59,90 zł
Kiedy Luther Dunphy morduje lekarza wykonującego zabiegi przerywania ciąży w małym miasteczku na środkowym zachodzie Stanów Zjednoczonych, uważa, że działa z woli bożej. Sprawca jest gorliwym ewangelikiem, żołnierzem antyaborcyjnej Armii Boga. Jego ofiara, August Voorhees, bojownikiem o prawa reprodukcyjne kobiet, idealistycznym, choć skupionym na sobie.
Zbrodnia pozbawia ojców dwie rodziny: zamożnych i wyedukowanych Voorheesesów, stroniących od religii i opowiadających się po stronie pro-choice, ale i Dunphych – ich przeciwieństwo w każdym calu. Córki tych rodzin – Naomi i Dawn – nienawidzą się od pierwszego wejrzenia. A jednak ich losy, zdeterminowane przez tragiczne wydarzenie, są splątane na zawsze.
W tym poruszającym, doskonale nakreślonym portrecie rodzinnym Joyce Carol Oates z empatią analizuje perspektywy obu rodzin i stara się diagnozować przyczyny trwałego, nierozwiązywalnego rozłamu w amerykańskim społeczeństwie.
Joyce Carol Oates jest autorką nietracących na popularności książek, wielokrotnie nominowaną do National Book Award oraz Nagrody Pulitzera. Do jej największych bestsellerów należą We Were the Mulvaneys, Blondynka (Marginesy 2021) , Przeklęci i Wodospad (w 2005 roku nagrodzony Prix Femina). Oates nosi tytuł Honorowego Profesora Nauk Humanistycznych im. Rogera S. Berlinda Uniwersytetu Princeton.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 900
Dla Chase’a Twichella i Russella Banksa
oraz dla Charliego Grossa – mojego męża i pierwszego czytelnika
Żołnierz Boga –Luther Amos Dunphy
2 listopada 1999
Muskegee Falls, Ohio
Powiedz tylko słowo, a będzie uzdrowiona dusza moja.
Pan mi rozkazał. W tym wszystkim, co się wydarzyło, to Jego ręka nie zadrżała.
Rozległy się krzyki: „Cofnąć się!”.
Voorhees jako pierwszy znalazł się na muszce. Lekarz aborter ochrypłym głosem żądał:
– Cofnij się! Odłóż broń!
I inni krzyczący: „Nie! Nie!”.
Pan poprowadził moje ruchy tak płynnie, że w oczach wroga nie zdążyły się nawet pojawić strach czy zaniepokojenie. Nie było przerażenia, tylko czyste zaskoczenie. Kiedy wszedłem na podjazd w ślad za dodge’em należącym do aborterów, trzymając na ramieniu wycelowaną strzelbę, wielu gapiło się na mnie w zadziwieniu i z podziwem, ponieważ prawo zabraniało protestującym zbierać się tak blisko budynku, a od kilku lat zakazywano nam również zgromadzeń z transparentami czy choćby modlitwy na pozbawionym trawy podwórzu przed Kliniką dla Kobiet Hrabstwa Broome. Jednak znalazł się jeden, jeden z Armii Boga, znany niektórym jako Luther Dunphy, i on sprzeciwił się temu prawu, odważnie przechodząc przez barierę i idąc za minivanem aborterów po podjeździe szybciej, niż można by się spodziewać po człowieku jego postury, i bez wahania.
Boże, prowadź moją dłoń! Boże, nie pozwól, bym zawiódł.
Jeden z wrogów, znany jako Augustus Voorhees, właśnie wysiadł z samochodu. Była siódma dwadzieścia sześć. Przychodnię otwierano, by przyjąć klientki (to znaczy ciężarne dziewczyny i kobiety, którym wydawało się, że nie chcą zostać matkami), dopiero o ósmej. Lekarz aborter (niemal dokładnie mojego wzrostu, czyli stu osiemdziesięciu pięciu centymetrów, i z rozczochranymi siwiejącymi włosami przypominającymi moje) postanowił przyjechać wcześniej, by uniknąć protestujących i wejść do budynku od tyłu, ale w tym jego sprycie była głupota, ponieważ policjanci z Muskegee Falls pojawiali się dopiero koło siódmej trzydzieści (a czasami później), a kiedy tamtego ranka wezwano funkcjonariuszy na miejsce, życie już z lekarza wyciekało, jak życie postrzelonej w brzuch świni. Voorhees mnie nie zauważył – szedłem niecałe dwa metry z tyłu i gwałtownie ich wyminąłem – dopóki wyraz twarzy ochroniarza nie sprowokował go, by się odwrócić, z miną wyrażającą absolutne zaskoczenie i szok.
– Nie! Cofnij się! Nie...
Ale w tej sekundzie spust został pociągnięty, lufy wycelowane w lekarza abortera i huk pierwszego strzału powalił Augustusa Voorheesa, wdzierając się w jego dolną szczękę i gardło w sposób wręcz potworny, jakby Pan postanowił wyrazić swój gniew jednym drapnięciem potężnego pazura; zmyślnie celowałem wysoko, nie wiedząc, czy aborcyjny morderca ma na sobie kamizelkę kuloodporną. (Później ujawniono, że Voorhees nie miał takiej ochrony – nie mógł obronić się przed losem, który nań spadł). Mimo to w środku ogłuszającej eksplozji Pan uspokoił moje dłonie i mogłem spokojnie zwrócić broń w stronę ochroniarza winowajcy, stojącego blisko i krzyczącego: „Nie! Nie! Nie strzelaj!”, w niezdarnej desperacji próbującego się wycofać, rękami nieporadnie zasłaniającego ciało, ale te słowa nadeszły zbyt późno i znaczyły tyle co skrzeczenie czarnych ptaków przelatujących po zimowym niebie nad nami, kiedy drugi strzał oderwał twarz i większość gardła winowajcy, którego pozbawione życia ciało padło w tył, tak jak wcześniej ciało Voorheesa, i oba ciała zwaliły się na asfaltowy podjazd przed samochodem, obficie brocząc krwią – trwało to kilka sekund, tak jak pragnął Pan.
W ekstazie, gdy Pan przechodził przez moje ręce i dłonie niczym prąd elektryczny, ledwo poczułem odrzut wystrzału, który walnął mnie w ramię niczym kopiący muł; było tylko odrętwienie, które pojawiło się potem, i ból do szpiku kości.
– Boże, miej litość! Bóg wam wybaczy...
Te słowa wyszeptałem, klękając nad upadłym grzesznikiem (wierzyłem bowiem, że Voorhees umrze, nie pokajawszy się), ale prawdopodobnie zrobiłem to zbyt cicho, by ktokolwiek usłyszał je wśród krzyków i płaczu za moimi plecami.
Świadków egzekucji było niewielu. Z powodu wczesnej pory przed centrum zdążył się zgromadzić może z tuzin protestujących.
Sekundy mijały tak bardzo powoli. I zdawało się, że Luther Dunphy odszedł na bok i obserwował. To, co widział i słyszał, dochodziło do niego przytłumione z tej odległości.
Równie spokojnie, bo wszystko to Pan rozłożył przede mną jak mapę geologiczną, która nie zawiera dezorientujących nazw miejsc zwyczajnej mapy, a tylko wyrzeźbione kontury Ziemi, położyłem ostrożnie dwulufową strzelbę Mossberga kaliber 12 na podjeździe, na niewielkim wzniesieniu, gdzie pęknięcia biegły prostopadle do siebie i przypominały – przynajmniej w moich oczach – krzyż.
Jakieś trzy i pół metra od poległych mężczyzn i (położonej na krzyżu) broni, prostopadle do niej, ukląkłem.
Między poległymi mężczyznami a strzelbą, między strzelbą a Lutherem Dunphym, między Lutherem Dunphym a poległymi mężczyznami można by narysować linie wyznaczające trójkąt o nierównych bokach, którego wierzchołkiem byłby Krzyż Ukrzyżowania, wydawałoby się, przypadkowo powstały na asfalcie, którego nigdy nie odkryłoby ludzkie oko, gdyby nie Boska interwencja i Pan prowadzący moją dłoń.
Jestem potężnym mężczyzną i nie jestem (już) sprawnym mężczyzną. Stawy kolanowe często bolą, to początki artretyzmu. Kości biodrowe i mięśnie dolnej części pleców też często doskwierają, ale wbrew tym przypadłościom nigdy nie narzekam przed moim pracodawcą ani innymi dekarzami, nie daję też poznać po sobie bólu w trakcie prac domowych (chyba że moja droga żona coś zauważy, a trudno to przed nią ukryć, bo poznała mnie doskonale przez szesnaście lat małżeństwa), a teraz, po zabójstwie abortera i jego wspólnika musiałem bardzo ostrożnie klęknąć z podniesionymi rękami (zdającymi się ważyć tonę, drżącymi i zdrętwiałymi), by czekać na przyjazd policji z Muskegee.
Dobry Boże, powierzam Ci swoją duszę. Jeśli taka jest wola Twoja, wkrótce złączę się z Tobą w niebie.
Schyliłem głowę, zamknąłem oczy, które zaszły łzami. Zrozumiałem bowiem, że moje życie Luthera Dunphy’ego (to śmiertelne) właśnie dobiegło końca, na asfaltowym podjeździe przychodni dla kobiet, drugiego dnia listopada 1999 roku. Moje życie jako kochającego męża chrześcijanina, ojca i obywatela Muskegee Falls w stanie Ohio. Było dla mnie jasne, że urodziłem się w Sandusky w Ohio 6 marca 1960 roku i umrę teraz, w tym miejscu, ponieważ ledwie poprzedniego wieczoru „przeczytałem” tę inskrypcję na nagrobku. Bóg dał, Bóg wziął.
Znajdą mnie pogrążonego w głębokiej modlitwie, z rękami uniesionymi w poddańczym geście, z otwartymi dłońmi nietrzymającymi broni. Głęboko pogrążonego w modlitwie „jak w transie, ale współpracującego” (tak zapisano w raporcie), kiedy policjanci hrabstwa Broome podchodzili do mnie z wymierzoną bronią.
W sercu prosiłem Pana, by dał mi w tej chwili schronienie u Siebie. Prosiłem Pana: pozwól mi teraz to zakończyć. Inaczej wezmą mnie do niewoli i zostanę osądzony w ich socjalistycznym, ateistycznym sądzie prawa, które się wyrzekło Ciebie. Zaczną się ze mnie śmiać i szydzić, a w końcu ten ich ateistyczny sąd skaże mnie na śmierć. Ale to będzie śmierć na ich warunkach – bynajmniej nie szybka. Doskonale rozumiem, że będzie przedłużana i pełna wstydu i może nie znajdę w sobie dość siły, by wytrzymać tę rozpacz. Bowiem czekanie na wyrok w celi śmierci zniszczy moją duszę, tak jak wielka otchłań pochłania skałę. Prosiłem Pana, by w swojej łasce pozwolił mi wykonać jakiś niebezpieczny gest w stronę policjantów, gdy przyjadą, by zastrzelili mnie tam, gdzie klęczałem. By stracili mnie, otwierając do mnie ogień; leżelibyśmy wtedy wszyscy trzej, pozbawieni życia, na asfaltowym podjeździe tamtego ranka, jako znak dla całego świata, że aborcyjna rzeźnia musi się zakończyć.
