­view, Inc. Pu­bli­shed by ar­ran­ge­ment with Har­per­Col­lins Pu­bli­shers. All ri­ghts re­se­rved. Co­py­ri­ght © for the trans­la­tion by Do­bro­miła Jan­kow­ska Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy, War­szawa 2023
War­szawa 2023 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67674-83-6
Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11A 01-527 War­szawa tel. 48 22 663 02 75re­dak­cja@mar­gi­nesy.com.pl
www.mar­gi­nesy.com.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla Chase’a Twi­chella i Rus­sella Banksa

oraz dla Char­liego Grossa – mo­jego męża i pierw­szego czy­tel­nika

Żoł­nierz Boga –Lu­ther Amos Dun­phy

2 li­sto­pada 1999

Mu­ske­gee Falls, Ohio

Po­wiedz tylko słowo, a bę­dzie uzdro­wiona du­sza moja.

Pan mi roz­ka­zał. W tym wszyst­kim, co się wy­da­rzyło, to Jego ręka nie za­drżała.

Roz­le­gły się krzyki: „Cof­nąć się!”.

Vo­or­hees jako pierw­szy zna­lazł się na muszce. Le­karz abor­ter ochry­płym gło­sem żą­dał:

– Cof­nij się! Odłóż broń!

I inni krzy­czący: „Nie! Nie!”.

Pan po­pro­wa­dził moje ru­chy tak płyn­nie, że w oczach wroga nie zdą­żyły się na­wet po­ja­wić strach czy za­nie­po­ko­je­nie. Nie było prze­ra­że­nia, tylko czy­ste za­sko­cze­nie. Kiedy wsze­dłem na pod­jazd w ślad za do­dge’em na­le­żą­cym do abor­te­rów, trzy­ma­jąc na ra­mie­niu wy­ce­lo­waną strzelbę, wielu ga­piło się na mnie w za­dzi­wie­niu i z po­dzi­wem, po­nie­waż prawo za­bra­niało pro­te­stu­ją­cym zbie­rać się tak bli­sko bu­dynku, a od kilku lat za­ka­zy­wano nam rów­nież zgro­ma­dzeń z trans­pa­ren­tami czy choćby mo­dli­twy na po­zba­wio­nym trawy po­dwó­rzu przed Kli­niką dla Ko­biet Hrab­stwa Bro­ome. Jed­nak zna­lazł się je­den, je­den z Ar­mii Boga, znany nie­któ­rym jako Lu­ther Dun­phy, i on sprze­ci­wił się temu prawu, od­waż­nie prze­cho­dząc przez ba­rierę i idąc za mi­ni­va­nem abor­te­rów po pod­jeź­dzie szyb­ciej, niż można by się spo­dzie­wać po czło­wieku jego po­stury, i bez wa­ha­nia.

Boże, pro­wadź moją dłoń! Boże, nie po­zwól, bym za­wiódł.

Je­den z wro­gów, znany jako Au­gu­stus Vo­or­hees, wła­śnie wy­siadł z sa­mo­chodu. Była siódma dwa­dzie­ścia sześć. Przy­chod­nię otwie­rano, by przy­jąć klientki (to zna­czy cię­żarne dziew­czyny i ko­biety, któ­rym wy­da­wało się, że nie chcą zo­stać mat­kami), do­piero o ósmej. Le­karz abor­ter (nie­mal do­kład­nie mo­jego wzro­stu, czyli stu osiem­dzie­się­ciu pię­ciu cen­ty­me­trów, i z roz­czo­chra­nymi si­wie­ją­cymi wło­sami przy­po­mi­na­ją­cymi moje) po­sta­no­wił przy­je­chać wcze­śniej, by unik­nąć pro­te­stu­ją­cych i wejść do bu­dynku od tyłu, ale w tym jego spry­cie była głu­pota, po­nie­waż po­li­cjanci z Mu­ske­gee Falls po­ja­wiali się do­piero koło siód­mej trzy­dzie­ści (a cza­sami póź­niej), a kiedy tam­tego ranka we­zwano funk­cjo­na­riu­szy na miej­sce, ży­cie już z le­ka­rza wy­cie­kało, jak ży­cie po­strze­lo­nej w brzuch świni. Vo­or­hees mnie nie za­uwa­żył – sze­dłem nie­całe dwa me­try z tyłu i gwał­tow­nie ich wy­mi­ną­łem – do­póki wy­raz twa­rzy ochro­nia­rza nie spro­wo­ko­wał go, by się od­wró­cić, z miną wy­ra­ża­jącą ab­so­lutne za­sko­cze­nie i szok.

– Nie! Cof­nij się! Nie...

Ale w tej se­kun­dzie spust zo­stał po­cią­gnięty, lufy wy­ce­lo­wane w le­ka­rza abor­tera i huk pierw­szego strzału po­wa­lił Au­gu­stusa Vo­or­he­esa, wdzie­ra­jąc się w jego dolną szczękę i gar­dło w spo­sób wręcz po­tworny, jakby Pan po­sta­no­wił wy­ra­zić swój gniew jed­nym drap­nię­ciem po­tęż­nego pa­zura; zmyśl­nie ce­lo­wa­łem wy­soko, nie wie­dząc, czy abor­cyjny mor­derca ma na so­bie ka­mi­zelkę ku­lo­od­porną. (Póź­niej ujaw­niono, że Vo­or­hees nie miał ta­kiej ochrony – nie mógł obro­nić się przed lo­sem, który nań spadł). Mimo to w środku ogłu­sza­ją­cej eks­plo­zji Pan uspo­koił moje dło­nie i mo­głem spo­koj­nie zwró­cić broń w stronę ochro­nia­rza wi­no­wajcy, sto­ją­cego bli­sko i krzy­czą­cego: „Nie! Nie! Nie strze­laj!”, w nie­zdar­nej de­spe­ra­cji pró­bu­ją­cego się wy­co­fać, rę­kami nie­po­rad­nie za­sła­nia­ją­cego ciało, ale te słowa na­de­szły zbyt późno i zna­czyły tyle co skrze­cze­nie czar­nych pta­ków prze­la­tu­ją­cych po zi­mo­wym nie­bie nad nami, kiedy drugi strzał ode­rwał twarz i więk­szość gar­dła wi­no­wajcy, któ­rego po­zba­wione ży­cia ciało pa­dło w tył, tak jak wcze­śniej ciało Vo­or­he­esa, i oba ciała zwa­liły się na as­fal­towy pod­jazd przed sa­mo­cho­dem, ob­fi­cie bro­cząc krwią – trwało to kilka se­kund, tak jak pra­gnął Pan.

W eks­ta­zie, gdy Pan prze­cho­dził przez moje ręce i dło­nie ni­czym prąd elek­tryczny, le­dwo po­czu­łem od­rzut wy­strzału, który wal­nął mnie w ra­mię ni­czym ko­piący muł; było tylko odrę­twie­nie, które po­ja­wiło się po­tem, i ból do szpiku ko­ści.

– Boże, miej li­tość! Bóg wam wy­ba­czy...

Te słowa wy­szep­ta­łem, klę­ka­jąc nad upa­dłym grzesz­ni­kiem (wie­rzy­łem bo­wiem, że Vo­or­hees umrze, nie po­ka­jaw­szy się), ale praw­do­po­dob­nie zro­bi­łem to zbyt ci­cho, by kto­kol­wiek usły­szał je wśród krzy­ków i pła­czu za mo­imi ple­cami.

Świad­ków eg­ze­ku­cji było nie­wielu. Z po­wodu wcze­snej pory przed cen­trum zdą­żył się zgro­ma­dzić może z tu­zin pro­te­stu­ją­cych.

Se­kundy mi­jały tak bar­dzo po­woli. I zda­wało się, że Lu­ther Dun­phy od­szedł na bok i ob­ser­wo­wał. To, co wi­dział i sły­szał, do­cho­dziło do niego przy­tłu­mione z tej od­le­gło­ści.

Rów­nie spo­koj­nie, bo wszystko to Pan roz­ło­żył przede mną jak mapę geo­lo­giczną, która nie za­wiera dez­orien­tu­ją­cych nazw miejsc zwy­czaj­nej mapy, a tylko wy­rzeź­bione kon­tury Ziemi, po­ło­ży­łem ostroż­nie dwu­lu­fową strzelbę Moss­berga ka­li­ber 12 na pod­jeź­dzie, na nie­wiel­kim wznie­sie­niu, gdzie pęk­nię­cia bie­gły pro­sto­pa­dle do sie­bie i przy­po­mi­nały – przy­naj­mniej w mo­ich oczach – krzyż.

Ja­kieś trzy i pół me­tra od po­le­głych męż­czyzn i (po­ło­żo­nej na krzyżu) broni, pro­sto­pa­dle do niej, uklą­kłem.

Mię­dzy po­le­głymi męż­czy­znami a strzelbą, mię­dzy strzelbą a Lu­the­rem Dun­phym, mię­dzy Lu­the­rem Dun­phym a po­le­głymi męż­czy­znami można by na­ry­so­wać li­nie wy­zna­cza­jące trój­kąt o nie­rów­nych bo­kach, któ­rego wierz­choł­kiem byłby Krzyż Ukrzy­żo­wa­nia, wy­da­wa­łoby się, przy­pad­kowo po­wstały na as­fal­cie, któ­rego ni­gdy nie od­kry­łoby ludz­kie oko, gdyby nie Bo­ska in­ter­wen­cja i Pan pro­wa­dzący moją dłoń.

Je­stem po­tęż­nym męż­czy­zną i nie je­stem (już) spraw­nym męż­czy­zną. Stawy ko­la­nowe czę­sto bolą, to po­czątki ar­tre­ty­zmu. Ko­ści bio­drowe i mię­śnie dol­nej czę­ści ple­ców też czę­sto do­skwie­rają, ale wbrew tym przy­pa­dło­ściom ni­gdy nie na­rze­kam przed moim pra­co­dawcą ani in­nymi de­ka­rzami, nie daję też po­znać po so­bie bólu w trak­cie prac do­mo­wych (chyba że moja droga żona coś za­uważy, a trudno to przed nią ukryć, bo po­znała mnie do­sko­nale przez szes­na­ście lat mał­żeń­stwa), a te­raz, po za­bój­stwie abor­tera i jego wspól­nika mu­sia­łem bar­dzo ostroż­nie klęk­nąć z pod­nie­sio­nymi rę­kami (zda­ją­cymi się wa­żyć tonę, drżą­cymi i zdrę­twia­łymi), by cze­kać na przy­jazd po­li­cji z Mu­ske­gee.

Do­bry Boże, po­wie­rzam Ci swoją du­szę. Je­śli taka jest wola Twoja, wkrótce złą­czę się z Tobą w nie­bie.

Schy­li­łem głowę, za­mkną­łem oczy, które za­szły łzami. Zro­zu­mia­łem bo­wiem, że moje ży­cie Lu­thera Dun­phy’ego (to śmier­telne) wła­śnie do­bie­gło końca, na as­fal­to­wym pod­jeź­dzie przy­chodni dla ko­biet, dru­giego dnia li­sto­pada 1999 roku. Moje ży­cie jako ko­cha­ją­cego męża chrze­ści­ja­nina, ojca i oby­wa­tela Mu­ske­gee Falls w sta­nie Ohio. Było dla mnie ja­sne, że uro­dzi­łem się w San­du­sky w Ohio 6 marca 1960 roku i umrę te­raz, w tym miej­scu, po­nie­waż le­d­wie po­przed­niego wie­czoru „prze­czy­ta­łem” tę in­skryp­cję na na­grobku. Bóg dał, Bóg wziął.

Znajdą mnie po­grą­żo­nego w głę­bo­kiej mo­dli­twie, z rę­kami unie­sio­nymi w pod­dań­czym ge­ście, z otwar­tymi dłońmi nie­trzy­ma­ją­cymi broni. Głę­boko po­grą­żo­nego w mo­dli­twie „jak w tran­sie, ale współ­pra­cu­ją­cego” (tak za­pi­sano w ra­por­cie), kiedy po­li­cjanci hrab­stwa Bro­ome pod­cho­dzili do mnie z wy­mie­rzoną bro­nią.

W sercu pro­si­łem Pana, by dał mi w tej chwili schro­nie­nie u Sie­bie. Pro­si­łem Pana: po­zwól mi te­raz to za­koń­czyć. Ina­czej we­zmą mnie do nie­woli i zo­stanę osą­dzony w ich so­cja­li­stycz­nym, ate­istycz­nym są­dzie prawa, które się wy­rze­kło Cie­bie. Za­czną się ze mnie śmiać i szy­dzić, a w końcu ten ich ate­istyczny sąd skaże mnie na śmierć. Ale to bę­dzie śmierć na ich wa­run­kach – by­naj­mniej nie szybka. Do­sko­nale ro­zu­miem, że bę­dzie prze­dłu­żana i pełna wstydu i może nie znajdę w so­bie dość siły, by wy­trzy­mać tę roz­pacz. Bo­wiem cze­ka­nie na wy­rok w celi śmierci znisz­czy moją du­szę, tak jak wielka ot­chłań po­chła­nia skałę. Pro­si­łem Pana, by w swo­jej ła­sce po­zwo­lił mi wy­ko­nać ja­kiś nie­bez­pieczny gest w stronę po­li­cjan­tów, gdy przy­jadą, by za­strze­lili mnie tam, gdzie klę­cza­łem. By stra­cili mnie, otwie­ra­jąc do mnie ogień; le­że­li­by­śmy wtedy wszy­scy trzej, po­zba­wieni ży­cia, na as­fal­to­wym pod­jeź­dzie tam­tego ranka, jako znak dla ca­łego świata, że abor­cyjna rzeź­nia musi się za­koń­czyć.

Ale Pan w swo­jej wszech­moc­nej mą­dro­ści nie dał mi tej ła­ski. Choć Pan był tak bli­sko mnie jak bi­jące serce w klatce pier­sio­wej, te­raz wy­co­fał się ode mnie na górę, by ob­ser­wo­wać swego sługę i żoł­nie­rza w po­kło­siu Jego mi­sji.

Nie umar­łem tam­tego ranka. Za­miast tego Pan ze­słał mi odrę­twie­nie, cał­ko­wite pod­da­nie. Za­kuto mnie w kaj­danki i za­brano do aresztu stanu Ohio, z któ­rego mia­łem już nie wyjść żywy.

Zwroty

Ży­cie składa się ze zwro­tów. Tak je na­zy­wam.