Ale Pan w swojej wszechmocnej mądrości nie dał mi tej łaski. Choć Pan był tak blisko mnie jak bijące serce w klatce piersiowej, teraz wycofał się ode mnie na górę, by obserwować swego sługę i żołnierza w pokłosiu Jego misji.
Nie umarłem tamtego ranka. Zamiast tego Pan zesłał mi odrętwienie, całkowite poddanie. Zakuto mnie w kajdanki i zabrano do aresztu stanu Ohio, z którego miałem już nie wyjść żywy.
Zwroty
Życie składa się ze zwrotów. Tak je nazywam.
Zwrot to niespodzianka. Kiedy ktoś łapie cię od tyłu za ramiona, musisz się odwrócić, by zobaczyć coś, co do tego momentu było przed tobą ukryte.
Zwrot – i już nigdy nie będziesz taki sam. Przejrzysz na oczy. Choć wszyscy, którzy cię znają, będą przysięgać, że właśnie takiego cię znają.
Dziesięć dni przed egzekucją Voorheesa „zupełnym przypadkiem” pojawiłem się pod kliniką dla kobiet kilka minut wcześniej niż zwykle, czyli między siódmą czterdzieści pięć a ósmą rano. Tamtego dnia na autostradzie panował chyba mniejszy ruch, więc kiedy przyjechałem i zaparkowałem na ulicy, oprócz mnie był w centrum tylko jeden protestujący, znany mi z widzenia mężczyzna jakieś dziesięć lat ode mnie starszy (wkrótce miałem skończyć trzydzieści dziewięć), ale nie poznałem jego pełnego imienia i nazwiska – Stockard mogłoby być zarówno jednym, jak i drugim. Na jego twarzy malowały się godność i determinacja, dzięki którym z miejsca uznawałeś go za człowieka Boga, być może katolickiego księdza bez formalnych szat. Albo, jak się czasem zdarza, byłego księdza. Tak jak ja jestem byłym, co prawda nie pastorem, ale cywilnym duchownym w Kościele Jezusowym Świętego Pawła. Przywitaliśmy się jak przyjaciele, ale powściągliwie, bo nie należę do ludzi, którzy pochopnie podają dłoń, uważam też na tych „wylewnych” (jak ich nazywają). Zaczęliśmy cicho rozmawiać (w tym czasie przybywali inni, pojedynczo lub w parach, ale my staliśmy trochę dalej) i wtedy powiedział mi, że lekarz aborter Voorhees jest już w budynku kliniki. Voorhees przyjechał przed siódmą trzydzieści, przywiozła go vanem eskorta (wstyd, ale ten ochotnik z Kliniki dla Kobiet Hrabstwa Broome był emerytowanym majorem armii amerykańskiej, nazywał się Timothy Barron, miał pięćdziesiąt osiem lat) i podjechali od tyłu, by zaparkować z dala od ulicy. Personel (same kobiety, w tym kilka zarejestrowanych pielęgniarek) zatrudniony w centrum lub pracujący tam ochotniczo zwykle przyjeżdża przed ósmą, a teraz właśnie jest punkt ósma i zaczynają się pojawiać pierwsze matki, wtedy zdążyła też już przyjechać ochrona policyjna, między siódmą trzydzieści a siódmą czterdzieści pięć. Jednak tego dnia policjanci (czyli dwóch funkcjonariuszy z Muskegee Falls, którzy przez cały czas siedzą w aucie albo stoją w jego pobliżu, chyba że mają jakiś powód, by zbliżyć się do budynku) nadjechali dopiero o siódmej pięćdziesiąt jeden.
Ostrożnie zapytałem mego towarzysza:
– Czy to oznacza, że lekarz aborter przyjeżdża tu czasami dużo wcześniej, przed ochroną?
I Stockard odparł, że tak, ostatnio nawet częściej niż kiedyś.
– Voorhees przyjeżdża tutaj wcześniej, żeby znaleźć się bezpiecznie w środku, zanim otworzą drzwi – dodał.
W tym, jak wymawiał nazwisko „Voorhees”, słyszałem wściekłość.
Voorhees był nowym szefem kliniki, pojawił się tu w lipcu 1999 roku, poprzednio pracował jako aborter w Michigan. Wiedzieliśmy, że od dawna jest związany z ruchem planowanego rodzicielstwa i specjalizuje się w położnictwie i ginekologii. Przyjechał do Muskegee Falls po tym, jak zrezygnowała poprzednia dyrektorka, kierująca przychodnią zaledwie przez siedem miesięcy.
Przez krótki czas wydawało się możliwe, że Klinika dla Kobiet Hrabstwa Broome zostanie zamknięta. Celem naszej kampanii było zniechęcenie i zdyskredytowanie wszystkich związanych z kliniką. Niektórzy proponowali jej podpalenie (ja do nich wówczas nie należałem). Jednak potem pojawił się Augustus Voorhees, człowiek o wiadomej reputacji, którego nazwisko znajdowało się na liście Poszukiwani: mordercy dzieci są wśród nas, publikowanej w newsletterach biuletynu Armii Boga „Strażnik”.
W tamtym czasie, w październiku 1999 roku, Voorhees był na tej liście numerem trzy. Do momentu zabójstwa abortera Paula Ericha w Livingston w stanie Kentucky, którego Shaun Harris dokonał sześć tygodni wcześniej, Voorhees był numerem cztery.
Kiedy jeden morderca zostaje usunięty z listy, pozostali przesuwają się w górę.
Obecnie znajduje się na niej dziewiętnaście nazwisk, wyłącznie lekarzy – mężczyzn odrzucających swoje powołanie: po pierwsze nie szkodzić.
W socjalistycznych, ateistycznych mediach agituje się intensywnie za ocenzurowaniem strony internetowej Armii Boga. I za usunięciem z niej listy „poszukiwanych”. Ale wolność słowa to nasze prawo wynikające z pierwszej poprawki do konstytucji Stanów Zjednoczonych.
Podobnie jak prawo obywateli amerykańskich do noszenia broni.
Armia Boga wierzy, że każdy zamordowany aborter morderca oznacza ratunek dla życia dzieci. Jeśli Voorhees zostałby zdjęty, dzieci, które zginęłyby z jego ręki oraz z ręki innych naśladujących go lekarzy, miałyby szansę żyć.
Codziennie w samej tylko klinice w Muskegee z użyciem narzędzi aborcyjnych zabijało się od piętnastu do dwudziestu niemowląt (według naszych szacunków). Te przerażające liczby można pomnożyć przez liczbę wszystkich aborterów w całych Stanach Zjednoczonych – bywają dni, w których dokonuje się setek morderstw!
To potworne, że choćby jedno dziecko może umrzeć w ten sposób i nawet jedna taka śmierć powinna inspirować chrześcijan, by powstawali i protestowali.
W sposobie, w jaki mój towarzysz wymawiał nazwisko „Voorhees”, znalazły się całe to obrzydzenie i gniew.
Tamtego ranka nie wypytywałem już dokładniej o czas przyjazdu abortera Voorheesa. Nie okazywałem przy mym towarzyszu żadnego szczególnego zainteresowania czy zmartwienia. Nie należę do ludzi, którym mówienie przychodzi z łatwością, i moim instynktem jest chronić innych – taki mam zwyczaj jako mąż i ojciec. Nie chciałem, by – gdybym zdecydował się działać dzięki informacjom dostarczonym przez Stockarda – ten niewinny człowiek został aresztowany jako wspólnik jakichkolwiek moich czynów. Przywódcy ostrzegali nas, że nie powinno się angażować innych w nasze działania, bo mogłoby to sprowokować policję do zbiorowego oskarżenia, oczernienia i ukarania niewinnych, poczynając od naszych rodzin oraz pozostałych protestujących. Zamiast tego podniosłem więc transparent, jakby to był po prostu kolejny zwyczajny poranek w moim życiu, choć w mojej głowie rozległ się ogłuszający szum – z radości nie potrafiłem logicznie myśleć.
Bóg przesłał mi osobistą wiadomość, której nie mogłem zignorować ani błędnie zinterpretować: Morderca nie jest chroniony! Będzie wystawiony na cel!
Ze wstydem przyznaję, że nie miałem (jeszcze) siły, by skonfrontować się z tym zwrotem. Rano, kiedy opuściłem posterunek pod kliniką, by pojechać do pracy, uczucie radości zniknęło, byłem wzburzony i nerwowy – próbowałem o tym nie myśleć.
Przez kilka dni to czułem. Jak coś dryfującego w moim oku, nie do końca prawdziwego, a jednak dekoncentrującego. Tak jak wtedy, kiedy gapiąc się na coś, próbujesz nie widzieć maleńkiego pływającego w oku pyłku, ale nie możesz go nie zauważać.
To. Możliwość, że Pan Bóg, który przemawiał do innych i pokazywał sposób, w jaki Jego wola może zostać wypełniona w świecie ludzi, być może w końcu przemówił do mnie – przerażające, bo nie mogłem podzielić się tym z nikim, nawet z moją drogą żoną.
Jednak zawsze, kiedy byłem sam albo kiedy odpływałem myślami od innych (nawet od moich młodszych dzieci ciągnących mnie za rękaw, trącających głowami, proszących: „Tatuuuś, pacz!” w ten swój sposób, który rozdzierał mi serce), byłem wciąż świadomy tego.
Ostatnio przyjeżdża wcześniej. Przed policyjną ochroną.
Ile minut? Może dziesięć, dwanaście...
Ten człowiek jest mordercą i w dodatku tchórzem. Ukrywa się wśród kobiet, nad którymi się pastwi. I które okalecza.
Voorhees. Jeden z listy.
Czy Stockard wypowiedział do mnie te słowa? Czy przekazał mi je bezgłośnie?
Za ośmiokątnymi szkłami okularów bez oprawek jego oczy lśniły od emocji. Nie musiał wcale mówić: „Mordercę trzeba powstrzymać! Jeden z nas musi go powstrzymać”.
W pracy, kiedy układałem gonty na dachu domu nad parowem w rezydencjalnej okolicy Muskegee Falls (nowy dom kolonialny, tak wielki, że pomieściłby dwa moje, bo sama działka miała ponad hektar, sześć razy tyle co moja) i wbijałem gwoździe, każde uderzenie młotka było jak cios w serce: Dziecko zabite młotkiem, dziecko wysysane z macicy matki, dziecko, któremu odmawia się urodzenia, dziecko, które umrze. Ciało kobiety czy dziewczynki zostaje zbezczeszczone narzędziem abortera i jej dusza jest zbezczeszczona. Te, które Pan chce uczynić matkami, często poddawane są praniu mózgu, nie wiedzą, na co się godzą.
Kobieta nie zna własnego umysłu. Szczególnie kobieta, która zachodzi w ciążę, wtedy bowiem jej stan psychiczny zostaje zaburzony przez tak zwane hormony.
Wszystkie kobiety, które znam – moja matka, siostra i moja droga żona Edna Mae – przyznają, że tak jest. I dręczone problemami kobiety, które pocieszałem, będąc cywilnym duchownym w naszym Kościele. Kobieta często mówi, że nie miała na myśli tego, co powiedziała w złości lub zdenerwowaniu, że naszło ją jakieś szaleństwo. Że to „ten czas w miesiącu”. Albo „uderzenia gorąca”. Kiedy szatan mówi przez kobiece usta, te robią się brzydkie i wykrzywione. A w myślach kobiety pojawia się szatańskie uczucie. Słabość kobiety czy dziewczyny poddającej się mężczyźnie to nie najgorszy grzech, to grzech, który zostaje wybaczony, tak jak Jezus wybaczył Marii Magdalenie. Ale to fakt: kobietę należy chronić przed największym błędem jej życia.
Myśl, że nasze własne ukochane dzieci mogłyby zginąć z ręki abortera, gdyby okoliczności były inne. Bo przecież los jest ślepy, nie da się go kontrolować.
Dziecko to ty sam. A jednak oczywiście dziecko to nie ty sam, to niewiadoma.
Jesteśmy tu, na ziemi, by się nawzajem chronić i kochać, a największą odpowiedzialność ponosimy za najmniejszych – dzieci i niemowlęta.
Na dachach domów obcych ludzi często nachodziły mnie takie myśli. W moim zawodowym życiu, rozpoczętym, kiedy miałem czternaście lat w Sandusky, gdzie mój ojciec był stolarzem i dekarzem, to on pierwszy zabrał mnie na budowę. Ojciec niewiele mówił i rzadko mnie dotykał (tak jak moich braci czy siostry), chyba że wtedy, gdy musiał złapać mnie za rękę, bym bezpiecznie wszedł na jakiś dach – „Mam cię!”.
To było jak błogosławieństwo: tata mocno łapiący za rękę.
Martwi mnie, że w obecnych czasach młodzi chłopcy nie mogą pracować na dachach i w stolarce. Nie mogę zabierać ze sobą Luke’a na budowę i oczekiwać, że Fischer Construction go przyjmie. Nie jestem też pewien, czy Luke chce pracować tak jak ja. I czy będzie miał tak sprawne ręce jak ja w jego wieku.
Jeśli wespniesz się na dach jakiegokolwiek budynku, zostajesz wyniesiony ponad swój stan naturalny. Są takie myśli, które przyjdą do ciebie tylko na dachu, bo przede wszystkim, kiedy się wyprostujesz i uniesiesz wzrok, niebo otworzy się nad tobą w sposób inny niż wtedy, kiedy jesteś na ziemi. Drzewa cię nie przerastają, niektóre są pod tobą albo na równym z tobą poziomie. Gdy miałem czternaście lat, ekscytowało mnie takie wspinanie się na dachy, cudownie było wziąć młotek i pracować razem z ojcem, wiedzieć, że jest ze mnie „cholernie dumny”, jak mawiał (nie do mnie, do innych), i widzieć zazdrość w oczach mężczyzn, że mój ojciec ma takiego syna jak Luther, tak dobrze pracującego, nigdy nienarzekającego czy znudzonego jak to często chłopcy. Nie byłem przygotowany na mądrość Pana (w tamtym czasie w mojej duszy była jeszcze chropowatość), jednak od początku to „rozstąpienie się” nieba robiło na mnie duże wrażenie. Trudno wyjaśnić, co to było, poczułem jednak niepokojącą świadomość, że żaden mój czyn nie pozostanie niezauważony i nieosądzony.
To jest pierwszy fakt – owo „otwarcie się” nieba – a drugi to ten, że dach zazwyczaj ucieka ci spod stóp, a to coś zupełnie innego od stania na ziemi. Żadnego dachu nie bierze się za pewnik, bo jest bardzo prawdopodobne, że będzie miał spadek, więc nieustannie musisz się mieć na baczności. Gdy stoisz mocno na ziemi, jest inaczej. Nawet pijak wie, że ziemia jest równa. Na dachu musisz mieć robocze buty z gumowymi podeszwami. Potrzebujesz czapki, by osłonić oczy od słońca. Musisz włożyć rękawice. W koszmarnym śnie stoisz na dachu (bardzo stromym) nieosłonięty, bez kasku, rękawic i porządnych butów, a kiedy szukasz drabiny, widzisz, że ktoś ją zabrał i nie masz jak zejść.
Pot oblewa cię całego, kiedy widzisz, że ktoś zabrał drabinę.
Jeśli zeskoczysz z dachu, możesz połamać nogi. Możesz złamać kręgosłup, skręcić kark. Chodzisz po dachu na miękkich kolanach, przysiadasz na piętach, szukasz drabiny, której tam nie ma. Ale dziwne, że nie ma też nikogo innego. W prawdziwym życiu nigdy nie znajdziesz się sam na dachu z młotkiem w dłoni, nie znajduję czegoś takiego w swojej pamięci od czternastego roku życia, jednak we śnie ktoś zabrał drabinę i wszyscy sobie poszli, w tym brygadzista, a niebo nad tobą jest otwarte.
Przez pierwsze lata każdego ranka ekscytowało mnie, jakie nowe myśli pojawią się tego dnia! Bo zawsze są nowe myśli, jak wiadomości z nieba.
Wtedy Pan często do mnie mówił. Jezus mówił, by pocieszyć mnie w chwili troski, ale również by radować się ze mną w chwili szczęścia.
Ponieważ nie zawsze wiesz, że jesteś szczęśliwy, dopóki nie zostanie ci to powiedziane. Że otrzymałeś błogosławieństwa – na przykład dzieci i kochającą żonę, oddaną chrześcijankę, oraz stałą pracę, nawet w czasach „recesji” – o tym musi poinformować cię ktoś, kto ma wiedzę większą od ciebie.
Tyle że od czasu Daphne te myśli nie są nowe. Jak lep, do którego muchy przyczepiają się i bzyczą. Żadna mucha, która utknie na tym klejącym papierze, nie uwolni się, a pojawią się kolejne i ugrzęzną, także bzycząc.
To są bzyczące myśli.
Tak działo się szczególnie w gorących miesiącach. Smród papy mięknącej na słońcu przypomina woń myszy, mysiego truchła w piwnicy. Z daleka słyszałem, jak inni rozmawiają. I hałas młotka. Ale bzyczące myśli wciąż przeszkadzały.
Wbiłem się piętami w pochyłe deski, oddech zgęstniał z wysiłku. Pot płynął po skroniach. Smród mojego ciała wydzielającego pot jak łzy.
Jednak odkąd Stockard się do mnie odezwał i zapanowało między nami niewypowiedziane porozumienie, nastał nowy czas. Niebo miało perłowy i jasny kolor. Nie było widać słońca, ale powietrze i tak lśniło. Obłoki przybierały zaskakujące kształty, kusiły, by gapić się na nie długimi minutami. Kusiło też obserwowanie przepływających chmur. A teraz lato minęło, zrobił się późny październik i wydawało się, że białe światło odbija się od papy.
Boskie światło. Teraz masz otwarte oczy.
Uderzenia mojego młotka były silne, precyzyjne. Wbijałem trzycalowe gwoździe w gonty, zabezpieczałem je w zstępujących rzędach. Z każdym uderzeniem pojawiało się pytanie – kto będzie następny? Kto następny wystąpi? Kto uderzy na wroga? Moi towarzysze wystąpili już z odwagą na Florydzie, w Kentucky, w Michigan, w Nowym Jorku i w Ohio.
Obrona nienarodzonego. Uzasadnione zabójstwo.
Utkwiło mi w świadomości, że jeden z towarzyszy z Armii Boga, James Kopp (nie znałem go osobiście), zamordował lekarza abortera Barnetta Slepiana w Buffalo niemal rok wcześniej – w Dzień Weterana (11 listopada) 1998 roku, i niedawno skazano go na dożywocie bez możliwości wcześniejszego zwolnienia. Wielu z nas modli się, by nie wpadł w rozpacz. Kilka lat wcześniej męczennik Michael Griffin wystąpił, by zamordować wielokrotnego abortera Davida Gunna w klinice dla kobiet w Pensacoli na Florydzie, i wymienił jego życie na swoje. Był jeszcze Terence Mitchell w Traverse City w Michigan (za którego modliliśmy się w zeszłym roku), uznany za winnego morderstwa i skazany na dożywocie. W Livingston w Kentucky był Shaun Harris, który zastrzelił abortera Paula Ericha i wciąż czeka na proces...
A teraz Pan zwrócił swój wzrok na Luthera Dunphy’ego i nie mogłem się ukryć. Na dachu domu wychodzącego na parów, domu bogacza, pod okiem słońca tłukącego w moją głowę przez szmacianą czapkę, prosto do mózgu. Jakby to był problem z podręcznika do geometrii mojego syna Luke’a – kazano mi zrozumieć, że pojawiła się kolejna osoba, która musi działać, i tą osobą będę ja.
Powiedz tylko słowo, a będzie uzdrowiona dusza moja.
W moim życiu były inne ostre zwroty. Zwroty, które zmieniły bieg mojego życia, choć zwykle zdawałem sobie z tego sprawę dopiero później. Jednak nigdy żaden zwrot nie był tak jasny jak misja wyznaczona mi przez Pana.
Przez resztę tamtego dnia pracowałem ciężej niż ktokolwiek inny z naszej ekipy. Ciężej niż młodsi mężczyźni, którzy zbyt wiele czasu marnowali na rozmowy i żarty, przeklinanie, opowiadanie świńskich dowcipów. Jakby opowiadanie świńskich dowcipów nie zatruwało ust. A taki śmiech, zbyt głośny, jak skowyt hieny, męczy ludzką duszę.
Ty, Lutherze Dunphy. Ty jesteś wybranym.
Ty masz zabić abortera mordercę Voorheesa, by twoi bracia chrześcijanie mogli się radować.
Przy wbijaniu gwoździ pojawia się niepokój, ale to kontrolowany niepokój. Ciesielka to działanie kontrolowane, zmierza do celu. Jeden gwóźdź, potem kolejny. Sekwencja gwoździ przy budowie domu. Ile gwoździ, ile uderzeń młotka! Pan spogląda w zadziwieniu na Luthera Dunphy’ego, któremu bardzo jest rad.