Zwrot to nie­spo­dzianka. Kiedy ktoś ła­pie cię od tyłu za ra­miona, mu­sisz się od­wró­cić, by zo­ba­czyć coś, co do tego mo­mentu było przed tobą ukryte.

Zwrot – i już ni­gdy nie bę­dziesz taki sam. Przej­rzysz na oczy. Choć wszy­scy, któ­rzy cię znają, będą przy­się­gać, że wła­śnie ta­kiego cię znają.

Dzie­sięć dni przed eg­ze­ku­cją Vo­or­he­esa „zu­peł­nym przy­pad­kiem” po­ja­wi­łem się pod kli­niką dla ko­biet kilka mi­nut wcze­śniej niż zwy­kle, czyli mię­dzy siódmą czter­dzie­ści pięć a ósmą rano. Tam­tego dnia na au­to­stra­dzie pa­no­wał chyba mniej­szy ruch, więc kiedy przy­je­cha­łem i za­par­ko­wa­łem na ulicy, oprócz mnie był w cen­trum tylko je­den pro­te­stu­jący, znany mi z wi­dze­nia męż­czy­zna ja­kieś dzie­sięć lat ode mnie star­szy (wkrótce mia­łem skoń­czyć trzy­dzie­ści dzie­więć), ale nie po­zna­łem jego peł­nego imie­nia i na­zwi­ska – Stoc­kard mo­głoby być za­równo jed­nym, jak i dru­gim. Na jego twa­rzy ma­lo­wały się god­ność i de­ter­mi­na­cja, dzięki któ­rym z miej­sca uzna­wa­łeś go za czło­wieka Boga, być może ka­to­lic­kiego księ­dza bez for­mal­nych szat. Albo, jak się cza­sem zda­rza, by­łego księ­dza. Tak jak ja je­stem by­łym, co prawda nie pa­sto­rem, ale cy­wil­nym du­chow­nym w Ko­ściele Je­zu­so­wym Świę­tego Pawła. Przy­wi­ta­li­śmy się jak przy­ja­ciele, ale po­wścią­gli­wie, bo nie na­leżę do lu­dzi, któ­rzy po­chop­nie po­dają dłoń, uwa­żam też na tych „wy­lew­nych” (jak ich na­zy­wają). Za­czę­li­śmy ci­cho roz­ma­wiać (w tym cza­sie przy­by­wali inni, po­je­dyn­czo lub w pa­rach, ale my sta­li­śmy tro­chę da­lej) i wtedy po­wie­dział mi, że le­karz abor­ter Vo­or­hees jest już w bu­dynku kli­niki. Vo­or­hees przy­je­chał przed siódmą trzy­dzie­ści, przy­wio­zła go va­nem eskorta (wstyd, ale ten ochot­nik z Kli­niki dla Ko­biet Hrab­stwa Bro­ome był eme­ry­to­wa­nym ma­jo­rem ar­mii ame­ry­kań­skiej, na­zy­wał się Ti­mo­thy Bar­ron, miał pięć­dzie­siąt osiem lat) i pod­je­chali od tyłu, by za­par­ko­wać z dala od ulicy. Per­so­nel (same ko­biety, w tym kilka za­re­je­stro­wa­nych pie­lę­gnia­rek) za­trud­niony w cen­trum lub pra­cu­jący tam ochot­ni­czo zwy­kle przy­jeż­dża przed ósmą, a te­raz wła­śnie jest punkt ósma i za­czy­nają się po­ja­wiać pierw­sze matki, wtedy zdą­żyła też już przy­je­chać ochrona po­li­cyjna, mię­dzy siódmą trzy­dzie­ści a siódmą czter­dzie­ści pięć. Jed­nak tego dnia po­li­cjanci (czyli dwóch funk­cjo­na­riu­szy z Mu­ske­gee Falls, któ­rzy przez cały czas sie­dzą w au­cie albo stoją w jego po­bliżu, chyba że mają ja­kiś po­wód, by zbli­żyć się do bu­dynku) nad­je­chali do­piero o siód­mej pięć­dzie­siąt je­den.

Ostroż­nie za­py­ta­łem mego to­wa­rzy­sza:

– Czy to ozna­cza, że le­karz abor­ter przy­jeż­dża tu cza­sami dużo wcze­śniej, przed ochroną?

I Stoc­kard od­parł, że tak, ostat­nio na­wet czę­ściej niż kie­dyś.

– Vo­or­hees przy­jeż­dża tu­taj wcze­śniej, żeby zna­leźć się bez­piecz­nie w środku, za­nim otwo­rzą drzwi – do­dał.

W tym, jak wy­ma­wiał na­zwi­sko „Vo­or­hees”, sły­sza­łem wście­kłość.

Vo­or­hees był no­wym sze­fem kli­niki, po­ja­wił się tu w lipcu 1999 roku, po­przed­nio pra­co­wał jako abor­ter w Mi­chi­gan. Wie­dzie­li­śmy, że od dawna jest zwią­zany z ru­chem pla­no­wa­nego ro­dzi­ciel­stwa i spe­cja­li­zuje się w po­łoż­nic­twie i gi­ne­ko­lo­gii. Przy­je­chał do Mu­ske­gee Falls po tym, jak zre­zy­gno­wała po­przed­nia dy­rek­torka, kie­ru­jąca przy­chod­nią za­le­d­wie przez sie­dem mie­sięcy.

Przez krótki czas wy­da­wało się moż­liwe, że Kli­nika dla Ko­biet Hrab­stwa Bro­ome zo­sta­nie za­mknięta. Ce­lem na­szej kam­pa­nii było znie­chę­ce­nie i zdys­kre­dy­to­wa­nie wszyst­kich zwią­za­nych z kli­niką. Nie­któ­rzy pro­po­no­wali jej pod­pa­le­nie (ja do nich wów­czas nie na­le­ża­łem). Jed­nak po­tem po­ja­wił się Au­gu­stus Vo­or­hees, czło­wiek o wia­do­mej re­pu­ta­cji, któ­rego na­zwi­sko znaj­do­wało się na li­ście Po­szu­ki­wani: mor­dercy dzieci są wśród nas, pu­bli­ko­wa­nej w new­slet­te­rach biu­le­tynu Ar­mii Boga „Straż­nik”.

W tam­tym cza­sie, w paź­dzier­niku 1999 roku, Vo­or­hees był na tej li­ście nu­me­rem trzy. Do mo­mentu za­bój­stwa abor­tera Paula Eri­cha w Li­ving­ston w sta­nie Ken­tucky, któ­rego Shaun Har­ris do­ko­nał sześć ty­go­dni wcze­śniej, Vo­or­hees był nu­me­rem cztery.

Kiedy je­den mor­derca zo­staje usu­nięty z li­sty, po­zo­stali prze­su­wają się w górę.

Obec­nie znaj­duje się na niej dzie­więt­na­ście na­zwisk, wy­łącz­nie le­ka­rzy – męż­czyzn od­rzu­ca­ją­cych swoje po­wo­ła­nie: po pierw­sze nie szko­dzić.

W so­cja­li­stycz­nych, ate­istycz­nych me­diach agi­tuje się in­ten­syw­nie za ocen­zu­ro­wa­niem strony in­ter­ne­to­wej Ar­mii Boga. I za usu­nię­ciem z niej li­sty „po­szu­ki­wa­nych”. Ale wol­ność słowa to na­sze prawo wy­ni­ka­jące z pierw­szej po­prawki do kon­sty­tu­cji Sta­nów Zjed­no­czo­nych.

Po­dob­nie jak prawo oby­wa­teli ame­ry­kań­skich do no­sze­nia broni.

Ar­mia Boga wie­rzy, że każdy za­mor­do­wany abor­ter mor­derca ozna­cza ra­tu­nek dla ży­cia dzieci. Je­śli Vo­or­hees zo­stałby zdjęty, dzieci, które zgi­nę­łyby z jego ręki oraz z ręki in­nych na­śla­du­ją­cych go le­ka­rzy, mia­łyby szansę żyć.

Co­dzien­nie w sa­mej tylko kli­nice w Mu­ske­gee z uży­ciem na­rzę­dzi abor­cyj­nych za­bi­jało się od pięt­na­stu do dwu­dzie­stu nie­mow­ląt (we­dług na­szych sza­cun­ków). Te prze­ra­ża­jące liczby można po­mno­żyć przez liczbę wszyst­kich abor­te­rów w ca­łych Sta­nach Zjed­no­czo­nych – by­wają dni, w któ­rych do­ko­nuje się se­tek mor­derstw!

To po­tworne, że choćby jedno dziecko może umrzeć w ten spo­sób i na­wet jedna taka śmierć po­winna in­spi­ro­wać chrze­ści­jan, by po­wsta­wali i pro­te­sto­wali.

W spo­so­bie, w jaki mój to­wa­rzysz wy­ma­wiał na­zwi­sko „Vo­or­hees”, zna­la­zły się całe to obrzy­dze­nie i gniew.

Tam­tego ranka nie wy­py­ty­wa­łem już do­kład­niej o czas przy­jazdu abor­tera Vo­or­he­esa. Nie oka­zy­wa­łem przy mym to­wa­rzy­szu żad­nego szcze­gól­nego za­in­te­re­so­wa­nia czy zmar­twie­nia. Nie na­leżę do lu­dzi, któ­rym mó­wie­nie przy­cho­dzi z ła­two­ścią, i moim in­stynk­tem jest chro­nić in­nych – taki mam zwy­czaj jako mąż i oj­ciec. Nie chcia­łem, by – gdy­bym zde­cy­do­wał się dzia­łać dzięki in­for­ma­cjom do­star­czo­nym przez Stoc­karda – ten nie­winny czło­wiek zo­stał aresz­to­wany jako wspól­nik ja­kich­kol­wiek mo­ich czy­nów. Przy­wódcy ostrze­gali nas, że nie po­winno się an­ga­żo­wać in­nych w na­sze dzia­ła­nia, bo mo­głoby to spro­wo­ko­wać po­li­cję do zbio­ro­wego oskar­że­nia, oczer­nie­nia i uka­ra­nia nie­win­nych, po­czy­na­jąc od na­szych ro­dzin oraz po­zo­sta­łych pro­te­stu­ją­cych. Za­miast tego pod­nio­słem więc trans­pa­rent, jakby to był po pro­stu ko­lejny zwy­czajny po­ra­nek w moim ży­ciu, choć w mo­jej gło­wie roz­legł się ogłu­sza­jący szum – z ra­do­ści nie po­tra­fi­łem lo­gicz­nie my­śleć.

Bóg prze­słał mi oso­bi­stą wia­do­mość, któ­rej nie mo­głem zi­gno­ro­wać ani błęd­nie zin­ter­pre­to­wać: Mor­derca nie jest chro­niony! Bę­dzie wy­sta­wiony na cel!

Ze wsty­dem przy­znaję, że nie mia­łem (jesz­cze) siły, by skon­fron­to­wać się z tym zwro­tem. Rano, kiedy opu­ści­łem po­ste­ru­nek pod kli­niką, by po­je­chać do pracy, uczu­cie ra­do­ści znik­nęło, by­łem wzbu­rzony i ner­wowy – pró­bo­wa­łem o tym nie my­śleć.

Przez kilka dni to czu­łem. Jak coś dry­fu­ją­cego w moim oku, nie do końca praw­dzi­wego, a jed­nak de­kon­cen­tru­ją­cego. Tak jak wtedy, kiedy ga­piąc się na coś, pró­bu­jesz nie wi­dzieć ma­leń­kiego pły­wa­ją­cego w oku pyłku, ale nie mo­żesz go nie za­uwa­żać.

To. Moż­li­wość, że Pan Bóg, który prze­ma­wiał do in­nych i po­ka­zy­wał spo­sób, w jaki Jego wola może zo­stać wy­peł­niona w świe­cie lu­dzi, być może w końcu prze­mó­wił do mnie – prze­ra­ża­jące, bo nie mo­głem po­dzie­lić się tym z ni­kim, na­wet z moją drogą żoną.

Jed­nak za­wsze, kiedy by­łem sam albo kiedy od­pły­wa­łem my­ślami od in­nych (na­wet od mo­ich młod­szych dzieci cią­gną­cych mnie za rę­kaw, trą­ca­ją­cych gło­wami, pro­szą­cych: „Ta­tu­uuś, pacz!” w ten swój spo­sób, który roz­dzie­rał mi serce), by­łem wciąż świa­domy tego. 

Ostat­nio przy­jeż­dża wcze­śniej. Przed po­li­cyjną ochroną.

Ile mi­nut? Może dzie­sięć, dwa­na­ście...

Ten czło­wiek jest mor­dercą i w do­datku tchó­rzem. Ukrywa się wśród ko­biet, nad któ­rymi się pa­stwi. I które oka­le­cza.

Vo­or­hees. Je­den z li­sty.

Czy Stoc­kard wy­po­wie­dział do mnie te słowa? Czy prze­ka­zał mi je bez­gło­śnie?

Za ośmio­kąt­nymi szkłami oku­la­rów bez opra­wek jego oczy lśniły od emo­cji. Nie mu­siał wcale mó­wić: „Mor­dercę trzeba po­wstrzy­mać! Je­den z nas musi go po­wstrzy­mać”.

W pracy, kiedy ukła­da­łem gonty na da­chu domu nad pa­ro­wem w re­zy­den­cjal­nej oko­licy Mu­ske­gee Falls (nowy dom ko­lo­nialny, tak wielki, że po­mie­ściłby dwa moje, bo sama działka miała po­nad hek­tar, sześć razy tyle co moja) i wbi­ja­łem gwoź­dzie, każde ude­rze­nie młotka było jak cios w serce: Dziecko za­bite młot­kiem, dziecko wy­sy­sane z ma­cicy matki, dziecko, któ­remu od­ma­wia się uro­dze­nia, dziecko, które umrze. Ciało ko­biety czy dziew­czynki zo­staje zbez­czesz­czone na­rzę­dziem abor­tera i jej du­sza jest zbez­czesz­czona. Te, które Pan chce uczy­nić mat­kami, czę­sto pod­da­wane są pra­niu mó­zgu, nie wie­dzą, na co się go­dzą.

Ko­bieta nie zna wła­snego umy­słu. Szcze­gól­nie ko­bieta, która za­cho­dzi w ciążę, wtedy bo­wiem jej stan psy­chiczny zo­staje za­bu­rzony przez tak zwane hor­mony.

Wszyst­kie ko­biety, które znam – moja matka, sio­stra i moja droga żona Edna Mae – przy­znają, że tak jest. I drę­czone pro­ble­mami ko­biety, które po­cie­sza­łem, bę­dąc cy­wil­nym du­chow­nym w na­szym Ko­ściele. Ko­bieta czę­sto mówi, że nie miała na my­śli tego, co po­wie­działa w zło­ści lub zde­ner­wo­wa­niu, że na­szło ją ja­kieś sza­leń­stwo. Że to „ten czas w mie­siącu”. Albo „ude­rze­nia go­rąca”. Kiedy sza­tan mówi przez ko­biece usta, te ro­bią się brzyd­kie i wy­krzy­wione. A w my­ślach ko­biety po­ja­wia się sza­tań­skie uczu­cie. Sła­bość ko­biety czy dziew­czyny pod­da­ją­cej się męż­czyź­nie to nie naj­gor­szy grzech, to grzech, który zo­staje wy­ba­czony, tak jak Je­zus wy­ba­czył Ma­rii Mag­da­le­nie. Ale to fakt: ko­bietę na­leży chro­nić przed naj­więk­szym błę­dem jej ży­cia.

Myśl, że na­sze wła­sne uko­chane dzieci mo­głyby zgi­nąć z ręki abor­tera, gdyby oko­licz­no­ści były inne. Bo prze­cież los jest ślepy, nie da się go kon­tro­lo­wać.

Dziecko to ty sam. A jed­nak oczy­wi­ście dziecko to nie ty sam, to nie­wia­doma.

Je­ste­śmy tu, na ziemi, by się na­wza­jem chro­nić i ko­chać, a naj­więk­szą od­po­wie­dzial­ność po­no­simy za naj­mniej­szych – dzieci i nie­mow­lęta.

Na da­chach do­mów ob­cych lu­dzi czę­sto na­cho­dziły mnie ta­kie my­śli. W moim za­wo­do­wym ży­ciu, roz­po­czę­tym, kiedy mia­łem czter­na­ście lat w San­du­sky, gdzie mój oj­ciec był sto­la­rzem i de­ka­rzem, to on pierw­szy za­brał mnie na bu­dowę. Oj­ciec nie­wiele mó­wił i rzadko mnie do­ty­kał (tak jak mo­ich braci czy sio­stry), chyba że wtedy, gdy mu­siał zła­pać mnie za rękę, bym bez­piecz­nie wszedł na ja­kiś dach – „Mam cię!”.

To było jak bło­go­sła­wień­stwo: tata mocno ła­piący za rękę.

Mar­twi mnie, że w obec­nych cza­sach mło­dzi chłopcy nie mogą pra­co­wać na da­chach i w sto­larce. Nie mogę za­bie­rać ze sobą Luke’a na bu­dowę i ocze­ki­wać, że Fi­scher Con­struc­tion go przyj­mie. Nie je­stem też pe­wien, czy Luke chce pra­co­wać tak jak ja. I czy bę­dzie miał tak sprawne ręce jak ja w jego wieku.

Je­śli we­sp­niesz się na dach ja­kie­go­kol­wiek bu­dynku, zo­sta­jesz wy­nie­siony po­nad swój stan na­tu­ralny. Są ta­kie my­śli, które przyjdą do cie­bie tylko na da­chu, bo przede wszyst­kim, kiedy się wy­pro­stu­jesz i unie­siesz wzrok, niebo otwo­rzy się nad tobą w spo­sób inny niż wtedy, kiedy je­steś na ziemi. Drzewa cię nie prze­ra­stają, nie­które są pod tobą albo na rów­nym z tobą po­zio­mie. Gdy mia­łem czter­na­ście lat, eks­cy­to­wało mnie ta­kie wspi­na­nie się na da­chy, cu­dow­nie było wziąć mło­tek i pra­co­wać ra­zem z oj­cem, wie­dzieć, że jest ze mnie „cho­ler­nie dumny”, jak ma­wiał (nie do mnie, do in­nych), i wi­dzieć za­zdrość w oczach męż­czyzn, że mój oj­ciec ma ta­kiego syna jak Lu­ther, tak do­brze pra­cu­ją­cego, ni­gdy nie­na­rze­ka­ją­cego czy znu­dzo­nego jak to czę­sto chłopcy. Nie by­łem przy­go­to­wany na mą­drość Pana (w tam­tym cza­sie w mo­jej du­szy była jesz­cze chro­po­wa­tość), jed­nak od po­czątku to „roz­stą­pie­nie się” nieba ro­biło na mnie duże wra­że­nie. Trudno wy­ja­śnić, co to było, po­czu­łem jed­nak nie­po­ko­jącą świa­do­mość, że ża­den mój czyn nie po­zo­sta­nie nie­zau­wa­żony i nie­osą­dzony.

To jest pierw­szy fakt – owo „otwar­cie się” nieba – a drugi to ten, że dach za­zwy­czaj ucieka ci spod stóp, a to coś zu­peł­nie in­nego od sta­nia na ziemi. Żad­nego da­chu nie bie­rze się za pew­nik, bo jest bar­dzo praw­do­po­dobne, że bę­dzie miał spa­dek, więc nie­ustan­nie mu­sisz się mieć na bacz­no­ści. Gdy sto­isz mocno na ziemi, jest ina­czej. Na­wet pi­jak wie, że zie­mia jest równa. Na da­chu mu­sisz mieć ro­bo­cze buty z gu­mo­wymi po­de­szwami. Po­trze­bu­jesz czapki, by osło­nić oczy od słońca. Mu­sisz wło­żyć rę­ka­wice. W kosz­mar­nym śnie sto­isz na da­chu (bar­dzo stro­mym) nie­osło­nięty, bez ka­sku, rę­ka­wic i po­rząd­nych bu­tów, a kiedy szu­kasz dra­biny, wi­dzisz, że ktoś ją za­brał i nie masz jak zejść.

Pot ob­lewa cię ca­łego, kiedy wi­dzisz, że ktoś za­brał dra­binę.

Je­śli ze­sko­czysz z da­chu, mo­żesz po­ła­mać nogi. Mo­żesz zła­mać krę­go­słup, skrę­cić kark. Cho­dzisz po da­chu na mięk­kich ko­la­nach, przy­sia­dasz na pię­tach, szu­kasz dra­biny, któ­rej tam nie ma. Ale dziwne, że nie ma też ni­kogo in­nego. W praw­dzi­wym ży­ciu ni­gdy nie znaj­dziesz się sam na da­chu z młot­kiem w dłoni, nie znaj­duję cze­goś ta­kiego w swo­jej pa­mięci od czter­na­stego roku ży­cia, jed­nak we śnie ktoś za­brał dra­binę i wszy­scy so­bie po­szli, w tym bry­ga­dzi­sta, a niebo nad tobą jest otwarte.

Przez pierw­sze lata każ­dego ranka eks­cy­to­wało mnie, ja­kie nowe my­śli po­ja­wią się tego dnia! Bo za­wsze są nowe my­śli, jak wia­do­mo­ści z nieba.

Wtedy Pan czę­sto do mnie mó­wił. Je­zus mó­wił, by po­cie­szyć mnie w chwili tro­ski, ale rów­nież by ra­do­wać się ze mną w chwili szczę­ścia.

Po­nie­waż nie za­wsze wiesz, że je­steś szczę­śliwy, do­póki nie zo­sta­nie ci to po­wie­dziane. Że otrzy­ma­łeś bło­go­sła­wień­stwa – na przy­kład dzieci i ko­cha­jącą żonę, od­daną chrze­ści­jankę, oraz stałą pracę, na­wet w cza­sach „re­ce­sji” – o tym musi po­in­for­mo­wać cię ktoś, kto ma wie­dzę więk­szą od cie­bie.

Tyle że od czasu Da­phne te my­śli nie są nowe. Jak lep, do któ­rego mu­chy przy­cze­piają się i bzy­czą. Żadna mu­cha, która utknie na tym kle­ją­cym pa­pie­rze, nie uwolni się, a po­ja­wią się ko­lejne i ugrzę­zną, także bzy­cząc.

To są bzy­czące my­śli.

Tak działo się szcze­gól­nie w go­rą­cych mie­sią­cach. Smród papy mięk­ną­cej na słońcu przy­po­mina woń my­szy, my­siego tru­chła w piw­nicy. Z da­leka sły­sza­łem, jak inni roz­ma­wiają. I ha­łas młotka. Ale bzy­czące my­śli wciąż prze­szka­dzały.

Wbi­łem się pię­tami w po­chyłe de­ski, od­dech zgęst­niał z wy­siłku. Pot pły­nął po skro­niach. Smród mo­jego ciała wy­dzie­la­ją­cego pot jak łzy.

Jed­nak od­kąd Stoc­kard się do mnie ode­zwał i za­pa­no­wało mię­dzy nami nie­wy­po­wie­dziane po­ro­zu­mie­nie, na­stał nowy czas. Niebo miało per­łowy i ja­sny ko­lor. Nie było wi­dać słońca, ale po­wie­trze i tak lśniło. Ob­łoki przy­bie­rały za­ska­ku­jące kształty, ku­siły, by ga­pić się na nie dłu­gimi mi­nu­tami. Ku­siło też ob­ser­wo­wa­nie prze­pły­wa­ją­cych chmur. A te­raz lato mi­nęło, zro­bił się późny paź­dzier­nik i wy­da­wało się, że białe świa­tło od­bija się od papy.

Bo­skie świa­tło. Te­raz masz otwarte oczy.

Ude­rze­nia mo­jego młotka były silne, pre­cy­zyjne. Wbi­ja­łem trzy­ca­lowe gwoź­dzie w gonty, za­bez­pie­cza­łem je w zstę­pu­ją­cych rzę­dach. Z każ­dym ude­rze­niem po­ja­wiało się py­ta­nie – kto bę­dzie na­stępny? Kto na­stępny wy­stąpi? Kto ude­rzy na wroga? Moi to­wa­rzy­sze wy­stą­pili już z od­wagą na Flo­ry­dzie, w Ken­tucky, w Mi­chi­gan, w No­wym Jorku i w Ohio.

Obrona nie­na­ro­dzo­nego. Uza­sad­nione za­bój­stwo.

Utkwiło mi w świa­do­mo­ści, że je­den z to­wa­rzy­szy z Ar­mii Boga, Ja­mes Kopp (nie zna­łem go oso­bi­ście), za­mor­do­wał le­ka­rza abor­tera Bar­netta Sle­piana w Buf­falo nie­mal rok wcze­śniej – w Dzień We­te­rana (11 li­sto­pada) 1998 roku, i nie­dawno ska­zano go na do­ży­wo­cie bez moż­li­wo­ści wcze­śniej­szego zwol­nie­nia. Wielu z nas mo­dli się, by nie wpadł w roz­pacz. Kilka lat wcze­śniej mę­czen­nik Mi­chael Grif­fin wy­stą­pił, by za­mor­do­wać wie­lo­krot­nego abor­tera Da­vida Gunna w kli­nice dla ko­biet w Pen­sa­coli na Flo­ry­dzie, i wy­mie­nił jego ży­cie na swoje. Był jesz­cze Te­rence Mit­chell w Tra­verse City w Mi­chi­gan (za któ­rego mo­dli­li­śmy się w ze­szłym roku), uznany za win­nego mor­der­stwa i ska­zany na do­ży­wo­cie. W Li­ving­ston w Ken­tucky był Shaun Har­ris, który za­strze­lił abor­tera Paula Eri­cha i wciąż czeka na pro­ces...

A te­raz Pan zwró­cił swój wzrok na Lu­thera Dun­phy’ego i nie mo­głem się ukryć. Na da­chu domu wy­cho­dzą­cego na pa­rów, domu bo­ga­cza, pod okiem słońca tłu­ką­cego w moją głowę przez szma­cianą czapkę, pro­sto do mó­zgu. Jakby to był pro­blem z pod­ręcz­nika do geo­me­trii mo­jego syna Luke’a – ka­zano mi zro­zu­mieć, że po­ja­wiła się ko­lejna osoba, która musi dzia­łać, i tą osobą będę ja.

Po­wiedz tylko słowo, a bę­dzie uzdro­wiona du­sza moja.

W moim ży­ciu były inne ostre zwroty. Zwroty, które zmie­niły bieg mo­jego ży­cia, choć zwy­kle zda­wa­łem so­bie z tego sprawę do­piero póź­niej. Jed­nak ni­gdy ża­den zwrot nie był tak ja­sny jak mi­sja wy­zna­czona mi przez Pana.

Przez resztę tam­tego dnia pra­co­wa­łem cię­żej niż kto­kol­wiek inny z na­szej ekipy. Cię­żej niż młodsi męż­czyźni, któ­rzy zbyt wiele czasu mar­no­wali na roz­mowy i żarty, prze­kli­na­nie, opo­wia­da­nie świń­skich dow­ci­pów. Jakby opo­wia­da­nie świń­skich dow­ci­pów nie za­tru­wało ust. A taki śmiech, zbyt gło­śny, jak sko­wyt hieny, mę­czy ludzką du­szę.

Ty, Lu­the­rze Dun­phy. Ty je­steś wy­bra­nym.

Ty masz za­bić abor­tera mor­dercę Vo­or­he­esa, by twoi bra­cia chrze­ści­ja­nie mo­gli się ra­do­wać.

Przy wbi­ja­niu gwoź­dzi po­ja­wia się nie­po­kój, ale to kon­tro­lo­wany nie­po­kój. Cie­sielka to dzia­ła­nie kon­tro­lo­wane, zmie­rza do celu. Je­den gwóźdź, po­tem ko­lejny. Se­kwen­cja gwoź­dzi przy bu­do­wie domu. Ile gwoź­dzi, ile ude­rzeń młotka! Pan spo­gląda w za­dzi­wie­niu na Lu­thera Dun­phy’ego, któ­remu bar­dzo jest rad.

„Lu­ther? Hej...”

Uno­szą się ku mnie głosy z dołu, które sły­sza­łem (oczy­wi­ście, że sły­sza­łem), ale z od­le­gło­ści, le­d­wie prze­bi­jają się przez ten waż­niej­szy głos szep­czący mi do ucha.

Wo­łał mnie bry­ga­dzi­sta, Ed Fi­scher. I ktoś jesz­cze – wo­łał po imie­niu. Ale z szoku, że Lu­ther Dun­phy zo­stał wy­brany przez Pana i że Lu­ther Dun­phy to ja, nie by­łem w sta­nie od­po­wie­dzieć, więc tylko ga­pi­łem się na nich otę­piały.