„Luther? Hej...”
Unoszą się ku mnie głosy z dołu, które słyszałem (oczywiście, że słyszałem), ale z odległości, ledwie przebijają się przez ten ważniejszy głos szepczący mi do ucha.
Wołał mnie brygadzista, Ed Fischer. I ktoś jeszcze – wołał po imieniu. Ale z szoku, że Luther Dunphy został wybrany przez Pana i że Luther Dunphy to ja, nie byłem w stanie odpowiedzieć, więc tylko gapiłem się na nich otępiały.
Oczywiście, że Luther Dunphy był doskonałym dekarzem. I pod każdym względem świetnym pracownikiem. Odpowiedzialny, mogłeś na nim polegać, nigdy się nie spieszył, nigdy nie zrobił nic byle jak albo nieuważnie, nigdy nie pił w pracy, nigdy nie wdawał się w kłótnie, pracował dla nas od jedenastu lat, a wolne – może z sześć tygodni – wziął tylko wtedy, gdy leczył się po wypadku, w którym o mało nie zginął. Ale nawet wówczas wrócił tak szybko, jak tylko mógł, i choć czasami na jego twarzy było widać ból, nigdy nie narzekał.
W przeciwieństwie do większości ludzi, z którymi pracujemy, Luther rzadko tracił cierpliwość. Nie przeklinał też i nie mówił sprośności, zupełnie inaczej niż ci wszyscy, którzy tylko kurwa to, kurwa tamto, kurwa mać, tylko tyle potrafią powiedzieć... Nie zaskoczyło mnie, kiedy dowiedziałem się z wiadomości, że zanim się tutaj przeniósł, uczył się na pastora w jakiejś szkole biblijnej w Toledo.
Było oczywiste, że Luther uważa na to, co mówi. Z pewnością nie obgadywał nikogo za plecami. I nigdy się nie złościł – tak żeby było widać.
Z powodu recesji nie budujemy już tak dużo jak kiedyś. Niektórych ludzi musiałem zwolnić, ale Luthera Dunphy’ego chciałem zatrudniać, kiedy tylko się dało. Miał doświadczenie i umiejętności, no i rodzinę, małe dzieci, więc oczywiście się martwił, kiedy mu mówiłem, że jest mniej godzin pracy, widziałem troskę na jego twarzy. Ale nigdy się nie złościł.
Czasami Luther „odlatywał” – patrzył na ciebie, gdy do niego mówiłeś, ale cię nie widział, w jego spojrzeniu pojawiał się taki pusty wyraz jak u osoby, która śpi z otwartymi oczami...
Ten okropny wypadek, który przeżył w zeszłym roku na autostradzie... Jedno z jego młodszych dzieci zginęło, Luther prowadził. Nikt nigdy z nim o tym nie rozmawiał, bo u diabła, nie wiadomo, co powiedzieć...
Wiedzieliśmy, że Luther jest członkiem tego Kościoła protestanckiego – nazywa się Kościół Jezusowy Świętego Pawła. Wiedzieliśmy, że bierze aktywny udział w pikietach pod przychodnią dla kobiet, które nazywają czuwaniem. Ale nikomu nie przyszło o głowy, że to zajdzie tak daleko – że to akurat Luther Dunphy z zimną krwią zastrzeli dwie osoby, nawet jeśli to byli mordercy dzieci, Jezu, nikt by tego nie przewidział.
Cud Małej Dłoni
Kiedy pierwszy raz dowiedziałem się o Małej Dłoni, byłem zaskoczony.
To wtedy w moim życiu na nowo pojawiła się Edna Mae. I Kościół Jezusowy Świętego Pawła. Był to czas wielkiego szczęścia, ale też czas, kiedy często coś dławiło mnie w gardle, aż miałem trudności z oddychaniem i nie mogłem nic powiedzieć, do oczu napływały łzy, takie łzy, które pojawiają się w gorącym powietrzu, a nie ze smutku; bo ja nie byłem wówczas zatroskany, nie patrzyłem wstecz, ale radowałem się, że wkrótce się ożenię i razem z moją drogą Edną Mae założymy rodzinę.
Z kościoła mieliśmy brać ulotki do rozdawania znajomym czy sąsiadom, do zostawiania w wybranych miejscach, i na jednej z nich, na pierwszej stronie, widniała rączka, która wyglądała na dłoń niemowlęcia tak małego, że dopiero co narodzonego albo jeszcze nienarodzonego.
CUD MAŁEJ DŁONI
W trakcie zabiegu usuwania ciąży, kiedy lekarz aborter zamierzał swoimi krwawymi narzędziami siłą usunąć żyjące niemowlę z łona matki, nagle zobaczył u ujścia macicy jakiś ruch i poczuł dotyk – gdy zaskoczony wpatrywał się w to miejsce, na jego palcu zamknęła się mała dłoń i ścisnęła, jakby chciała krzyknąć:
Ja żyję! Ja żyję! Nie zabijaj mnie, ja żyję!
Zabieg aborcyjny wstrzymano, bowiem ani lekarz, ani pomagająca mu pielęgniarka (która widziała Małą Dłoń) nie byli w stanie go kontynuować. Od tamtej chwili chirurg nie przeprowadził już żadnej aborcji, stał się za to obrońcą nienarodzonych i zorganizował krucjatę lekarzy przeciwko aborcji. Pielęgniarka już nigdy nie asystowała przy żadnym zabiegu i pomogła zorganizować się innym pracownikom medycznym w krucjacie przeciwko aborcji. Również młoda matka doświadczyła przemiany i postanowiła zachować dziecko, które w pełni dojrzało i urodziło się w wyniku naturalnego porodu, zdrowe i ważące ... kilogramów.
I tak Mała Dłoń wciąż chwyta wszystkich za serca.
Edna Mae dała mi tę ulotkę do przeczytania. Potem po cichu podeszła, dotknęła mego ramienia i zobaczyła, że mam twarz koloru popiołu, a w sercu miłość i trwogę przed Panem, i wtedy w milczeniu mnie objęła.
Obrona bezbronnych
„Każda aborcja ma dwie ofiary: martwe dziecko i martwe sumienie”.
To są słowa Matki Teresy. Rzymskokatolickiej świętej, o której nie słyszeliśmy. Jej wypowiedź przytoczył profesor Willard Wohlman.
Pytania brzmiały: Czym jest twoje sumienie? Co Bóg mówi tobie? Skąd wiesz, że zostałeś wybrany przez Boga, by działać wbrew państwu? Skąd wiesz, że życzeniem Boga jest, byś odebrał życie innemu, który zginie z twojej ręki?
W czerwcu 1998 roku przejechaliśmy ponad trzysta kilometrów z Muskegee Falls, które leży nad rzeką Muskegee (jakieś sześćdziesiąt kilometrów na północ od Marion w Ohio), przez cały stan do Huntington w Wirginii Zachodniej, by posłuchać znanego profesora Willarda Wohlmana, który mówił o problemach chrześcijańskiego ruchu pro-life. Tytuł wykładu brzmiał: Obrona bezbronnych. Ochrona życia w epoce aborcji.
To było wkrótce po Daphne, w piątym miesiącu żałoby, więc towarzyszyła mi Edna Mae, ponieważ moja droga żona niechętnie zostawała sama w domu, beze mnie, z dziećmi bez ich ojca, z powodu tak dziwnego, że nie mogę o nim tutaj wspominać, zresztą mam opowiadać o tym słynnym profesorze.
Edna Mae mówiła: „Musisz mnie pilnować, Lutherze. Musisz być przynajmniej w pokoju obok. Nie wystarczy, że będziesz o mnie myślał i się o mnie martwił, to nie wystarczy, Lutherze”.
W domu starsze dzieci opiekowały się młodszymi. I siostra Edny Mae, Noreen, zaglądała każdego dnia, by sprawdzić, co u nich.
Oto profesor Willard Wohlman z uznanego uniwersytetu w Nowej Anglii. Napisał wiele uczonych książek i doradzał prezydentowi w kwestiach moralności i etyki. Występował w telewizji. W debatach o aborcji, antykoncepcji, planowanym rodzicielstwie i małżeństwach jednopłciowych. Jego najbardziej znana książka to Święta wizja świeckiego świata, przez wiele miesięcy na listach bestsellerów. Edna Mae i ja czytaliśmy i omawialiśmy jego eseje – Jeden mężczyzna, jedna kobieta. Chrześcijańskie małżeństwo oraz Sumienie chrześcijanina.
Teraz czasami wydaje mi się, że to głos profesora Wohlmana usłyszałem w głowie, kiedy dotarły do mnie słowa Pana, i te dwa głosy zmieniły się w jeden przetaczający się grzmot.
Martwe dziecko. Martwe sumienie.
Co mówi Ci Bóg?
Profesor Wohlman przemawiał w sali przy katolickim kościele pod wezwaniem Świętego Józefa w Huntington. Wykład sponsorowała Amerykańska Koalicja Aktywistów Życia. Na to spotkanie kilkoma samochodami przyjechało nas chyba osiemnaścioro: z naszego kościoła w Muskegee Falls, kościołów należących do Armii Boga Hrabstwa Broome, oraz kilka innych osób (jak nasz pastor, który nie chciał, by oficjalnie łączono go z Armią).
Członkami Koalicji są protestanckie i katolickie organizacje, które połączył wspólny sprzeciw wobec decyzji Sądu Najwyższego w sprawie Roe kontra Wade z 1973 roku. Nie podoba im się, że ateistyczne/socjalistyczne państwo oraz rządy federalne wtrącają się w życie obywateli. To fakt: aborcja jest morderstwem – wszyscy w to wierzymy.
Nie jest istotne, czy ciąża to wynik gwałtu, kazirodztwa czy innych okoliczności „łagodzących”. Bo jakie to ma znaczenie dla niemowlęcia w macicy albo dla Boga, który jest ojcem wszelkiego stworzenia? Oczywiście nie ma żadnego.
Nasze żony nie dyskutują o tych kwestiach. Ale uważnie nas słuchają i rzadko się nie zgadzają.
Edna Mae „nie wie”, że jej mąż jest członkiem Armii Boga i złożył pewne przyrzeczenia. Nie ma potrzeby o tym mówić i nie ma potrzeby mówić o tych rzeczach głośno, to rzecz bezdyskusyjna.
W naszym kościele młody pastor, wielebny Dennis, wiele razy mówił o Willardzie Wohlmanie. To on podsunął pomysł, byśmy pojechali kilkoma samochodami z Muskegee Falls do Huntington w Wirginii Zachodniej.
Ależ to było ekscytujące! Wielebny Dennis mówił, że dzięki tej podróży stajemy się pielgrzymami. Od wielu lat nie czułem takiego przypływu nadziei i oczekiwania, od czasu, kiedy po raz pierwszy jechałem do Toledo, by zacząć naukę w seminarium, a byłem wtedy młodym człowiekiem.
W internecie odkryłem, że w młodości Willard Wohlman uczył się w seminarium jezuickim w Chicago, ale odszedł przed złożeniem ślubów. Przez całe życie był „zatwardziałym demokratą”, dopóki Partia Demokratyczna nie poparła aborcji na żądanie; wtedy odszedł z partii, by zająć, jak to nazywał, niezależne stanowisko.
– Och! Tylu...
Edna Mae mocno złapała mnie za rękę, chcąc wyszeptać: „Tylu ludzi”, ale jej głos ucichł, kiedy weszliśmy do sali przy kościele w Huntington. W tamtym okresie Edna Mae rzadko bywała w miejscach, w których nikogo nie znała, a tu tyle nieznajomych twarzy! Nie chodziła na inne nabożeństwa, tylko do naszego kościoła, gdzie wszyscy znają wszystkich i jesteśmy jak rodzina, nie musimy nawet spoglądać na drugą osobę, by potwierdzić jej tożsamość.
Z bólem patrzyłem na twarz mojej drogiej żony w owym czasie, bowiem jej młodzieńcze rysy pobruździł smutek, a duch Pana, tak jasno świecący w jej oczach, od kiedy była dziewczyną, zniknął jak płomień świecy, której za krótko przycięto knot.
Miała poszarzałą cerę i podpuchnięte oczy na skutek przyjmowania leków, które jej przepisano. Nie chciałem, by moja droga żona zażywała leki, ale lekarz zapewnił nas, że na razie to konieczne.
Edna Mae złapała się mnie jak dziecko ciągnące dorosłego za rękę. Pojawiła się w niej niezwykła ekscytacja połączona ze strachem, który objawiał się w dziwnej postawie ciała, ramionach pochylonych do przodu, jakby opierających się silnemu wiatrowi. Niepokoiło mnie to. Edna Mae miała na sobie bardzo pognieciony płaszcz przeciwdeszczowy z ciemnofioletowego materiału cienkiego jak folia, a na nogach lekkie buty przypominające domowe kapcie, odsłaniające większą część białych stóp, które były gołe jak całe nogi, gołe i bardzo białe.
Nie chciałem się nawet zastanawiać, co Edna Mae może mieć pod tym płaszczem, który w pośpiechu zgarnęła z szafy. Bałem się, że pod okryciem moja droga żona nie jest odpowiednio ubrana, ale nie pomyślałem, by to sprawdzić przed wyjazdem, ponieważ bardzo się spieszyliśmy.
– Lutherze! Prędko. Tutaj.
Nie jestem dość odważny, by siadać w pierwszym rzędzie na jakimkolwiek zgromadzeniu. Jestem wysoki, szeroki w ramionach i rzucam się w oczy. Kiedy obcy ludzie patrzą na mnie bez sympatii i zrozumienia, policzki robią mi się czerwone, szczególnie znamię w kształcie pika, na którym skóra jest szorstka jak papier ścierny i czerwona, na lewym policzku. Edna Mae również do niedawna była nieśmiała, ale to się zmieniło, kiedy jakiś szalony rodzaj smutku chwycił ją niczym niewidzialny potwór w swoje szpony, w których czasami śmiała się piskliwie bez żadnego powodu.
Z naszych miejsc w przedniej części sali, ale bardzo z boku, Edna Mae wyciągała szyję, wpatrując się w scenę. Szczupłe blade ręce złożyła na wysokości piersi jak do modlitwy, co wydałoby się gestem na pokaz każdemu, kto nie znał mojej drogiej nieszczęśliwej żony.
Dla niektórych z nas to coś nowego, zachowywać się swobodnie w obecności katolików. Od dawna wiadomo, że Kościół rzymskokatolicki uważa sam siebie za jedyny prawdziwy Kościół chrześcijański, co jest niedopuszczalne i historycznie nieprawdziwe, jednak Koalicja (utworzona pod koniec lat siedemdziesiątych) opiera się na opozycji wobec wspólnego wroga i przedkłada ją nad podziały. Protestanci i katolicy łączą się, by służyć nienarodzonemu zagrożonemu przez aborterów, nic nie jest bowiem ważniejsze niż obrona nienarodzonych, którzy nie mogą bronić się sami.
Nie akceptujemy również środków zapobiegających ciąży – nazywają się brzydko antykoncepcją – zachęcających do rozwiązłego stylu życia, na który podatne są szczególnie nastolatki, bowiem wpływają na nie telewizja, prymitywna współczesna muzyka, filmy i zajęcia z edukacji seksualnej w szkołach publicznych.
Przed utratą Daphne nigdy nie rozmawialiśmy z Edną Mae o takich rzeczach. Dzieci, które nam się urodziły, przychodziły od Pana bez problemów, tylko dzięki Jego błogosławieństwu. (Przynajmniej Edna Mae nigdy nie narzekała na dyskomfort fizyczny w trakcie ciąż, porodów, wychowywania dzieci ani, jak teraz, na „zasłonięty” umysł). Ostatnio jednak Edna Mae zapragnęła rozmawiać o pewnych sprawach, które mnie zawstydzały, nie tylko mających związek z Daphne, ale również z innymi dziećmi oraz z kobiecymi problemami, jak je nazywała, także w obecności dzieci, jakby nie do końca pojmowała, co mówi. Było to szczególnie krępujące dla naszej jedenastoletniej Dawn, która zaczęła okazywać matce brak szacunku. Istniały również pewne problemy, mnie nieznane, między Edną Mae i jej rodziną – matką i siostrami. Stawały się coraz bardziej widoczne, bo Edna Mae zaczęła lekceważyć sprawy domowe, by w ciągu dnia oglądać chrześcijańską telewizję, od której robiła się podekscytowana, niespokojna i płaczliwa, kiedy wracałem z pracy.
Jeśli było trzeba, przygotowywałem posiłek. Razem ze starszymi córkami.
Operację Ratunek szeroko omawiano w chrześcijańskich programach w telewizji i radiu, a także w kościołach i lokalnych ośrodkach w całym Ohio. W naszym kościele pastor mówił o tym od miesięcy. Z ekscytacją patrzyłem na ludzi wchodzących do sali i wiedziałem, że ci nieznajomi są naszymi sprzymierzeńcami. Według moich szacunków (mój umysł dodawał liczby i mnożył je z własnej woli: na przykład tu dwadzieścia dwa miejsca w rzędzie i trzydzieści rzędów krzeseł) o godzinie dziewiętnastej dziesięć, kiedy zaczął się program, w sali było sześćset sześćdziesiąt osób.
Powitał nas pastor kościoła Świętego Józefa. Potem przewodniczący Koalicji, duchowny z kościoła baptystów Gallipolis (w Ohio), wszedł na podwyższenie, by przedstawić profesora Willarda Wohlmana.
Wtedy wśród zgromadzenia wezbrała ekscytacja. Nie było mowy o pomyłce – duch Pana jest z nami!
Profesor Willard Wohlman nie był onieśmielającym mężczyzną. Wyglądał jak naukowiec albo nauczyciel: po sześćdziesiątce, średniego wzrostu, lekko przygarbiony, przerzedzone siwe włosy zczesane do tyłu z wysokiego czoła i wąski błyszczący nos. Miał na sobie ciemnobrązowy garnitur, zdaje się, dobrej jakości, białą koszulę i krawat. Ale te oczy! Lśniły od emocji za szkłami bez oprawek, zdającymi się żarzyć, kiedy profesor mówił. Miał też jedwabiście miękki, radiowy głos, który potrafił nagle stać się ostry.
Tym głosem, którego słuchało się z fascynacją, bo po prostu musiałeś chłonąć każde słowo, profesor Wohlman mówił przez sześćdziesiąt pięć minut. Nie jak kaznodzieje, do których byliśmy przyzwyczajeni, ale ciszej, jakby zwracał się wprost do ciebie. Mówił o moralnej zgniliźnie świeckiego państwa – o barbarzyńskiej brutalności sprawy Roe kontra Wade, którą wymawiał jak Woe[1] kontra Wade, na co ze smutkiem się uśmiechaliśmy. „To usankcjonowało mordowanie niewinnych przez państwo”.
Potem profesor zaczął gwałtowniej opowiadać o potrzebie istnienia chrześcijańskiej armii, która przeciwstawi się siłom aborcyjnym. Z jego ust padł zwrot, którego dotąd nie znałem i który pojąłem z przerażeniem: „morderstwo płodu”. W tym momencie Edna Mae zaczęła szlochać. Niemal bezgłośnie. Moja droga żona przycisnęła chusteczkę do oczu, schylając głowę, drżały jej ramiona, jakby miała wzdrygnąć się przed każdym, kto próbowałby ją pocieszyć. Dlatego jej nie dotykałem, siedziałem z rozpalonymi policzkami i mocno bijącym sercem, ledwie słuchając słów profesora, choć nie spuszczałem wzroku z jego twarzy, kiedy tak stał na podwyższeniu przede mną, mówiąc ze spokojem o prawości.
Wiele z tego, o czym opowiadał profesor, trudno było zrozumieć. W naszym Kościele duchowni inaczej prowadzą wywody. Stało się jasne, że różnica między katolickim profesorem a nami leżała w rozumowaniu, które do pewnego momentu mogłeś śledzić, ale nigdy nie udałoby ci się go później odtworzyć, nie mówiąc już o powtórzeniu go drugiej osobie. Profesor bowiem używał pojęcia „prawa naturalnego”, by udowadniać fałsz w rozumowaniu zwolenników aborcji.
– Ich błędem jest twierdzenie, że płód, który tworzy się z kobiecego jajeczka i męskiego nasienia, staje się zupełnie nowym bytem, nie jest istotą ludzką w formie embrionalnej. Potem zaś, kiedy ten argument zostaje zakwestionowany, twierdzą, że tak, płód jest istotą ludzką, ale nie jest osobą w sensie prawnym.
Profesor Wohlman przerwał, by słuchacze mogli sobie przyswoić, jak oburzające jest to stwierdzenie, potem zaś kontynuował:
– Taki argument pozwalałby społeczeństwu utylizować istoty ludzkie, które nie są w pełni „osobami”: dzieci z fizycznymi i psychicznymi niepełnosprawnościami, dorosłych po wylewach i innych uszkodzeniach ciała, starsze osoby, które nie są już samodzielne i zależą od innych. Jeśli stwierdzi się, że jedna klasa ludzi ma prawo osądzać wszystkich innych, decydować, kto jest, a kto nie jest osobą, otwiera się drzwi do nazistowskiego Holokaustu, ludobójstwa, daje się państwu prawo, by decydowało o naszym życiu. Na to nie wolno pozwolić. Morderstwo żadnego niewinnego dziecka nie może przejść niezauważone i nieopłakane!