Oczy­wi­ście, że Lu­ther Dun­phy był do­sko­na­łym de­ka­rzem. I pod każ­dym wzglę­dem świet­nym pra­cow­ni­kiem. Od­po­wie­dzialny, mo­głeś na nim po­le­gać, ni­gdy się nie spie­szył, ni­gdy nie zro­bił nic byle jak albo nie­uważ­nie, ni­gdy nie pił w pracy, ni­gdy nie wda­wał się w kłót­nie, pra­co­wał dla nas od je­de­na­stu lat, a wolne – może z sześć ty­go­dni – wziął tylko wtedy, gdy le­czył się po wy­padku, w któ­rym o mało nie zgi­nął. Ale na­wet wów­czas wró­cił tak szybko, jak tylko mógł, i choć cza­sami na jego twa­rzy było wi­dać ból, ni­gdy nie na­rze­kał.

W prze­ci­wień­stwie do więk­szo­ści lu­dzi, z któ­rymi pra­cu­jemy, Lu­ther rzadko tra­cił cier­pli­wość. Nie prze­kli­nał też i nie mó­wił spro­śno­ści, zu­peł­nie ina­czej niż ci wszy­scy, któ­rzy tylko kurwa to, kurwa tamto, kurwa mać, tylko tyle po­tra­fią po­wie­dzieć... Nie za­sko­czyło mnie, kiedy do­wie­dzia­łem się z wia­do­mo­ści, że za­nim się tu­taj prze­niósł, uczył się na pa­stora w ja­kiejś szkole bi­blij­nej w To­ledo.

Było oczy­wi­ste, że Lu­ther uważa na to, co mówi. Z pew­no­ścią nie ob­ga­dy­wał ni­kogo za ple­cami. I ni­gdy się nie zło­ścił – tak żeby było wi­dać.

Z po­wodu re­ce­sji nie bu­du­jemy już tak dużo jak kie­dyś. Nie­któ­rych lu­dzi mu­sia­łem zwol­nić, ale Lu­thera Dun­phy’ego chcia­łem za­trud­niać, kiedy tylko się dało. Miał do­świad­cze­nie i umie­jęt­no­ści, no i ro­dzinę, małe dzieci, więc oczy­wi­ście się mar­twił, kiedy mu mó­wi­łem, że jest mniej go­dzin pracy, wi­dzia­łem tro­skę na jego twa­rzy. Ale ni­gdy się nie zło­ścił.

Cza­sami Lu­ther „od­la­ty­wał” – pa­trzył na cie­bie, gdy do niego mó­wi­łeś, ale cię nie wi­dział, w jego spoj­rze­niu po­ja­wiał się taki pu­sty wy­raz jak u osoby, która śpi z otwar­tymi oczami...

Ten okropny wy­pa­dek, który prze­żył w ze­szłym roku na au­to­stra­dzie... Jedno z jego młod­szych dzieci zgi­nęło, Lu­ther pro­wa­dził. Nikt ni­gdy z nim o tym nie roz­ma­wiał, bo u dia­bła, nie wia­domo, co po­wie­dzieć...

Wie­dzie­li­śmy, że Lu­ther jest człon­kiem tego Ko­ścioła pro­te­stanc­kiego – na­zywa się Ko­ściół Je­zu­sowy Świę­tego Pawła. Wie­dzie­li­śmy, że bie­rze ak­tywny udział w pi­kie­tach pod przy­chod­nią dla ko­biet, które na­zy­wają czu­wa­niem. Ale ni­komu nie przy­szło o głowy, że to zaj­dzie tak da­leko – że to aku­rat Lu­ther Dun­phy z zimną krwią za­strzeli dwie osoby, na­wet je­śli to byli mor­dercy dzieci, Jezu, nikt by tego nie prze­wi­dział.

Cud Ma­łej Dłoni

Kiedy pierw­szy raz do­wie­dzia­łem się o Ma­łej Dłoni, by­łem za­sko­czony.

To wtedy w moim ży­ciu na nowo po­ja­wiła się Edna Mae. I Ko­ściół Je­zu­sowy Świę­tego Pawła. Był to czas wiel­kiego szczę­ścia, ale też czas, kiedy czę­sto coś dła­wiło mnie w gar­dle, aż mia­łem trud­no­ści z od­dy­cha­niem i nie mo­głem nic po­wie­dzieć, do oczu na­pły­wały łzy, ta­kie łzy, które po­ja­wiają się w go­rą­cym po­wie­trzu, a nie ze smutku; bo ja nie by­łem wów­czas za­tro­skany, nie pa­trzy­łem wstecz, ale ra­do­wa­łem się, że wkrótce się oże­nię i ra­zem z moją drogą Edną Mae za­ło­żymy ro­dzinę.

Z ko­ścioła mie­li­śmy brać ulotki do roz­da­wa­nia zna­jo­mym czy są­sia­dom, do zo­sta­wia­nia w wy­bra­nych miej­scach, i na jed­nej z nich, na pierw­szej stro­nie, wid­niała rączka, która wy­glą­dała na dłoń nie­mow­lę­cia tak ma­łego, że do­piero co na­ro­dzo­nego albo jesz­cze nie­na­ro­dzo­nego.

CUD MA­ŁEJ DŁONI

W trak­cie za­biegu usu­wa­nia ciąży, kiedy le­karz abor­ter za­mie­rzał swo­imi krwa­wymi na­rzę­dziami siłą usu­nąć ży­jące nie­mowlę z łona matki, na­gle zo­ba­czył u uj­ścia ma­cicy ja­kiś ruch i po­czuł do­tyk – gdy za­sko­czony wpa­try­wał się w to miej­sce, na jego palcu za­mknęła się mała dłoń i ści­snęła, jakby chciała krzyk­nąć:

Ja żyję! Ja żyję! Nie za­bi­jaj mnie, ja żyję!

Za­bieg abor­cyjny wstrzy­mano, bo­wiem ani le­karz, ani po­ma­ga­jąca mu pie­lę­gniarka (która wi­działa Małą Dłoń) nie byli w sta­nie go kon­ty­nu­ować. Od tam­tej chwili chi­rurg nie prze­pro­wa­dził już żad­nej abor­cji, stał się za to obrońcą nie­na­ro­dzo­nych i zor­ga­ni­zo­wał kru­cjatę le­ka­rzy prze­ciwko abor­cji. Pie­lę­gniarka już ni­gdy nie asy­sto­wała przy żad­nym za­biegu i po­mo­gła zor­ga­ni­zo­wać się in­nym pra­cow­ni­kom me­dycz­nym w kru­cja­cie prze­ciwko abor­cji. Rów­nież młoda matka do­świad­czyła prze­miany i po­sta­no­wiła za­cho­wać dziecko, które w pełni doj­rzało i uro­dziło się w wy­niku na­tu­ral­nego po­rodu, zdrowe i wa­żące ... ki­lo­gra­mów.

I tak Mała Dłoń wciąż chwyta wszyst­kich za serca.

Edna Mae dała mi tę ulotkę do prze­czy­ta­nia. Po­tem po ci­chu po­de­szła, do­tknęła mego ra­mie­nia i zo­ba­czyła, że mam twarz ko­loru po­piołu, a w sercu mi­łość i trwogę przed Pa­nem, i wtedy w mil­cze­niu mnie ob­jęła.

Obrona bez­bron­nych

„Każda abor­cja ma dwie ofiary: mar­twe dziecko i mar­twe su­mie­nie”.

To są słowa Matki Te­resy. Rzym­sko­ka­to­lic­kiej świę­tej, o któ­rej nie sły­sze­li­śmy. Jej wy­po­wiedź przy­to­czył pro­fe­sor Wil­lard Wohl­man.

Py­ta­nia brzmiały: Czym jest twoje su­mie­nie? Co Bóg mówi tobie? Skąd wiesz, że zo­sta­łeś wy­brany przez Boga, by dzia­łać wbrew pań­stwu? Skąd wiesz, że ży­cze­niem Boga jest, byś ode­brał ży­cie in­nemu, który zgi­nie z two­jej ręki?

W czerwcu 1998 roku prze­je­cha­li­śmy po­nad trzy­sta ki­lo­me­trów z Mu­ske­gee Falls, które leży nad rzeką Mu­ske­gee (ja­kieś sześć­dzie­siąt ki­lo­me­trów na pół­noc od Ma­rion w Ohio), przez cały stan do Hun­ting­ton w Wir­gi­nii Za­chod­niej, by po­słu­chać zna­nego pro­fe­sora Wil­larda Wohl­mana, który mó­wił o pro­ble­mach chrze­ści­jań­skiego ru­chu pro-life. Ty­tuł wy­kładu brzmiał: Obrona bez­bron­nych. Ochrona ży­cia w epoce abor­cji.

To było wkrótce po Da­phne, w pią­tym mie­siącu ża­łoby, więc to­wa­rzy­szyła mi Edna Mae, po­nie­waż moja droga żona nie­chęt­nie zo­sta­wała sama w domu, beze mnie, z dziećmi bez ich ojca, z po­wodu tak dziw­nego, że nie mogę o nim tu­taj wspo­mi­nać, zresztą mam opo­wia­dać o tym słyn­nym pro­fe­so­rze.

Edna Mae mó­wiła: „Mu­sisz mnie pil­no­wać, Lu­the­rze. Mu­sisz być przy­naj­mniej w po­koju obok. Nie wy­star­czy, że bę­dziesz o mnie my­ślał i się o mnie mar­twił, to nie wy­star­czy, Lu­the­rze”.

W domu star­sze dzieci opie­ko­wały się młod­szymi. I sio­stra Edny Mae, No­reen, za­glą­dała każ­dego dnia, by spraw­dzić, co u nich.

Oto pro­fe­sor Wil­lard Wohl­man z uzna­nego uni­wer­sy­tetu w No­wej An­glii. Na­pi­sał wiele uczo­nych ksią­żek i do­ra­dzał pre­zy­den­towi w kwe­stiach mo­ral­no­ści i etyki. Wy­stę­po­wał w te­le­wi­zji. W de­ba­tach o abor­cji, an­ty­kon­cep­cji, pla­no­wa­nym ro­dzi­ciel­stwie i mał­żeń­stwach jed­no­pł­cio­wych. Jego naj­bar­dziej znana książka to Święta wi­zja świec­kiego świata, przez wiele mie­sięcy na li­stach be­st­sel­le­rów. Edna Mae i ja czy­ta­li­śmy i oma­wia­li­śmy jego eseje – Je­den męż­czy­zna, jedna ko­bieta. Chrze­ści­jań­skie mał­żeń­stwo oraz Su­mie­nie chrze­ści­ja­nina.

Te­raz cza­sami wy­daje mi się, że to głos pro­fe­sora Wohl­mana usły­sza­łem w gło­wie, kiedy do­tarły do mnie słowa Pana, i te dwa głosy zmie­niły się w je­den prze­ta­cza­jący się grzmot.

Mar­twe dziecko. Mar­twe su­mie­nie.

Co mówi Ci Bóg?

Pro­fe­sor Wohl­man prze­ma­wiał w sali przy ka­to­lic­kim ko­ściele pod we­zwa­niem Świę­tego Jó­zefa w Hun­ting­ton. Wy­kład spon­so­ro­wała Ame­ry­kań­ska Ko­ali­cja Ak­ty­wi­stów Ży­cia. Na to spo­tka­nie kil­koma sa­mo­cho­dami przy­je­chało nas chyba osiem­na­ścioro: z na­szego ko­ścioła w Mu­ske­gee Falls, ko­ścio­łów na­le­żą­cych do Ar­mii Boga Hrab­stwa Bro­ome, oraz kilka in­nych osób (jak nasz pa­stor, który nie chciał, by ofi­cjal­nie łą­czono go z Ar­mią).

Człon­kami Ko­ali­cji są pro­te­stanc­kie i ka­to­lic­kie or­ga­ni­za­cje, które po­łą­czył wspólny sprze­ciw wo­bec de­cy­zji Sądu Naj­wyż­szego w spra­wie Roe kon­tra Wade z 1973 roku. Nie po­doba im się, że ate­istyczne/so­cja­li­styczne pań­stwo oraz rządy fe­de­ralne wtrą­cają się w ży­cie oby­wa­teli. To fakt: abor­cja jest mor­der­stwem – wszy­scy w to wie­rzymy.

Nie jest istotne, czy ciąża to wy­nik gwałtu, ka­zi­rodz­twa czy in­nych oko­licz­no­ści „ła­go­dzą­cych”. Bo ja­kie to ma zna­cze­nie dla nie­mow­lę­cia w ma­cicy albo dla Boga, który jest oj­cem wszel­kiego stwo­rze­nia? Oczy­wi­ście nie ma żad­nego.

Na­sze żony nie dys­ku­tują o tych kwe­stiach. Ale uważ­nie nas słu­chają i rzadko się nie zga­dzają.

Edna Mae „nie wie”, że jej mąż jest człon­kiem Ar­mii Boga i zło­żył pewne przy­rze­cze­nia. Nie ma po­trzeby o tym mó­wić i nie ma po­trzeby mó­wić o tych rze­czach gło­śno, to rzecz bez­dy­sku­syjna.

W na­szym ko­ściele młody pa­stor, wie­lebny Den­nis, wiele razy mó­wił o Wil­lar­dzie Wohl­ma­nie. To on pod­su­nął po­mysł, by­śmy po­je­chali kil­koma sa­mo­cho­dami z Mu­ske­gee Falls do Hun­ting­ton w Wir­gi­nii Za­chod­niej.

Ależ to było eks­cy­tu­jące! Wie­lebny Den­nis mó­wił, że dzięki tej po­dróży sta­jemy się piel­grzy­mami. Od wielu lat nie czu­łem ta­kiego przy­pływu na­dziei i ocze­ki­wa­nia, od czasu, kiedy po raz pierw­szy je­cha­łem do To­ledo, by za­cząć na­ukę w se­mi­na­rium, a by­łem wtedy mło­dym czło­wie­kiem.

W in­ter­ne­cie od­kry­łem, że w mło­do­ści Wil­lard Wohl­man uczył się w se­mi­na­rium je­zu­ic­kim w Chi­cago, ale od­szedł przed zło­że­niem ślu­bów. Przez całe ży­cie był „za­twar­dzia­łym de­mo­kratą”, do­póki Par­tia De­mo­kra­tyczna nie po­parła abor­cji na żą­da­nie; wtedy od­szedł z par­tii, by za­jąć, jak to na­zy­wał, nie­za­leżne sta­no­wi­sko.

– Och! Tylu...

Edna Mae mocno zła­pała mnie za rękę, chcąc wy­szep­tać: „Tylu lu­dzi”, ale jej głos ucichł, kiedy we­szli­śmy do sali przy ko­ściele w Hun­ting­ton. W tam­tym okre­sie Edna Mae rzadko by­wała w miej­scach, w któ­rych ni­kogo nie znała, a tu tyle nie­zna­jo­mych twa­rzy! Nie cho­dziła na inne na­bo­żeń­stwa, tylko do na­szego ko­ścioła, gdzie wszy­scy znają wszyst­kich i je­ste­śmy jak ro­dzina, nie mu­simy na­wet spo­glą­dać na drugą osobę, by po­twier­dzić jej toż­sa­mość.

Z bó­lem pa­trzy­łem na twarz mo­jej dro­giej żony w owym cza­sie, bo­wiem jej mło­dzień­cze rysy po­bruź­dził smu­tek, a duch Pana, tak ja­sno świe­cący w jej oczach, od kiedy była dziew­czyną, znik­nął jak pło­mień świecy, któ­rej za krótko przy­cięto knot.

Miała po­sza­rzałą cerę i pod­puch­nięte oczy na sku­tek przyj­mo­wa­nia le­ków, które jej prze­pi­sano. Nie chcia­łem, by moja droga żona za­ży­wała leki, ale le­karz za­pew­nił nas, że na ra­zie to ko­nieczne.

Edna Mae zła­pała się mnie jak dziecko cią­gnące do­ro­słego za rękę. Po­ja­wiła się w niej nie­zwy­kła eks­cy­ta­cja po­łą­czona ze stra­chem, który ob­ja­wiał się w dziw­nej po­sta­wie ciała, ra­mio­nach po­chy­lo­nych do przodu, jakby opie­ra­ją­cych się sil­nemu wia­trowi. Nie­po­ko­iło mnie to. Edna Mae miała na so­bie bar­dzo po­gnie­ciony płaszcz prze­ciw­desz­czowy z ciem­no­fio­le­to­wego ma­te­riału cien­kiego jak fo­lia, a na no­gach lek­kie buty przy­po­mi­na­jące do­mowe kap­cie, od­sła­nia­jące więk­szą część bia­łych stóp, które były gołe jak całe nogi, gołe i bar­dzo białe.

Nie chcia­łem się na­wet za­sta­na­wiać, co Edna Mae może mieć pod tym płasz­czem, który w po­śpie­chu zgar­nęła z szafy. Ba­łem się, że pod okry­ciem moja droga żona nie jest od­po­wied­nio ubrana, ale nie po­my­śla­łem, by to spraw­dzić przed wy­jaz­dem, po­nie­waż bar­dzo się spie­szy­li­śmy.

– Lu­the­rze! Prędko. Tu­taj.

Nie je­stem dość od­ważny, by sia­dać w pierw­szym rzę­dzie na ja­kim­kol­wiek zgro­ma­dze­niu. Je­stem wy­soki, sze­roki w ra­mio­nach i rzu­cam się w oczy. Kiedy obcy lu­dzie pa­trzą na mnie bez sym­pa­tii i zro­zu­mie­nia, po­liczki ro­bią mi się czer­wone, szcze­gól­nie zna­mię w kształ­cie pika, na któ­rym skóra jest szorstka jak pa­pier ścierny i czer­wona, na le­wym po­liczku. Edna Mae rów­nież do nie­dawna była nie­śmiała, ale to się zmie­niło, kiedy ja­kiś sza­lony ro­dzaj smutku chwy­cił ją ni­czym nie­wi­dzialny po­twór w swoje szpony, w któ­rych cza­sami śmiała się pi­skli­wie bez żad­nego po­wodu.

Z na­szych miejsc w przed­niej czę­ści sali, ale bar­dzo z boku, Edna Mae wy­cią­gała szyję, wpa­tru­jąc się w scenę. Szczu­płe blade ręce zło­żyła na wy­so­ko­ści piersi jak do mo­dli­twy, co wy­da­łoby się ge­stem na po­kaz każ­demu, kto nie znał mo­jej dro­giej nie­szczę­śli­wej żony.

Dla nie­któ­rych z nas to coś no­wego, za­cho­wy­wać się swo­bod­nie w obec­no­ści ka­to­li­ków. Od dawna wia­domo, że Ko­ściół rzym­sko­ka­to­licki uważa sam sie­bie za je­dyny praw­dziwy Ko­ściół chrze­ści­jań­ski, co jest nie­do­pusz­czalne i hi­sto­rycz­nie nie­praw­dziwe, jed­nak Ko­ali­cja (utwo­rzona pod ko­niec lat sie­dem­dzie­sią­tych) opiera się na opo­zy­cji wo­bec wspól­nego wroga i przed­kłada ją nad po­działy. Pro­te­stanci i ka­to­licy łą­czą się, by słu­żyć nie­na­ro­dzo­nemu za­gro­żo­nemu przez abor­te­rów, nic nie jest bo­wiem waż­niej­sze niż obrona nie­na­ro­dzo­nych, któ­rzy nie mogą bro­nić się sami.

Nie ak­cep­tu­jemy rów­nież środ­ków za­po­bie­ga­ją­cych ciąży – na­zy­wają się brzydko an­ty­kon­cep­cją – za­chę­ca­ją­cych do roz­wią­złego stylu ży­cia, na który po­datne są szcze­gól­nie na­sto­latki, bo­wiem wpły­wają na nie te­le­wi­zja, pry­mi­tywna współ­cze­sna mu­zyka, filmy i za­ję­cia z edu­ka­cji sek­su­al­nej w szko­łach pu­blicz­nych.

Przed utratą Da­phne ni­gdy nie roz­ma­wia­li­śmy z Edną Mae o ta­kich rze­czach. Dzieci, które nam się uro­dziły, przy­cho­dziły od Pana bez pro­ble­mów, tylko dzięki Jego bło­go­sła­wień­stwu. (Przy­naj­mniej Edna Mae ni­gdy nie na­rze­kała na dys­kom­fort fi­zyczny w trak­cie ciąż, po­ro­dów, wy­cho­wy­wa­nia dzieci ani, jak te­raz, na „za­sło­nięty” umysł). Ostat­nio jed­nak Edna Mae za­pra­gnęła roz­ma­wiać o pew­nych spra­wach, które mnie za­wsty­dzały, nie tylko ma­ją­cych zwią­zek z Da­phne, ale rów­nież z in­nymi dziećmi oraz z ko­bie­cymi pro­ble­mami, jak je na­zy­wała, także w obec­no­ści dzieci, jakby nie do końca poj­mo­wała, co mówi. Było to szcze­gól­nie krę­pu­jące dla na­szej je­de­na­sto­let­niej Dawn, która za­częła oka­zy­wać matce brak sza­cunku. Ist­niały rów­nież pewne pro­blemy, mnie nie­znane, mię­dzy Edną Mae i jej ro­dziną – matką i sio­strami. Sta­wały się co­raz bar­dziej wi­doczne, bo Edna Mae za­częła lek­ce­wa­żyć sprawy do­mowe, by w ciągu dnia oglą­dać chrze­ści­jań­ską te­le­wi­zję, od któ­rej ro­biła się pod­eks­cy­to­wana, nie­spo­kojna i płacz­liwa, kiedy wra­ca­łem z pracy.

Je­śli było trzeba, przy­go­to­wy­wa­łem po­si­łek. Ra­zem ze star­szymi cór­kami.

Ope­ra­cję Ra­tu­nek sze­roko oma­wiano w chrze­ści­jań­skich pro­gra­mach w te­le­wi­zji i ra­diu, a także w ko­ścio­łach i lo­kal­nych ośrod­kach w ca­łym Ohio. W na­szym ko­ściele pa­stor mó­wił o tym od mie­sięcy. Z eks­cy­ta­cją pa­trzy­łem na lu­dzi wcho­dzą­cych do sali i wie­dzia­łem, że ci nie­zna­jomi są na­szymi sprzy­mie­rzeń­cami. We­dług mo­ich sza­cun­ków (mój umysł do­da­wał liczby i mno­żył je z wła­snej woli: na przy­kład tu dwa­dzie­ścia dwa miej­sca w rzę­dzie i trzy­dzie­ści rzę­dów krze­seł) o go­dzi­nie dzie­więt­na­stej dzie­sięć, kiedy za­czął się pro­gram, w sali było sześć­set sześć­dzie­siąt osób.

Po­wi­tał nas pa­stor ko­ścioła Świę­tego Jó­zefa. Po­tem prze­wod­ni­czący Ko­ali­cji, du­chowny z ko­ścioła bap­ty­stów Gal­li­po­lis (w Ohio), wszedł na pod­wyż­sze­nie, by przed­sta­wić pro­fe­sora Wil­larda Wohl­mana.

Wtedy wśród zgro­ma­dze­nia wez­brała eks­cy­ta­cja. Nie było mowy o po­myłce – duch Pana jest z nami!

Pro­fe­sor Wil­lard Wohl­man nie był onie­śmie­la­ją­cym męż­czy­zną. Wy­glą­dał jak na­uko­wiec albo na­uczy­ciel: po sześć­dzie­siątce, śred­niego wzro­stu, lekko przy­gar­biony, prze­rze­dzone siwe włosy zcze­sane do tyłu z wy­so­kiego czoła i wą­ski błysz­czący nos. Miał na so­bie ciem­no­brą­zowy gar­ni­tur, zdaje się, do­brej ja­ko­ści, białą ko­szulę i kra­wat. Ale te oczy! Lśniły od emo­cji za szkłami bez opra­wek, zda­ją­cymi się ża­rzyć, kiedy pro­fe­sor mó­wił. Miał też je­dwa­bi­ście miękki, ra­diowy głos, który po­tra­fił na­gle stać się ostry.

Tym gło­sem, któ­rego słu­chało się z fa­scy­na­cją, bo po pro­stu mu­sia­łeś chło­nąć każde słowo, pro­fe­sor Wohl­man mó­wił przez sześć­dzie­siąt pięć mi­nut. Nie jak ka­zno­dzieje, do któ­rych by­li­śmy przy­zwy­cza­jeni, ale ci­szej, jakby zwra­cał się wprost do cie­bie. Mó­wił o mo­ral­nej zgni­liź­nie świec­kiego pań­stwa – o bar­ba­rzyń­skiej bru­tal­no­ści sprawy Roe kon­tra Wade, którą wy­ma­wiał jak Woe[1] kon­tra Wade, na co ze smut­kiem się uśmie­cha­li­śmy. „To usank­cjo­no­wało mor­do­wa­nie nie­win­nych przez pań­stwo”.

Po­tem pro­fe­sor za­czął gwał­tow­niej opo­wia­dać o po­trze­bie ist­nie­nia chrze­ści­jań­skiej ar­mii, która prze­ciw­stawi się si­łom abor­cyj­nym. Z jego ust padł zwrot, któ­rego do­tąd nie zna­łem i który po­ją­łem z prze­ra­że­niem: „mor­der­stwo płodu”. W tym mo­men­cie Edna Mae za­częła szlo­chać. Nie­mal bez­gło­śnie. Moja droga żona przy­ci­snęła chu­s­teczkę do oczu, schy­la­jąc głowę, drżały jej ra­miona, jakby miała wzdry­gnąć się przed każ­dym, kto pró­bo­wałby ją po­cie­szyć. Dla­tego jej nie do­ty­ka­łem, sie­dzia­łem z roz­pa­lo­nymi po­licz­kami i mocno bi­ją­cym ser­cem, le­d­wie słu­cha­jąc słów pro­fe­sora, choć nie spusz­cza­łem wzroku z jego twa­rzy, kiedy tak stał na pod­wyż­sze­niu przede mną, mó­wiąc ze spo­ko­jem o pra­wo­ści.

Wiele z tego, o czym opo­wia­dał pro­fe­sor, trudno było zro­zu­mieć. W na­szym Ko­ściele du­chowni ina­czej pro­wa­dzą wy­wody. Stało się ja­sne, że róż­nica mię­dzy ka­to­lic­kim pro­fe­so­rem a nami le­żała w ro­zu­mo­wa­niu, które do pew­nego mo­mentu mo­głeś śle­dzić, ale ni­gdy nie uda­łoby ci się go póź­niej od­two­rzyć, nie mó­wiąc już o po­wtó­rze­niu go dru­giej oso­bie. Pro­fe­sor bo­wiem uży­wał po­ję­cia „prawa na­tu­ral­nego”, by udo­wad­niać fałsz w ro­zu­mo­wa­niu zwo­len­ni­ków abor­cji.

– Ich błę­dem jest twier­dze­nie, że płód, który two­rzy się z ko­bie­cego ja­jeczka i mę­skiego na­sie­nia, staje się zu­peł­nie no­wym by­tem, nie jest istotą ludzką w for­mie em­brio­nal­nej. Po­tem zaś, kiedy ten ar­gu­ment zo­staje za­kwe­stio­no­wany, twier­dzą, że tak, płód jest istotą ludzką, ale nie jest osobą w sen­sie praw­nym.

Pro­fe­sor Wohl­man prze­rwał, by słu­cha­cze mo­gli so­bie przy­swoić, jak obu­rza­jące jest to stwier­dze­nie, po­tem zaś kon­ty­nu­ował:

– Taki ar­gu­ment po­zwa­lałby spo­łe­czeń­stwu uty­li­zo­wać istoty ludz­kie, które nie są w pełni „oso­bami”: dzieci z fi­zycz­nymi i psy­chicz­nymi nie­peł­no­spraw­no­ściami, do­ro­słych po wy­le­wach i in­nych uszko­dze­niach ciała, star­sze osoby, które nie są już sa­mo­dzielne i za­leżą od in­nych. Je­śli stwier­dzi się, że jedna klasa lu­dzi ma prawo osą­dzać wszyst­kich in­nych, de­cy­do­wać, kto jest, a kto nie jest osobą, otwiera się drzwi do na­zi­stow­skiego Ho­lo­kau­stu, lu­do­bój­stwa, daje się pań­stwu prawo, by de­cy­do­wało o na­szym ży­ciu. Na to nie wolno po­zwo­lić. Mor­der­stwo żad­nego nie­win­nego dziecka nie może przejść nie­zau­wa­żone i nie­opła­kane!

Śle­dze­nie toku my­śli pro­fe­sora przy­po­mi­nało stą­pa­nie po ba­gni­stym grun­cie, w któ­rym stopa na­gle może za­to­nąć. Wy­da­wało się, że mó­wił po ła­ci­nie (na to wy­glą­dało, te obco brzmiące dźwięki mu­siały być ła­ciną), opo­wia­dał o ojcu Ko­ścioła (imię wy­ma­wiał: „Au-gus-tin”) i o ka­to­lic­kim teo­logu cza­sów śre­dnio­wie­cza (To­ma­szu z Akwinu). Obaj byli, jak mó­wił pro­fe­sor, świę­tymi.