Śledzenie toku myśli profesora przypominało stąpanie po bagnistym gruncie, w którym stopa nagle może zatonąć. Wydawało się, że mówił po łacinie (na to wyglądało, te obco brzmiące dźwięki musiały być łaciną), opowiadał o ojcu Kościoła (imię wymawiał: „Au-gus-tin”) i o katolickim teologu czasów średniowiecza (Tomaszu z Akwinu). Obaj byli, jak mówił profesor, świętymi.
Świętymi! W Nowym Testamencie wszyscy chrześcijanie są świętymi.
Dla nas to dziwne stwierdzenie, że niektórych ludzi określa się mianem świętych w sposób inny niż ten wzięty z Nowego Testamentu. Tam bowiem jasno określono, że do Boga prowadzi tylko jedna droga, czyli przez Jezusa Chrystusa, naszego Zbawcę, ale nie świętego.
Była to dla mnie nowa myśl, że podejście do Boga może nie jest takie proste, jak nas uczono. Nawet w seminarium w Toledo brałeś z Biblii jakiś temat, który miał być sednem twojego kazania, by przeczytać znajomy ustęp całemu zgromadzeniu i opowiadać historię wersetami, i już to było dla mnie wyzwaniem, nie miałem bowiem oryginalnych pomysłów na żadne kazanie, potrafiłem jedynie naśladować te, które już słyszałem albo które dostałem do przestudiowania jako przykłady dobrych kazań, a czasami nawet wtedy nie wiedziałem, co powiedzieć, język zdawał się puchnąć w ustach, głowa robiła się pusta. Ale profesor Wohlman nie przeczytał ani jednego wersetu z Biblii!
Okazało się, że profesor Wohlman nie miał ze sobą na podium Biblii. Nie zdążyłem się wówczas zastanowić, jakie to dziwne.
Po drugiej stronie przejścia, w pierwszym rzędzie, siedziała starsza kobieta, która wyglądała na żonę profesora Wohlmana. Była przyciężkawa, o bladej, jakby woskowanej skórze, z drobnymi zmarszczkami. Miała poważną, surową twarz. Wąskie wargi mocno zaciskała, patrząc w górę, na męża stojącego na podium, skąpanego w świetle. Zastanawiałem się, czy pani Wohlman jest dumna z profesora. Czy ona go rozumie.
Z ulotki Koalicji dowiedziałem się wcześniej, że Wohlmanowie są małżeństwem od czterdziestu sześciu lat. Mieli siedmioro dzieci, z których dwoje przedwcześnie zmarło – jedno na białaczkę dziecięcą, drugie w Wietnamie, w wypadku drogowym z udziałem amerykańskich żołnierzy.
Zastanawiałem się, czy profesor zna jakiś wyjątkowy sposób, który pozwoliłby lepiej pojąć sens śmierci młodej osoby niż te stosowane przez protestantów.
Z ulotki Koalicji dowiedziałem się również, że Willard Wohlman jest wybitnym filozofem chrześcijańskiego konserwatyzmu. Na jednym z uniwersytetów Ligi Bluszczowej (jak je nazwano) profesor wykładał filozofię moralną, teorię polityczną oraz jurysprudencję (która, zakładam, zajmuje się prawem i sądem). Jeden z jego byłych jezuickich wykładowców z Uniwersytetu Loyoli w Chicago powiedział o Willardzie Wohlmanie, że to najbardziej błyskotliwy student, jakiego kiedykolwiek uczył.
W wywiadzie zapytano Wohlmana, dlaczego porzucił seminarium i nie został księdzem. Odpowiedział z pokorą: „Zdałem sobie sprawę, że Bóg ma inny plan wobec mojego życia”.
Jezuici to najbardziej wymagający ze wszystkich zakonów katolickich, mówił Wohlman. Ubóstwo, czystość, posłuszeństwo – zamierzał się im poświęcić. Jednak Bóg zainterweniował, mówiąc mu, że życie poza zakonem będzie większym wyzwaniem.
Profesor Wohlman zmienił ton, by opowiedzieć o osobach, które dobrze znaliśmy: Michaelu Griffinie. Lionelu Greenie. Terence’u Mitchellu. Ich zdjęcia wyświetliły się na ekranie za przemawiającym, budziły zaskoczenie i prowokowały komentarze widowni. Byli to bowiem uznani żołnierze tajnej Operacji Ratunek, którzy zastrzelili lekarzy aborterów i zostali w konsekwencji swoich czynów uwięzieni przez państwo.
Michaela Griffina i Lionela Greene’a osądzono, skazano na dożywotnie więzienie, jednego w Pensacoli na Florydzie, drugiego w Waynesboro w Indianie, odpowiednio w 1994 i 1995 roku. Terence’a Mitchella aresztowano w marcu 1998 roku za zamordowanie abortera w Traverse City w Michigan i mężczyzna wciąż oczekuje na proces.
Profesor Wohlman mówił, że ci ludzie odważyli się wystąpić z szeregu i zastosować ekstremalne środki w obronie nienarodzonych, popełnili zatem uzasadnione zabójstwo.
Terence Mitchell, dwudziestodziewięciolatek, były żołnierz piechoty morskiej i członek Owieczek Chrystusa, katolickiej organizacji chroniącej życie, najpierw przez wiele godzin się modlił, a potem pojechał do kliniki aborcyjnej w Traverse City z dwulufową strzelbą. Zastrzeliwszy lekarza abortera, nie próbował uciekać przed policją, ale oddał się w ręce władz.
– I co powiedział Terence Mitchell? „Nie miałem wyboru. Gdybym nie powstrzymał tego lekarza, zabiłby tego dnia jeszcze więcej dzieci”.
Profesor Wohlman spojrzał na zdjęcia Griffina, Greene’a, Mitchella. Znaliśmy ich twarze, widzieliśmy je w sieci wiele razy. A jednak zrobiły na nas w tamtej chwili wielkie wrażenie.
Poczułem, jak coś ściska mnie za serce – Terence Mitchell wyglądał bardzo młodo. Nawet z brodą wyglądał tak młodo, że chyba mógłby być moim synem. Zaniepokojone oczy żołnierza piechoty morskiej patrzyły prosto na nas. Mieliśmy poczuć wstyd, że żyjemy bezpiecznie i samolubnie. Jezus spojrzałby na nas karcąco, gdyby nie był naszym Zbawcą, który darzy nas miłością i nie osądza surowo.
Profesor Wohlman kontynuował poważnym głosem:
– W niektórych środowiskach uważa się tych odważnych mężczyzn za kryminalistów – morderców. Ale my wiemy, jaka jest prawda. Wspominałem już, że takie działania to moralnie uzasadnione zabójstwo. Tyle że na wojnie nie ma zabójstw – żołnierz nie staje się przestępcą ani mordercą, walcząc z wrogiem. Tutaj mamy taką samą sytuację. Wszelkie akty obywatelskiego nieposłuszeństwa, w przeciwieństwie do usankcjonowanego przez państwo morderstwa, są usprawiedliwione. Czy bowiem można nie zareagować w sytuacji, kiedy ktoś na twoich oczach atakuje i morduje dziecko? Gdyby tutaj, na tej scenie, w tej właśnie chwili ktoś zadźgał nożem małe dziecko, zarżnął je na śmierć rzeźnickim nożem, krzyczące z bólu i przerażenia, a wy moglibyście powstrzymać tego zboczeńca mordercę od zabicia dziecka, to oczywiście byście to zrobili. Gdyby coś tak potwornego wydarzyło się na waszych oczach, nikt z was nie stałby bezczynnie i bezradnie. Nie moglibyście.
Profesor mówił cicho, ale głosem drżącym z emocji. Zaciskał dłonie w pięści i je rozluźniał. W szkłach okularów odbijało się światło. Dostrzegłem jego lśniące czarne buty, skórzane i eleganckie, na gładkiej podeszwie, która nie trzymałaby się pochyłości i na śliskiej powierzchni stałaby się niebezpieczna.
W sali panowała cisza wstrzymywanych oddechów. Tylko Edna Mae obok mnie wciąż szlochała.
Mrugałem intensywnie, by powstrzymać łzy – gniewu, nie smutku. Moje dłonie, większe od dłoni profesora, również ściskały się i rozluźniały. Poczułem niebezpieczeństwo zbliżającego się upadku jak ktoś, kto nierozważnie cofa się do krawędzi dachu.
Potworne uczucie utraty równowagi.
Przez kilka sekund profesor stał, jakby się modlił, nic nie mówiąc, ze schyloną głową, a my, słuchacze, wpatrywaliśmy się w niego, przerażeni obrazem niewinnego dziecka zamordowanego na naszych oczach.
Widziałem już wcześniej fotografie usuniętych płodów. Ściskające za serce, makabryczne zdjęcia na tablicach, które na pikiety dostarczała nam Koalicja, żeby pokazywać je przed klinikami aborcyjnymi, a czasami na ulicach, by zmusić ludzi do spojrzenia na to, czego nie chcieli widzieć. Jest też Mała Dłoń, którą widać wszędzie. Takie zdjęcia zawsze rozdzierają mi serce, co zresztą powinny robić. Ale profesor Wohlman sprawił, że zobaczyliśmy żyjące dziecko na tej scenie, mordowane na naszych oczach.
– I zawsze, zawsze, jeśli ich nie powstrzymamy, mordercy aborterzy będą niszczyć i rozczłonkowywać niemowlęta w macicach ich matek za zgodą bezbożnego rządu. Chyba że ich powstrzymamy.
W sali rozległy się pomruki aprobaty. Moje dłonie, zwinięte w pięści, naciskały na kolana.
Potem profesor Wohlman powiedział, że przygotowuje rewolucyjną petycję, którą udostępni nam za pośrednictwem naszych duchownych lub przez newsletter Koalicji, z nadzieją, że weźmiemy ją sobie do serca i opowiemy o niej innym. Wierzył, że podpiszemy petycję, wyślemy kopie do osób z listy opublikowanej w internecie, na której znajdą się wybrani urzędnicy, kongresmeni i prezydent Stanów Zjednoczonych.
– Oto treść petycji: „My, niżej podpisani, ogłaszamy wojnę w obronie niewinnego życia ludzkiego. Deklarujemy wierność Słowu Jezusa, a nie prawu ludzkiemu. Deklarujemy, że nie powstrzymamy się przed żadnym działaniem koniecznym do obrony niewinnego ludzkiego życia – w tym przed użyciem siły. Deklarujemy, że każde działanie w obronie życia narodzonego dziecka można zastosować do obrony życia nienarodzonego. Deklarujemy, że męczennicy Michael Griffin, Lionel Greene, Terence Mitchell, choć może złamali prawo ludzkie, nie złamali prawa boskiego; choć zastrzelili aborterów mających dokonać zabójstw płodów, nie są winni morderstwa – oni zapobiegli morderstwom z premedytacją. Ci odważni ludzie stanęli przeciwko mordercom po to, by chronić nie własne życie, ale życie nienarodzonych dzieci. Dlatego też wykorzystanie śmiercionośnej broni było usprawiedliwione. Będziemy się modlić, by sąd zrozumiał to w sprawie Terence’a Mitchella i oczyścił go z zarzutów nałożonych przez stan Michigan”.