Świę­tymi! W No­wym Te­sta­men­cie wszy­scy chrze­ści­ja­nie są świę­tymi.

Dla nas to dziwne stwier­dze­nie, że nie­któ­rych lu­dzi okre­śla się mia­nem świę­tych w spo­sób inny niż ten wzięty z No­wego Te­sta­mentu. Tam bo­wiem ja­sno okre­ślono, że do Boga pro­wa­dzi tylko jedna droga, czyli przez Je­zusa Chry­stusa, na­szego Zbawcę, ale nie świę­tego. 

Była to dla mnie nowa myśl, że po­dej­ście do Boga może nie jest ta­kie pro­ste, jak nas uczono. Na­wet w se­mi­na­rium w To­ledo bra­łeś z Bi­blii ja­kiś te­mat, który miał być sed­nem two­jego ka­za­nia, by prze­czy­tać zna­jomy ustęp ca­łemu zgro­ma­dze­niu i opo­wia­dać hi­sto­rię wer­se­tami, i już to było dla mnie wy­zwa­niem, nie mia­łem bo­wiem ory­gi­nal­nych po­my­słów na żadne ka­za­nie, po­tra­fi­łem je­dy­nie na­śla­do­wać te, które już sły­sza­łem albo które do­sta­łem do prze­stu­dio­wa­nia jako przy­kłady do­brych ka­zań, a cza­sami na­wet wtedy nie wie­dzia­łem, co po­wie­dzieć, ję­zyk zda­wał się puch­nąć w ustach, głowa ro­biła się pu­sta. Ale pro­fe­sor Wohl­man nie prze­czy­tał ani jed­nego wer­setu z Bi­blii!

Oka­zało się, że pro­fe­sor Wohl­man nie miał ze sobą na po­dium Bi­blii. Nie zdą­ży­łem się wów­czas za­sta­no­wić, ja­kie to dziwne.

Po dru­giej stro­nie przej­ścia, w pierw­szym rzę­dzie, sie­działa star­sza ko­bieta, która wy­glą­dała na żonę pro­fe­sora Wohl­mana. Była przy­cięż­kawa, o bla­dej, jakby wo­sko­wa­nej skó­rze, z drob­nymi zmarszcz­kami. Miała po­ważną, su­rową twarz. Wą­skie wargi mocno za­ci­skała, pa­trząc w górę, na męża sto­ją­cego na po­dium, ską­pa­nego w świe­tle. Za­sta­na­wia­łem się, czy pani Wohl­man jest dumna z pro­fe­sora. Czy ona go ro­zu­mie.

Z ulotki Ko­ali­cji do­wie­dzia­łem się wcze­śniej, że Wohl­ma­no­wie są mał­żeń­stwem od czter­dzie­stu sze­ściu lat. Mieli sied­mioro dzieci, z któ­rych dwoje przed­wcze­śnie zmarło – jedno na bia­łaczkę dzie­cięcą, dru­gie w Wiet­na­mie, w wy­padku dro­go­wym z udzia­łem ame­ry­kań­skich żoł­nie­rzy.

Za­sta­na­wia­łem się, czy pro­fe­sor zna ja­kiś wy­jąt­kowy spo­sób, który po­zwo­liłby le­piej po­jąć sens śmierci mło­dej osoby niż te sto­so­wane przez pro­te­stan­tów.

Z ulotki Ko­ali­cji do­wie­dzia­łem się rów­nież, że Wil­lard Wohl­man jest wy­bit­nym fi­lo­zo­fem chrze­ści­jań­skiego kon­ser­wa­ty­zmu. Na jed­nym z uni­wer­sy­te­tów Ligi Blusz­czo­wej (jak je na­zwano) pro­fe­sor wy­kła­dał fi­lo­zo­fię mo­ralną, teo­rię po­li­tyczną oraz ju­ry­spru­den­cję (która, za­kła­dam, zaj­muje się pra­wem i są­dem). Je­den z jego by­łych je­zu­ic­kich wy­kła­dow­ców z Uni­wer­sy­tetu Loy­oli w Chi­cago po­wie­dział o Wil­lar­dzie Wohl­ma­nie, że to naj­bar­dziej bły­sko­tliwy stu­dent, ja­kiego kie­dy­kol­wiek uczył.

W wy­wia­dzie za­py­tano Wohl­mana, dla­czego po­rzu­cił se­mi­na­rium i nie zo­stał księ­dzem. Od­po­wie­dział z po­korą: „Zda­łem so­bie sprawę, że Bóg ma inny plan wo­bec mo­jego ży­cia”.

Je­zu­ici to naj­bar­dziej wy­ma­ga­jący ze wszyst­kich za­ko­nów ka­to­lic­kich, mó­wił Wohl­man. Ubó­stwo, czy­stość, po­słu­szeń­stwo – za­mie­rzał się im po­świę­cić. Jed­nak Bóg za­in­ter­we­nio­wał, mó­wiąc mu, że ży­cie poza za­ko­nem bę­dzie więk­szym wy­zwa­niem.

Pro­fe­sor Wohl­man zmie­nił ton, by opo­wie­dzieć o oso­bach, które do­brze zna­li­śmy: Mi­cha­elu Grif­fi­nie. Lio­nelu Gre­enie. Te­rence’u Mit­chellu. Ich zdję­cia wy­świe­tliły się na ekra­nie za prze­ma­wia­ją­cym, bu­dziły za­sko­cze­nie i pro­wo­ko­wały ko­men­ta­rze wi­downi. Byli to bo­wiem uznani żoł­nie­rze taj­nej Ope­ra­cji Ra­tu­nek, któ­rzy za­strze­lili le­ka­rzy abor­te­rów i zo­stali w kon­se­kwen­cji swo­ich czy­nów uwię­zieni przez pań­stwo.

Mi­cha­ela Grif­fina i Lio­nela Gre­ene’a osą­dzono, ska­zano na do­ży­wot­nie wię­zie­nie, jed­nego w Pen­sa­coli na Flo­ry­dzie, dru­giego w Way­nes­boro w In­dia­nie, od­po­wied­nio w 1994 i 1995 roku. Te­rence’a Mit­chella aresz­to­wano w marcu 1998 roku za za­mor­do­wa­nie abor­tera w Tra­verse City w Mi­chi­gan i męż­czy­zna wciąż ocze­kuje na pro­ces.

Pro­fe­sor Wohl­man mó­wił, że ci lu­dzie od­wa­żyli się wy­stą­pić z sze­regu i za­sto­so­wać eks­tre­malne środki w obro­nie nie­na­ro­dzo­nych, po­peł­nili za­tem uza­sad­nione za­bój­stwo.

Te­rence Mit­chell, dwu­dzie­sto­dzie­wię­cio­la­tek, były żoł­nierz pie­choty mor­skiej i czło­nek Owie­czek Chry­stusa, ka­to­lic­kiej or­ga­ni­za­cji chro­nią­cej ży­cie, naj­pierw przez wiele go­dzin się mo­dlił, a po­tem po­je­chał do kli­niki abor­cyj­nej w Tra­verse City z dwu­lu­fową strzelbą. Za­strze­liw­szy le­ka­rza abor­tera, nie pró­bo­wał ucie­kać przed po­li­cją, ale od­dał się w ręce władz.

– I co po­wie­dział Te­rence Mit­chell? „Nie mia­łem wy­boru. Gdy­bym nie po­wstrzy­mał tego le­ka­rza, za­biłby tego dnia jesz­cze wię­cej dzieci”.

Pro­fe­sor Wohl­man spoj­rzał na zdję­cia Grif­fina, Gre­ene’a, Mit­chella. Zna­li­śmy ich twa­rze, wi­dzie­li­śmy je w sieci wiele razy. A jed­nak zro­biły na nas w tam­tej chwili wiel­kie wra­że­nie.

Po­czu­łem, jak coś ści­ska mnie za serce – Te­rence Mit­chell wy­glą­dał bar­dzo młodo. Na­wet z brodą wy­glą­dał tak młodo, że chyba mógłby być moim sy­nem. Za­nie­po­ko­jone oczy żoł­nie­rza pie­choty mor­skiej pa­trzyły pro­sto na nas. Mie­li­śmy po­czuć wstyd, że ży­jemy bez­piecz­nie i sa­mo­lub­nie. Je­zus spoj­rzałby na nas kar­cąco, gdyby nie był na­szym Zbawcą, który da­rzy nas mi­ło­ścią i nie osą­dza su­rowo.

Pro­fe­sor Wohl­man kon­ty­nu­ował po­waż­nym gło­sem:

– W nie­któ­rych śro­do­wi­skach uważa się tych od­waż­nych męż­czyzn za kry­mi­na­li­stów – mor­der­ców. Ale my wiemy, jaka jest prawda. Wspo­mi­na­łem już, że ta­kie dzia­ła­nia to mo­ral­nie uza­sad­nione za­bój­stwo. Tyle że na woj­nie nie ma za­bójstw – żoł­nierz nie staje się prze­stępcą ani mor­dercą, wal­cząc z wro­giem. Tu­taj mamy taką samą sy­tu­ację. Wszel­kie akty oby­wa­tel­skiego nie­po­słu­szeń­stwa, w prze­ci­wień­stwie do usank­cjo­no­wa­nego przez pań­stwo mor­der­stwa, są uspra­wie­dli­wione. Czy bo­wiem można nie za­re­ago­wać w sy­tu­acji, kiedy ktoś na two­ich oczach ata­kuje i mor­duje dziecko? Gdyby tu­taj, na tej sce­nie, w tej wła­śnie chwili ktoś za­dźgał no­żem małe dziecko, za­rżnął je na śmierć rzeź­nic­kim no­żem, krzy­czące z bólu i prze­ra­że­nia, a wy mo­gli­by­ście po­wstrzy­mać tego zbo­czeńca mor­dercę od za­bi­cia dziecka, to oczy­wi­ście by­ście to zro­bili. Gdyby coś tak po­twor­nego wy­da­rzyło się na wa­szych oczach, nikt z was nie stałby bez­czyn­nie i bez­rad­nie. Nie mo­gli­by­ście.

Pro­fe­sor mó­wił ci­cho, ale gło­sem drżą­cym z emo­cji. Za­ci­skał dło­nie w pię­ści i je roz­luź­niał. W szkłach oku­la­rów od­bi­jało się świa­tło. Do­strze­głem jego lśniące czarne buty, skó­rzane i ele­ganc­kie, na gład­kiej po­de­szwie, która nie trzy­ma­łaby się po­chy­ło­ści i na śli­skiej po­wierzchni sta­łaby się nie­bez­pieczna.

W sali pa­no­wała ci­sza wstrzy­my­wa­nych od­de­chów. Tylko Edna Mae obok mnie wciąż szlo­chała.

Mru­ga­łem in­ten­syw­nie, by po­wstrzy­mać łzy – gniewu, nie smutku. Moje dło­nie, więk­sze od dłoni pro­fe­sora, rów­nież ści­skały się i roz­luź­niały. Po­czu­łem nie­bez­pie­czeń­stwo zbli­ża­ją­cego się upadku jak ktoś, kto nie­roz­waż­nie cofa się do kra­wę­dzi da­chu.

Po­tworne uczu­cie utraty rów­no­wagi.

Przez kilka se­kund pro­fe­sor stał, jakby się mo­dlił, nic nie mó­wiąc, ze schy­loną głową, a my, słu­cha­cze, wpa­try­wa­li­śmy się w niego, prze­ra­żeni ob­ra­zem nie­win­nego dziecka za­mor­do­wa­nego na na­szych oczach.

Wi­dzia­łem już wcze­śniej fo­to­gra­fie usu­nię­tych pło­dów. Ści­ska­jące za serce, ma­ka­bryczne zdję­cia na ta­bli­cach, które na pi­kiety do­star­czała nam Ko­ali­cja, żeby po­ka­zy­wać je przed kli­ni­kami abor­cyj­nymi, a cza­sami na uli­cach, by zmu­sić lu­dzi do spoj­rze­nia na to, czego nie chcieli wi­dzieć. Jest też Mała Dłoń, którą wi­dać wszę­dzie. Ta­kie zdję­cia za­wsze roz­dzie­rają mi serce, co zresztą po­winny ro­bić. Ale pro­fe­sor Wohl­man spra­wił, że zo­ba­czy­li­śmy ży­jące dziecko na tej sce­nie, mor­do­wane na na­szych oczach.

– I za­wsze, za­wsze, je­śli ich nie po­wstrzy­mamy, mor­dercy abor­te­rzy będą nisz­czyć i roz­człon­ko­wy­wać nie­mow­lęta w ma­ci­cach ich ma­tek za zgodą bez­boż­nego rządu. Chyba że ich po­wstrzy­mamy.

W sali roz­le­gły się po­mruki apro­baty. Moje dło­nie, zwi­nięte w pię­ści, na­ci­skały na ko­lana.

Po­tem pro­fe­sor Wohl­man po­wie­dział, że przy­go­to­wuje re­wo­lu­cyjną pe­ty­cję, którą udo­stępni nam za po­śred­nic­twem na­szych du­chow­nych lub przez new­slet­ter Ko­ali­cji, z na­dzieją, że weź­miemy ją so­bie do serca i opo­wiemy o niej in­nym. Wie­rzył, że pod­pi­szemy pe­ty­cję, wy­ślemy ko­pie do osób z li­sty opu­bli­ko­wa­nej w in­ter­ne­cie, na któ­rej znajdą się wy­brani urzęd­nicy, kon­gres­meni i pre­zy­dent Sta­nów Zjed­no­czo­nych.

– Oto treść pe­ty­cji: „My, ni­żej pod­pi­sani, ogła­szamy wojnę w obro­nie nie­win­nego ży­cia ludz­kiego. De­kla­ru­jemy wier­ność Słowu Je­zusa, a nie prawu ludz­kiemu. De­kla­ru­jemy, że nie po­wstrzy­mamy się przed żad­nym dzia­ła­niem ko­niecz­nym do obrony nie­win­nego ludz­kiego ży­cia – w tym przed uży­ciem siły. De­kla­ru­jemy, że każde dzia­ła­nie w obro­nie ży­cia na­ro­dzo­nego dziecka można za­sto­so­wać do obrony ży­cia nie­na­ro­dzo­nego. De­kla­ru­jemy, że mę­czen­nicy Mi­chael Grif­fin, Lio­nel Gre­ene, Te­rence Mit­chell, choć może zła­mali prawo ludz­kie, nie zła­mali prawa bo­skiego; choć za­strze­lili abor­te­rów ma­ją­cych do­ko­nać za­bójstw pło­dów, nie są winni mor­der­stwa – oni za­po­bie­gli mor­der­stwom z pre­me­dy­ta­cją. Ci od­ważni lu­dzie sta­nęli prze­ciwko mor­der­com po to, by chro­nić nie wła­sne ży­cie, ale ży­cie nie­na­ro­dzo­nych dzieci. Dla­tego też wy­ko­rzy­sta­nie śmier­cio­no­śnej broni było uspra­wie­dli­wione. Bę­dziemy się mo­dlić, by sąd zro­zu­miał to w spra­wie Te­rence’a Mit­chella i oczy­ścił go z za­rzu­tów na­ło­żo­nych przez stan Mi­chi­gan”.

Pro­fe­sor Wohl­man spoj­rzał ba­daw­czo na słu­cha­czy, jakby pa­trzył wprost w na­sze serca. Jego spoj­rze­nie prze­cze­sy­wało rząd po rzę­dzie. I spo­częło na mnie.

Pro­fe­sor zda­wał się te­raz mó­wić do mnie, do Lu­thera Dun­phy’ego, ze szcze­gólną szcze­ro­ścią koń­cząc swoje prze­mó­wie­nie:

– Mu­si­cie wie­dzieć, sio­stry i bra­cia w Chry­stu­sie, że każda sprawa prze­ma­wia­jąca do serca ludz­ko­ści ma swo­ich mę­czen­ni­ków. Być może Te­rence Mit­chell zo­sta­nie unie­win­niony i do­żyje swo­ich dni, wie­dząc, że zo­stał zmu­szony do roz­lewu krwi. Być może jed­nak Te­rence Mit­chell nie zo­sta­nie unie­win­niony, po­dob­nie jak jego to­wa­rzy­sze, i pań­stwo go uwięzi. Jak Mi­chael Grif­fin i Lio­nel Gre­ene może zo­stać ska­zany na ży­cie w wię­zie­niu. Tego losu nikt nie prze­wi­dzi. Jed­nak Pan ob­ser­wuje i Pan bę­dzie na­gra­dzał. Na­sza sprawa miała już mę­czen­ni­ków i bę­dzie ich miała wię­cej. Mó­dlmy się za na­szych od­waż­nych mę­czen­ni­ków i mó­dlmy się za nas sa­mych, by­śmy mieli siłę dzia­łać tak, jak mu­simy i kiedy mu­simy.

W peł­nej sali roz­le­gły się okrzyki i po­mruki: „Amen”.

Wśród nich i mój:

– Amen.

Po wy­kła­dzie zo­sta­łem na swoim miej­scu. Nie po­tra­fi­łem ze­brać sił, by od razu wstać i wyjść. Nie­które osoby rów­nież po­zo­stały na krze­słach, inne stały mię­dzy rzę­dami, roz­ma­wia­jąc pół­gło­sem.

Moja droga żona cią­gnęła mnie za rękę, ale nie mo­głem się ru­szyć. Jak to się stało, że pro­fe­sor zwró­cił się do mnie?!

– O co cho­dzi, Lu­the­rze? Gdzie my je­ste­śmy? Dla­czego tu je­ste­śmy? – Edna Mae mó­wiła z dziw­nym po­de­ner­wo­wa­niem, ale uśmie­chała się, czy też pró­bo­wała uśmie­chać, z wa­ha­niem do­ty­ka­jąc mo­jej ręki.

Za­nie­po­ko­iłem się, wi­dząc, że moja droga żona, choć przez ostat­nią go­dzinę uważ­nie słu­chała pro­fe­sora (by­łem tego pe­wien), za­cho­wy­wała się te­raz jak osoba wy­bu­dzona ze snu i nie­ma­jąca po­ję­cia, gdzie się znaj­duje.

De­li­kat­nie wy­tłu­ma­czy­łem Ed­nie Mae, gdzie je­ste­śmy i dla­czego przy­je­cha­li­śmy tego wie­czoru do Hun­ting­ton w Wir­gi­nii Za­chod­niej z przy­ja­ciółmi z na­szego Ko­ścioła. W jej za­tro­ska­nym spoj­rze­niu zo­ba­czy­łem ślad zro­zu­mie­nia.

Nie mia­łem wąt­pli­wo­ści, że Edna Mae wkrótce zo­rien­tuje się, gdzie je­ste­śmy, szcze­gól­nie gdy zo­ba­czy zna­jome twa­rze. Kiedy brała leki, czę­sto zda­rzało się, że po­trze­bo­wała kilku mi­nut, by zro­zu­mieć, co się dzieje, szcze­gól­nie gdy by­li­śmy w ob­cym miej­scu, ale po­ma­gało, je­śli wszystko jej wy­ja­śni­łem.

– A gdzie są dzieci, Lu­the­rze? Na ze­wnątrz, w au­cie?

– Nie, ko­chana. Nie przy­wieź­li­śmy ich tu­taj, pa­mię­tasz? Zo­stały bez­piecz­nie w domu.

Dziw­nie było to mó­wić – „bez­piecz­nie w domu”. Jakby dzieci wy­je­chały i te­raz wró­ciły do domu. Czę­sto tak dziw­nie mó­wi­łem, bo nie­ła­two roz­ma­wia mi się z in­nymi, a je­śli ktoś pa­trzy na moje usta, cza­sami wy­po­wia­dam słowa, które przy­cho­dzą mi na myśl, ale nie ro­zu­miem do końca, co zna­czą.

– Je­ste­śmy w Hun­ting­ton w Wir­gi­nii Za­chod­niej, ko­chana. Ale te­raz je­dziemy do domu.

– Oczy­wi­ście, Wir­gi­nia Za­chod­nia. Wie­dzia­łam. – By ukryć dez­orien­ta­cję, Edna Mae uśmiech­nęła się jak dziecko, które coś zbro­iło. – Tylko cię spraw­dza­łam, Lu­the­rze.

Edna Mae nie za­uwa­żyła, że jej po­mięta, mo­kra od łez chu­s­teczka upa­dła na pod­łogę, szybko więc się schy­li­łem, by ją pod­nieść i scho­wać do kie­szeni. Pró­bo­wa­łem nie my­śleć, że Edna Mae sprzed kilku mie­sięcy okrop­nie by się za­wsty­dziła taką nie­dba­ło­ścią, za którą czę­sto kar­ciła dzieci. Po­dob­nie kry­tycz­nie spoj­rza­łaby na sie­bie w tym wy­mię­tym płasz­czu, z po­tar­ga­nymi wło­sami za­ło­żo­nymi za ucho, ustami maź­nię­tymi szminką i pla­mami, chyba z różu, na za­pad­nię­tych po­licz­kach.

Na chod­niku przed ko­ścio­łem cze­kało kil­koro człon­ków na­szej kon­gre­ga­cji; mie­li­śmy po­je­chać z po­wro­tem do domu czymś w ro­dzaju ka­ra­wany, pro­sto w noc.

Wie­lebny Den­nis i po­zo­stali z prze­ję­ciem roz­ma­wiali o spo­tka­niu. Było mi przy­kro, że za­cho­wuję się wo­bec nich szorstko, ale nie ufa­łem so­bie, nie mo­głem nor­mal­nie roz­ma­wiać po tym, jak słowa pro­fe­sora Wohl­mana tra­fiły mi do serca. Bo­lał mnie rów­nież wi­dok lu­dzi roz­ma­wia­ją­cych z moją drogą żoną, która pró­bo­wała od­po­wia­dać; nie po­do­bał mi się spo­sób, w jaki mie­rzyli ją wzro­kiem, szcze­gól­nie ko­biety, z chci­wo­ścią dzio­bią­cych w ziemi pta­ków.

Nie chcia­łem uni­kać roz­mów z wie­leb­nym Den­ni­sem, któ­rego sza­no­wa­łem jako praw­dzi­wie chrze­ści­jań­skiego du­chow­nego, nie mia­łem też w zwy­czaju za­cho­wy­wać się nie­grzecz­nie wo­bec jego żony. Pa­mię­tam tylko, że szybko ode­szli­śmy do na­szego auta, które za­par­ko­wa­li­śmy nie­opo­dal – ja ści­ska­łem Ednę Mae za ra­mię i cią­gną­łem ją, by szła jak naj­szyb­ciej. Na­wet je­śli zdzi­wił ją wi­dok tych zna­jo­mych twa­rzy w nie­zna­jo­mym miej­scu, nie miała czasu za­re­ago­wać. Za nami roz­le­gły się szepty, ale nie pa­mię­tam, czy uły­sza­łem: „Biedna Edna Mae!”.

W sa­mo­cho­dzie moja droga żona usia­dła obok mnie i nie­mal na­tych­miast za­snęła. Kie­dyś de­ner­wo­wa­łaby się i za­cho­wa­łaby czuj­ność w cza­sie noc­nej jazdy mię­dzy­sta­nową, na któ­rej wiel­kie cię­ża­rówki z ry­kiem po­ja­wiały się z tyłu, mru­ga­jąc świa­tłami, by ośle­pić cię we wstecz­nym lu­sterku i mi­nąć nie­bez­piecz­nie bli­sko z pręd­ko­ścią stu trzy­dzie­stu ki­lo­me­trów na go­dzinę. Te­raz jed­nak Edna Mae w ogóle nie przej­mo­wała się sy­tu­acją, jak stwo­rze­nie, któ­remu za­leży tylko na tym, by uło­żyć się do snu.

Wy­da­wało mi się, że pod­cią­gnęła pod sie­bie gołe nogi, jak cza­sem ro­bią dzieci, i za­snęła. Ale za każ­dym ra­zem, kiedy na nią zer­ka­łem, wi­dzia­łem, że jest ina­czej – sie­działa bez­wład­nie na sie­dze­niu, wy­pro­sto­wana, z od­rzu­coną w tył głową i otwar­tymi ustami.

Wkrótce usły­sza­łem jej od­dech, zdła­wiony jak u dy­szą­cego ko­nia. Od czasu Da­phne Edna Mae albo nie spała w ogóle, albo spała za długo cięż­kim, mę­czą­cym snem, z któ­rego trudno było ją obu­dzić. (Nie­przy­jem­nie słu­chało się dzieci krzy­czą­cych do matki, by ją obu­dzić tam, gdzie za­snęła, na przy­kład na ka­na­pie, a cza­sami na­wet w sa­lo­nie albo na pod­ło­dze w kuchni. Szcze­gól­nie roz­draż­nio­nego głosu Dawn – „Mamu! Obudź się!”).

W tym cięż­kim śnie Edna Mae znów dziw­nie od­dy­chała, tak jak przy­tra­fiało jej się czę­sto w ostat­nich mie­sią­cach. Słu­cha­łem, choć pró­bo­wa­łem nie słu­chać, bo zda­rzało się, że na kilka se­kund jej od­dech za­mie­rał, i li­czy­łem se­kundy, gdy prze­sta­wała od­dy­chać – raz, dwa, trzy... sześć, osiem, dzie­sięć – a po­tem z jej gar­dła do­bie­gało coś jak szczęk­nię­cie zamka i na­gły chra­pliwy od­głos tak do­no­śny, że Edna Mae się bu­dziła i ła­pała od­dech jak to­nący... Wkrótce jed­nak po­now­nie za­pa­dała w sen i po kilku mi­nu­tach prze­sta­wała od­dy­chać. Zda­rzało się to co­raz czę­ściej, trą­ca­łem wtedy moją drogą żonę i wo­ła­łem ją po imie­niu, by spro­wo­ko­wać do od­dy­cha­nia, bo te dziwne rze­czy miały miej­sce tylko wtedy, kiedy bar­dzo mocno spała; naj­waż­niej­sze było więc, by Edna Mae pa­mię­tała o od­dy­cha­niu, choć nikt z nas nie musi o tym pa­mię­tać.

Co by się stało z Edną Mae, gdy­bym jej nie bu­dził, nie przy­po­mi­nał o od­dy­cha­niu? Czy była w tym ja­kaś na­uka ze­słana przez Boga, którą po­wi­nie­nem zin­ter­pre­to­wać? Bar­dzo mnie to mar­twiło, jak­bym wy­bie­rał spod man­kie­tów spodni drobne kłu­jące na­sionka, które ni­gdy się nie koń­czyły – nie ro­zu­mia­łem.

Wie­dzia­łem jed­nak, że Ope­ra­cja Ra­tu­nek ma być zwro­tem w moim sercu. I wie­dzia­łem to, już chyba za­nim za­pla­no­wa­li­śmy wy­jazd do Wir­gi­nii Za­chod­niej.

My­śla­łem ze spo­ko­jem o tym, jak pro­fe­sor zaj­rzał w moje serce, jak zo­ba­czył mnie.

Mó­dl­cie się za na­szych dziel­nych mę­czen­ni­ków. I mó­dl­cie się za nas sa­mych...

Od wielu ty­go­dni pla­no­wa­łem wy­słu­chać Obrony bez­bron­nych. Nie my­śla­łem jed­nak, że Edna Mae bę­dzie mi to­wa­rzy­szyć w tak dłu­giej po­dróży sa­mo­cho­dem, nie czuła się bo­wiem naj­le­piej. Za­sko­czyła mnie, mó­wiąc: „Za­bierz mnie ze sobą, Lu­the­rze. Boję się być sama w domu, bez cie­bie. Mu­sisz mnie pil­no­wać”.

Na po­czątku nie ro­zu­mia­łem, co to może zna­czyć. Bo prze­cież Edna Mae czę­sto zo­staje sama w domu, kiedy dzieci są w szkole, a ja cały dzień w pracy. Ale po­tem, kiedy mó­wiła da­lej, cha­otycz­nie, od czasu do czasu za­no­sząc się śmie­chem, oka­zało się, że moja droga żona boi się być sama w domu w nocy, bez pil­nu­ją­cego jej męża. To zaś mo­gło ozna­czać tylko jedno (tak mi się zda­wało): Edna Mae bała się, że pod moją nie­obec­ność może zro­bić so­bie krzywdę. Przy­pad­kiem za­żyje zbyt dużą dawkę le­ków. Albo, mniej przez przy­pa­dek, zrani się ostrym no­żem lub w ja­kiś inny okropny spo­sób.