Profesor Wohlman spojrzał badawczo na słuchaczy, jakby patrzył wprost w nasze serca. Jego spojrzenie przeczesywało rząd po rzędzie. I spoczęło na mnie.
Profesor zdawał się teraz mówić do mnie, do Luthera Dunphy’ego, ze szczególną szczerością kończąc swoje przemówienie:
– Musicie wiedzieć, siostry i bracia w Chrystusie, że każda sprawa przemawiająca do serca ludzkości ma swoich męczenników. Być może Terence Mitchell zostanie uniewinniony i dożyje swoich dni, wiedząc, że został zmuszony do rozlewu krwi. Być może jednak Terence Mitchell nie zostanie uniewinniony, podobnie jak jego towarzysze, i państwo go uwięzi. Jak Michael Griffin i Lionel Greene może zostać skazany na życie w więzieniu. Tego losu nikt nie przewidzi. Jednak Pan obserwuje i Pan będzie nagradzał. Nasza sprawa miała już męczenników i będzie ich miała więcej. Módlmy się za naszych odważnych męczenników i módlmy się za nas samych, byśmy mieli siłę działać tak, jak musimy i kiedy musimy.
W pełnej sali rozległy się okrzyki i pomruki: „Amen”.
Wśród nich i mój:
– Amen.
Po wykładzie zostałem na swoim miejscu. Nie potrafiłem zebrać sił, by od razu wstać i wyjść. Niektóre osoby również pozostały na krzesłach, inne stały między rzędami, rozmawiając półgłosem.
Moja droga żona ciągnęła mnie za rękę, ale nie mogłem się ruszyć. Jak to się stało, że profesor zwrócił się do mnie?!
– O co chodzi, Lutherze? Gdzie my jesteśmy? Dlaczego tu jesteśmy? – Edna Mae mówiła z dziwnym podenerwowaniem, ale uśmiechała się, czy też próbowała uśmiechać, z wahaniem dotykając mojej ręki.
Zaniepokoiłem się, widząc, że moja droga żona, choć przez ostatnią godzinę uważnie słuchała profesora (byłem tego pewien), zachowywała się teraz jak osoba wybudzona ze snu i niemająca pojęcia, gdzie się znajduje.
Delikatnie wytłumaczyłem Ednie Mae, gdzie jesteśmy i dlaczego przyjechaliśmy tego wieczoru do Huntington w Wirginii Zachodniej z przyjaciółmi z naszego Kościoła. W jej zatroskanym spojrzeniu zobaczyłem ślad zrozumienia.
Nie miałem wątpliwości, że Edna Mae wkrótce zorientuje się, gdzie jesteśmy, szczególnie gdy zobaczy znajome twarze. Kiedy brała leki, często zdarzało się, że potrzebowała kilku minut, by zrozumieć, co się dzieje, szczególnie gdy byliśmy w obcym miejscu, ale pomagało, jeśli wszystko jej wyjaśniłem.
– A gdzie są dzieci, Lutherze? Na zewnątrz, w aucie?
– Nie, kochana. Nie przywieźliśmy ich tutaj, pamiętasz? Zostały bezpiecznie w domu.
Dziwnie było to mówić – „bezpiecznie w domu”. Jakby dzieci wyjechały i teraz wróciły do domu. Często tak dziwnie mówiłem, bo niełatwo rozmawia mi się z innymi, a jeśli ktoś patrzy na moje usta, czasami wypowiadam słowa, które przychodzą mi na myśl, ale nie rozumiem do końca, co znaczą.
– Jesteśmy w Huntington w Wirginii Zachodniej, kochana. Ale teraz jedziemy do domu.
– Oczywiście, Wirginia Zachodnia. Wiedziałam. – By ukryć dezorientację, Edna Mae uśmiechnęła się jak dziecko, które coś zbroiło. – Tylko cię sprawdzałam, Lutherze.
Edna Mae nie zauważyła, że jej pomięta, mokra od łez chusteczka upadła na podłogę, szybko więc się schyliłem, by ją podnieść i schować do kieszeni. Próbowałem nie myśleć, że Edna Mae sprzed kilku miesięcy okropnie by się zawstydziła taką niedbałością, za którą często karciła dzieci. Podobnie krytycznie spojrzałaby na siebie w tym wymiętym płaszczu, z potarganymi włosami założonymi za ucho, ustami maźniętymi szminką i plamami, chyba z różu, na zapadniętych policzkach.
Na chodniku przed kościołem czekało kilkoro członków naszej kongregacji; mieliśmy pojechać z powrotem do domu czymś w rodzaju karawany, prosto w noc.
Wielebny Dennis i pozostali z przejęciem rozmawiali o spotkaniu. Było mi przykro, że zachowuję się wobec nich szorstko, ale nie ufałem sobie, nie mogłem normalnie rozmawiać po tym, jak słowa profesora Wohlmana trafiły mi do serca. Bolał mnie również widok ludzi rozmawiających z moją drogą żoną, która próbowała odpowiadać; nie podobał mi się sposób, w jaki mierzyli ją wzrokiem, szczególnie kobiety, z chciwością dziobiących w ziemi ptaków.
Nie chciałem unikać rozmów z wielebnym Dennisem, którego szanowałem jako prawdziwie chrześcijańskiego duchownego, nie miałem też w zwyczaju zachowywać się niegrzecznie wobec jego żony. Pamiętam tylko, że szybko odeszliśmy do naszego auta, które zaparkowaliśmy nieopodal – ja ściskałem Ednę Mae za ramię i ciągnąłem ją, by szła jak najszybciej. Nawet jeśli zdziwił ją widok tych znajomych twarzy w nieznajomym miejscu, nie miała czasu zareagować. Za nami rozległy się szepty, ale nie pamiętam, czy ułyszałem: „Biedna Edna Mae!”.
W samochodzie moja droga żona usiadła obok mnie i niemal natychmiast zasnęła. Kiedyś denerwowałaby się i zachowałaby czujność w czasie nocnej jazdy międzystanową, na której wielkie ciężarówki z rykiem pojawiały się z tyłu, mrugając światłami, by oślepić cię we wstecznym lusterku i minąć niebezpiecznie blisko z prędkością stu trzydziestu kilometrów na godzinę. Teraz jednak Edna Mae w ogóle nie przejmowała się sytuacją, jak stworzenie, któremu zależy tylko na tym, by ułożyć się do snu.
Wydawało mi się, że podciągnęła pod siebie gołe nogi, jak czasem robią dzieci, i zasnęła. Ale za każdym razem, kiedy na nią zerkałem, widziałem, że jest inaczej – siedziała bezwładnie na siedzeniu, wyprostowana, z odrzuconą w tył głową i otwartymi ustami.
Wkrótce usłyszałem jej oddech, zdławiony jak u dyszącego konia. Od czasu Daphne Edna Mae albo nie spała w ogóle, albo spała za długo ciężkim, męczącym snem, z którego trudno było ją obudzić. (Nieprzyjemnie słuchało się dzieci krzyczących do matki, by ją obudzić tam, gdzie zasnęła, na przykład na kanapie, a czasami nawet w salonie albo na podłodze w kuchni. Szczególnie rozdrażnionego głosu Dawn – „Mamu! Obudź się!”).
W tym ciężkim śnie Edna Mae znów dziwnie oddychała, tak jak przytrafiało jej się często w ostatnich miesiącach. Słuchałem, choć próbowałem nie słuchać, bo zdarzało się, że na kilka sekund jej oddech zamierał, i liczyłem sekundy, gdy przestawała oddychać – raz, dwa, trzy... sześć, osiem, dziesięć – a potem z jej gardła dobiegało coś jak szczęknięcie zamka i nagły chrapliwy odgłos tak donośny, że Edna Mae się budziła i łapała oddech jak tonący... Wkrótce jednak ponownie zapadała w sen i po kilku minutach przestawała oddychać. Zdarzało się to coraz częściej, trącałem wtedy moją drogą żonę i wołałem ją po imieniu, by sprowokować do oddychania, bo te dziwne rzeczy miały miejsce tylko wtedy, kiedy bardzo mocno spała; najważniejsze było więc, by Edna Mae pamiętała o oddychaniu, choć nikt z nas nie musi o tym pamiętać.
Co by się stało z Edną Mae, gdybym jej nie budził, nie przypominał o oddychaniu? Czy była w tym jakaś nauka zesłana przez Boga, którą powinienem zinterpretować? Bardzo mnie to martwiło, jakbym wybierał spod mankietów spodni drobne kłujące nasionka, które nigdy się nie kończyły – nie rozumiałem.
Wiedziałem jednak, że Operacja Ratunek ma być zwrotem w moim sercu. I wiedziałem to, już chyba zanim zaplanowaliśmy wyjazd do Wirginii Zachodniej.
Myślałem ze spokojem o tym, jak profesor zajrzał w moje serce, jak zobaczył mnie.
Módlcie się za naszych dzielnych męczenników. I módlcie się za nas samych...
Od wielu tygodni planowałem wysłuchać Obrony bezbronnych. Nie myślałem jednak, że Edna Mae będzie mi towarzyszyć w tak długiej podróży samochodem, nie czuła się bowiem najlepiej. Zaskoczyła mnie, mówiąc: „Zabierz mnie ze sobą, Lutherze. Boję się być sama w domu, bez ciebie. Musisz mnie pilnować”.
Na początku nie rozumiałem, co to może znaczyć. Bo przecież Edna Mae często zostaje sama w domu, kiedy dzieci są w szkole, a ja cały dzień w pracy. Ale potem, kiedy mówiła dalej, chaotycznie, od czasu do czasu zanosząc się śmiechem, okazało się, że moja droga żona boi się być sama w domu w nocy, bez pilnującego jej męża. To zaś mogło oznaczać tylko jedno (tak mi się zdawało): Edna Mae bała się, że pod moją nieobecność może zrobić sobie krzywdę. Przypadkiem zażyje zbyt dużą dawkę leków. Albo, mniej przez przypadek, zrani się ostrym nożem lub w jakiś inny okropny sposób.
Oczywiście Edna Mae nie mówiła tego serio. Chciała mi przez to powiedzieć, jak bardzo jest smutna i nieszczęśliwa. Jak bardzo potrzebuje, by mąż ją chronił. Myśl o tym zadaniu wypełniła moje serce mężowską miłością. I miłością do dzieci – uczuciem ojca chrześcijanina.