Oczy­wi­ście Edna Mae nie mó­wiła tego se­rio. Chciała mi przez to po­wie­dzieć, jak bar­dzo jest smutna i nie­szczę­śliwa. Jak bar­dzo po­trze­buje, by mąż ją chro­nił. Myśl o tym za­da­niu wy­peł­niła moje serce mę­żow­ską mi­ło­ścią. I mi­ło­ścią do dzieci – uczu­ciem ojca chrze­ści­ja­nina.

Tam­tej nocy, kiedy wró­ci­li­śmy już po dwu­na­stej do Mu­ske­gee Falls, do ciem­nego domu, Edna Mae z tru­dem po­wstrzy­my­wała się przed za­mknię­ciem oczu, kiedy po­ma­ga­łem jej wy­siąść z auta i wejść do domu; miała trud­no­ści z utrzy­ma­niem rów­no­wagi, więc nie­mal za­nio­słem ją na górę, do na­szej sy­pialni. Gdy wcho­dzi­li­śmy po scho­dach, wła­ści­wie jed­no­cze­śnie wy­da­rzyły się dwie rze­czy: w ko­ry­ta­rzu na gó­rze za­mknęły się drzwi i u szczytu scho­dów po­ja­wił się nasz trzy­na­sto­letni syn Luke w pi­ża­mie, boso. Pa­trzył na nas za­tro­ska­nym wzro­kiem. Choć w tam­tej chwili nie dość szybko to po­ją­łem, naj­praw­do­po­dob­niej jedna z na­szych có­rek, pew­nie Dawn, za­mknęła drzwi i szybko we­szła do po­koju, który dzie­liła ze swoją sio­strą Anitą, za­nim zdą­ży­li­śmy ją zo­ba­czyć; w tym cza­sie Luke, naj­bar­dziej po­dobny do mnie, chło­piec z oczami mło­dego do­ro­słego, zo­stał, by się przy­wi­tać i za­py­tać, co się stało z matką, a ja od­par­łem, si­ląc się na ra­do­sny ton:

– Wszystko w po­rządku, tyle że mama od dawna po­winna być w łóżku.

Syn pa­trzył jed­nak na nas nie­prze­ko­nany. Rzadko wi­dzi się dzie­cięce czoło w tak oczy­wi­sty spo­sób zmarsz­czone jak wtedy u Luke’a; trudno się też pa­trzy na chłopca przy­gry­za­ją­cego dolną wargę, jakby chciał, by za­częła krwa­wić. Czę­sto wy­daje mi się, że do­strze­gam nie­wiel­kie bla­do­czer­wone zna­mię na le­wym po­liczku syna – choć w rze­czy­wi­sto­ści go tam nie ma. (Nie mogę jed­nak prze­stać pa­trzeć i zer­kam wiele razy w ciągu dnia). Mia­łem wra­że­nie, że ktoś ści­ska mi serce w ima­dle, bo nasz pier­wo­rodny z pew­no­ścią wy­ro­śnie na wy­so­kiego i po­tęż­nego jak oj­ciec męż­czy­znę, i jest w tym ja­kaś bez­rad­ność, bo to swoją od­po­wie­dzial­no­ścią bę­dzie chro­nić in­nych, mniej­szych i słab­szych. Z taką po­sturą bar­dzo trudno stra­cić rów­no­wagę, je­steś też za­wsze od­kryty – niebo nad tobą jest za­wsze otwarte.

Ści­szo­nym gło­sem po­wie­dzia­łem:

– Wra­caj do łóżka, synu. Ju­tro idziesz do szkoły.

Jed­nak za­tro­skany chło­piec na­le­gał:

– Czy Mamu nic nie jest?

– Mamu jest zmę­czona. I ja też je­stem zmę­czony, synu. Nie kuś mnie! – po­wie­dzia­łem wciąż we­so­łym gło­sem, ale syn do­strzegł moje kar­cące spoj­rze­nie mi­ło­ści po­łą­czo­nej z ostrze­że­niem, ostrze­że­nie przy­kryte mi­ło­ścią; wy­co­fał się szybko i wró­cił do po­koju, który dzie­lił z młod­szym bra­tem, bosy i mil­czący, jak­bym pod­niósł na niego rękę, choć tego nie zro­bi­łem.

Spło­dzić nowe ży­cie to po­tworna od­po­wie­dzial­ność. We śnie, który mia­łem wiele lat temu po tym, jak uro­dziło się pierw­sze dziecko, usły­sza­łem: „Bądź­cie płodni i roz­mna­żaj­cie się”, to prze­kleń­stwo ro­dzaju ludz­kiego.

Jed­nak to nie był (roz­po­zna­walny) głos Pana Boga czy Je­zusa. To był (za­pewne) głos szy­der­stwa, by prze­te­sto­wać Lu­thera Dun­phy’ego, który w owym cza­sie pla­no­wał zo­stać du­chow­nym Ko­ścioła Je­zu­so­wego i prze­cho­dził ko­lejne próby.

W na­szej sy­pialni nie­zdar­nymi pal­cami zdej­mo­wa­łem ubra­nie z Edny Mae. Pod płasz­czem prze­ciw­desz­czo­wym moja droga żona nie była naga, czego się oba­wia­łem, ale miała po­pla­mioną fla­ne­lową ko­szulę, która mo­gła na­le­żeć do jed­nego ze star­szych dzieci, oraz po­pla­mioną sztruk­sową spód­nicę, którą chyba wy­jęła z ko­sza na brudy; nie miała raj­stop ani skar­pe­tek, a bie­li­zna (któ­rej i tak bym nie zdej­mo­wał) była po­sza­rzała od wielu prań i luźno wi­siała na wy­chu­dzo­nej syl­wetce.

Od czasu Da­phne moja biedna droga żona schu­dła przy­naj­mniej sie­dem ki­lo­gra­mów. A ja zy­ska­łem na wa­dze od pasa w górę, moje serce oto­czył ni­czym pięść tłu­sty guz.

Rów­nie nie­zdar­nie wło­ży­łem Ed­nie Mae przez głowę ko­szulę nocną, która na mo­ment się za­plą­tała, a Edna Mae bez prze­ko­na­nia sza­mo­tała się z za­sło­niętą twa­rzą. Za późno za­uwa­ży­łem, że ko­szula jest na le­wej stro­nie. Edna Mae zdą­żyła już paść na łóżko i za­snąć z otwar­tymi ustami. Strużka śliny po­pły­nęła na po­li­czek. Po­mo­głem jej się po­ło­żyć, na­kry­łem ją i mo­dli­łem się, że­by­śmy prze­trwali tę noc, bo ta­kie noce stały się moim zda­niem nie­bez­pieczne; noce, ty­go­dnie, mie­siące po Da­phne, jak wtedy, kiedy ława przy­się­głych pró­buje usta­lić wer­dykt w two­jej spra­wie, wer­dykt, któ­rego ty w pełni nie poj­mu­jesz.

Sy­pial­nia była po­grą­żona w pół­mroku. Mo­dli­łem się przy łóżku, klę­cząc. Taki mia­łem zwy­czaj w po­dob­nych chwi­lach – naj­star­sza mo­dli­twa mego dzie­ciń­stwa, któ­rej uczy­łem się, po­wta­rza­jąc jak echo głos mo­jego ojca: „Oj­cze nasz, któ­ryś jest w nie­bie, święć się imię Twoje. Przyjdź kró­le­stwo Twoje...”. Te słowa stały się po­cie­sze­niem, któ­rym kie­dyś była whi­sky.

Przez ja­kiś czas le­ża­łem w ciem­no­ści obok mo­jej dro­giej żony, nie spa­łem. By­łem bar­dzo zmę­czony, a jed­nak nie mo­głem za­snąć; moje ciało zda­wało się wiel­kie i nie­zdarne, po­wi­nie­nem wziąć prysz­nic, bo śmier­dzia­łem po­tem, ale nie było już czasu, zbli­żała się druga w nocy. Prawa stopa bo­lała mnie od na­ci­ska­nia pe­dału gazu i do­sta­łem skur­czu (nocą czę­sto zda­rzają mi się skur­cze stóp i ły­dek). Mię­dzy­sta­nowa pę­dziła na mnie, kiep­sko oświe­tlona re­flek­to­rami mo­jego auta, i nie by­łem pe­wien, czy moje dło­nie ści­ska­jące kie­row­nicę mają ja­ką­kol­wiek moc kie­ro­wa­nia po­jaz­dem (w swoim nie­po­koju wo­la­łem tego nie spraw­dzać), czy też kie­row­nica jest fał­szywą kie­row­nicą, która miała mnie fał­szy­wie uspo­koić. Tak jak wtedy, gdy o mar­twym dziecku po­wie­dziano: „Te­raz jest z anio­łami”.

A jed­nak po­wie­dział to oj­ciec, czyż nie? Bo moim za­da­niem było prze­ka­za­nie wia­do­mo­ści po­zo­sta­łym dzie­ciom.

„Wa­sza sio­stra jest te­raz z anio­łami. Nie ma po­wodu pła­kać”.

Od­głos łez jak dra­pa­nie pa­znok­ciami po ta­blicy. Ta­kiego dźwięku nie da się znieść.

Gdzieś z góry do­bie­gał zdu­szony głos Edny Mae mó­wią­cej do dzieci, że nie wolno im pła­kać, nie wolno, bo płacz zde­ner­wuje ojca, a je­śli mu­szą pła­kać, mają to ro­bić w ukry­ciu albo cze­kać, aż oj­ciec nie bę­dzie sły­szał, ro­zu­mie­cie? Zdu­szony, pe­łen roz­pa­czy, a jed­nak prak­tyczny ko­biecy głos, który albo sły­sza­łem, albo so­bie wy­obra­zi­łem, bo gło­sów od­po­wia­da­ją­cych dzieci chyba nie sły­sza­łem.

Taki zmę­czony! To stan, w któ­rym pod za­mknię­tymi po­wie­kami po­ja­wiają się małe gwiazdki i twa­rze ob­cych lu­dzi.

W łóżku, w któ­rym pach­niało na­szymi cia­łami i z któ­rego są­czył się smu­tek, nie było wy­god­nie. Są­czył się z niego rów­nież gniew. I obrzy­dze­nie. Za­po­mnia­łem ostat­nio zmie­nić po­ściel, a moja biedna droga żona nie mo­gła so­bie przy­po­mnieć, czy ją zmie­niała czy nie, a oczy­wi­ście tego nie zro­biła. Moja biedna droga żona nie pa­mię­tała też, by się wy­ką­pać, choć daw­niej była taka pe­dan­tyczna, jak mó­wiła o so­bie ze śmie­chem. A te­raz mi­jały dni, a Edna Mae – jak mi się zda­wało – nie zmie­niała bie­li­zny, nie myła się, a cza­sami na­wet nie cze­sała.

Wy­ja­śnia­łem, że matka jest wy­czer­pana. Prze­pi­sano jej leki, które wy­wo­łują zmę­cze­nie, za­tem dzieci mu­szą opie­ko­wać się Mamu w tym smut­nym okre­sie na­szego ży­cia.

Łóżko w sy­pialni miało kró­lew­skie roz­miary. A jed­nak sto­pami na­ci­ska­łem na jego ko­niec i za­wsze wy­cią­ga­łem stam­tąd prze­ście­ra­dło. Le­ża­łem na boku, ple­cami do Edny Mae, mocno za­ci­ska­jąc po­wieki. W tej po­zy­cji czu­łem się jak po­mnik na cmen­ta­rzu, który się prze­wró­cił, spadł ciężko na trawę z ja­kie­goś na­grobka i nie dało się go już usta­wić. Edna Mae obok mnie, nie na boku, od­wró­cona ode mnie, ale na ple­cach, czyli w złej po­zy­cji, po­nie­waż na ple­cach od­dy­chała nie­re­gu­lar­nie i mo­kro, pod bia­łym weł­nia­nym ple­dem, który te­ściowa zro­biła dla nas w pre­zen­cie ślub­nym dia­men­to­wym ście­giem (jak wy­ja­śniała), a który kie­dyś był taki piękny. Za­chwy­ca­łem się, że te­ściowa zro­biła go na dru­tach, i uwa­ża­łem się za ob­da­rzo­nego ła­ską, że ro­dzina Edny Mae przy­jęła mnie jak syna, choć (co dla mnie było ja­sne, na­wet je­śli dla nich nie) Lu­ther Dun­phy nie był go­dzien.

A te­raz, po tym, jak spo­częło na mnie spoj­rze­nie pro­fe­sora, znów wy­da­wało mi się, że nie je­stem praw­dzi­wym obrońcą sła­bych, bez­bron­nych, ale tchó­rzem, który nie ma prawa na­zy­wać się chrze­ści­ja­ni­nem.

Bo­wiem chrze­ści­ja­nin to ten, który po­święci swoje ży­cie, zo­sta­nie mę­czen­ni­kiem. Wie­dzia­łem to od dawna, ale nie chcia­łem tego przy­znać, bo dużo ła­twiej ukryć się w ro­dzi­nie, dużo ła­twiej twier­dzić, że mi­łość i ochrona bli­skich to twój je­dyny obo­wią­zek.

Jak długo to trwało, ile mi­nut le­ża­łem i pró­bo­wa­łem za­snąć mimo tych po­tę­pia­ją­cych my­śli, pró­bu­jąc nie sły­szeć cięż­kiego od­de­chu le­żą­cej obok ko­biety? Aż w końcu – wie­dzia­łem, że tak bę­dzie – jej od­dech jakby się za­trzy­mał, a po­tem, po kilku roz­pacz­li­wych se­kun­dach, w trak­cie któ­rych zda­wało się, że ktoś ją dusi, trą­ci­łem żonę, by ją wy­bu­dzić, i po­pro­si­łem:

– Edno Mae, od­dy­chaj.

Moja biedna droga żona wy­dała dziwne chrap­nię­cie i przez jedną cha­otyczną chwilę zda­wała się wy­bu­dzona; po­tem znów za­pa­dła w sen, bli­sko mnie.

Te­raz jest z Da­phne. Ma ją na­sze dziecko.

Nie­mal wi­dzia­łem drobne rączki córki za­ci­śnięte wo­kół szyi Edny Mae, ścią­ga­jące ją w dół, w czerń jak czarne błoto.

Jed­nak dziecko nie wy­dało żad­nego dźwięku. Rzadko spo­tyka się dziecko, które nie wy­daje dźwięku.

Z Da­phne jest naj­szczę­śliw­sza. Są z anio­łami. To naj­bar­dziej mi­ło­sierne, wy­słać tam matkę, by była z dziec­kiem, by je po­cie­szyła.