Tamtej nocy, kiedy wróciliśmy już po dwunastej do Muskegee Falls, do ciemnego domu, Edna Mae z trudem powstrzymywała się przed zamknięciem oczu, kiedy pomagałem jej wysiąść z auta i wejść do domu; miała trudności z utrzymaniem równowagi, więc niemal zaniosłem ją na górę, do naszej sypialni. Gdy wchodziliśmy po schodach, właściwie jednocześnie wydarzyły się dwie rzeczy: w korytarzu na górze zamknęły się drzwi i u szczytu schodów pojawił się nasz trzynastoletni syn Luke w piżamie, boso. Patrzył na nas zatroskanym wzrokiem. Choć w tamtej chwili nie dość szybko to pojąłem, najprawdopodobniej jedna z naszych córek, pewnie Dawn, zamknęła drzwi i szybko weszła do pokoju, który dzieliła ze swoją siostrą Anitą, zanim zdążyliśmy ją zobaczyć; w tym czasie Luke, najbardziej podobny do mnie, chłopiec z oczami młodego dorosłego, został, by się przywitać i zapytać, co się stało z matką, a ja odparłem, siląc się na radosny ton:
– Wszystko w porządku, tyle że mama od dawna powinna być w łóżku.
Syn patrzył jednak na nas nieprzekonany. Rzadko widzi się dziecięce czoło w tak oczywisty sposób zmarszczone jak wtedy u Luke’a; trudno się też patrzy na chłopca przygryzającego dolną wargę, jakby chciał, by zaczęła krwawić. Często wydaje mi się, że dostrzegam niewielkie bladoczerwone znamię na lewym policzku syna – choć w rzeczywistości go tam nie ma. (Nie mogę jednak przestać patrzeć i zerkam wiele razy w ciągu dnia). Miałem wrażenie, że ktoś ściska mi serce w imadle, bo nasz pierworodny z pewnością wyrośnie na wysokiego i potężnego jak ojciec mężczyznę, i jest w tym jakaś bezradność, bo to swoją odpowiedzialnością będzie chronić innych, mniejszych i słabszych. Z taką posturą bardzo trudno stracić równowagę, jesteś też zawsze odkryty – niebo nad tobą jest zawsze otwarte.
Ściszonym głosem powiedziałem:
– Wracaj do łóżka, synu. Jutro idziesz do szkoły.
Jednak zatroskany chłopiec nalegał:
– Czy Mamu nic nie jest?
– Mamu jest zmęczona. I ja też jestem zmęczony, synu. Nie kuś mnie! – powiedziałem wciąż wesołym głosem, ale syn dostrzegł moje karcące spojrzenie miłości połączonej z ostrzeżeniem, ostrzeżenie przykryte miłością; wycofał się szybko i wrócił do pokoju, który dzielił z młodszym bratem, bosy i milczący, jakbym podniósł na niego rękę, choć tego nie zrobiłem.
Spłodzić nowe życie to potworna odpowiedzialność. We śnie, który miałem wiele lat temu po tym, jak urodziło się pierwsze dziecko, usłyszałem: „Bądźcie płodni i rozmnażajcie się”, to przekleństwo rodzaju ludzkiego.
Jednak to nie był (rozpoznawalny) głos Pana Boga czy Jezusa. To był (zapewne) głos szyderstwa, by przetestować Luthera Dunphy’ego, który w owym czasie planował zostać duchownym Kościoła Jezusowego i przechodził kolejne próby.
W naszej sypialni niezdarnymi palcami zdejmowałem ubranie z Edny Mae. Pod płaszczem przeciwdeszczowym moja droga żona nie była naga, czego się obawiałem, ale miała poplamioną flanelową koszulę, która mogła należeć do jednego ze starszych dzieci, oraz poplamioną sztruksową spódnicę, którą chyba wyjęła z kosza na brudy; nie miała rajstop ani skarpetek, a bielizna (której i tak bym nie zdejmował) była poszarzała od wielu prań i luźno wisiała na wychudzonej sylwetce.
Od czasu Daphne moja biedna droga żona schudła przynajmniej siedem kilogramów. A ja zyskałem na wadze od pasa w górę, moje serce otoczył niczym pięść tłusty guz.
Równie niezdarnie włożyłem Ednie Mae przez głowę koszulę nocną, która na moment się zaplątała, a Edna Mae bez przekonania szamotała się z zasłoniętą twarzą. Za późno zauważyłem, że koszula jest na lewej stronie. Edna Mae zdążyła już paść na łóżko i zasnąć z otwartymi ustami. Strużka śliny popłynęła na policzek. Pomogłem jej się położyć, nakryłem ją i modliłem się, żebyśmy przetrwali tę noc, bo takie noce stały się moim zdaniem niebezpieczne; noce, tygodnie, miesiące po Daphne, jak wtedy, kiedy ława przysięgłych próbuje ustalić werdykt w twojej sprawie, werdykt, którego ty w pełni nie pojmujesz.
Sypialnia była pogrążona w półmroku. Modliłem się przy łóżku, klęcząc. Taki miałem zwyczaj w podobnych chwilach – najstarsza modlitwa mego dzieciństwa, której uczyłem się, powtarzając jak echo głos mojego ojca: „Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje. Przyjdź królestwo Twoje...”. Te słowa stały się pocieszeniem, którym kiedyś była whisky.
Przez jakiś czas leżałem w ciemności obok mojej drogiej żony, nie spałem. Byłem bardzo zmęczony, a jednak nie mogłem zasnąć; moje ciało zdawało się wielkie i niezdarne, powinienem wziąć prysznic, bo śmierdziałem potem, ale nie było już czasu, zbliżała się druga w nocy. Prawa stopa bolała mnie od naciskania pedału gazu i dostałem skurczu (nocą często zdarzają mi się skurcze stóp i łydek). Międzystanowa pędziła na mnie, kiepsko oświetlona reflektorami mojego auta, i nie byłem pewien, czy moje dłonie ściskające kierownicę mają jakąkolwiek moc kierowania pojazdem (w swoim niepokoju wolałem tego nie sprawdzać), czy też kierownica jest fałszywą kierownicą, która miała mnie fałszywie uspokoić. Tak jak wtedy, gdy o martwym dziecku powiedziano: „Teraz jest z aniołami”.
A jednak powiedział to ojciec, czyż nie? Bo moim zadaniem było przekazanie wiadomości pozostałym dzieciom.
„Wasza siostra jest teraz z aniołami. Nie ma powodu płakać”.
Odgłos łez jak drapanie paznokciami po tablicy. Takiego dźwięku nie da się znieść.
Gdzieś z góry dobiegał zduszony głos Edny Mae mówiącej do dzieci, że nie wolno im płakać, nie wolno, bo płacz zdenerwuje ojca, a jeśli muszą płakać, mają to robić w ukryciu albo czekać, aż ojciec nie będzie słyszał, rozumiecie? Zduszony, pełen rozpaczy, a jednak praktyczny kobiecy głos, który albo słyszałem, albo sobie wyobraziłem, bo głosów odpowiadających dzieci chyba nie słyszałem.
Taki zmęczony! To stan, w którym pod zamkniętymi powiekami pojawiają się małe gwiazdki i twarze obcych ludzi.
W łóżku, w którym pachniało naszymi ciałami i z którego sączył się smutek, nie było wygodnie. Sączył się z niego również gniew. I obrzydzenie. Zapomniałem ostatnio zmienić pościel, a moja biedna droga żona nie mogła sobie przypomnieć, czy ją zmieniała czy nie, a oczywiście tego nie zrobiła. Moja biedna droga żona nie pamiętała też, by się wykąpać, choć dawniej była taka pedantyczna, jak mówiła o sobie ze śmiechem. A teraz mijały dni, a Edna Mae – jak mi się zdawało – nie zmieniała bielizny, nie myła się, a czasami nawet nie czesała.
Wyjaśniałem, że matka jest wyczerpana. Przepisano jej leki, które wywołują zmęczenie, zatem dzieci muszą opiekować się Mamu w tym smutnym okresie naszego życia.
Łóżko w sypialni miało królewskie rozmiary. A jednak stopami naciskałem na jego koniec i zawsze wyciągałem stamtąd prześcieradło. Leżałem na boku, plecami do Edny Mae, mocno zaciskając powieki. W tej pozycji czułem się jak pomnik na cmentarzu, który się przewrócił, spadł ciężko na trawę z jakiegoś nagrobka i nie dało się go już ustawić. Edna Mae obok mnie, nie na boku, odwrócona ode mnie, ale na plecach, czyli w złej pozycji, ponieważ na plecach oddychała nieregularnie i mokro, pod białym wełnianym pledem, który teściowa zrobiła dla nas w prezencie ślubnym diamentowym ściegiem (jak wyjaśniała), a który kiedyś był taki piękny. Zachwycałem się, że teściowa zrobiła go na drutach, i uważałem się za obdarzonego łaską, że rodzina Edny Mae przyjęła mnie jak syna, choć (co dla mnie było jasne, nawet jeśli dla nich nie) Luther Dunphy nie był godzien.
A teraz, po tym, jak spoczęło na mnie spojrzenie profesora, znów wydawało mi się, że nie jestem prawdziwym obrońcą słabych, bezbronnych, ale tchórzem, który nie ma prawa nazywać się chrześcijaninem.
Bowiem chrześcijanin to ten, który poświęci swoje życie, zostanie męczennikiem. Wiedziałem to od dawna, ale nie chciałem tego przyznać, bo dużo łatwiej ukryć się w rodzinie, dużo łatwiej twierdzić, że miłość i ochrona bliskich to twój jedyny obowiązek.
Jak długo to trwało, ile minut leżałem i próbowałem zasnąć mimo tych potępiających myśli, próbując nie słyszeć ciężkiego oddechu leżącej obok kobiety? Aż w końcu – wiedziałem, że tak będzie – jej oddech jakby się zatrzymał, a potem, po kilku rozpaczliwych sekundach, w trakcie których zdawało się, że ktoś ją dusi, trąciłem żonę, by ją wybudzić, i poprosiłem:
– Edno Mae, oddychaj.
Moja biedna droga żona wydała dziwne chrapnięcie i przez jedną chaotyczną chwilę zdawała się wybudzona; potem znów zapadła w sen, blisko mnie.
Teraz jest z Daphne. Ma ją nasze dziecko.
Niemal widziałem drobne rączki córki zaciśnięte wokół szyi Edny Mae, ściągające ją w dół, w czerń jak czarne błoto.
Jednak dziecko nie wydało żadnego dźwięku. Rzadko spotyka się dziecko, które nie wydaje dźwięku.
Z Daphne jest najszczęśliwsza. Są z aniołami. To najbardziej miłosierne, wysłać tam matkę, by była z dzieckiem, by je pocieszyła.